Wisła, Wschód, Zachód, Wiosna, Przypływ – część historyków uważa, że plany tych akcji powstały w Moskwie w lutym 1947 r.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi.

Wojciech Pokora

Śmierć Karola Świerczewskiego stała się pretekstem do przeprowadzenia zaplanowanej dużo wcześniej akcji przesiedleńczej. Fakt, że już kilkanaście godzin po śmierci generała podjęto decyzję o deportacji ludności ukraińskiej i rusińskiej – Łemków i Bojków – współgra z tezą o celowym zabójstwie, ale też jej nie przesądza. Część historyków uważa, że decyzja o Akcji Wisła zapadła w Moskwie już w połowie lutego (czyli przez śmiercią „Waltera”). Plan operacji miał przygotować gen. Siergiej Sawczenko, a zaaprobował ją Ławrentij Beria. Nosiła ona wówczas kryptonim „Operacja Wschód”. (…)

Akcja rozpisana była na dwa etapy. Pierwszy, rozpoczynający się 20 kwietnia i trwający do końca maja 1947 r., polegał na rozbiciu kureni Petra Mykołenki „Bajdy” i Wasyla Mizerny „Rena” oraz na wysiedleniu ludności ukraińskiej i rodzin mieszanych z powiatów: Brzozów, Sanok, Przemyśl, Lesko i Lubaczów. Drugi etap, na którym planowano skończyć akcję, trwał do końca czerwca. Prowadzono wówczas działania zmierzające do likwidacji kureni Wołodymyra Soroczaka „Berkuta” i Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Wysiedlono ludność ukraińską z powiatów Jarosław, pozostałą z pierwszego etapu ludność powiatu Lubaczów i Tomaszów Lubelski. Jednocześnie trwały działania w powiatach Gorlice, Nowy Sącz i Nowy Targ, skąd wysiedlano ludność łemkowską. Akcja nie zakończyła się jednak na zaplanowanym etapie i w lipcu 1947 r. rozpoczęto etap trzeci, polegający na prowadzeniu działań przeciwko pozostałościom sotni „Rena” i „Bajdy” oraz wysiedlano te osoby, którym udało się schować bądź wróciły do miejsc zamieszkania po przeprowadzonych wcześniej akcjach. Przesiedlenia w ramach Akcji Wisła objęły ok. 140 tysięcy osób.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi. Duża część aresztowanych trafiła do dawnej filii KL Auschwitz w Jaworznie, gdzie w kwietniu 1945 r. utworzono Centralny Obóz Pracy. W ramach COP działał podobóz ukraińsko-łemkowski, do którego trafiło w sumie 3873 więźniów. (…)

Wydarzeniem, które każe traktować Akcję Wisła jako część szerszego planu, którego wytyczne zarysowano w Moskwie, jest akcja deportacyjna przeprowadzona w zachodnich obwodach sowieckiej Ukrainy.

Prof. Grzegorz Motyka wskazuje, że akcje faktycznie mogły być powiązane, ale impulsem do deportacji na Wołyniu i w Galicji Wschodniej była akcja przeprowadzona w Polsce. Być może impuls poszedł z Polski, ale nie był nim sam fakt deportacji, plan przygotowań do wysiedleń we wszystkich obwodach zachodniej USRR powstał bowiem już na początku 1947 r., mniej więcej wtedy, gdy przygotowano plan Operacji Wschód, której nazwę zmieniono następnie na Operacja/Akcja Wisła. (…)

Rada Ministrów ZSRR 10 września przyjęła uchwałę „O zesłaniu z zachodnich obwodów USRR do obwodów: karagandyjskiego, archangielskiego, wołogodzkiego, kemierowskiego, kirowskiego, mołotowskiego, swierdłowskiego, tiumemeńskiego, czelabińskiego, czytyjskiego członków rodzin OUN-owców i aktywnych bandytów aresztowanych i zabitych w starciach”. Plan operacji zatwierdzono 10 października 1947 r. Zaplanowano wysiedlenie 75 tys. osób. Operacja Zachód rozpoczęła się 21 października o 2.00 w nocy we Lwowie. (…)

Powszechnie zaczęto się obawiać, że deportacje będą systematycznie powtarzane, aż do czasu wywiezienia miejscowej ludności, w miejsce której zostaną sprowadzeni kołchoźnicy. Zaczęto zatem gorliwie oddawać zaległe kontyngenty, masowo stawiano się do prac społecznych. Władza to zauważyła i już wiosną 1948 r. rozpoczęła podobną akcję na Litwie. 22 maja o 4 rano rozpoczęły się wysiedlenia miejscowej ludności. Akcja objęła prawie 50 tys. osób i nosiła kryptonim „Wiosna”.

W 1949 r. podobne działania podjęto na Łotwie i w Estonii. Tam operację nazwano „Przypływ”. Te ostatnie akcje podają w wątpliwość tezę, że operacje deportacyjne z lat 1947–1949 miały na celu osłabienie ruchu oporu. Niewątpliwie też, ale przede wszystkim chodziło w nich o to, by podporządkować ludność reżimowi.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów od polityki II RP/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 64/2019

Łatwo oceniają: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi.

Zbigniew Kopczyński

W październiku o Wrześniu

Siedząc wygodnie w fotelu, popijając piwko, oglądamy mecz i widzimy dokładnie, jakie błędy popełniają grający. Co za ślepiec, nie widział wychodzącego na pozycję! Przecież dokładnie widać, że trzeba było podawać w lewo, a nie prawo. Widać wyraźnie w zwolnionym tempie i ujęciu z innej kamery. Fotelowemu ekspertowi, który od lat nie dotknął piłki, nie przychodzi do głowy, że tenże ślepiec mógł nie widzieć partnera, a na podjęcie decyzji miał ułamek sekundy, bez korzystania ze zwolnionych powtórek.

Podobnie w okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów oceniających politykę Polski międzywojennej, a raczej potępiających jej przywódców. Mądrzejsi o osiemdziesiąt lat historii, uzbrojeni w wiedzę z kolorowych czasopism, łatwo szafują ocenami: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi, ich doświadczeń, dostępnej wiedzy, sposobu myślenia, a także postaw i dążeń przywódców innych państw naszego kontynentu. Na tym tle polscy przywódcy, choć można im wiele zarzucić, szczególnie w polityce wewnętrznej, wydają się być bardzo trzeźwo stąpającymi po ziemi. Zdawali sobie sprawę z rosnących niebezpieczeństw i podejmowali działania najlepsze z będących w zasięgu ich możliwości. A że nie znaleźli sposobu na uniknięcie katastrofy? Takiego sposobu najprawdopodobniej wtedy nie było.

Od kiedy pamiętam, a pamiętam już dużo, sanacyjnym rządom zarzucano, że wiążąc się sojuszem z Francją, zapomniały o mądrej sentencji „Szukajcie przyjaciół blisko, a wrogów daleko”. Pozorna mądrość tej sentencji przywoływana jest przez fotelowych ekspertów od dziesięcioleci, choć znający historię wiedzą, że sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi, znacznie częściej wrogami.

Tymczasem oczywiste jest, że przyjaciół należy szukać ani daleko, ani blisko, lecz tam, gdzie są, przy czym w polityce, oprócz przyjaźni, ważna, a może i ważniejsza jest wspólnota interesów. Wrogów natomiast nie trzeba szukać, sami się znajdują.

Jakich przyjaciół wśród sąsiadów powinna szukać wówczas Polska? Spójrzmy na mapę. Wśród siedmiu ówczesnych sąsiadów II RP przyjazne relacje łączyły nas jedynie z Rumunią i małą Łotwą. Rumunia była naszym formalnym sojusznikiem na wypadek agresji sowieckiej. Relacje z pozostałymi sąsiadami były różne: złe albo bardzo złe. I to raczej nie z polskiej winy, chyba że winą było samo jej istnienie. Obaj nasi najwięksi sąsiedzi od początku istnienia państwa polskiego zgodnie dążyli do jego likwidacji. Ci, którzy mówią o konieczności dogadania się z jednym lub drugim z nich, zapominają o traktacie w Rapallo, dzięki któremu rozkwitła współpraca Sowietów i Niemców w rozwijaniu ich potencjałów militarnych, omijająca postanowienia traktatu wersalskiego.

Można, jak czynią to twórcy historii alternatywnej, snuć wizje wspólnego z Niemcami pochodu na Moskwę, zachowania niezależności wobec sojusznika, a później gładkiego przejścia na stronę aliantów i skorzystania jeszcze z pobicia przez nich Niemiec. I wszystko to pięknie, jak to w historii alternatywnej, gdy bierze się pod uwagę jedynie korzystne wersje wydarzeń.

A ja zadam trochę pytań: Co byłoby, gdybyśmy wtedy nie pobili Sowietów? Skąd wiemy, że byłaby jakaś wojna na Zachodzie i alianci, do których moglibyśmy dołączyć? Przecież Francja i Anglia weszły do wojny w obronie Polski. W przypadku sojuszu polsko-niemieckiego powodu do wojny by nie było i Polska znalazłaby się w potrzasku. Sojusz z Hitlerem nie uchroniłby również – jak chcą fotelowi eksperci – polskich Żydów, tak jak sojusz z Niemcami Węgier, Słowacji czy Rumunii nie uchronił mieszkających tam Żydów od bliskiego poznania imponującego wytworu niemieckiej techniki zlokalizowanego między Katowicami a Krakowem. Ogólnie niezależność sojuszników Niemiec była dość umiarkowana, o czym świadczy choćby przykład Węgier, sprowadzonych nagle ze statusu sojusznika do kraju okupowanego.

W czasach mojej młodości oficjalni historycy twierdzili, że sojusz z Sowietami umożliwiłby Związkowi Radzieckiemu obronienie nas przed Niemcami. Fakt, że Armia Czerwona posiadała wtedy więcej czołgów i samolotów niż pozostałe armie świata razem wzięte. Jednak wartość bojową tych mas sołdatów i pozostającego w ich dyspozycji złomu mogliśmy poznać już we wrześniu ’39, gdy nieliczne polskie oddziały skutecznie powstrzymywały, a czasem i rozbijały przeważające siły krasnoarmiejców, i później, podczas wojny zimowej, gdy potężna Armia Czerwona nie potrafiła poradzić sobie z małą Finlandią; wreszcie – podczas niemieckiego Blitzkriegu. Fotelowi sowietofile nie zauważają doświadczeń historycznych. Z sowieckiej ochrony skorzystali Bałtowie i w jej efekcie ich państwa zniknęły z map na pół wieku. Trudno przypuszczać, by z Polską było inaczej.

No to może sojusz z Czechosłowacją? Z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość. Dziś wszystkie państwa Międzymorza gotowe są do większej współpracy, ale w dwudziestoleciu międzywojennym tak nie było. Elity powstałych wtedy państw uważały, że ich niepodległość dana im jest na zawsze, przynajmniej na bardzo długo, a najbardziej pasjonowały się konfliktami sąsiedzkimi. Te konflikty wynikały wprost z postanowień traktatu wersalskiego i tego z Trianon. W efekcie przywódcy Czechosłowacji największe – i jedyne – zagrożenie widzieli ze strony Węgier i Polski, budując umocnienia na granicach z nimi.

Czesi obawiali się polskiego rewanżu za ich agresję na Śląsk Cieszyński w czasie, gdy Polska zaangażowana była w wojnę na wschodzie. Było to dwadzieścia lat przed Wrześniem. Czy dzisiaj moglibyśmy z pełnym zaufaniem zawierać sojusz z państwem, które napadło na nas w roku 1999, zaanektowało kawał polskiej ziemi i od tego czasu odnosiło się do nas, powiedzmy, mało przyjaźnie?

Czesi rywalizowali z Polską o miano lidera tej części Europy i bycie najlepszym sojusznikiem Francji. Ta właśnie krańcowa lojalność wobec Francji kazała im pozwolić rozebrać swój kraj, gdy francuski sojusznik sobie tego zażyczył. Poza tym Czechosłowacja opierała swoje bezpieczeństwo na sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Trudno o bardziej księżycową politykę. Gwoli prawdy należy tutaj odnotować, że w momencie nieuchronnego już upadku państwa czechosłowacki prezydent zwrócił się oficjalnie prezydenta RP z propozycją negocjacji na temat korekty granic, w domyśle zwrotu spornych terenów, co miało umożliwić nawiązanie współpracy militarnej. Jednak na jakiekolwiek rozmowy było już wtedy za późno.

Podobnie postawa rządzących Litwą wykluczała sojusz z Polską, z którą Litwini pozostawali – według nich – w stanie wojny. Polsko-litewską granicę uznawali jedynie za linię demarkacyjną. Spowodowane to było przede wszystkim kwestią przynależności państwowej Wilna, które Litwini uważali za swoją stolicę.

Rządzący Litwą naprawdę wierzyli, że po upadku Polski Litwa będzie istnieć między Niemcami i Sowietami jako suwerenne państwo i powiększy swoje terytorium. Stąd wielka radość z wyniku wojny w ’39 r. i przekazania im Wilna przez Sowietów. Życie w ułudzie trwało zaledwie kilka miesięcy, po których ani Wilno, ani Kowno nie były już litewskie.

Stanisław Cat-Mackiewicz, krytykując władze sanacyjne, zdefiniował pojęcie sojuszu naturalnego i egzotycznego. Tym drugim był według niego polski sojusz z Anglią i Francją. Sojusz naturalny, jego zdaniem, to sojusz takich państw, gdzie upadek jednego z nich powoduje zagrożenie dla niepodległości drugiego, na przykład Polski i Litwy. Egzotyczny natomiast to taki, gdy upadek jednego z sojuszników nie zagraża egzystencji drugiego, na przykład Polski i Francji. Cat nie zauważył, ze upadek Polski spowodował zagrożenie, a w konsekwencji utratę niepodległości Francji, więc sojusz tych dwóch państw był jak najbardziej naturalny. Dramat polegał na tym, że nie rozumieli tego, oprócz Cata, również francuscy przywódcy. Francja nie była też sojusznikiem odległym. Sąsiednia Rumunia była z Polską związana sojuszem obronnym przeciw agresji sowieckiej. I to było naturalne. W razie wojny Rumunia znalazłaby się na linii frontu, tak jak i my. Natomiast w wypadku wojny z Niemcami wojsko rumuńskie musiałoby przebyć kilkaset kilometrów, by przyjść nam z pomocą. Francuzi zaś mieli Niemców w zasięgu strzału. Musieli tylko chcieć strzelać.

Oceniając politykę władz II RP, nie możemy abstrahować od ich doświadczeń. Sanacja przejęła władzę w roku 1926, a więc zaledwie sześć lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Jak traktowalibyśmy dziś państwo, które napadłoby na nas w roku 2013 lub pomagało agresorowi? Mielibyśmy tyle zaufania do niego, by zawrzeć sojusz?

W latach 1919–1920 wszyscy nasi sąsiedzi z wyjątkiem Rumunii i Łotwy pomagali czynnie bolszewikom. Pomoc uzyskaliśmy jedynie z Węgier i Francji. Z Francji w postaci misji wojskowej, a z Węgier – transportu amunicji i wyposażenia. Transport z Węgier dotarł przez Rumunię, która, choć skonfliktowana z Węgrami, jako jedyna przepuściła pomoc dla Polski. Pomocy tej nie przepuściła Czechosłowacja. Nie przepuściła też węgierskiej kawalerii, mającej wspomóc Polaków, jak również pomocy materialnej z Francji. Wolne Miasto Gdańsk także zablokowało dostawy dla Polski, a Litwa przepuszczała oddziały bolszewickie i atakowała polskie. Niemcy z kolei przygotowywały atak na Polskę wiosną 1919 r., co w połączeniu z sytuacją na wschodzie mogło oznaczać koniec Rzeczypospolitej, tak jak stało się to w roku 1939. Nie doszło do tego dzięki zagrożeniu Niemcom interwencją przez Francję. Trudno więc dziwić się, że polscy przywódcy traktowali Francję jako sprawdzonego sojusznika. Dlaczego Francja nie zachowała się tak dwadzieścia lat później? Na to nie mam dobrej odpowiedzi. A czy rządzący Polską mogli przewidzieć tę zmianę postawy? Raczej nie. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby wtedy, że Francja, mając swego odwiecznego wroga – takimi byli wtedy dla siebie Niemcy i Francuzi – dosłownie na talerzu, nie kiwnie palcem. A wiele więcej robić nie musiała.

A więc Polska przegrała w ’39 z kretesem, a Niemcy triumfowały, tak? Pozornie tak, jednak w dłuższej perspektywie wygląda to trochę inaczej. Celem Blitzkriegu było zniszczenie przeciwnika w ciągu 3–4 dni lub zadanie mu takich strat, w sile żywej i terytorium, by sojusznicza pomoc nie miała już sensu. Tego celu Niemcy nie osiągnęły, Blitzkrieg się nie udał.

3 września trwała zacięta bitwa graniczna, a zdobycze terytorialne Niemców były dość mizerne. Ta sytuacja wpłynęła na decyzję Anglii i Francji o wypowiedzeniu im wojny. Tak więc już trzeciego dnia wojny Hitler znalazł się w sytuacji, której obawiał się najbardziej – wojny na dwa fronty. W tym momencie Niemcy wojnę przegrali.

Polscy przywódcy zdawali sobie sprawę z dysproporcji sił i wiedzieli, że samodzielnie prowadzenie wojny z Niemcami jest bardziej niż ryzykowne, więc celem ich było wciągnięcie do niej silnych sojuszników. Z kolei wojnę na dwa fronty uważali za niemożliwą i grożącą biologicznym unicestwieniem narodu, stąd późniejszy rozkaz Naczelnego Wodza, by nie walczyć z Sowietami. Polskim celem było uczynienie wojny polsko-niemieckiej wojną europejską, by po powszechnym pożarze mogła wyłonić się jego popiołów Niepodległa, tak jak stało się to dwadzieścia lat wcześniej. I ten cel Polska osiągnęła, wojna stała się europejską, a później światową. Militarnym celem Polaków było powstrzymanie niemieckiego uderzenia przy granicy do czasu wejścia do wojny aliantów, a następnie możliwie uporządkowany odwrót w kierunku przedmościa rumuńskiego, gdzie, korzystając z przewożonych przez Rumunię francuskich dostaw, zamierzali bronić się do czasu alianckiej ofensywy.

Wieczorem 16 września oficerowie polskiego Sztabu Generalnego mieli dobry powód do otwarcia szampana. Walki toczyły się sporej odległości od przedmościa rumuńskiego, prawie wszystkie duże jednostki zachowały zdolność operacyjną i w ciężkich walkach wiązały gros sił Niemców, którzy musieli pozostawić zachodnią granicę z symboliczna obroną. Impet Niemców słabł, pojawiały się problemy zaopatrzeniowe, a Polacy organizowali jednostki rezerwowe i kontruderzenie. Nazajutrz, zgodnie z umową, miała ruszyć francuska ofensywa, a to znaczyło, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec.

Niestety zamiast Francuzów wkroczyli Sowieci.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Kurtyka: Człowiek chory nie znajduje opieki, gdyż zderza się z murem dotarcia do odpowiednich szpitali i specjalistów

Dr Zuzanna Kurtyka mówi o złym stanie służby zdrowia, twierdząc, że wszędzie są lepsze warunki pracy niż w Polsce. Jakimi mechanizmami powinniśmy zachęcić personel medyczny do zostana w kraju – pyta.

Jeśli chodzi o służbę zdrowia nie możemy powiedzieć o żadnych optymistycznych wiadomościach. Mam wrażenie, że nikt nie zauważa, że dzieje się źle. Nieprawdą jest, że są krótsze kolejki, nieprawdą jest również to, że człowiek chory znajduje opiekę, bo zderza się z murem dotarcia do specjalistów i odpowiednich szpitali. Nic nie wskazuje na to, że ta sytuacja się zmieni – mówi gość „Poranka WNET”.

Dr Zuzanna Kurtyka twierdzi, że jest jedna podstawowa przyczyna i jest nią brak lekarzy. Kolejne oddziały w Polsce zamykane są, ponieważ nie ma pielęgniarek i specjalistów. Jak dodaje: Mam nadzieję, że nowo wybrany parlament zastanowi się na tym problemem i spróbuje go rozwiązać. 

„Wszędzie są lepsze warunki pracy niż w Polsce. Nasi lekarze wyjeżdżają poza granice naszego kraju” – mówi dr Kurtyka. Na pytanie, jakimi mechanizmami powinniśmy zachęcić personel medyczny do zostania w ojczyźnie, rozmówca odpowiada, że potrzebne jest do tego uszczelnienie finansowe służby zdrowia.

Dr Zuzanna Kurtyka opowiada również o nagrodzie dla dr Damiana Markowskiego. Za książkę pt. „Dwa powstania”.

W Belwederze odbyła się uroczystość przyznania trzeciej edycji nagrody im. Janusza Kurtyki, którą fundacja ustanowiła wraz z rozpoczęciem swojej działalności. W tym roku po raz trzeci przyznawaliśmy tę nagrodę książce historyczno-naukowej pt. „Dwa powstania”, opowiadającej o najnowszej historii Polski. Nagrodę otrzymał dr Damian Markowski – mówi gość „Poranka WNET”.

Edycja przyznawania nagrody odbyła się pod hasłem, wybieranym corocznie przez radę fundacji. Na rok 2019 tematem audycji było hasło: Polska wojna i granice w XX w. Większość środowisk uniwersyteckich już w tym momencie ma swoją wizję historii. Wie, co myśleć na dane tematy, nawet jeżeli jest to historia niedotycząca bezpośrednio ich położenia. Przebić się do tych środowisk z faktami jest bardzo trudnym zadaniem.

M.N.

Prof. Roszkowski: Za rządów PO-PSL miał miejsce przerażający trumf nihilizmu w wykonaniu Platformy

Prof. Wojciech Roszkowski o dekadzie 2005-2015 i tym, co ma ona wspólnego konfederacją targowicką i dlaczego nazywa Donalda Tuska mistrzem aktorstwa politycznego.

Dla mnie to był jakiś przerażający trumf nihilizmu w wykonaniu Platformy, która wykorzystała najniższe instynkty. […] Sugeruję, że w dużej mierze było to tolerowane albo osłaniane.

W ten sposób prof. Wojciech Roszkowski ocenia działania ludzi atakujących tzw. obrońców krzyża po katastrofie smoleńskiej.

Opisuję początek tego strasznie silnego konfliktu między PiS-em a Platformą. Zauważam, że prezydent Aleksander Kwaśniewski tak rozpisał terminy wyborów, by poróżnić potencjalnych koalicjantów.

Gość „Poranka WNET” opowiada o swojej najnowszej książce „Kierunek Targowica. Polska 2005 – 2015”.

Wskazuję na to, że sprawy w Polsce, zwłaszcza w latach 2007-15 szły w bardzo złym kierunku, który nazywam Targowicą.

Swoją narrację zaczyna wcześniej, omawiając okres 2005-2007, który nazywa „falstartem IV Rzeczypospolitej”. Rządy PiS w tym okresie ocenia jako nieudane, jako główny problem podając brak samodzielnej większości lub dobrego koalicjanta. Koalicję PiS-u z Samoobroną i LPR określa jako „tragikomiczną”.

Nie ukrywam, że rządy PiS były nieudane nie tylko z braku dobrego koalicjanta. Każdy błąd był niezwykle silnie wykorzystywany przez opozycję.

Historyk podkreśla, że opozycja używała wszelkich chwytów, żeby jak najbardziej obrzydzić Polakom PiS. Dzięki temu, jak mówi, udało się wygrać wybory Platformie Obywatelskiej. Po zwycięskich wyborach ataki na PiS nie ustały, gdyż „rząd Donalda Tuska swoją nieudolność pokrywał atakami na opozycję”, w dodatku koalicja PO-PiS miała po swojej stronie nie tylko TVP, ale i prywatne media.

Ponadto profesor Roszkowski odnosi się do współczesnych wydarzeń politycznych w kontekście jego najnowszej książki. Prof. Roszkowski ocenia działania Donalda Tuska, który ostatnio odwiedził wraz z rodziną papieża Franciszka:

Donald Tusk jest mistrzem socjotechniki, aktorstwa politycznego, żeby nie powiedzieć obłudy.

Gość „Poranka WNET” komentuje niedawne słowa Lecha Wałęsy o Kornelu Morawieckim. Zgadza się z oceną o. Gabriela Bartoszewskiego, że były prezydent stracił kontakt z rzeczywistością. Zauważa, że mowę Wałęsy oklaskiwał tłum, w którym był także Grzegorz Schetyna, dawny działacz „Solidarności Walczącej”. Prof. Roszkowski zastanawia się, jak można jednego dnia pisać „dość sympatyczne wspomnienie o Kornelu Morawieckim”, by następnego oklaskiwać kogoś, kto tegoż Kornela Morawieckiego nazywa zdrajcą.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

O. Bartoszewski: Beatyfikacja kard. Wyszyńskiego może się odbyć w stulecie narodzin św. Jana Pawła II

O. Gabriel Bartoszewski o tym, jak wspomina Prymasa Tysiąclecia, cudzie za jego wstawiennictwem i jak zaangażowany był w jego proces beatyfikacyjny. Mówi o słowach Lecha Wałęsy o Kornelu Morawieckim.

O. Gabriel Bartoszewski OFMCap opowiada o procesie beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego. Mówi, iż niedawny dekret papieski uznający cud za wstawiennictwem polskiego prymasa jest zwieńczeniem procesu beatyfikacji,  a nie tylko przełomem. Postępowanie w sprawie cudu uzdrowienia było ostatnim etapem procesu beatyfikacyjnego kardynała Wyszyńskiego w Watykanie.

Ten cud dotyczy nadzwyczajnego uzdrowienia dziewczyny 19-letniej, która kandydowała do sióstr. […] Podjęto badania i stwierdzono, że istnieje choroba raka z przerzutami. Była leczona radem i jodem, dawano jej dawki, które normalnie działały.

Cud uzdrowienia dotyczy 19-latki ze Szczecina. Dziewczyna w 1988 r. zachorowała na nowotwór tarczycy. Normalnie stosowana kuracja nie dawała efektów. W jej gardle wyrósł 5-centymetrowy guz, który utrudniał jej oddychanie. Nikt nie dawał jej szans na przeżycie;  każdy oddech mógł być jej ostatnim tchnieniem życia. Wobec tego grupa sióstr zakonnych rozpoczęła modlitwy o uzdrowienie dziewczyny za wstawiennictwem prymasa Stefana Wyszyńskiego. Po modłach nagle 19-latka całkowicie ozdrowiała.

Wicepostulator procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego opowiada o tym, jak już od przełomu 2011 i 2012 roku działał na rzecz beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia.

Przez całe te lata uczestniczyłem w procesie bardziej lub mniej aktywnie. Osoba kard. Wyszyńskiego jest mi bardzo bliska.

O. Bartoszewski wspomina, jak pierwszy raz widział kard. Wyszyńskiego. Było to 4 XI 1956 r., niedługo po uwolnieniu prymasa. Ten odprawił mszę mimo fizycznego wycieńczenia.

Gość „Poranka WNET” charakteryzuje  ponadto śp. Kornela Morawieckiego oraz ustosunkowuje się do słów Lecha Wałęsy odnośnie do przewodniczącego Solidarności Walczącej. Wedle byłego prezydenta Morawiecki był „zdrajcą”. Zdaniem o. Bartoszewskiego takie słowa świadczą o tym, że Wałęsa:

Zatracił krytycyzm w stosunku do siebie i do innych. Wszystko zatracił i przyszły mu do głowy idee, osądy bezsensowne. Nie ma trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość i szacunku do ludzi.

Stwierdza, że Kornel Morawiecki to był „człowiek nadzwyczajny, bohaterski”, dodając, że jego postawa była wyrazem „wielkiego człowieczeństwa”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Potrzebujemy ludzi, dla których liczy się idea, którzy potrafią o tę ideę walczyć

Kornel nie ranił innych ludzi. Na niego wszyscy patrzyli jak na człowieka świętego, a był wojownikiem – wspomina Andrzej Gelberg, szef Radia Solidarność i – wyjątkowo – gość dzisiejszej aucycji.

 

– Na Kornela Morawieckiego patrzyłem jak na Świętego Franciszka. To był niesłychanie dobry człowiek – tak Kornela Morawieckiego wspomina w dzisiejszej audycji prowadzonej przez red. Pawła Pietkuna szef Radia Solidarność red. Andrzej Gelberg, gość wyjątkowy, bo zwykle siedzący po drugiej stronie mikrofonu.

– Kiedy się poznaliśmy w latach 80. XX wieku wiedziałem już, że Solidarność Walcząca działa prężnie. Znałem jego poglądy i to, jak bardzo przeszkadzały one esbecji. Był wojownikiem – opowiada Andrzej Gelberg. – Ale kiedy pojechałem do niego i spotkaliśmy się… przede mną siedział człowiek wyglądający bardzo młodzieńczo, bynajmniej nie na wojownika. Zobaczyłem ciągle uśmiechającego się człowieka, który mówił nieskazitelna polszczyzną. Łagodność, która z niego emanowała i takie ciepło było dla mnie zupełnym zaskoczeniem.

Ludzi takich, jak Kornel Morawiecki było i jest niezmiernie mało, a szczególnie dzisiaj są dzisiaj ogromnie potrzebni. Potrzebujemy ludzi, dla których liczy się idea, którzy potrafią o te idee walczyć, którzy potrafią być bardzo konsekwentni i twardzi, ale jednocześnie nie ranią innych. Bo – to kolejna rzecz, którą trzeba podkreślić – Kornel nie ranił innych ludzi.

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

Henryk Sławik – zamilczany bohater, którego powinien znać cały świat / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 63/2019

Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.

Zbigniew Kopczyński

Opowieść o Sławiku

Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.

Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.

To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.

Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.

Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.

Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.

Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.

Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.

Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.

I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.

Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.

W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.

Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.

Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.

Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.

Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.

O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.

W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.

Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.

I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.

Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.

Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.

Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.

Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.

Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.

Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.

Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy przedsiębiorcy zagłosują na PiS? Sebastian Kaleta – audycja „Jesteśmy razem” [VIDEO]

Spotkaliśmy się z Sebastianem Kaletą – radcą prawnym, sekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości i przewodniczącym komisji do spraw reprywatyzacji nieruchomości w Warszawie!

Sebastian Kaleta ukończył z wyróżnieniem studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w 2012 założył organizację „Młodzi dla Polski”, koncentrującą się na kwestiach patriotycznych i studenckich. Był jej prezesem. Z inicjatywy tej organizacji powstał na warszawskim Żoliborzu pomnik Witolda Pileckiego. Był wiceprezesem zarządu IT Law Solutions i Fundacji Instytut Inicjatyw Publicznych.

Należy do Prawa i Sprawiedliwości i wspierał kampanię prezydencką Andrzeja Dudy. W 2018, jako kandydat PiS, został wybrany do rady miejskiej Warszawy, gdzie zasiada w komisjach zajmujących się infrastrukturą i inwestycjami, integracją europejską oraz sportem.

W ramach swoich obowiązków w Ministerstwie nadzoruje powstające w dawnym więzieniu mokotowskim Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL.

Adamski: Kornel Morawiecki jeszcze przed stanem wojennym ostrzegał „S”, że będzie konfrontacja

Artur Adamski o tym, jak poznawał Kornela Morawieckiego i jak Morawiecki budował Solidarność Walczącą oraz konspiracyjną sieć wydawniczą.

Artur Adamski opowiada o swojej znajomości z Kornelem Morawieckim.

Moje poznawanie Kornela Morawieckiego było wieloetapowe. Miałem ok. 16 lat, kiedy dotarł do mnie

Biuletyn Dolnośląski to było na przełomie 1979 i 1980, i byłem bezsprzecznie zdumiony, że coś takiego się ukazuje. To pismo zaskoczyło mnie najbardziej, że tam nie było takich treści mocnych politycznych.

W gazecie znajdowały się teksty podróżnicze, w tym cykl „na wschód od linii Curzona” oraz teksty opowiadające o życiu na Zachodzie. Jak dodaje, to właśnie podziemna sieć wydawnicza, jaką stworzył Morawiecki, okazała się „najlepiej przygotowaną strukturą w Polsce do działalności w warunkach konfrontacji z reżimem komunistycznym”. O tym, że do tej konfrontacji dojdzie, Kornel Morawicki ostrzegał jeszcze przed stanem wojennym. Ze swoją drukami i ulotkami założyciel Solidarność Walczącej docierał nie tylko do Polaków, ale również do żołnierzy Armii Radzieckiej stacjonujących w Polsce, w których w języku rosyjskim pisał, że „jesteśmy zniewoleni tym samym systemem”.

Biograf Kornela Morawieckiego wspomina moment, w którym poznał go osobiście.

To było dla mnie zupełnie niezwykłe, bo Kornel był moją największą legendą. Miałem trochę ponad 20 lat. Zalecono szczególne środki ostrożności.

Był wtedy już członkiem Solidarności Walczącej. Spotkanie miało miejsce w lokalu konspiracyjnym, a Kornela przedstawił mu Zbigniew Jagiełło. Jak mówi, Morawiecki poznał go, choć nigdy wcześniej się nie spotkali. Oznacza to, że założyciel Solidarności Walczącej dobrze znał ludzi w niej działających, choć organizacja powstała ze wchłonięcia wielu różnych konspiracyjnych stowarzyszeń.

W roku 82 i 83 wydarzyło się coś, […] co da się porównać z akcją scaleniową Armii Krajowej na początku lat 40. Było mnóstwo niewielkich ogniw konspiracji, które wydawały swoje pisma, dziesiątki takich organizacji Solidarność Walcząca wchłaniała.

Adamski mówi również na temat stanu premiera Mateusza Morawieckiego po śmierci jego ojca.

Rozmawiam z nim co parę dni, jest oczywiście bardzo smutny. Mateusz to bardzo silny człowiek, bardzo mądry, on doskonale też wie, że to, na co ojciec liczy najbardziej, to to, że będzie jak najlepiej i bez najmniejszej przerwy przydawał się Polsce.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

 

 

Legendarne Truso zostało odnalezione, ale pokolenia archeologów czeka jeszcze wiele odkryć na terenie dawnego emporium

Wiemy, że osada o nazwie Truso istniała. Król Alfred wysłał Wulfstana z misją opisania tego, co się dzieje po prawej stronie Bałtyku. Miał dopłynąć do Truso, a potem opisać kraj Estów, czyli Prusów.

Krzysztof Skowroński, Marek Jagodziński

Nazwę ‘Ilfing’, czyli Elbląg, która zachowała się w nazwie rzeki i miasta Elbląg, i ‘Truso’, która przetrwała w nazwie jeziora Drużno – zanotował Wulfstan – anglosaski podróżnik, który dotarł w te rejony pod koniec IX wieku. W Eddzie poetyckiej, najstarszym zabytku piśmiennictwa islandzkiego, Odyn jest pytany o to, czy wie, jak zwie się rzeka, która oddziela kraj bogów od kraju olbrzymów. „Ta rzeka zwie się Ilfing”, odpowiada Odyn. I nie wiemy, czy ta nazwa pojawiła się najpierw w literaturze, czy przeciwnie – na skutek odkryć podróżników trafiła do literatury. Z archeologiem dr. Markiem Franciszkiem Jagodzińskim, odkrywcą starodawnej osady Truso w Janowie koło Elbląga, na stanowisku archeologicznym w miejscu odnalezionej osady rozmawia Krzysztof Skowroński.

Kto i kiedy poszukiwał Truso? I skąd pochodziły informacje, że znajduje się ono na tych polach?

To, że na tych polach było Truso, stwierdziłem dopiero ja. Wcześniej było wiele koncepcji lokalizacji Truso, głównie na terenie Elbląga. Wskazywano też Tczew, a za pierwszą lokalizację uznawano Gdańsk. Taką koncepcję miał Richard Hakluyt, angielski geograf, który napisał wielkie dzieło, wydane w 1589 roku, Wyprawy morskie, podróże i odkrycia Anglików. Na pierwszej stronie zamieścił relację Wulfstana o podróży z Hedeby do Truso, a w komentarzu napisał – czytam dokładnie jak to jest, bo to jest taki język trochę niemiecki, trochę angielski: with is about Dancish.

I to była pierwsza próba lokalizacji Truso, pod koniec XVI wieku. Natomiast kiedy ta relacja została jakby powtórnie odkryta i zaczęto się nią zajmować, był już wiek dziewiętnasty. Pojawiły się nowe dziedziny nauki, w tym archeologia; wtedy Schliemann odkrył Troję… I w ramach tej trochę romantycznej archeologii zaczęto się zastanawiać, gdzie mogło leżeć to Truso.

A żeby jeszcze uściślić, skąd wiemy, że ta osada nazywała się Truso, trzeba powiedzieć, kim był Wulfstan, który je odwiedził. Otóż przyjmuje się, że był on ważną osobistością na dworze króla Wessexu Alfreda Wielkiego. Ówże Alfred, jak się przyjmuje, był bardzo uczonym królem. Uznaje się go wręcz za ojca literatury angielskiej. To on przetłumaczył z łaciny na język staroangielski wszystkie najważniejsze dzieła starożytne, między innymi Chorografię Paulusa Orozjusza – mnicha hiszpańskiego z V wieku – taki krótki geograficzny wstęp do historii. (…)

Jak to wyglądało w IX wieku? Kto tu mieszkał i ilu tych mieszkańców było?

Na razie trudno powiedzieć, ilu było mieszkańców, ponieważ jesteśmy na tropie cmentarzyska, jeszcze go nie przebadaliśmy. Dopiero wtedy można byłoby określić, jak duża populacja tutaj mieszkała. Sądząc po rozmiarach emporium tej osady, czy też, nazwijmy to, wczesnego miasta portowego, mogło tu mieszkać w granicach sześciuset, siedmiuset mieszkańców stałych, nie licząc przybyszów. Bo mam przesłanki sądzić, że przybywało tutaj bardzo dużo łodzi w celach handlowych.

To niewielka osada. W takim razie skąd te monety arabskie, odważniki, biżuteria? Skąd to bogactwo?

Rzeczywiście trudno porównywać Truso do miast hiszpańskich, ale jeżeli chodzi o tak zwane Barbaricum, to te siedemset osób to naprawdę jest duża liczba. Przyjmuje się, że Hedeby liczyło do tysiąca mieszkańców. Istniała jeszcze Birka. Chyba najbardziej liczny był Wolin. Żadne z tych miast nie było dużo gęściej zasiedlone. No, może Nowogród Wielki, ale to już w trochę późniejszych czasach, w XI–XII wieku.

Kim byli Wikingowie i skąd się tutaj wzięli?

W okresie wikińskim, który datujemy na koniec VIII do końca XI wieku, powstał szereg takich ośrodków, które nazywamy emporiami. Były to głównie porty, w których skupiała się i władza, i handel, i rzemiosło. Pełniły funkcje współczesnych miast. Były to: Hedeby u nasady Półwyspu Jutlandzkiego, Birka pod Sztokholmem, Truso, generalnie rzecz biorąc, u ujścia Wisły – bo Truso obsługiwało najdłuższą rzekę wpadającą do Bałtyku, czyli Wisłę. Był jeszcze Kaup-Wiskiauten na obszarze Sambii, Nowogród Wielki, Staraja Ładoga w północnej Rusi, a oczywiście trzeba wspomnieć również Wolin, który był miastem słowiańskim; i jeszcze na Wyspach Brytyjskich York, który odgrywał podobną rolę jak tutaj Truso. I dla tych wszystkich punktów charakterystyczny był wspólny, jednolity system handlowy. Wyspy Brytyjskie na zachodzie, Ruś na północnym wschodzie, tysiące kilometrów – i w krótkim czasie wprowadzono tam jeden system handlowy. Wszędzie stosowano arabskie monety, precyzyjne wagi szalkowe i znormalizowane zestawy odważników.

Dlaczego arabskie monety?

Dlatego, że był to kruszec, który napływał stamtąd w zamian za towary, którymi handlowano. W źródłach arabskich można przeczytać, że był to bursztyn, skórki zwierzęce – tutaj, na północy, były mrozy, więc skóry były znakomitej jakości. To była także broń, czyli miecze, no i najbardziej intratny – w cudzysłowie – towar: niewolnicy. Właśnie głównie za niewolników napływały tutaj olbrzymie ilości arabskiego srebra, które potem było rozdysponowywane po tych wszystkich emporiach i odpowiednio użytkowane. Na czym konkretnie polegał ten system handlowy? Na tym, że ustalano w srebrze, w tych arabskich dirhemach, cenę za jakiś towar.

Na przykład za prosiaka ktoś chciał pół dirhema. Cięto tego dirhema na połówkę, kładziono na szalkę, równoważono go odważnikiem. Ważenie było podwójne, bo drugi handlarz też miał swoją wagę i swoje odważniki. Jeśli nie doszli do porozumienia, szukano arbitra, ale jak już się dogadali, to wtedy płacono – ale odważnikiem. Czyli srebro służyło do uwiarygadniania odważników jako swego rodzaju pieniądza. (…)

Czy wszystko tu zostało archeologicznie przebadane? Może ta ziemia kryje jeszcze jakieś nieznane skarby Wikingów?

Tak naprawdę to zostało przebadane dopiero parę procent strefy portowej i strefy centralnej. A całe założenie liczy ponad dwadzieścia hektarów. Na pewno jeszcze parę pokoleń archeologów będzie badać tę osadę, ze względu na masowość znalezisk, na ich bardzo skomplikowany układ, który powstał między innymi w wyniku działalności człowieka. Na przykład wskutek odprowadzania wody z tych terenów uległy zniszczeniu wszystkie zabytki organiczne. Kiedy dokonano melioracji, obniżył się poziom wody i w warstwach, do których dostało się powietrze, nastąpił naturalny rozkład pozostałości organicznych, np. skór, drewna. To tysiąc lat, płytko pod ziemią –dwadzieścia, trzydzieści centymetrów pod ziemią.

A co do ukrytych jeszcze w ziemi skarbów… Po tych trzydziestu paru latach, chyba trzydziestu siedmiu, prowadzenia badań, nie tylko terenowych, ale i studiów nad tą osadą, doszedłem do wniosku, że już tyle nakopaliśmy, mimo niewielkiego zakresu naszych prac, że jeszcze przez przynajmniej parę lat będziemy to opracowywać i publikować.

Moim zdaniem – nie należy się śpieszyć. Metoda archeologiczna jest niestety metodą niszczącą. Jak ja przebadam jakiś wykop, to po stu, stu pięćdziesięciu latach, kiedy powstaną nowoczesne metody badawcze, już nikt tam nie wróci. Pozostanie tylko to, co ja udokumentowałem. A ja nie wiem, co przeoczyłem. Tak, że szukajmy, rozpoznawajmy, ale zostawmy też trochę dla przyszłych pokoleń.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Markiem Jagodzińskim pt. „Truso, emporium Wikingów” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z z Markiem Jagodzińskim pt. „Truso, emporium Wikingów” na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego