Napaść na Ukrainę była potrzebna wyłącznie do koronowania Putina na cara Wszechrosji, a bez Ukrainy nie ma Wszechrosji

Fot. CC0, pxhere.com

Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci, naśladowali aktorów, grających bohaterów. Oto różnica między artystą a kabotynem. I to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.

Andrzej Jarczewski

Czasownikowa teoria diermokracji

Język każdego narodu ma swoje własne kalambury i osobliwości nieznane innym językom. W polszczyźnie korzystają z nich poeci i żartownisie, na Zachodzie – różne drobne manipulacje literowe widzimy w reklamach i marketingu, a w Rosji wszystko służy „ruskiemu mirowi”. Dokonano więc tam drobnej manipulacji na rzeczowniku ‘demokracja’, by zohydzić ustrój panujący na Zachodzie.

Wszak rosyjskie ‘diermo’ znaczy tyle, co… ‘shit’ po angielsku.

W PRL marzyliśmy o demokracji, mając na myśli wyłącznie możliwość wyboru polskich władz przez obywateli polskich na współczesny wzór zachodni. W roku 1989 nasze marzenia się spełniły i… na tym poprzestaliśmy. Przyjęliśmy wzorzec dobry, ale niedoskonały, bo demokracja realizuje swoje ideały nie tylko poprzez wybieranie polityków do władzy, ale – w jeszcze wyższym stopniu – przez ich odwoływanie. Pisałem o tym w książce pt. Europoliteja (2007) i przypomniałem na łamach „Kuriera WNET” (nr 28, październik 2016) w artykule KACYKOZA, czyli samorząd psuje się ode łba.

Teraz kolejnych argumentów dostarcza nam Rosja, a poniekąd i Parlament Europejski. Bo ‘demokracja’ i ‘praworządność’ to tylko rzeczowniki. O ich treść pytajmy czasownikowo: kto na kogo pracuje, kto kogo powołuje i – najważniejsze – kto może polityka lub sędziego odwołać.

Możliwość unieważnienia Polaka w funkcji sędziego jest obecnie testowana przez Niemcy po raz drugi, choć nie tak bezpośrednio jak za pierwszym razem (od roku 1939 do 1945). Wtedy to w ramach różnych akcji Niemcy i Rosjanie mordowali polską inteligencję, w tym również prawników. Efekt był taki, że gdy po wojnie trzeba było prawować się o odszkodowania za zbrodnie i zniszczenia – po stronie polskiej nie miał kto tego robić.

Wkrótce kwestia odszkodowań może znów zakłócić spokój pokoleniowych paserów w Niemczech. Kręci się więc europejski bicz na polskich sędziów, by ci – pod groźbą unieważnienia – nie stanowili reparacyjnego zagrożenia. Realną władzę sprawuje bowiem nie ten, kto wybiera, ale ten, kto odwołuje! Tylko on może wymusić natychmiastowe, korzystne dla siebie decyzje i wyroki. I temu służy proniemiecka opcja podważania statusu polskiego sędziego.

Strach rządzi Rosją

Rosjanin rodzi się takim samym człowiekiem jak Polak, Niemiec, Anglik czy Chińczyk. Ale naród rosyjski jest inny niż polski czy chiński, bo ma inną historię. Inne czynniki kształtowały wychowanie dzieci, inne budowano instytucje i inne wytwarzały się relacje między ludem a władcą.

Gdy zapytamy Rosjanina, co jest dlań najważniejsze, często usłyszymy: „żeby nas się bali”. Osobista pomyślność też ma znaczenie, ale najważniejsze jest poczucie wielkości Rosji jako państwa i narodu.

Głównym rosyjskim wektorem mentalnym jest wszechogarniający strach. Próbowano ten strach zasiać w narodach podbitych przez Rosję czy ZSRR, ale – od Estonii do Bułgarii – ta zaraza się nie przyjęła. Wzmocniła się za to w putinowskiej Rosji po nieudanym eksperymencie demokratycznym czasów Jelcyna. Nieudanym z konieczności, bo sprzecznym z kulturą polityczną, zaszczepioną tam jeszcze przez Mongołów w XIII wieku.

Stereotypowe (co nie znaczy, że zawsze zgodne z faktami) dążenie przeciętnego Amerykanina sprowadza się do zdania: „żebym miał więcej niż sąsiad”. Stereotypowy Rosjanin powie to samo innymi słowy: „żeby sąsiad miał gorzej niż ja”. Taki obraz rysuje nam literatura wieku XIX i XX, zastępowana w funkcji mitotwórczej przez kinematografie narodowe i już coraz bardziej przez zawartość internetu.

Strach przed następcą

Ustalenie, kto jest prawowitym władcą Rosji, niewiele różniło się od zwyczajów praktykowanych w innych monarchiach. Zdarzały się różne smuty i dymitriady, ale zazwyczaj było wiadomo, kto jest legalnym lub możliwym do zaakceptowania sukcesorem. Prawie nigdzie na świecie (poza Polską) nie stosowano demokracji elekcyjnej.

Niekiedy jednak król czy car rządził – z punktu widzenia pretendenta – zbyt długo. Wokół możliwych następców wytwarzały się koterie, partie i nierzadko spiski. Te znów bywały obserwowane i niszczone przez zawsze obawiającego się zamachu władcę. Na Zachodzie sukcesja przyjęła formę procedury wyborczej i nikt się nie dziwi, że np. w USA po demokracie prezydentem zostaje republikanin i odwrotnie. W Rosji jest inaczej.

„Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” powiedział Władysław Gomułka w roku 1945, wyrażając główną ideę rosyjską (wtedy w wersji komunistycznej) do dziś obowiązującą w Rosji, Korei Północnej i w wielu innych krajach. Ostatnio również w Chinach, co źle wróży temu krajowi i całemu światu.

Putin, Kim, Xi i im podobni nie boją się pacyfistycznego, mentalnie wręcz spacyfikowanego Zachodu. Boją się tylko tych własnych poddanych, którzy mogliby ich usunąć.

Demokracja odwoławcza

W Polsce, podobnie jak na całym Zachodzie, bardzo trudno odwołać urzędującego prezydenta wybranego przez naród. Losy premierów zależą od chwilowej większości parlamentarnej i zmiany na tym stanowisku zdarzają się często.

Ale spróbujmy odwołać posła czy choćby radnego. Tego się nie da zrobić. Nawet prezydenta miasta nie można już odwołać, bo nasze prawo chroni złych samorządowców wysoką barierą frekwencyjną.

O skorumpowanych europosłach szkoda nawet gadać. Naród nie może ich odwołać, nawet gdy są ewidentnymi jurgieltnikami.

W roku 2002 rządząca wtedy SLD wprowadziła groźną dla demokracji zmianę, pozwalającą prezydentom miast, burmistrzom i wójtom rządzić swoją gminą dożywotnio. Od tej chwili, czyli od roku 2002, prezydenci miast tak prowadzą politykę inwestycyjną, kadrową i autoreklamową, by już nigdy władzy nie oddać. Za to znaczenie radnych spadło do zera. Nie mogą odwołać prezydenta miasta i żadną uchwałą nic ważnego nie wymuszą, więc ograniczają się do pobierania diet.

W roku 2018 wprowadzono limit dwóch (5-letnich) kadencji dla szefów gmin, ale to ograniczenie nie dotyczy już starostów i marszałków województw, co może prowadzić do swoistego rozbicia dzielnicowego. Rezultaty wspomnianej ustawy zobaczymy dopiero w roku 2028, chyba że znów jacyś kombinatorzy przywrócą możliwość sprawowania dożywotnich rządów w miastach i gminach.

Nie krytykuję silnej władzy. Podkreślam tylko, że silna władza i jednocześnie praktyczna nieodwoływalność władcy prowadzi do patologii, co obserwujemy ostatnio chociażby na przykładzie obsadzania rad nadzorczych i zarządów spółek komunalnych prezydentami różnych miast.

Gdzie nie ma sprawnych procedur odwoławczych, rozrasta się gminna diermokracja, a bezkarność demoralizuje najskuteczniej.

Diermokracja eventowa

Teoretyczna możliwość zmiany władzy w Rosji stanowi gigantyczne zagrożenie dla aktualnego imperatora; robi się więc wszystko, by tę teorię wykluczyć w praktyce. Stalin co prawda pozwalał się „wybierać” na kolejne kadencje, ale ich liczba nie była niczym ograniczona. Do tego samego, dość pokrętnymi drogami, dążył Putin.

Napaść na Ukrainę nie była przecież do niczego potrzebna. Do niczego… z wyjątkiem koronowania Putina na cara Wszechrosji, bo Rosja bez Ukrainy nie jest Wszechrosją, lecz zaledwie Federacją, a federacje nie miewają carów. Jeżeli ten czynnik zadecydował o rozpoczęciu wojny, to śmierć Putina wyznaczy jej koniec.

Na wojnę Putina z Zełenskim spójrzmy też z perspektywy… eventowej. Oto osiłek, grywający w filmikach internetowych jeźdźca z nagim torsem, hokeistę lub judokę, rzuca się na wieloodcinkowego sługę swego narodu. W krótkim metrażu kabotyn może prezentować się widowiskowo, ale nie wątpię, że w ostatnim odcinku dramatu i w ocenie historii triumf odniesie lepszy aktor.

Hitler też był aktorem. Przez całe lata nie pozwalał remontować nadpalonego w roku 1933 budynku Reichstagu, bo chciał występować na scenie operowej!

W tradycyjnej siedzibie niemieckiego parlamentu nadal odbywały się komisje i działały różne biura, ale skażonej demokratyczną tradycją sali sesyjnej nie odbudowano, bo jeszcze mogłaby powrócić… demokracja. A Hitler chciał grać. Chciał być wielkim wodzem na scenie Krolloper i słuchać tylko entuzjastycznych oklasków. Putin też woli wiece i telewizję niż jakiekolwiek pozory demokracji.

Nie oglądajmy filmików z Hitlerem czy Putinem. Raczej badajmy to, co oglądał Hitler i co ogląda Putin, bo to kształtuje go mentalnie. Na teatralnej czy filmowej scenie główni aktorzy odgrywają wielkich bohaterów historii, wygłaszają wzniosłe kwestie i poruszają się z majestatem w pełnym oddania lub zdrady otoczeniu.

Ale Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci. Oni naśladowali znanych aktorów, grających bohaterów. Na tym polega różnica między artystą a kabotynem. I właśnie to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.

Praworządność, faszyzm i nazizm to tylko rzeczowniki. W przekładzie na czasowniki niepraworządność oznacza: „nie damy pieniędzy, dopóki Niemcy nie będą mogli unieważniać polskich sędziów”, z kolei rzucane do niedawna na oślep pomówienie o faszyzm znaczy: „nie lubię cię”. A jeśli Putin oskarża Zełeńskiego o nazizm, to mówi… „muszę cię zabić, bo chcę być… carem!”.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Czasownikowa teoria diermokracji” znajduje się na s. 24 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Czasownikowa teoria diermokracji” na s. 24 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Rockowe Wielkopostne rekolekcje w programie „Cienie W Jaskini” Tomasza Wybranowskiego. Część I.

Jezus wciąż jest natchnieniem. Nie ma w historii żadnej innej postaci, która daje inspirację miliardom ludzi. Łaska miłości, dar nadziei i przyrzeczenie odkupienia nie omija także muzyków rockowych.

Często piosenki, które znamy i nucimy powstały z myślą o Zbawicielu. Tylko my o tym nie wiemy. Nie wiemy? A może nie chcemy wiedzieć albo nie chcemy się wsłuchać baczniej w wyśpiewane metafory.

Mnóstwo znakomitych nagrań często wyszło spod piór i strun muzyków, którym w życiu codziennym bardziej niż daleko od chrześcijańskiej tradycji. Ale czy aby do końca?

Okazuje się, że wciąż w muzyce rozrywkowej a i rockowej jest miejsce na wiarę i na Jezusa! W czasie Wielkiego Postu w moich programach w cyklu „Cienie w jaskini” prezentuję nagrania, które są modlitwami do Boga i bezpośrednimi zwrotami do Jezusa.

 

                                                                                                    Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania cały program „Cienie W Jaskini – Jezus”:

 

Te wyzwania ducha nie zawsze są uniżone i proste w odbiorze, ale zdecydowanie cechuje je prawda i szczerość. I jeszcze jedno – poruszają serca, nie tylko w wielkim tygodniu!

 

Wyobraźmy sobie Jerozolimę prawie dwa tysiące lat temu. Zmierzchało, ale nocne niebo nad Palestyną rozświetlały bladawe promienie księżyca. Następnego dnia Żydzi mieli spożyć Paschę. W tym czasie Jezus i apostołowie przekraczali potok Cedron. Kierowali się wprost do ogrodu Getsemani, który był oddalony od wieczernika o jakieś pół godziny drogi. Ale nie było już z nimi Judasza.

 

Moc muzycznych przykładów

Któż nie zna trzeciego albumu Lenny’ego Kravitza i rockowej, tytułowej błyskawicy na otwarcie. Piosenka opowiada o Jezusie Chrystusie i o wyborze, jaki Bóg stawia przed każdym z ludzi. Czy podążymy za Nim? Czy pozostaniemy głusi? Sam Lenny jest chrześcijaninem i otwarcie mówi o swojej wierze i ufności w Boga.

„Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy część ciebie? Czy Chrystus to tylko imię, które przeczytałeś w księdze, gdy byłeś młody? – śpiewa Lenny.

15 lat temu zespół płocka formacja Lao Che wydała płytę „Gospel”. Do dziś to wciąż pasjonujący zestaw najdojrzalszych opowieści o teraźniejszych relacjach między człowiekiem a Bogiem.

Spięty zwraca naszą uwagę nie na dewocjonalia i odpustowość, ale przeczucie niewyrażalnego absolutu Boga.

 

Bono w Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. z witryny u2.com

 

Oto gwiazdorzy z U2, którzy muzycznie trochę dołuję od ponad dekady. Ale wróćmy myślami do albumu „Achtung Baby” z 1991 roku. Znajdziemy tam nagranie „Until The End Of The World”. To nie błaha piosenka, jak może się dawać nam, o zdradach na różnych poziomach.

Bono ukazuje te sytuacje przez przedstawienie ostatniej wieczerzy z perspektywy Judasza. Jest w niej żal z powodu zdrady przyjaciela i wyrzuty sumienia, które doprowadziły Judasza, jedną z najtragiczniejszych i przeklętych postaci Nowego Testamentu do samobójstwa. U2 nie unika wyrażania wiary w muzyce, którą tworzy.

Ale z drugiej strony była to zdrada, która rozpoczęła wydarzenia, które wspominamy w tajemnicy Triduum Paschalnego. Jest to opowieść o niespełnionych nadziejach, nienawiści, kłamstwie i zdradzie. Opowieść o najgorszych postawach, z których – jak naucza Kościół – wypłynęło największe w historii dobro.

 

Dezerter, koncert w dublińskim klubie Village. Marzec 2011. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37 Dublin

 

Dezerter o Jezusie

Piosenkę o Jezusie nagrała kultowa punk – rockowa formacja Dezerter. Słowa perkusisty grupy Krzysztofa Grabowskiego z albumu „Ziemia jest płaska” (1998) stawiają konkretne pytania i to nie tylko przed ludźmi wierzącymi.

Jak nauczałby Jezus Gdyby żył w naszych czasach?

Czy prowadziłby odczyty Na śródmiejskich placach?

Czy miałby program w radiu Albo show w telewizji?

Czy chciałby iść do wojska? Czy ufałby policji?

Jaki rodzaj śmierci Jezusowi by zadano?

Czy umarłby na krześle Czy też by go rozstrzelano?

Jaki symbol męczeństwa Swojego zbawcy

Na złotych łańcuszkach nosiliby wyznawcy?

Czy dziś bylibyśmy Judaszami czy stali się bardziej św. Piotrem, co trzykrotnie wyrzeka się i zapiera? Ta piosenka grupy Dezerter wzbudza we mnie pytanie, czy zdrada Judasza była konieczna do zbawienia.

Wiem, że ta kwestia dzieli teologów do dziś, a oni nie są w stanie bezsprzecznie rozstrzygnąć. Ale słuchając Dezertera i wspominając scenę z Poncjuszem Piłatem, Barabaszem i tłumem mieszkańców Jerozolimy pojawia się problem wolnej woli i planu Boga. Przecież istniała na pewno perspektywa, aby zbawienie przyszło na świat w inny sposób. Niekoniecznie przez Judasza. Ale to nie on sam odpowiada za śmierć Jezusa.

Sanhedryn cały czas szukał fałszywych oskarżeń przeciwko Jezusowi, ale to Piłat i Herod nie mieli odwagi oprotestować wyroku śmierci. To tak naprawdę lud Jerozolimy wolał Barabasza.

 

Ozzy Osbourne w Dublinie. Fot. Tomasz Wybranowski

Black Sabbath śpiewają o Jezusie! Zdziwieni???

 

Myślałeś kiedyś o swej duszy − czy można ją uratować?

A może sądzisz, że po śmierci po prostu zostajesz we własnym grobie

Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy też część ciebie?

Czy Chrystus to tylko imię, które wyczytałeś w książce, kiedy byłeś młody?

/…/ Cóż, ja ujrzałem prawdę, tak, zobaczyłem światło i zmieniłem się

I będę gotów, gdy będziesz samotny i przerażony u kresu naszych dni

Czy to możliwe, żebyś się bał? Co powiedzieliby twoi przyjaciele

Gdyby wiedzieli, że wierzysz w Boga w niebie?

Powinni zrozumieć zanim skrytykują

Że Bóg to jedyna droga do miłości

Ile razy cięgi zbierałem, że na antenie Wnet prezentuję grupę Black Sabbath. Jak na ironię bowiem w tym opisie „Cieni w jaskini – opowieści o Jezusie”, Black Sabbath dla wszystkich „znawców rocka i muzyki” kojarzony się ze złym i szatanem. Kropka! Z bólem piszę i smutkiem, że większość ludzi ignoruje to, że

Ozzy Osbourne na ogół poprzez treści swych piosenek chwali Boga i podkreśla, że szatan został pobity.

Nagranie „After Forever” z doskonałej trzeciej płyty grupy „Master of Reality” (1971 rok) ma święcie wyraźny i prosty przekaz. Ozzy Osbourne hard – rockowe rekolekcje wierzącym. Chce, aby byli oni w pełni przeświadczeni o swojej wiarze nawet w czasach prześladowań i szykan. Warto to znieść, bowiem jak śpiewa:

Jedyną drogą do miłości jest Bóg.

                                                                                                         Tomasz Wybranowski

 

Zachód zdumiewająco naiwnie uwierzył, że Rosja wróciła do grona rodzin ludzkości, a reżim przemocy zakończył żywot

T. Cole, Dzieje Imperium: Spustoszenie | Fot. domena publiczna

Wszystko wskazuje na to, że powiedzenie: „Burboni niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli” ma zastosowanie do całej ludzkości, zwłaszcza tej jej części, która z gwałtu czyni sposób na życie.

Zygmunt Zieliński

Tuż po I wojnie światowej ukazało się dzieło Oswalda Spenglera Zmierzch Zachodu. Spengler podjął temat niebezpieczny, bo rodzący pytanie o sens historii ludzkości jako pasma rozwoju od skrajnie prymitywnych form do wysoko rozwiniętej kultury. Spengler nie ograniczył się do spojrzenia historycznego, ale sięgnął w przyszłość. Jaką drogą pójdzie ludzkość?

‘Zachód’ to pojęcie w tym dziele bardzo konkretne, oznacza wszystko, co na przestrzeni wieków narodziło się w basenie Morza Śródziemnego i zapłodniło resztę Europy tzw. łacińskiej i te części świata, gdzie sięgała ekspansja Zachodu.

Spengler twierdzi, że czas Zachodu minął wraz z nastaniem nowoczesnej cywilizacji i że rozpad ten wszedł w ostatnie stadium.

Dzieło Spenglera pojawiło się w momencie, kiedy waliła się spójność świata zachodniego. Trudno było oczekiwać, by zostało przyjęte z entuzjazmem. Rychło okazało się, że rewolucja, o wiele groźniejsza niż rewolty przełomu XVIII i XIX wieku, wyszła tym razem z Rosji i gdyby udało się jej zanieść swe hasła i niszczycielską siłę na Zachód, potwierdziłaby już wówczas przepowiednie Spenglera.

Zachód zrozumiał wtedy, że jeśli grozi mu zmierzch kulturowy i może przede wszystkim tożsamościowy – dotąd była to tożsamość chrześcijańska, aczkolwiek już mocno zatomizowana – to jego źródło leży poza Europą. Tak jak większa część Rosji. Ale gleba podatna na ten destrukcyjny zasiew jest sercu Europy. I na tym polega jej tragedia.

Dzieło Spenglera wywołało zażartą dysputę, w której pobrzmiewały obawy przed spełnieniem jego przygnębiającej prognozy. Wielu nie mogło zaakceptować niemalże rewolucyjnego odwrócenia biegu historii, logicznie znaczącego się rozwojem, a nie załamaniem, klęską. Trudno było sobie wyobrazić, że Zachód, bogaty w tak świetny dorobek, miałby upaść. Linearny rozwój to był dogmat w nauce historycznej, co kazało przewidywać kolejne fazy rozwoju i w żaden sposób nie korespondowało z upadkiem. Niemniej jednak w tezach Spenglera była nieubłagana logika.

Każda kultura znaczona jest etapami rozwojowymi – wiek dziecięcy, dojrzałość, starość. Etap finalny jest nieunikniony, a w wieku XIX według Spenglera etap ten dojrzewał i stawał się rzeczywistością. Cywilizacja była naznaczona dekadencją. Skutki tego musiały się zatem ujawnić niebawem.

(…) W 1945 r. nic nie mogło powstrzymać upadku. Sprzyjało mu ogołocenie narodów, które dostały się pod kuratelę Stalina, z warstwy przywódczej wymordowanej przez Niemców i Sowietów i zastąpionej nowoczesną noblesse de robe, oczywiście odzianą w szaty skrojone w Moskwie. W ten sposób cofnięto o kilka stuleci status moralny, polityczny i materialny narodów obszaru, który eufemistycznie politycy nazwali „Mittelosteuropą”. A Zachód identyfikowany z Unią Europejską, a ściśle: z jej ośrodkami kierowniczymi, zwłaszcza Niemcami, uniemożliwia im, zwłaszcza Polsce, odbudowę swej tożsamości.

Zapaść w 1990 r. ZSRS w wyniku zabójczego systemu komunistycznego ujawniła zdawałoby się zdumiewający, a jednak oczywisty fakt: zwycięzcami w II wojnie światowej koniec końców zostały Niemcy. Wystarczy, że uda im się wypchnąć z Europy USA i ujarzmić ludy dawnej Mittelosteuropy, i sprawa załatwiona.

Droga prowadząca do tego, co Spengler określił jako upadek Zachodu, nie jest zatem zawiła. Ale upadek dokonuje się niezależnie od uwidocznionych tu zewnętrznych czynników. Jego siła motoryczna działa wewnątrz.

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Oswald Spengler i wojna Putina” znajduje się na s. 28 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Oswald Spengler i wojna Putina” na s. 28 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Spotkać Bono i… rozmowa z Maciejem Chmielem, pierwszym polskim dziennikarzem, który rozmawiał z wokalistą U2.

W 1989 r. Maciej Chmiel pojechał do Amsterdamu, by zaprosić zespół do Polski, a przy okazji przeprowadzić wywiad. Wówczas grupa U2 po wydaniu krążka „Joshua Tree” była na rockowym parnasie świata.

Maciej Chmiel jest dla mnie osobiście jednym z najważniejszych dziennikarzy muzycznych. Z wypiekami na twarzy wsłuchiwałem się w kolejne odsłony kultowej audycji w Trójce przełomu lat 80. i 90. XX wieku „Radio Clash”, której był współautorem i współprowadzącym. Dał się także poznać jako znakomity organizator i manager naszego punk – rockowego dobra narodowego – grupy Dezerter.

Tomasz Wybranowski

Tutaj do wysłuchania cała rozmowa z Maciejem Chmielem:

 

Z branżą mediów i rozrywki jest związany od ponad 35 lat. W latach 80. był uczestnikiem ruchu trzeciego obiegu i organizował festiwal „Róbrege”. Z poezją i literaturą mu zawsze było po drodze, bowiem pracował w redakcji pisma „Brulion”.

Maciej Chmiel życie dziennikarza godził z bytem producenta. Założył i zarządzał z innym tuzem polskiego dziennikarstwa Andrzejem Horubałą (a potem już sam) firmą Casablanca Studio. W latach 90. związany był m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Tygodnikiem Literackim” i wspomnianą radiową Trójką, a także a w latach 1994-1996 pracował w dziale rozrywki TVP1. W publicznej tv współprowadził program kulturalny „Łossskot”. W końcu został także szefem TVP2.

Zawsze podkreślam, że to człowiek renesansu i persona bardziej niż niezbędna i zasłużona polskiej scenie muzycznej. Dlaczego? Oto odpowiedź (tylko jedna z wielu): Maciej Chmiel był pomysłodawcą Fryderyków, a także wicedyrektorem festiwali w Opolu i w Sopocie.

Jego wiedza, smak i doświadczenie dały mu przepustkę by być ekspertem i jurorem wielu festiwali (m.in. Cartoon Forum we francuskiej Tuluzie czy Animateka w Lublanie).

Ile ma na koncie wyprodukowanych i poprowadzonych programów telewizyjnych, godzin spędzonych przy radiowym mikrofonie, zrealizowanych filmów dokumentalnych i teledysków, tego nie zliczy sam.

 

Obecnie jest dyrektorem państwowego Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej.

Spotkać Bono i zaprosić U2 do Polski – misja AD 1989/1990

 

Moje radiowe obchody na antenie Radia Wnet 40. rocznicy albumu „War” U2 nie mogły odbyć się bez niego. To właśnie mój gość Maciej Chmiel był pierwszym dziennikarzem z Polski wracającej do rodziny wolnych narodów, któremu udało się dwukrotnie spotkać i porozmawiać z wokalistą i tekściarzem U2 – Bono.

W 1989 r. pojechał do Amsterdamu, by zaprosić zespół do Polski, a przy okazji przeprowadzić wywiad. Wówczas grupa U2 po krążkach „War”, „The Unforgetabble Fire” a zwłaszcza „Joshua Tree” była najjaśniejszym punktem na rockowym parnasie świata.

Liczyłem ja i grono wielu osób, że uda mi się zaprosić U2 na koncert. Czułem się jak wysłannik odrodzającej się Polski, niczym rzecznik ruchu „Solidarność” i uciskanego do niedawna narodu. Przecież U2 zawsze śpiewało o wolności i nadziei. – mówi Maciej Chmiel.

Trudno wyobrazić sobie Lecha Wałęsę w roli promotora rocka i koncertów halowych, ale wabikiem na Bono miał być właśnie list od ówczesnego prezydenta Rzeczpospolitej.

Zaproszenie do Polski podpisane przez Wałęsę ukryłem w kieszeni koszuli i wsiadłem do samolotu. Uprzednio od wielkiej fanki U2 z Warszawy otrzymałem bilet na koncert U2. – wspomina Maciej Chmiel. – Przez kilka godzin koczowałem w tłumie fanów przed hotelem, gdzie zatrzymał się irlandzki kwartet.

Gdy Bono wreszcie podjechał pod hotel, wyrwał się tłumu. Bono od razu zauważył naklejkę Solidarności na mojej teczce i mikrofon. Po wielu próbach i zdarzeniach wreszcie udało się przez prawie pół godziny porozmawiać z wokalistą U2.

O kulisach tej wyprawy pod niebo Niderlandów, sieci przyjaznych kontaktów i szczerych ludzi, nieszczerości managerów i oficerów prasowych gwiazd, wreszcie samym spotkaniu oko w oko z Bono opowiedział mi szczegółowo tutaj:

 

Studio Dublin na antenie Radia WNET od października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątek, zawsze po Poranku WNET ok. 9:10. Na Muzyczny Wtorek ekipa Studia 37 zaprasza zawsze we wtorki od 13:00 i od godziny 19:00.

40 lat minęło. „War” U2 to wciąż jeden z najważniejszych rockowych albumów wszech czasów

„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”. U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka.

U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów cichej wojny domowej.

U2, kwartet z Dublina, o którym pisałem na tym portalu nie 7 ani 77 razy, od samego początku byli pod silną inspiracją rewolucyjnego punk rocka, nie tylko w kwestii bałaganiarstwa muzycznego (tak charakterystycznego dla punkowej sceny), ale także filozofii idei i zaangażowania w naprawę świata. Tak naiwną, młodzieńczą, że aż świeżą w swojej baśniowości. Kto kiedykolwiek nie marzył, że może zmienić świat (i go zmieni) niech pierwszy rzuci kamieniem!

Na początku lat 80. ubiegłego wieku U2, młodzi i biedni Irlandczycy, byli ucieleśnieniem młodzieńczej pasji życia i ku istnieniu ludzkim zwracali się w swoich piosenkach, bez upiększeń i ucieczek od trosk dnia codziennego.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania I. część programu o albumie „War”:

 

„Is That All?” / „Czy to wszystko?” taki tytuł nosi ostatnie nagranie z płyty „October” wydanej w październiki 1981 roku. Było to także pytanie o przyszłość i przetrwanie U2. Młodzi wówczas muzycy przeżywali całe mnóstwo rozterek osobistych i religijnych.

Cała płyta przesiąknięta była duchem mesjanizmu i religijnych uniesień. Bono, The Edge i Larry Mullen Jnr szukali ukojenia w ramionach grupy religijnej Shalom Christianity, którą cechowało życie w ubóstwie i z dala od zgiełku świata. Ta sytuacja męczyła Adama Claytona, który coraz bardziej dystansował się od reszty grupy i uciekał w emigrację wewnętrzną. Gdyby nie postawa producenta Stevena Lillywhite’a i przekonanie The Edge’a, że chce grać rocka, to być może „October” byłby drugą i ostatnią płytą U2.

 

Świat, który pachnie konfrontacją zbrojną! W oku zarzewia ognia wojen!

 

 

U2 pozbierali się jednak, okrzepli niczym lawa po erupcji dwóch młodzieńczych albumów – wulkanów, które odnosiły się do dojrzewania członków grupy, relacji rodzinnych, świadomości strat i śmierci najbliższych, oraz kwestii religijnych i tożsamościowych, o których pisałem już.

U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Oczywiście na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów określanych mianem „The Troubles” (z języka angielskiego „kłopoty”), które charakteryzowała działalność paramilitarna protestanckich lojalistów ciążących ku Londynowi i katolickich republikanów chcących zjednoczenia Irlandii w jedno państwo.

Lata „The Troubles” usiane nieskończoną liczbą zabójstw i zamachów terrorystycznych w Irlandii Północnej przerażały U2 i budziły w sercach muzyków przestrach, bojaźń, gorycz, które prowadziły do wybuchu gniewu.

Ale początek lat 80. XX wieku w Irlandii, Europie i na świecie, kiedy Bono, The Edge, Adam Clayton i Larry Mullen junior rozpoczynają prace nad kolejnym krążkiem, to nie tylko apogeum czasów „The Troubles” na Szmaragdowej Wyspie.

Barykady na autostradzie w Byblos w Libanie / Fot. Paweł Rakowski Radio WNET

Pierwsze lata ósmej dekady XX wieku to także barbarzyństwo sił izraelskich podczas Wojny Libańskiej, co bezpośrednio doprowadziło do masakr w palestyńskich obozach Sabrze i Szatili. Liban stał się sceną krwawych walk wojny domowej.

Oddziały libańskich chrześcijan walczyły z druzami i muzułmańskimi szyitami wspomaganymi przez Syrię. Bejrut został podzielony między walczące strony i zmieniał się w miasto ruin, miasto śmierci i rozpaczy.

Konflikt brytyjsko-argentyński zamienił się w wojnę o wyspy Falklandy – Malwiny. Wieści o rzeziach chrześcijan albo muzułmanów na Bliskim Wschodzie w radiu i telewizji, przedzielały newsy i prasowe reportaże o rewolucjach i kontr – rewolucjach przeciwko amerykańskiej korupcji w Ameryce Środkowej. Nikaragua, Honduras, Salwador…  I tak dalej, i tak dalej.

Afganistan/Pixabay

Związek Radziecki, który dokonał inwazji na Afganistan miał coraz większe problemy. Mudżahedini sunniccy i sziccy, oraz bojówki maoistów nic nie robili sobie z rojeń Breżniewa, Andropowa, Czernienki, Gorbaczowa i Nadżibullaha o wojnie błyskawicznej, która przeistoczyła się w długotrwały konflikt zakończony dopiero w lutym 1989 roku.

Nie pamiętamy już, że mudżahedinów i afgańskich niepodległościowców wspierały USA, Wielka Brytania, Niemcy a nawet … Chiny. Nie każdy wie, a wielu nie chce pamiętać, że z rzeszy partyzantów sunnickich wykreowała się w 1988 roku terrorystyczna Al – Ka’ida Abd Allaha Azzama, którą „rozsławił” Osama bin Laden.

Początkowo Al-Ka’ida walcząca z ZSRR w Afganistanie zaczęła dławić wpływy Stanów Zjednoczonych i państw Zachodu w krajach muzułmańskich. Co było później? Doskonale wiemy – „wojny z terroryzmem” wypowiedziane przez Busha seniora i Busha juniora, prezydentów USA.

Dziwny jest ten świat? Nie, nie jest dziwny! Jest cyniczny i zły do szpiku kości, gdy mowa o polityce i biznesie.

W 1982 i 1983 roku wszystko i wszędzie, bez względu na długość i szerokość geograficzną, wskazywało na wojnę. Wojny wszystkich ze wszystkimi. Nic dziwnego, że „wojna” – „War” była, wobec tego, wybranym tytułem płyty, która miała skupiać zwięźle zimne lata 80. XX wieku i ohydne czyny, które stały się codziennością.

 

U2 z czasów albumu War. Fot. Anton Corbiojn z witryny u2.com

 

Tutaj do wysłuchania II. część programu o albumie „War” grupy U2:

 

Sunday Bloody Sunday i duch Iana Flemminga

U2 w roku 1982 pachnącym wojnami stwierdzili, że nie będą unikali bolesnych tematów trapiących także podzieloną Irlandię. W sierpniu został napisany utwór „Sunday Bloody Sunday”, upamiętniający wstrząsające wydarzenia z historii najnowszej Irlandii Północnej.

Co ciekawe, w tym czasie Bono nie był w Irlandii. Świeży żonkoś, totalnie zadłużony jak i reszta bandu zastanawiał się, gdzie zabrać Ali w podróż poślubną. Chris Blackwell, jeden z właścicieli wytwórni Island Records dla których U2 nagrywali, wiedział o tych problemach.

Zaproponował bez zbędnych ceregieli, żeby Ali i Bono wyjechali na Jamajkę i wyspy Bahamy na jego koszt.

Blackwell, właściciel kilku posiadłości na Karaibach i fan Jamesa Bonda, jako gniazdko miodowych dni wskazał dom, który niegdyś należał do Iana Flemminga.

Tak oto nowożeńcy znaleźli się w Goldeneye! Tam powstały dwie piosenki na album „War”„Two Hearts Beats As One” i „Drowning Man”.

W tym czasie w Irlandii Dave Evans The Egde przeżywał twórcze męczarnie. Nie wierzył w siebie jako kompozytora i twórcę. Te dylematy ciągnęły się od czasów prac nad albumem „October”.

Sierpniową porą 1982 roku słuchał w radiu kolejnych krwawych doniesień z Ulsteru o kolejnych starciach lojalistów z republikanami. The Edge przypomniał sobie o zdarzeniach z 21 listopada 1920 roku z dublińskiego stadionu Croke Park i 30 stycznia 1972 roku z Derry.

 

Krwawa historia Irlandii, krwawa…

 

21 listopada 1920 roku siły brytyjskie (funkcjonariusze Królewskiej Policji Irlandzkiej i żołdacy z oddziału Czarno – Brunatnych) otworzyły ogień do kibiców oglądających mecz futbolu celtyckiego na stadionie Croke Park w Dublinie. Czternaście osób zginęło, zaś prawie setka została ranna.

Niedoszła panna młoda Jane Boyle, jedna z ofiar Krwawej Niedzieli 21 listopada 1920 roku.

Do tych bestialskich zabójstw Anglików doszło na tle irlandzkiej wojny o niepodległość. Lepszym określeniem od wojny jest walka partyzancka, która rozpoczęła się w 1919 roku między siłami brytyjskimi a Irlandzką Armią Republikańską (IRA), powołaną przez irlandzkiego bohatera, piewcę polskich powstańców styczniowych 1863 roku Michaela Collinsa. IRA dążyła do pełnej niepodległości Irlandii od Wielkiej Brytanii.

 

Pośród zamordowanych uczniowie William Robinson (11 lat), Jerome O’Leary (10 lat) and John William Scott (14 lat).

 

Przed krwawymi wypadkami na stadionie Croke Park, wywiadowcy IRA zlikwidowali 14 osób i zranili kilku innych w serii kilku skoordynowanych ataków w Dublinie. Celem byli brytyjscy agenci wywiadu, szpiedzy i sprzedajni donosiciele. Władze brytyjskie przypuszczały, że niektórzy z ludzi Collinsa rozpłynęli się w tłumie kibiców w Croke Park. Wysłano policję królewską do zablokowania wszystkich wyjść i przeszukania tysięcy widzów. Wybuchła panika, kiedy policja zaczęła nieodpowiedzialnie i na oślep strzelać do tłumu.

Wśród 14 ofiar śmiertelnych było trzech uczniów w wieku 10, 11 i 14 lat – Jerome O’Leary, William Robinson i John William Scott, oraz przyszła panna młoda, która miała się pobrać w ciągu kilku dni.

Stowarzyszenie Gaelic Athletic Association (w skrócie GAA), które w niedzielę 21 listopada 1920 r. zorganizowało ten mecz pomiędzy drużynami Dublina i Tipperary, przygotowało w setną rocznicę w Croke Park ceremonię upamiętniającą mord Brytyjczyków.

Archiwalna fotografia z 1972 roku, bojowniczki z IRA przeszukują zatrzymanego mężczyznę.

Do drugiej krwawej niedzieli doszło 30 stycznia 1972 r. w miejscowości Derry. Manifestacja w Derry była protestem przeciwko uchwalonemu przez brytyjskie władze prawu, które pozwalało na internowanie każdego Irlandczyka podejrzewanego o terroryzm i zakazywało organizowania zgromadzeń.

Na ulice wyszło ponad osiem tysięcy wspierających republikanów mieszkańców miasta.Brytyjscy komandosi, choć ja napiszę o nich – zwykli bandyci – z Patratroop Regiment (Army’s Parachute Regiment) bez zapowiedzi otworzyli ogień do uczestników pokojowego marszu. W bestialski, zwyrodniały i cyniczny sposób zamordowano 14 osób (jedna z ofiar zmarła dwa dni później w szpitalu), a 15 zostało poważnie rannych.

Przejmujące są zdjęcia i filmowe migawki z katolickiej dzielnicy Derry – Bogside. Pomocy rannym udzielał uczestniczący w pokojowym marszu katolicki biskup Edward Daly, który czołgając się do rannych machał do brytyjskich żołdaków chusteczką imitującą białą flagę.

 

 

Ten gest biskupa Daly’ego miał wpływ na wykonanie piosenki U2 „Sunday Bloody Sunday”, która po dziś dzień jest jednym z najważniejszych punktów każdego koncertu Irlandczyków.

Jedna z trzech najsłynniejszych prezentacji na żywo tego songu, została uwieczniona na koncertowej EPce i filmie z koncertu „U2 Live at Red Rocks: Under a Blood Red Sky”. To zapis niezwykłego występu grupy, który odbył się 5 czerwca 1983 roku w amfiteatrze Red Rocks pod niebem amerykańskiego stanu Kolorado.

Światło kilkunastu pochodni, spowity we mgle i dymach amfiteatr „Red Rocks” i U2 grający z wielką pasją i furią bezsilności, a pośród nich natchniony Bono, który w dramatycznym momencie piosenki instaluje na środku sceny wielką białą flagę… Przejmujące. Redaktorzy magazynu „Rolling Stone” urzeczeni nadzwyczajnością wykonania ten występ U2 umieścili na złotej liście „50 momentów, które zmieniły historię rock’n’rolla” – „50 Moments that Changed the History of Rock and Roll”.

 

 

Krwawa niedziela

Tragiczne wydarzenia z Derry posłużyły za kanwę wielu piosenek – mieli je w swym repertuarze m.in. John Lennon, Paul McCartney i grupa Black Sabbath. Jednak żadna nie może się równać popularnością z „Sunday Bloody Sunday” U2, na pomysł której wpadł gitarzysta The Edge.

To właśnie od jego charakterystycznego gitarowego riffu i mocnego, marszowego, pełnego furii rytmu perkusji Larry’ego Mullena rozpoczyna się trwający niemal pięć minut utwór, uważany za jeden z najważniejszych rockowych protest songów w historii rocka.

U2 Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. wutryna u2.com

Jak przyznaje sam The Edge, ten mistrzowski riff zagrał go po raz pierwszy po burzliwej kłótni ze swoją ówczesną dziewczyną, Źródło frustracji wybiło mocniej z powodu jego niemocy twórczej podczas komponowania muzyki na nową płytę zespołu.

To również The Edge był twórcą pierwszej wersji tekstu piosenki. W przeciwieństwie do wersji ostatecznej była bardziej upolityczniona. W pierwszej redakcji „Sunday Bloody Sunday” The Edge z nazwy wymieniał wszystkie strony północnoirlandzkiego konfliktu. Bono przerobił tekst po swojemu, dorzucił parę biblijnych cytatów i nadał piosence bardziej uniwersalny charakter.

Tutaj do wysłuchania program a debiucie U2, albumie „Boy”:

 

Jeden z trzech koncertów życia U2!

 

Czerwcowa wersja nagrania z amfiteatru „Red Rocks” w Kolorado była oficjalnym teledyskiem U2, który towarzyszył promocji albumu i trasy koncertowej. Dużą rolę w promocji zespołu i całego albumu odegrała stacja MTV, która niemal co godzinę nadawała na swojej antenie wideoklip.

Szczególnie było to ważne przy promocji III. części trasy „WarTour”, która objęła w lipcu i sierpniu 1983 roku najważniejsze muzyczne festiwale ówczesnej Europy (m.in. w belgijskich Torhout i Werchter – „Festival Grounds”, oraz norweskim Oslo podczas „Kalvoya Festival”).

To przyczyniło się do awansu kwartetu z Dublina do ścisłej światowej czołówki rocka lat 80. XX wieku.

Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że „Sunday Bloody Sunday” jako trzeci singel z albumu (tylko w Holandii i zachodnich Niemczech) ukazał się na siedmiocalowej płytce 21 marca 1983 roku.

Krążek „War” pojawił się w sprzedaży 28 lutego 1983 r. Premierę poprzedził singel „New Year’s Day” (10 stycznia 1983). Pozostałe to „Two Hearts Bit As One” (21 marca 1983) i przepiękny, psalmowy „40” (5 sierpnia 1983, tylko w zachodnich Niemczech).

Nowe płytowe dzieło U2 objawiło się na pierwszym miejscu angielskiej listy przebojów. Płyta „War” ostatecznie zdefiniowała styl grupy, którą uznano

za najbardziej zaangażowaną politycznie od czasów rebeliantów z The Clash.

 

Zarazem obwoluta płyty, jak i poszczególnych singli przedstawiają zdjęcia twarzy małego chłopca. Owym młodzieńcem jest Peter Rowen, młodszy brat Guggiego, przyjaciela Bono i byłego członka Virgin Prunes. O Guggim i przygodach bandy młodego Pula Davida Hewsona, późniejszego Bono, przeczytacie na stronach autobiografii tego ostaniego „Surrender. 40 piosenek – jedna opowieść”, do czego zachęcam fanów i gorących jego oponentów Bono. Napiszę krótko: warto tę książkę przeczytać!

Co ciekawe, Peter Rowen był zaznajomiony z U2 już od dawna. Chłopak po raz pierwszy pojawił się na okładce debiutu „Boy”. Tam jednak jego twarz symbolizowała coś odmiennego. Jego odbicie w kontekście longplaya „War” miał określone znaczenie. Tutaj cytat z pisma Hot Press:

Bono uzasadnił, że najłatwiej byłoby umieścić na okładce np. zdjęcia czołgów czy żołnierzy. Grupie zależało jednak na tym, by pokazać, że wojna łączy się nie tylko z fizycznością, ale także dotyka sfery emocjonalnej, mentalnej.

Pierwszym singlem z krążka został utwór „New Year’s Day”. Utwór osiągnął ogromny sukces, jeśli chodzi o opinie krytyków, głosy fanów i komercyjny wymiar na całym świecie. Pisząc tekst Bono myślał o swojej największej miłości – Ali.

Ale akt twórczy i jego geneza ma w sobie funkcję iście magiczną. Oglądając doniesienia z Polski ogarniętej nocą stanu wojennego, z czołgami na ulicach miast i szpalerami uzbrojonych żołnierzy. Bono zrozumiał, że wersy zostały zainspirowane ruchem „Solidarności”.

„Solidarność”, o której na początku lat 80. XX wieku mówił cały świat, zwłaszcza w kontekście stanu wojennego, zwróciła jego baczniejszą uwagę. Zmienił tekst.

Niall Stokes, redaktor naczelny irlandzkiego pisma muzycznego Hot Press, zanotował, że Bono usłyszał informację, że generał Jaruzelski ma zawiesić stan wojenny w Polsce 1 stycznia 1983 roku. I tutaj pojawia się magia.

Wyobraził sobie – pisze Niall Stokes – że żona Wałęsy i żony internowanych tęsknią do swoich mężów. Pada obietnica ze strony reżimu, że wszystko wróci do normy. Ale artysta ma przeczucie, że „nic się nie zmieni w Nowy Rok”.

Jak wiemy tak też się stało! I jak tu nie wierzyć bardom – poetom? – zapytam.

/…/ I will be with you again And so we’re told

This is the golden age And gold is reason for the wars we wage

Though I want to be with you Be with you night and day

Nothing changes On New Year’s Day /…/

„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”.

U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka. Ciąg dalszy nastąpi.

 

Tomasz Wybranowski

Jak odtworzyć świat Tolkiena w języku polskim? Opowiada Cezary Frąc

Książka / Fot: Frantisek_Krejci / Pixabay

Trzeci tłumacz „Władcy Pierścieni” mówi m.in. o wyzwaniach, jakie napotkał podczas przekładu trylogii. Rozmowa okraszona muzyką na żywo, którą zapewnił zespół „Pod progiem”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Polski Gandalf: lektura Tolkiena zawsze będzie dawać ludziom nadzieję

 

Inicjator Krakowskich Spotkań z Tolkienem: twórczością profesora interesuje się coraz więcej młodych Polaków

Popiersie J.R.R. Tolkiena w Oxfordzie (CC BY-NC-ND 2.0)

Z książek Tolkiena przebija nadzieja, że jutro będzie lepiej – mówi Mikołaj Mielczarek.

W jakiej kolejności czytać Tolkiena, żeby się nie pogubić?

Polski Gandalf: lektura Tolkiena zawsze będzie dawać ludziom nadzieję

Gandalf to miły staruszek, gaduła i mąciwoda. Zawsze podobała mi się ta postać – mówi gość Radia Wnet.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Muzycy wprost ze „Śródziemia” gościli na antenie Radia Wnet

W jakiej kolejności czytać Tolkiena, żeby się nie pogubić?

Władca Pierścieni / Fot. Thomas Hawk, Flickr, CC BY-NC 2.0)

Czy dobrze jest polecać twórczość J.R.R. Tolkiena nowym czytelnikom fantasy? Ważna jest kolejność czy chronologia czytania jego powieści? Dr Krzysztof Maj wyjaśnia problematykę utworów autora.

Dr Krzysztof Maj przyznaje, że utwory autorstwa J.R.R. Tolkiena kiedyś były ucieczką od szkolnej klasyki, teraz same stały się klasyką pewnego autoramentu…

Zapraszamy do odsłuchania całej wypowiedzi!

,,Zacząłem od mapy i dopasowałem do niej opowieść”. Jak Tolkien stworzył świat Śródziemia?

,,Zacząłem od mapy i dopasowałem do niej opowieść”. Jak Tolkien stworzył świat Śródziemia?

Mapa Śródziemia / Fot. Fantasy Art, Flickr, CC BY-NC-ND 2.0

Za historią powstania świata śródziemnego kryje się wiele osobistych przeżyć i przemyśleń autora. O początkach literatury fantasy wprowadzonych przez Tolkiena opowiada dr Krzysztof M. Maj.

,,Świat Śródziemia będzie dla nas jednocześnie znajomy, ale zarazem także obcy bo fantastyczny i wyobrażony” – dr Krzysztof Maj.

Zapraszamy do odsłuchania audycji!

Prof. Michał Leśniewski: Tolkien uważał, że historia człowieka to historia upadku