O. Bartoszewski: Beatyfikacja kard. Wyszyńskiego może się odbyć w stulecie narodzin św. Jana Pawła II

O. Gabriel Bartoszewski o tym, jak wspomina Prymasa Tysiąclecia, cudzie za jego wstawiennictwem i jak zaangażowany był w jego proces beatyfikacyjny. Mówi o słowach Lecha Wałęsy o Kornelu Morawieckim.

O. Gabriel Bartoszewski OFMCap opowiada o procesie beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego. Mówi, iż niedawny dekret papieski uznający cud za wstawiennictwem polskiego prymasa jest zwieńczeniem procesu beatyfikacji,  a nie tylko przełomem. Postępowanie w sprawie cudu uzdrowienia było ostatnim etapem procesu beatyfikacyjnego kardynała Wyszyńskiego w Watykanie.

Ten cud dotyczy nadzwyczajnego uzdrowienia dziewczyny 19-letniej, która kandydowała do sióstr. […] Podjęto badania i stwierdzono, że istnieje choroba raka z przerzutami. Była leczona radem i jodem, dawano jej dawki, które normalnie działały.

Cud uzdrowienia dotyczy 19-latki ze Szczecina. Dziewczyna w 1988 r. zachorowała na nowotwór tarczycy. Normalnie stosowana kuracja nie dawała efektów. W jej gardle wyrósł 5-centymetrowy guz, który utrudniał jej oddychanie. Nikt nie dawał jej szans na przeżycie;  każdy oddech mógł być jej ostatnim tchnieniem życia. Wobec tego grupa sióstr zakonnych rozpoczęła modlitwy o uzdrowienie dziewczyny za wstawiennictwem prymasa Stefana Wyszyńskiego. Po modłach nagle 19-latka całkowicie ozdrowiała.

Wicepostulator procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego opowiada o tym, jak już od przełomu 2011 i 2012 roku działał na rzecz beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia.

Przez całe te lata uczestniczyłem w procesie bardziej lub mniej aktywnie. Osoba kard. Wyszyńskiego jest mi bardzo bliska.

O. Bartoszewski wspomina, jak pierwszy raz widział kard. Wyszyńskiego. Było to 4 XI 1956 r., niedługo po uwolnieniu prymasa. Ten odprawił mszę mimo fizycznego wycieńczenia.

Gość „Poranka WNET” charakteryzuje  ponadto śp. Kornela Morawieckiego oraz ustosunkowuje się do słów Lecha Wałęsy odnośnie do przewodniczącego Solidarności Walczącej. Wedle byłego prezydenta Morawiecki był „zdrajcą”. Zdaniem o. Bartoszewskiego takie słowa świadczą o tym, że Wałęsa:

Zatracił krytycyzm w stosunku do siebie i do innych. Wszystko zatracił i przyszły mu do głowy idee, osądy bezsensowne. Nie ma trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość i szacunku do ludzi.

Stwierdza, że Kornel Morawiecki to był „człowiek nadzwyczajny, bohaterski”, dodając, że jego postawa była wyrazem „wielkiego człowieczeństwa”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Potrzebujemy ludzi, dla których liczy się idea, którzy potrafią o tę ideę walczyć

Kornel nie ranił innych ludzi. Na niego wszyscy patrzyli jak na człowieka świętego, a był wojownikiem – wspomina Andrzej Gelberg, szef Radia Solidarność i – wyjątkowo – gość dzisiejszej aucycji.

 

– Na Kornela Morawieckiego patrzyłem jak na Świętego Franciszka. To był niesłychanie dobry człowiek – tak Kornela Morawieckiego wspomina w dzisiejszej audycji prowadzonej przez red. Pawła Pietkuna szef Radia Solidarność red. Andrzej Gelberg, gość wyjątkowy, bo zwykle siedzący po drugiej stronie mikrofonu.

– Kiedy się poznaliśmy w latach 80. XX wieku wiedziałem już, że Solidarność Walcząca działa prężnie. Znałem jego poglądy i to, jak bardzo przeszkadzały one esbecji. Był wojownikiem – opowiada Andrzej Gelberg. – Ale kiedy pojechałem do niego i spotkaliśmy się… przede mną siedział człowiek wyglądający bardzo młodzieńczo, bynajmniej nie na wojownika. Zobaczyłem ciągle uśmiechającego się człowieka, który mówił nieskazitelna polszczyzną. Łagodność, która z niego emanowała i takie ciepło było dla mnie zupełnym zaskoczeniem.

Ludzi takich, jak Kornel Morawiecki było i jest niezmiernie mało, a szczególnie dzisiaj są dzisiaj ogromnie potrzebni. Potrzebujemy ludzi, dla których liczy się idea, którzy potrafią o te idee walczyć, którzy potrafią być bardzo konsekwentni i twardzi, ale jednocześnie nie ranią innych. Bo – to kolejna rzecz, którą trzeba podkreślić – Kornel nie ranił innych ludzi.

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

Henryk Sławik – zamilczany bohater, którego powinien znać cały świat / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 63/2019

Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.

Zbigniew Kopczyński

Opowieść o Sławiku

Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.

Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.

To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.

Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.

Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.

Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.

Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.

Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.

Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.

I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.

Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.

W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.

Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.

Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.

Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.

Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.

O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.

W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.

Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.

I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.

Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.

Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.

Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.

Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.

Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.

Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.

Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy przedsiębiorcy zagłosują na PiS? Sebastian Kaleta – audycja „Jesteśmy razem” [VIDEO]

Spotkaliśmy się z Sebastianem Kaletą – radcą prawnym, sekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości i przewodniczącym komisji do spraw reprywatyzacji nieruchomości w Warszawie!

Sebastian Kaleta ukończył z wyróżnieniem studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w 2012 założył organizację „Młodzi dla Polski”, koncentrującą się na kwestiach patriotycznych i studenckich. Był jej prezesem. Z inicjatywy tej organizacji powstał na warszawskim Żoliborzu pomnik Witolda Pileckiego. Był wiceprezesem zarządu IT Law Solutions i Fundacji Instytut Inicjatyw Publicznych.

Należy do Prawa i Sprawiedliwości i wspierał kampanię prezydencką Andrzeja Dudy. W 2018, jako kandydat PiS, został wybrany do rady miejskiej Warszawy, gdzie zasiada w komisjach zajmujących się infrastrukturą i inwestycjami, integracją europejską oraz sportem.

W ramach swoich obowiązków w Ministerstwie nadzoruje powstające w dawnym więzieniu mokotowskim Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL.

Adamski: Kornel Morawiecki jeszcze przed stanem wojennym ostrzegał „S”, że będzie konfrontacja

Artur Adamski o tym, jak poznawał Kornela Morawieckiego i jak Morawiecki budował Solidarność Walczącą oraz konspiracyjną sieć wydawniczą.

Artur Adamski opowiada o swojej znajomości z Kornelem Morawieckim.

Moje poznawanie Kornela Morawieckiego było wieloetapowe. Miałem ok. 16 lat, kiedy dotarł do mnie

Biuletyn Dolnośląski to było na przełomie 1979 i 1980, i byłem bezsprzecznie zdumiony, że coś takiego się ukazuje. To pismo zaskoczyło mnie najbardziej, że tam nie było takich treści mocnych politycznych.

W gazecie znajdowały się teksty podróżnicze, w tym cykl „na wschód od linii Curzona” oraz teksty opowiadające o życiu na Zachodzie. Jak dodaje, to właśnie podziemna sieć wydawnicza, jaką stworzył Morawiecki, okazała się „najlepiej przygotowaną strukturą w Polsce do działalności w warunkach konfrontacji z reżimem komunistycznym”. O tym, że do tej konfrontacji dojdzie, Kornel Morawicki ostrzegał jeszcze przed stanem wojennym. Ze swoją drukami i ulotkami założyciel Solidarność Walczącej docierał nie tylko do Polaków, ale również do żołnierzy Armii Radzieckiej stacjonujących w Polsce, w których w języku rosyjskim pisał, że „jesteśmy zniewoleni tym samym systemem”.

Biograf Kornela Morawieckiego wspomina moment, w którym poznał go osobiście.

To było dla mnie zupełnie niezwykłe, bo Kornel był moją największą legendą. Miałem trochę ponad 20 lat. Zalecono szczególne środki ostrożności.

Był wtedy już członkiem Solidarności Walczącej. Spotkanie miało miejsce w lokalu konspiracyjnym, a Kornela przedstawił mu Zbigniew Jagiełło. Jak mówi, Morawiecki poznał go, choć nigdy wcześniej się nie spotkali. Oznacza to, że założyciel Solidarności Walczącej dobrze znał ludzi w niej działających, choć organizacja powstała ze wchłonięcia wielu różnych konspiracyjnych stowarzyszeń.

W roku 82 i 83 wydarzyło się coś, […] co da się porównać z akcją scaleniową Armii Krajowej na początku lat 40. Było mnóstwo niewielkich ogniw konspiracji, które wydawały swoje pisma, dziesiątki takich organizacji Solidarność Walcząca wchłaniała.

Adamski mówi również na temat stanu premiera Mateusza Morawieckiego po śmierci jego ojca.

Rozmawiam z nim co parę dni, jest oczywiście bardzo smutny. Mateusz to bardzo silny człowiek, bardzo mądry, on doskonale też wie, że to, na co ojciec liczy najbardziej, to to, że będzie jak najlepiej i bez najmniejszej przerwy przydawał się Polsce.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

 

 

Legendarne Truso zostało odnalezione, ale pokolenia archeologów czeka jeszcze wiele odkryć na terenie dawnego emporium

Wiemy, że osada o nazwie Truso istniała. Król Alfred wysłał Wulfstana z misją opisania tego, co się dzieje po prawej stronie Bałtyku. Miał dopłynąć do Truso, a potem opisać kraj Estów, czyli Prusów.

Krzysztof Skowroński, Marek Jagodziński

Nazwę ‘Ilfing’, czyli Elbląg, która zachowała się w nazwie rzeki i miasta Elbląg, i ‘Truso’, która przetrwała w nazwie jeziora Drużno – zanotował Wulfstan – anglosaski podróżnik, który dotarł w te rejony pod koniec IX wieku. W Eddzie poetyckiej, najstarszym zabytku piśmiennictwa islandzkiego, Odyn jest pytany o to, czy wie, jak zwie się rzeka, która oddziela kraj bogów od kraju olbrzymów. „Ta rzeka zwie się Ilfing”, odpowiada Odyn. I nie wiemy, czy ta nazwa pojawiła się najpierw w literaturze, czy przeciwnie – na skutek odkryć podróżników trafiła do literatury. Z archeologiem dr. Markiem Franciszkiem Jagodzińskim, odkrywcą starodawnej osady Truso w Janowie koło Elbląga, na stanowisku archeologicznym w miejscu odnalezionej osady rozmawia Krzysztof Skowroński.

Kto i kiedy poszukiwał Truso? I skąd pochodziły informacje, że znajduje się ono na tych polach?

To, że na tych polach było Truso, stwierdziłem dopiero ja. Wcześniej było wiele koncepcji lokalizacji Truso, głównie na terenie Elbląga. Wskazywano też Tczew, a za pierwszą lokalizację uznawano Gdańsk. Taką koncepcję miał Richard Hakluyt, angielski geograf, który napisał wielkie dzieło, wydane w 1589 roku, Wyprawy morskie, podróże i odkrycia Anglików. Na pierwszej stronie zamieścił relację Wulfstana o podróży z Hedeby do Truso, a w komentarzu napisał – czytam dokładnie jak to jest, bo to jest taki język trochę niemiecki, trochę angielski: with is about Dancish.

I to była pierwsza próba lokalizacji Truso, pod koniec XVI wieku. Natomiast kiedy ta relacja została jakby powtórnie odkryta i zaczęto się nią zajmować, był już wiek dziewiętnasty. Pojawiły się nowe dziedziny nauki, w tym archeologia; wtedy Schliemann odkrył Troję… I w ramach tej trochę romantycznej archeologii zaczęto się zastanawiać, gdzie mogło leżeć to Truso.

A żeby jeszcze uściślić, skąd wiemy, że ta osada nazywała się Truso, trzeba powiedzieć, kim był Wulfstan, który je odwiedził. Otóż przyjmuje się, że był on ważną osobistością na dworze króla Wessexu Alfreda Wielkiego. Ówże Alfred, jak się przyjmuje, był bardzo uczonym królem. Uznaje się go wręcz za ojca literatury angielskiej. To on przetłumaczył z łaciny na język staroangielski wszystkie najważniejsze dzieła starożytne, między innymi Chorografię Paulusa Orozjusza – mnicha hiszpańskiego z V wieku – taki krótki geograficzny wstęp do historii. (…)

Jak to wyglądało w IX wieku? Kto tu mieszkał i ilu tych mieszkańców było?

Na razie trudno powiedzieć, ilu było mieszkańców, ponieważ jesteśmy na tropie cmentarzyska, jeszcze go nie przebadaliśmy. Dopiero wtedy można byłoby określić, jak duża populacja tutaj mieszkała. Sądząc po rozmiarach emporium tej osady, czy też, nazwijmy to, wczesnego miasta portowego, mogło tu mieszkać w granicach sześciuset, siedmiuset mieszkańców stałych, nie licząc przybyszów. Bo mam przesłanki sądzić, że przybywało tutaj bardzo dużo łodzi w celach handlowych.

To niewielka osada. W takim razie skąd te monety arabskie, odważniki, biżuteria? Skąd to bogactwo?

Rzeczywiście trudno porównywać Truso do miast hiszpańskich, ale jeżeli chodzi o tak zwane Barbaricum, to te siedemset osób to naprawdę jest duża liczba. Przyjmuje się, że Hedeby liczyło do tysiąca mieszkańców. Istniała jeszcze Birka. Chyba najbardziej liczny był Wolin. Żadne z tych miast nie było dużo gęściej zasiedlone. No, może Nowogród Wielki, ale to już w trochę późniejszych czasach, w XI–XII wieku.

Kim byli Wikingowie i skąd się tutaj wzięli?

W okresie wikińskim, który datujemy na koniec VIII do końca XI wieku, powstał szereg takich ośrodków, które nazywamy emporiami. Były to głównie porty, w których skupiała się i władza, i handel, i rzemiosło. Pełniły funkcje współczesnych miast. Były to: Hedeby u nasady Półwyspu Jutlandzkiego, Birka pod Sztokholmem, Truso, generalnie rzecz biorąc, u ujścia Wisły – bo Truso obsługiwało najdłuższą rzekę wpadającą do Bałtyku, czyli Wisłę. Był jeszcze Kaup-Wiskiauten na obszarze Sambii, Nowogród Wielki, Staraja Ładoga w północnej Rusi, a oczywiście trzeba wspomnieć również Wolin, który był miastem słowiańskim; i jeszcze na Wyspach Brytyjskich York, który odgrywał podobną rolę jak tutaj Truso. I dla tych wszystkich punktów charakterystyczny był wspólny, jednolity system handlowy. Wyspy Brytyjskie na zachodzie, Ruś na północnym wschodzie, tysiące kilometrów – i w krótkim czasie wprowadzono tam jeden system handlowy. Wszędzie stosowano arabskie monety, precyzyjne wagi szalkowe i znormalizowane zestawy odważników.

Dlaczego arabskie monety?

Dlatego, że był to kruszec, który napływał stamtąd w zamian za towary, którymi handlowano. W źródłach arabskich można przeczytać, że był to bursztyn, skórki zwierzęce – tutaj, na północy, były mrozy, więc skóry były znakomitej jakości. To była także broń, czyli miecze, no i najbardziej intratny – w cudzysłowie – towar: niewolnicy. Właśnie głównie za niewolników napływały tutaj olbrzymie ilości arabskiego srebra, które potem było rozdysponowywane po tych wszystkich emporiach i odpowiednio użytkowane. Na czym konkretnie polegał ten system handlowy? Na tym, że ustalano w srebrze, w tych arabskich dirhemach, cenę za jakiś towar.

Na przykład za prosiaka ktoś chciał pół dirhema. Cięto tego dirhema na połówkę, kładziono na szalkę, równoważono go odważnikiem. Ważenie było podwójne, bo drugi handlarz też miał swoją wagę i swoje odważniki. Jeśli nie doszli do porozumienia, szukano arbitra, ale jak już się dogadali, to wtedy płacono – ale odważnikiem. Czyli srebro służyło do uwiarygadniania odważników jako swego rodzaju pieniądza. (…)

Czy wszystko tu zostało archeologicznie przebadane? Może ta ziemia kryje jeszcze jakieś nieznane skarby Wikingów?

Tak naprawdę to zostało przebadane dopiero parę procent strefy portowej i strefy centralnej. A całe założenie liczy ponad dwadzieścia hektarów. Na pewno jeszcze parę pokoleń archeologów będzie badać tę osadę, ze względu na masowość znalezisk, na ich bardzo skomplikowany układ, który powstał między innymi w wyniku działalności człowieka. Na przykład wskutek odprowadzania wody z tych terenów uległy zniszczeniu wszystkie zabytki organiczne. Kiedy dokonano melioracji, obniżył się poziom wody i w warstwach, do których dostało się powietrze, nastąpił naturalny rozkład pozostałości organicznych, np. skór, drewna. To tysiąc lat, płytko pod ziemią –dwadzieścia, trzydzieści centymetrów pod ziemią.

A co do ukrytych jeszcze w ziemi skarbów… Po tych trzydziestu paru latach, chyba trzydziestu siedmiu, prowadzenia badań, nie tylko terenowych, ale i studiów nad tą osadą, doszedłem do wniosku, że już tyle nakopaliśmy, mimo niewielkiego zakresu naszych prac, że jeszcze przez przynajmniej parę lat będziemy to opracowywać i publikować.

Moim zdaniem – nie należy się śpieszyć. Metoda archeologiczna jest niestety metodą niszczącą. Jak ja przebadam jakiś wykop, to po stu, stu pięćdziesięciu latach, kiedy powstaną nowoczesne metody badawcze, już nikt tam nie wróci. Pozostanie tylko to, co ja udokumentowałem. A ja nie wiem, co przeoczyłem. Tak, że szukajmy, rozpoznawajmy, ale zostawmy też trochę dla przyszłych pokoleń.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Markiem Jagodzińskim pt. „Truso, emporium Wikingów” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z z Markiem Jagodzińskim pt. „Truso, emporium Wikingów” na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Witt: Jacques Chirac był oskarżony o zatrudnianie jako mer Paryża martwych dusz

Piotr Witt o zarzutach wobec zmarłego prezydenta Francji, Domu Kombatanta w Paryżu i wrażeniach z Festiwalu Filmowego „Niepokorni Niezłomni Wyklęci” w Gdyni, gdzie był w jury.

Piotr Witt o zmarłym Jacques’u Chiracu, który był uroczyście żegnany przez Francuzów. Pożegnanie to komentuje, stwierdzając, że „politycy zwykle zmarłego kolegę żegnają z wielką ulgą przy fanfarach i sztandarach”. Korespondent zgodnie z maksymą Woltera „o żywych tylko dobrze, o zmarłych cała prawda”, nie szczędzi krytyki zmarłemu prezydentowi.

Był oskarżony, że jako mer Paryża, zatrudniał martwe dusze. Były to zazwyczaj ludzie wpływowi, którzy zarabiali bardzo dużo. Nikt ich nie widział w ratuszu, nawet podczas wypłat pensji.

Korespondent mówi o 70 tys. ludzi zatrudnionych przez mera, którzy byli utrzymywani z funduszu Paryża. Wydatki te są powodem, dla którego Paryż, gdzie cena mieszkania wynosi 30 tys. euro za m², jest zadłużony do 2057 r. Dzieje się tak mimo, że „Paryż przy francuskiej centralizacji skupia biura najważniejszych francuskich przedsiębiorstw”, a więc ma niemałe przychody. Witt ironizuje, stwierdzając, że Chirac stanowił „egzemplifikację równości wobec prawa”:

Jego równość wobec prawa, którą egzemplifikował, polegała na tym, że wszczęto wobec niego proces, który trwał latami, niczym się nie zakończył, a tymczasem prezydent dostał Alzheimera i zmarł.

Korespondent odnosi się również do sprawy Domu Kombatanta w Paryżu, który został zakupiony z żołdu polskich żołnierzy na zachodzie, po to by Polonia paryska miała miejsce dla działań społecznych. Na pałacyk od dawna trwają zakusy. Obecnie jest on w posiadaniu Polskiej Misji Katolickiej.

Wysłuchaj tej części rozmowy już teraz!

Piotr Witt w pierwszej części rozmowy mówi o nagrodzie dla Najlepszego Dokumentu Radiowego na XI Festiwalu Filmowym „Niepokorni Niezłomni Wyklęci” w Gdyni. Był na nim członkiem jury, razem z Anną Sekudewicz i Ireną Piłatowską. Nagrodę główną przyznali reportażowi autorstwa Joanny Bogusławskiej pt. „Przerwane milczenie”.

Opowiada ten reportaż historię odkrycia grobów katyńskich. Tych grobów nie odkryli Niemcy, tylko Polacy wywiezieni przez Niemców na roboty do Smoleńska. Z 34-osobowej grupy powrócił jeden człowiek, Henryk Kopczyński, autor doskonale zredagowanej relacji.

Nasz korespondent opowiada również o wrażeniach z tego festiwalu. Jak mówi, „człowiek ma naturalną potrzebę przebywać w dobrym towarzystwie”. O twórcach festiwalu mówi, że to „ludzie ideowi, działający dla zachowania godności i pamięci”.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Fuks i komilton z deklem na głowie; sztychowanie, fuksówki i komersy – czyli o tradycjach korporacji akademickich

Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – nie wolno było go stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Tracąc prawa członka, należało go zwrócić.

Aleksander Popielarz

W amerykańskich komediach, takich jak Wieczny student czy Sąsiedzi, można zobaczyć bractwa studenckie głównie jako inicjatorów wspólnych imprez. Noszą nazwy pochodzące od liter greckiego alfabetu, mają własną symbolikę i zwyczaje zrozumiałe dla wtajemniczonych. Nie trzeba jednak sięgać za ocean; w Polsce od lat działają korporacje akademickie z własnymi bogatymi tradycjami.

Fot. domena publiczna

Na plakacie z okresu wojny polsko-bolszewickiej możemy zobaczyć trzech mężczyzn strzelających do bolszewików zza barykady: robotnika w fartuchu, chłopa w sukmanie i studenta z charakterystyczną białą czapką. Ta ostatnia wyróżniała studentów na tle innych grup. Jej noszenie uważano za przywilej, a im bardziej była znoszona, tym większy budziła respekt. Aby postarzyć ją, a tym samym sobie dodać lat studiowania, wycieraną nią buty. Biała czapka z czerwonym otokiem, jaką widać na plakacie, była noszona przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Uszyta na obchody święta Konstytucji 3 maja w 1916 roku, miała wyróżniać studentów świeżo odrodzonej polskiej uczelni. Choć rogatywka UW stała się symbolem całej braci studenckiej, to jednak każda uczelnia miała własną czapkę, z odmiennymi barwami i krojem. Politechnika Warszawska miała wielokątną, brązowo-wiśniową. W przypadku SGH i SGGW były to maciejówki, nawiązujące do ubioru studentów tych kierunków sprzed 1914 r. i kojarzące się z tradycją Legionów Polskich. Przed studentami charakterystyczne czapki nosili uczniowie gimnazjów. Genezy czapek studenckich upatruje się także w deklach noszonych przez korporacje akademickie. Te ostatnie sięgają swymi korzeniami do organizacji niemieckich studentów z początku XIX wieku.

Od początku działalności uniwersytetów w XII w. w Europie, pobierający nauki dzielili się na nacje zgodnie z krajem pochodzenia. Wraz ze wzrostem liczby żaków, od XVI w. w ich miejsce powstawały ziomkostwa (Landmanschaften), według mniejszych jednostek terytorialnych. Ich członkowie nosili odznaki w barwach prowincji, z których pochodzili, jak również bandoliery, czyli pasy podtrzymujące zawieszoną u boku szablę. Stąd wziął się późniejszy zwyczaj noszenia szarf w barwach korporacji. Landmanschaftem kierował konwent seniorów wyznaczający normy (comment), do jakich mieli się stosować członkowie w kontaktach między sobą. Dla rozwiązania sporów honorowych i zapobieganiu eskalacji pojedynków powołano sądy honorowe. (…)

Powstające poza ziemiami polskimi stowarzyszenia polskich studentów przypominały ziomkostwa, jako że skupiały ludzi ze względu na pochodzenie. Od ziomkostw odróżniało je jednak to, że łączyły studentów z obszaru całej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a nie tylko jednego regionu. (…)  Rozwój polskich korporacji akademickich w kraju nastąpił dopiero po 1921 r., po walkach o niepodległość i granice nowej Polski. Działające na zagranicznych uniwersytetach korporacje zaczęły przenosić się do Polski, a jednocześnie powstawały nowe. (…)

Przygotowanie do menzury – rytualnego pojedynku korporacyjnego. Barwiarz Korporacji Akademickiej Sarmatia w stroju menzurowym z ochraniaczami i rapierem w barwach Korporacji, obok Olderman K! Sarmatia w czerwonym deklu petersburskim – rok 2004 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Między korporacjami akademickimi a resztą świata akademickiego następowała wymiana zwyczajów. Część określeń, które dzisiaj usłyszymy tylko wśród korporantów, była pierwotnie znana całemu środowisku studenckiemu. Na uczelniach artystycznych pierwszorocznych określa się mianem fuksa. Jest to również nazwa członka-kandydata w większości korporacji akademickich, który stara się o pełne członkostwo. Organizowane przez zaczynających studia całonocne przyjęcia nazywano fuksówkami. Przed fuksówką przyszłych studentów czekał komers. Przed wojną nazywano tak pomaturalną zabawę absolwentów szkół średnich. (…)

Jeszcze na początku XX wieku komersami nazywano spotkania studentów, w czasie których dyskutowano, również na tematy polityczne. W Krakowie w 1901 r. komersy stały się areną starć między młodzieżą narodową a młodymi socjalistami. Przedmiotem gorących debat był stosunek do rosyjskiego ruchu rewolucyjnego.

W korporacjach akademickich zaś komersy pozostały ważnymi spotkaniami organizacyjno-integracyjnymi. Organizowane są zarówno przez poszczególne korporacje, jak i jako spotkania ogólnokrajowe. Są miejscem wielu ważnych i integrujących środowisko zwyczajów. Jednym z nich jest tradycja sztychowania. W czasie komersu zebrani korporanci dobierają się w pary, przebijając nawzajem swoje dekle szpadami. Powstałą dziurę w czapce ozdabia się małą perłą, a przy większej ilości sztychowań można w ten sposób stworzyć na deklu rozmaite wzory. Biorący udział w sztychowaniu korporanci stają się po nim sztychbruderami, który to tytuł wyraża łączącą ich przyjaźń. To na komersach wybierane są nowe władze organizacji oraz zaprzysięgani nowi pełnoprawni członkowie, czyli komiltoni.

Dekiel polskiej korporacji studenckiej Sarmatia, 1930 | Fot. Czestomir, CC A-S 4.0, Wikipedia

Zewnętrznymi symbolami przynależności do korporacji są dekiel i banda. Dekiel od zwykłej czapki studenckiej odróżnia monogram korporacji (cyrkiel) na otoku, składający się z pierwszych liter nazwy i słów Vivat, Crescat, Floreat (niech żyje, wzrasta i rozkwita) oraz wykrzyknika, jeśli uznaje ona pojedynki. Fuksowie noszą dekiel jedno- lub dwubarwny. Wszystkie trzy kolory korporacji przysługują pełnym członkom, tj. barwiarzom. Dzielą się oni na członków aktywnych (komiltonów), mających prawo głosu na konwencie, oraz tych, którzy zdążyli już skończyć studia (filistrów). Zadaniem filistrów jest zapewnienie moralnego i finansowego wsparcia korporacji. Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – raz danego nie wolno było stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Nie można było go więc np. zostawić w szatni. Tracąc prawa członka, trzeba było go zwrócić. Konrad Millak, współzałożyciel w 1908 r. Venedyi, pisze, że „podczas święta nowego maja obchodzonego uroczyście w Dorpacie, między innymi paleniem ognisk i skakaniem przez nie”, jednemu z korporantów „wpadła do ognia czapka. Po podniesieniu się sięgnął już i tak poparzoną ręką w płomień po czapkę i wyjął ją na pół spaloną. Resztki tej nadpalonej czapki zostały uzupełnione przez czapnika i nadal były jego uroczystą czapką przy komersach”. Niektórzy filistrzy nie rozstawali się ze swoim deklem nawet po śmierci – prosili o pochowanie ich razem z nim.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z deklem na głowie, czyli o tradycjach korporacji akademickich” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Banknot o wartości 19 złotych już w obiegu, z wizerunkiem Ignacego Jana Paderewskiego

NBP z okazji upamiętnienia 100-lecia powstania Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych wprowadza do obiegu banknot o nominale 19 zł. Jest to pierwszy banknot o takim nominale.

Banknot wchodzi do obiegu w nakładzie 55 tysięcy sztuk. Jego wartość jednak znacząco przewyższa kwotę na nim napisaną. Można go nabyć za 80 złotych, ale trzeba pamiętać, że jest to nowy banknot kolekcjonerski, który w sklepie ma wartość jedynie dziewiętnastu złotych. Z reguły banknoty powstają na zlecenie Narodowego Banku Polskiego, jednak o ten powstał z inicjatywy PWPW. Projekt tego banknotu stworzyła Justyna Kopecka, a ryt wizerunku Ignacego Jana Paderewskiego wykonał Krystian Michalczuk.

[related id=81590]25 stycznia 1919 roku, podczas posiedzenia Rady Ministrów odrodzonego państwa polskiego, pod przewodnictwem premiera Ignacego Jana Paderewskiego, zapadła decyzja o utworzeniu Państwowych Zakładów Graficznych. W latach dwudziestych zakłady przekształcono w spółkę akcyjną o nazwie Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Bitwa o PWPW była również ważnym punktem Powstania Warszawskiego, a na płocie wytwórni do dzisiaj są widoczne ślady po pociskach. O tych walkach kilkukrotnie opowiadał na naszej antenie kpt. Juliusz Kulesza.

O tym jak powstał ten banknot, oraz różnicach w tworzeniu banknotów kiedyś, a tymi powstającymi dzisiaj, opowiedziała nam Justyna Kopecka.

 

Strona przednia banknotu przedstawia portret Ignacego Jana Paderewskiego, a obok napisu „niepodległa” zaprezentowany został wizerunek orderu Orła Białego. Napis ten, odwzorowany z rękopisu Józefa Piłsudskiego, jest logotypem obchodów 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Data umieszczona na banknocie, 25 stycznia 2019 r., to dzień, w którym przypada 100. rocznica powstania PWPW.

Banknot 19 zł – awers

Na rewersie umieszczono wizerunek gmachu Wytwórni na tle panoramy współczesnej Warszawy. Obok znajduje się wbudowane w logotyp PWPW zabezpieczenie SPARK Live oraz pasek opalizujący, widoczny również w świetle UV w postaci powtarzających się liczby „19” i skrótu „NBP”.

Banknot 19 zł – rewers

WJB

Prof. Żaryn: Sprawa ustawy 447 wróci po wyborach, ale PiS będzie się sprzeciwiać roszczeniom

Prof. Jan Żaryn o tym, jak zmieniła się polska polityka historyczna, czemu sprawa roszczeń żydowskich wróci po wyborach, jakie bliskie mu tradycje ideowe reprezentuje PiS i jaki był Kornel Morawiecki.

Prof. Jan Żaryn mówi o zmianach w polskiej polityce historycznej, w której sam miał swój udział:

Pedagogika wstydu została zepchnięta na margines życia publicznego.

Dodaje, iż została ona zastąpiona „pedagogiką dumy” i że „dużo w kwestii muzealnictwa”. Przywołuje otwarcie siedziby Instytutu Pileckiego w Berlinie. Mówi, że Polska musiała się zderzyć z Izraelem w boju o politykę historyczną.

Wśród środowisk żydowskich jest coraz mniej partnerów do rozmów. To jest wynik z jednej strony naszej ofensywy, a z drugiej strony niechęci do poszukiwania prawdy [przez Żydów].

Odnosi się do powtarzanych tez o tym, że Polacy [nie rząd polski- przyp. red.] mieli w czasie II ws. odpowiadać za śmierć 200 tys. Żydów. Ostatnio taki pogląd wyraził w wywiadzie dla szwajcarskiej gazety izraelski historyk Yehuda Bauer, przeciwko któremu protestował ambasador RP w Bernie. Historyk stwierdza, iż „wiadomo, że jest to kłamstwo”, dodając, że „twórcy różnych ideologii bronią się za pomocą kłamstwa”.

Jest cicho, dla obydwu stron nie jest to wygodny czas, by wprowadzić do agendy ten temat.

Następnie senator mówi, dlaczego sprawa ustawy 447 ucichła. Twierdzi, że do wyborów 13 października nikt tego tematu nie podejmie. Jednakże musimy być świadomi, iż amerykańska ustawa będzie wykorzystywana przez środowiska żydowskie jako środek nacisku na kolejnych prezydentów USA. Po wyborach sprawa więc wróci, niezależnie od ich wyniku. Różnicą będzie to czy wygra Prawo i Sprawiedliwość, które będzie sprzeciwiało się ustawie 447, czy opozycja, co do której oporu w tej sprawie, gość „Poranka WNET” ma wątpliwości.

Następnie w „Poranku WNET” prof. Żaryn mówi o Konfederacji Wolność i Niepodległość.

Dziś zdecydowania partia Prawa i Sprawiedliwości przejęła w sposób najsensowniejszy wątki polskich tradycji, które są mi bliskie, tradycja obozu narodowego, chrześcijańsko-demokratycznego. Przyjmuję do wiadomości, że i obóz piłsudczykowski ma coś ciekawego do powiedzenia.

Stwierdza, że choć w Konfederacji są osoby, którym tak jak i jemu bliskie są tradycje polskiego obozu narodowego, to ludzie tacy jak Robert Winnicki, Robert  Bąkiewicz czy Krzysztof Bosak „są zbyt doktrynalnie przywiązani do tych wątków tradycji narodowej, które dziś nie są najważniejsze”.

Członek opozycji antykomunistycznej za PRL wspomina działalność Kornela Morawieckiego w tamtych czasach:

Kornel Morawiecki był wybitną postacią wyprzedzającą rzeczywistość. Od 1968 r. był jednoznacznie ustosunkowany do PRL jako do rzeczywistości, której nie da się odzyskać.

Założyciel Solidarności Walczącej połączył myśl niepodległościową i radykalne odrzucenie systemu komunistycznego, jaki czerpał z tradycji emigracji politycznej z uznaniem roli klasy robotniczej, którą uznał na nosiciela idei niepodległościowej. Stąd sformułował postulat solidaryzmu społecznego. Historia pokazała, że jego „romantyzm okazał się z czasem widocznym realizmem”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.