Powstanie warszawskie. Co oznaczało w praktyce być towarzyszem tow. Stalina?/ Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 86/2021

Przed Powstaniem w Polsce istniały dwa rządy. Każdy miał własne siły zbrojne, własną wizję przyszłości Polski, ale tylko jedna z nich mogła zaistnieć. Która? 77 lat temu nie wydawało się to oczywiste.

Swietłana Fiłonowa

Widmo współpracy sojuszniczej

Życie ludzkie w ZSRR nigdy nie było cenione wysoko. Znaczenie wyczynu wojskowego sowieccy ideolodzy zazwyczaj mierzyli wielkością własnych strat i ofiar – im więcej krwi, tym większa chwała. I tylko w stosunku do powstania warszawskiego od początku stosowano inną, wprost przeciwną zasadę.

„Prędzej czy później prawda o garstce przestępców, którzy podjęli awanturę warszawską w celu zdobycia władzy, stanie się znana wszystkim. Ci ludzie wykorzystywali łatwowierność mieszkańców Warszawy, rzucając wielu prawie nieuzbrojonych ludzi na niemieckie działa, czołgi i samoloty” – napisał Stalin do brytyjskiego premiera Winstona Churchilla i prezydenta USA F. Roosevelta 22 sierpnia 1944 r.

Prawdy o „garstce przestępców” od dawna już nikt nie ukrywa. Jednak zrozumienie tej prawdy, podobnie jak wielu innych prawd, jest nadal utrudnione brakiem jasnego, jednoznacznego stosunku do komunizmu.

W Rosji do dziś dnia nie odczuwać entuzjazmu wobec powojennego systemu politycznego oznacza narażać się na oskarżenie o „upokorzenie nieśmiertelnego wyczynu żołnierzy-wyzwolicieli” i „ukrytą rehabilitację faszyzmu”.

Dekomunizacja nie zmieniła gruntownie stalinowskiej oceny powstania warszawskiego, jedynie dodała do niej lekką irytację: Dlaczego Stalin nie pozwolił Armii Czerwonej pomóc ludności Warszawy? Było to jakoś nie po koleżeńsku, towarzysze tak nie postępują. A może po prostu nie mógł?

To żyje nie tylko w masowej świadomości, stało się również tematem konferencji naukowych, niestety prowadzonych także w języku polskim. Jest to dobry sposób na pozostawienie w cieniu pytania, od którego powinno się zaczynać każde rozważanie tego rodzaju: co oznaczało w praktyce – być towarzyszem towarzysza Stalina?

Pewne problemy z tym mieli już przedstawiciele brytyjskiej misji wojskowej. Proponuję uważnie przeczytać fragmenty ich rozmowy z zastępcą szefa Sztabu Generalnego Armii Czerwonej, generałem dywizji Nikołajem Sławinem, która miała miejsce 21 listopada 1944 r.

„Sławin: Mówiłem już, że broń i amunicja zrzucana przez brytyjskie samoloty w Warszawie i innych miejscach w dużej mierze wpadła w ręce Niemców, uzupełniając ich rezerwy, lub w ręce tzw. partyzantów, którzy otrzymaną broń użyli do stawienia oporu Armii Czerwonej…

Hughes: To bardzo ważne pytanie. Czy na podstawie Pana odpowiedzi powinniśmy sądzić, że grupy partyzanckie, którym chcieliśmy zrzucić broń i amunicję, będą przez Pana postrzegane jako wrogie?

Sławin: Nie sądzimy, że Brytyjskie Siły Powietrzne celowo zrzucają zaopatrzenie grupom, które nam nie pomagają, jednak zrzucona broń spada głównie do tych ugrupowań, które walczą z Armią Czerwoną.

Hughes: Chciałbym wyjaśnić, czy Pana zdaniem są w Polsce ugrupowania, które walczą z Niemcami i potrzebują pomocy z naszej i Waszej strony?

Sławin: Dowództwo Armii Czerwonej pomaga tym grupom, które walczą z Niemcami i pomagają Armii Czerwonej…

Archer: Czy powinniśmy tak interpretować oświadczenie Pana, że Polacy, którym zrzucamy ładunki, są uważani za wrogów waszego kraju i walczą z Armią Czerwoną? (…) Czy uważa Pan, że wszystkie polskie grupy partyzanckie walczące z Niemcami są dobrze zabezpieczone i nie potrzebują pomocy RAF?

Sławin: Powtarzam, że wszystkie grupy partyzantów, które aktywnie walczą i mają kontakt z dowództwem Armii Czerwonej, są przez nas zaopatrywane”.

W 1941 roku, po niemieckim ataku na Związek Radziecki, Polska i ZSRR ponownie stały się sojusznikami. Już 30 lipca w Londynie przedstawiciele rządów obu krajów podpisali porozumienie zobowiązujące do wzajemnej pomocy w wojnie z Niemcami. („Art. 3: Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielenia sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w obecnej wojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom”).

4 grudnia w Moskwie Sikorski i Stalin podpisali deklarację, w której zobowiązali się do prowadzenia wojny z Niemcami wraz z zachodnimi sojusznikami do zwycięskiego końca. Polska mogła liczyć na wsparcie ZSRR podczas ustalenia po wojnie nowego, sprawiedliwego porządku w Europie. Lecz jak okazało się wkrótce, Sikorski i Stalin mieli różne wizje sprawiedliwej przyszłości.

Zaledwie po kilku dniach do Polski powróciła zakazana tam od 1938 roku partia komunistyczna. 28 grudnia 1941 r. dosłownie spadła ona z nieba jako noworoczny prezent od nowych przyjaciół.

Członkowie grupy inicjatywnej: Paweł Finder, Bolesław Mołojec, Marceli Nowotko nie wyglądali na bożenarodzeniowych aniołów, nie mieli na plecach skrzydeł, tylko spadochrony, przylecieli ze strony bezbożnej Moskwy, a jednak potrafili dokonywać cudów. Już 5 stycznia 1942 r. ogłoszono powstanie Polskiej Partii Robotniczej.

Nieco ponad rok później, w lutym 1943 roku, Komitet Centralny PPR zażądał oficjalnego uznania, a przede wszystkim prawa do wprowadzenia swoich przedstawicieli do kierownictwa AK.

Rząd londyński zgodził się. Lecz pod warunkiem, że PPR ogłosi deklarację niepodległości od ośrodków zagranicznych i gotowości do walki z każdym najeźdźcą. Jasne, że warunek ten był a priori nie do wykonania. Ale PPR nie upadła na duchu i wiosną utworzyła organizację wojskową – Gwardię Ludową, a w noc sylwestrową (31 grudnia 1943 – 1 stycznia 1944) porodziła swoje najważniejsze dziecko – Krajową Radę Narodową.

KRN sama określała się jako „faktyczna reprezentacja polityczna narodu polskiego, upoważniona do występowania w imieniu narodu i kierowania jego losami do czasu wyzwolenia Polski spod okupacji” i nie uznawała prawa rządu londyńskiego do wypowiadania się w imieniu Polaków, deklarując, że jego polityka jest sprzeczna z interesami narodowymi Polski. Planowano, że KRN będzie miała własne siły zbrojne – Armię Ludową pod dowództwem generała Roli-Żymierskiego. I Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki pod dowództwem Zygmunta Berlinga, której formowanie rozpoczęło się w maju 1943 roku, miała stać jego częścią. Gdy Armia Czerwona zbliżyła się do zachodnich granic ZSRR, Rada powitała ją z entuzjazmem, jakiego Stalin oczekiwał od swoich prawdziwych towarzyszy. W apelu do Polaków z całych sił piętnowała rząd emigracyjny, wzywała do utworzenia podległych jej władz lokalnych i wstąpienia w szeregi Armii Ludowej.

Stalin docenił zapał Rady. Dwukrotnie przyjmował jej przedstawicieli na Kremlu (w maju i lipcu 1944 r.), uznał prawo KRN do reprezentowania Polaków i wyraził gotowość nawiązania oficjalnych stosunków z jej organem wykonawczym. A jednak…

Krajowa Rada Narodowa miała jedną wrodzoną wadę – względną niezależność urodzenia. Oczywiście tylko względną – wszystko odbywało się po konsultacjach z Kremlem i pod jego troskliwą opieką. Ale rząd tymczasowy przyjaznej Polski powinien był być, jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami. Dlatego 17 lipca z Moskwy do „Wiesława”, tj. Gomułki, został wysłany następujący radiogram:

„Kwestia utworzenia rządu tymczasowego w formie komitetu narodowego jest niezwłocznie aktualna. W związku z tym i w celu utrzymania personelu tutaj, postanowiono natychmiast zorganizować wizytę na terytorium ZSRR, po pierwsze, wszystkich członków plenum KRN, po drugie, wszystkie wybitne postacie nadających się na stanowiska ministrów lub wiceministrów, po trzecie, Pana osobiście i tych pracowników wszystkich partii, których uważa Pan za odpowiednich. Łączna liczba nie powinna być mniejsza niż 60 osób”.

21 lipca 1944 roku powołano Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Stalin nadał noworodkowi tak poetyckie imię, zdając sobie sprawę, że reakcja Anglii i Stanów Zjednoczonych na utworzenie tymczasowego rządu polskiego na Kremlu mogła być aż zanadto bolesna.

W liście do Churchilla zapewniał, że nie uważa Komitetu za rząd tymczasowy. Ale to właśnie ten „nie-rząd” został upoważniony do tworzenia organów samorządów lokalnych w Polsce; to z nim podpisano 26 lipca 1944 r. porozumienie, zgodnie z którym kontrolę nad bezpieczeństwem ludności cywilnej na zapleczu Armii Czerwonej sprawowały władze sowieckie. Więc przed wybuchem powstania w Polsce istniały dwa rządy: jeden konstytucyjny, uznany na arenie międzynarodowej, drugi – wspierany przez potęgę militarną ZSRR i osobiście przez towarzysza Stalina. Każdy miał własne siły zbrojne, każdy miał własną wizję przyszłości Polski, ale tylko jedna z nich mogła zaistnieć. Która? 77 lat temu nie wydawało się to oczywiste. Nawet gdy do Londynu zaczęły napływać meldunki podobne do tych, które przesyłał płk AK Janczar:

„Wszystkie okręgi informują o aresztowaniach oficerów, podoficerów i szeregowców A (armii) K (rajowej), którzy pełnili funkcje kierownicze lub brali udział w operacji „Burza”. NKWD domaga się wydania dowódców. Po przesłuchaniu trafiają do obozów”. Nie ulega wątpliwości, że nawet gdyby Armia Czerwona przyszła „z pomocą” powstańcom, pomoc ta skończyłaby się na aresztowaniu towarzyszy broni. Podobnie jak w Wilnie, gdzie po wyzwoleniu miasta aresztowano ponad 6000 żołnierzy AK.

Na co można było liczyć? Na zachodnich sojuszników? Niestety siły anglo-amerykańskie posuwały się wolniej niż oczekiwano, a to zmniejszyło możliwość nacisku na Kreml. I co było już zupełnie fatalne, amerykańskie samoloty zaczęły zrzucać żywność i broń dopiero w połowie września, i to w niewielkich ilościach, ponieważ powinny były mieć na pokładzie zapasy paliwa na drogę powrotną, bo dowództwo sowieckie odmówiło przyjęcia na swoje lotniska amerykańskich samolotów.

5 września rząd brytyjski wysłał następującą wiadomość do Komisarza Ludowego Spraw Zagranicznych Mołotowa:

„Polacy walczący z Niemcami znajdują się w rozpaczliwej, przygnębiającej sytuacji… Niezależnie od przekonania o słuszności wybuchu powstania, ludność Warszawy nie może być pociągnięta do odpowiedzialności za podjęte decyzje. Nasi ludzie nie mogą zrozumieć, dlaczego Polakom w Warszawie nie wysłano żadnej pomocy materialnej z zewnątrz. Powszechnie wiadomo, że taka pomoc nie mogła zostać wysłana z powodu odmowy przez wasz rząd zezwolenia na lądowanie samolotów amerykańskich na rosyjskich lotniskach. Jeśli Polacy w Warszawie zostaną wybici przez Niemców, to zada opinii publicznej taki cios, skutków którego nie da się przewidzieć.

Gabinetowi Wojskowemu trudno też zrozumieć, dlaczego wasz rząd nie bierze pod uwagę zobowiązań rządów brytyjskiego i amerykańskiego do udzielenia pomocy Polakom w Warszawie. Działanie waszego rządu w celu uniemożliwienia wysłania tej pomocy wydaje się nam sprzeczne z duchem współpracy sojuszniczej, do którego Państwo i my przywiązujemy tak wielką wagę teraz i w przyszłości”.

Na odpowiedź rządu sowieckiego nie trzeba było długo czekać:

„Rząd sowiecki poinformował już rząd brytyjski o swojej opinii, według której za awanturę warszawską podjętą bez wiedzy sowieckiego dowództwa wojskowego i z naruszeniem planów operacyjnych tego ostatniego odpowiedzialni są przywódcy polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. Nikt nie może zarzucać rządowi sowieckiemu, że rzekomo nie udzielał wystarczającej pomocy narodowi polskiemu, w tym także Warszawie. Najskuteczniejszą formą pomocy są aktywne działania wojsk sowieckich przeciwko niemieckim okupantom w Polsce…

Co do Pańskiej próby uczynienia rządu sowieckiego w pewnym stopniu odpowiedzialnym za awanturę warszawską i za ofiary ludu warszawskiego, rząd sowiecki nie widzi tego inaczej niż jako pragnienie obarczenia nas cudzym grzechem. Tak samo należy traktować sugestię, że stanowisko rządu sowieckiego w sprawie Warszawy jest rzekomo sprzeczne z duchem sojuszniczej współpracy.

Nie ulega wątpliwości, że gdyby rząd brytyjski podjął kroki, aby dowództwo sowieckie zostało na czas ostrzeżone o planowanym powstaniu w Warszawie, to sprawy Warszawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Dlaczego rząd brytyjski nie uznał za konieczne ostrzec o tym rządu sowieckiego?

Czy tutaj zdarzyło się to samo, co w kwietniu 1943 r., kiedy polski rząd emigracyjny, przy braku sprzeciwu rządu brytyjskiego, wydał wrogie Związkowi Sowieckiemu oszczercze oświadczenie o Katyniu? Wydaje nam się, że duch sojuszniczej współpracy sugerowałby inny kierunek działania rządu brytyjskiego”.

Przesłanie Mołotowa do brytyjskiego ambasadora w ZSRR było po wojskowemu jednoznaczne: „Skoro mówimy o rejonie Warszawy, to toczą się tu ciągłe walki z Niemcami na ziemi i w powietrzu, a niezamierzone pojawienie się na tym froncie samolotów nienależących do sowieckiego lotnictwa może wywołać przykre nieporozumienie, na co zwracam uwagę”.

Czy Polska, której żołnierze walczyli na wszystkich frontach, nie nabyła swoją krwią prawa do większej aktywności aliantów? Czy właśnie tak miało być? Czy naprawdę nie tylko krew wylana do 1945 roku, ale wszystko, co wydarzyło się później w Europie Wschodniej, całe nasze dziwne, nienaturalne życie i nasza dzisiejsza bezradność, wynikająca z braku przyzwyczajenia do wolności – to wszystko także odroczona zapłata za zwycięstwo w tej wojnie?

2 października 1944 r., po 63 dniach zaciekłych walk, podpisano akt kapitulacji powstańców. Do Londynu dotarł jeden z ostatnich komunikatów radiowych z Warszawy:

„Oto naga prawda. Potraktowano nas gorzej niż satelitów Hitlera, gorzej niż Włochy, Rumunię, Finlandię. Niechaj sprawiedliwy Bóg osądzi straszliwą krzywdę, jaką cierpi naród polski, i niechaj ześle zasłużoną karę na wszystkich, którzy ponoszą winę. Twoi bohaterowie to żołnierze, których jedyną bronią przeciwko czołgom, samolotom i działom są pistolety i butelki z benzyną. Twoi bohaterowie to kobiety, które opatrywały rannych i przenosiły meldunki pod gradem kul, które przygotowywały w zbombardowanych piwnicach zrujnowanych domów jedzenie dla dorosłych i dzieci, i które niosły pociechę umierającym. Twoi bohaterowie to dzieci, które bawiły się spokojnie wśród dymiących ruin. To lud Warszawy.

Naród, który potrafił wykrzesać z siebie tak powszechne bohaterstwo, jest narodem nieśmiertelnym. Bo ci, którzy zginęli, już zwyciężyli, a ci, którzy żyją, będą walczyć i zwyciężać, i znów dawać świadectwo, że Polska żyje, póki żyją Polacy”.

Nieskłonny do sentymentalizmu Churchill powiedział, że tych słów nie da się wymazać z pamięci.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Widmo współpracy sojuszniczej” znajduje się na s. 1 i 4 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Widmo współpracy sojuszniczej” na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Uniwersytet Lwowski. Wasyl Kmieć: Przeprowadzamy rekonstrukcje historyczne. Przywracamy wygląd biblioteki sprzed wojny

Dyrektor Naukowej Biblioteki Uniwersytetu Iwana Franki o mordowaniu polskich pracowników naukowych we Lwowie podczas II wojny światowej oraz o uniwersyteckiej bibliotece.


Uniwersytet Iwana Franki we Lwowie współpracuje z Uniwersytetem Wrocławskim w dziele przybliżania niemieckiej zbrodni na lwowskich profesorach w 1941 r. Wydano dwujęzyczny polsko-ukraiński przewodnik. Wasyl Kmieć, dyrektor Naukowej Biblioteki Uniwersytetu Iwana Franki odnosi się do krytyki Polaków, którzy uważają, że mówiąc o zbrodni na lwowskich profesorach należy podkreślać, że byli to polscy uczeni. Stwierdza, że ma na to inne, choć jak stwierdza, nieprzeciwstawne podejście. Chodzi o inne rozłożenie akcentów.

Założyliśmy, że będziemy pisać wyłącznie na dokumentach istniejących. Nie omawiamy w naszych pracach mitologii politycznej.

Obecnie prowadzone są badania nad odtworzeniem kolekcji bibliofilskiej, która ucierpiała wskutek działań wojennych.

Prowadzimy badania z historii naszych zbiorów. […] W czasie wojny biblioteka miała spore straty.

Poza odtworzeniem zbiorów w dawnym Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie trwają prace nad przywróceniem przedwojennego kształtu czytelni bibliotecznej.

Przeprowadzamy rekonstrukcje historyczne. Przywracamy wygląd biblioteki uniwersyteckiej sprzed wojny.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Paweł Krasowski: Znaczenie Powstania jest tak duże, że wplata się ono w różne elementy naszego życia

Gościem Tomasza Wybranowskiego jest Paweł Krasowski organizator koncertów „Sonanto”, o których opowiada. Dzieli się także swoimi refleksjami na temat Powstania Warszawskiego.

Pomysłodawca wielu programów koncertowych „Sonanto” Paweł Krasowski jest człowiekiem głęboko związanym z Warszawą. 1 sierpnia jest dla niego szczególną datą, ponieważ artysta od urodzenia mieszka w stolicy. Przez dłuższy czas był związany z Wolą, gdzie w 1944 doszło do eksterminacji mieszkańców dzielnicy.

Mieszkałem w Warszawie (…) tuż koło miejsc, gdzie te dramatyczne wydarzenia się działy. Te wszystkie pomniki, mówiące o tym, że tu zastrzelono kilka tysięcy, tam kilkaset ludzi, ta hekatomba – było to coś, co towarzyszyło mi od dzieciństwa.

Paweł Krasowski uchyla również rąbka tajemnicy przed cyklem koncertów swojej grupy, które nawiązywać będą do Powstania Warszawskiego – opowiada o jednej z piosenek.

Mała dziewczynka z AK” to utwór niezwykle symboliczny, gdyż powstaje tuż po upadku powstania. Tworzą go dwaj powstańcy: Mirosław Jezierski i Jan Krzysztof Markowski – i dedykują wszystkim dziewczętom powstańczej stolicy.

Gość Tomasza Wybranowskiego podkreśla również znaczenie Powstania Warszawskiego oraz pamięci o nim dla obywateli Warszawy i Polski, a także dla twórczości jego grupy, dla której obecność powstańców na koncertach jest zaszczytem i dużym przeżyciem.

Znaczenie Powstania jest tak duże, że wplata się ono w różne elementy naszego życia. Mamy świadomość, że pokolenie powstańców już odchodzi, dlatego bardzo często staramy się za wszelką cenę wyrwać ich, żeby przybyli na nasze koncerty bo są to zawsze nasi goście honorowi na wydarzeniach, które organizujemy w Warszawie i nie tylko.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

PK

W wyniku starań dziennikarza Pawła Zastrzeżyńskiego miejsce kaźni Polaków w Limanowej nie zniknie z powierzchni ziemi

Sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Spytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją…

Magdalena Zastrzeżyńska

6 XII 2019 r. mój mąż Paweł skierował do Burmistrza Miasta Limanowa, Wójta Gminy Limanowa, Starosty, Rady Miasta Limanowa, Rady Gminy Limanowa, Rady Powiatu Limanowa, Proboszcza Parafii w Limanowej, Marszałka Województwa Małopolskiego oraz ok. 200 redakcji prasowych w Polsce informację: „Przesyłam moje artykuły na temat limanowskiej katowni UB oraz środowiska limanowskiego, które pomimo odzyskania niepodległości, nadal milczy na temat zbrodni, która miała miejsce w Pałacyku »Pod Pszczółką« w Limanowej. (…) artykuły były publikowane w mediach ogólnopolskich i lokalnych. (…) załączam odnalezione niedawno zeznania świadków, którzy przeżyli gehennę tego miejsca. Przekazuję te materiały, aby nikt w przyszłości nie powiedział, że był nieświadomy. (…)”.

Kilka dni temu mąż otrzymał pismo od Małopolskiego Konserwatora Zabytków, że Pałacyk, dzięki jego staraniom, został wpisany na listę zabytków i nie zostanie zburzony.

Myślę, że odkrywanie faktów z historii i współczesności limanowskiej katowni UB, która mieściła się właśnie w Pałacyku „Pod Pszczółką”, to było jego osobiste Westerplatte. Jan Paweł II na Zaspie powiedział: „Każdy musi mieć swoje Westerplatte”. Dla Pawła to właśnie jest Pałacyk. Gdy kilka tygodni temu na teren Pałacyku wjechały koparki, które zaczęły wyburzanie, powiedział: „zasypują mnie”. (…)

IPN w Krakowie wszczął śledztwo w sprawie ludzkich kości odnalezionych w Pałacyku. Na ten temat powstało kilkadziesiąt tekstów, które ukazywały coraz kolejne fakty, jak to, że UB wrzucało ludzi do szamba, które było tuż obok Pałacyku, o tajnych pochówkach, o zakopanym na trenie Pałacyku księdzu, paleniu ludzkich kości, ścianie śmierci w Pałacyku… Akta z roku na rok piętrzyły się, a świadkowie ukazywali coraz to nowe przerażające historie.

Zacząłem budować obraz limanowskiej katowni UB, jednak towarzyszyła mi niepewność, czy to jest prawdziwe, bo jest przecież niemożliwe, aby nikt wcześniej przede mną tego nie odkrył. W trakcie mojej pierwszej rozmowy z prokuratorem IPN ten zapytał, czy nie boję się zaczynać ze środowiskiem limanowskim? (…)

W komentarzach pod tekstami o katowni pojawiały się obrzydliwe komentarze. Pamiętam komentarz „Hieny” pod artykułem „Pałacyk pod Pszczółką” – zawłaszczona historia niepodległości z 2018-07-22: „niedługo zeżre Ciebie i tego ułomka autora debilnego pseudo felietonu, który albo o Wajdzie i pszczółkach pisze albo się modli czyli nie robi nic. A Was prawicowi fanatycy mam w śmierdzące d(…)e s(…)m Waszym przetrawionym ścierwem”. To nie był jedyny taki komentarz Hieny. Pod artykułem Adres piekła: ul. Stalina 269 Limanowa napisał: „autor tych flaków z olejem nie ma prawa legitymować się tytułem reżysera gdyż zdobył wykształcenie w szkole filmowej Wajdy a na tego s(…)a i wyzywa od komuchów zatem delegalizuje ową placówkę i przeznacza do likwidacji i tak z każdą do jaki ej uczęszczał gdyż je wszystkie zawiązał miniony ustrój”. Pod tekstem Potrzeba odwagi a nie biurokracji w sprawie katowni UB w Limanowej: „Niestety skrajna prawica nie ma bohaterów, którzy cokolwiek znaczyliby dla historii, stąd odkopuje się bandytów, wypacza prawdę historyczną i stawia ich za wzór cnót wszelakich. Tymczasem to zwykli bandyci”… (…) Pamiętam, jak ktoś od takich komentarzy wszedł do redakcji portalu limanowa.in, napluł na podłogę i wyszedł.

Zaskakujące, że kluczowe informacje co do konkretnych miejsc, w których mogą być zakopani ludzie, przynosili byli funkcjonariusze, którzy pracowali w limanowskim budynku SB.

6 IX 2019 r. przed południem do redakcji portalu Limanowa.in wszedł starszy mężczyzna. Nie przedstawił się, powiedział jedynie, że jest emerytowanym pracownikiem Policji. Przyznał, że z zainteresowaniem czyta publikacje, które dotyczą służb PRL działających na tym terenie. Pytał, czy portal nie obawia się poruszać tak niewygodnych tematów. Ten człowiek był w strachu, bo do dziś mija byłych pracowników SB na ulicach Limanowej. Opowiadał, że pracował w Pałacyku „Pod Pszczółką”. Raz miał okazję być w piwnicy budynku. Już wtedy znał historię tortur i grzebania więźniów w tym miejscu oraz w znajdującym się na posesji „dole kloacznym” (szambie). Powiedział też, że w pobliżu Pałacyku, „pod asfaltem”, pochowani są ludzie, a w jednym z pomieszczeń w piwnicach budynku jest domurowana ściana, jego zdaniem, by przykryć tę, w której znajdują się ślady po pociskach. (…)

Skończyłem pisać książkę ORMO Limanowa i przekazałem do recenzji. Powiedziałem o tym na antenie Radia Wnet 8 VI 2020 r. Tydzień później otrzymałem list z kancelarii prawnej. Nowi inwestorzy uznali, że artykuł na portalu wnet.fm i rozmowa w radiu naruszyły ich dobre imię. Wydawca usunął kwestionowane treści, a ja otrzymałem pozew sądowy z żądaniem 20 000 zł, pokrycia kosztów oraz zakazem publikacji jako zabezpieczeniem. Podkreślam, że do czasu wezwania nie byłem świadomy, kto konkretnie z imienia i nazwiska stoi za zakupem katowni. Znałem tylko nazwę firmy. Przygotowałem odpowiedź na pozew – 750 stron wraz z załącznikami, w trzech kopiach to kilka kilogramów papieru: cała historia Pałacyku „Pod Pszczółką”. Załączyłem dowody. Wówczas kancelaria powodów zaproponowała ugodę. (…)

Zanim sprawa trafiła na wokandę, minął rok. Podczas procesu sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Zapytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją… Sędzia zaproponowała ugodę. Zgodziłem się. Gdy po rozprawie wychodziliśmy z sali, sędzia napomknęła, że oszczędziliśmy dwa lata życia. Jednak mnie przekonały jej słowa, że można uratować katownię.

Dr Mariusz Lutkowski, mój obrońca z urzędu, podobnie jak sędzia zasugerował, abym napisał wniosek do konserwatora zabytków, który może doprowadzić do wstrzymania rozbiórki. (…)

Razem z dr. Mariuszem Lutkowskim przygotowaliśmy wniosek do Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie. Odpowiedź przyszła w ekspresowym tempie, 13 maja 2021: „Na wstępie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i pismo w sprawie ochrony budynku Willi „Pod Pszczółką” przy ul. Matki Boskiej Bolesnej 15 w Limanowej. Podobnie jak Pan, także Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Krakowie w pełni podziela opinię, iż jest to obiekt godny zachowania i ochrony prawnej z uwagi na jego niezwykłe dzieje i rolę, jaką pełnił w dziejach miasta, ale przed wszystkim z uwagi na fakt, iż jest on bez wątpienia symbolem martyrologii mieszkańców Limanowszczyzny oraz ma charakter Miejsca Pamięci Narodowej.

Z tych właśnie względów Delegatura WUOZ w Nowym Sączu włączyła budynek do Wojewódzkiej Ewidencji Zabytków oraz zwróciła się z wnioskiem do Urzędu Miasta w Limanowej o włączenie tegoż do opracowywanej właśnie Gminnej Ewidencji Zabytków. Ponadto Postanowieniem z dn. 6.04.2021 r. „Kierownik Delegatury WUOZ w Nowym Sączu, działający z upoważnienia Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, postanowił odmówić rozbiórki budynku usługowego zlokalizowanego na działce ewid. nr 463/3 obr. ewid. 5, jednostka ewid. miasto Limanowa”. (…)

Nie spodziewałem się zwycięstwa. Nowi inwestorzy nie chcieli powiedzieć, czy katownia zostanie zburzona. Takie pytanie zadałem na sali sądowej. Dostałem odpowiedź, że to ich sprawa i nic mi do tego.

Tymczasem Robert Kowalski, Kierownik Urzędu Ochrony Zabytków w Nowym Sączu (delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie) stwierdził:

„W obszernym uzasadnieniu do postanowienia o odmowie zgody na wniosek o jego wyburzenie, złożonym przez Starostwo Powiatowe w Limanowej, wskazano na wartości artystyczne, historyczne i naukowe, które stanowią podstawę do ochrony prawnej tego budynku i zachowania dla kolejnych pokoleń. Materiał dokumentacyjny, który raczył Pan dołączyć do swojego wniosku, jest niezwykle cenny i bez wątpienia pozwoli uzupełnić naszą dotychczasową wiedzę w przedmiotowej sprawie, ale także będzie dla WUOZ stanowił dodatkowy materiał uzasadniający w sposób jednoznaczny nasze dotychczasowe stanowisko”.

Pismo zostało przekazane do wiadomości Łukasza Kmity, Wojewody Małopolskiego, oraz Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie.

Cały artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tragiczna, niezakończona historia śp. Romana Jochemczyka/ Stefania Mąsiorska, „Śląski Kurier WNET” nr 85/2021

W 1994 r. IPN uznał, że R. Jochemczyk był prześladowany w PRL za działalność na rzecz niepodległości Polski. W 2020 r. IPN zmienił zdanie. Śledztwo w sprawie zmarłego w 1998 r. bohatera artykułu trwa.

Stefania Mąsiorska

Drwiący śmiech pokoleń

Człowiek tworzy historię, historia rozkłada człowieka (Emil Cioran)

Roman Jochemczyk z Dziećkowic (województwo śląskie), rocznik 1931, był synem rolnika. Jego dzieciństwo upływało w cieniu grozy II wojny światowej. Ojciec zginął na tej wojnie, matka pozostała na 6,5-hektarowym gospodarstwie z piątką dzieci. On był najstarszy z rodzeństwa. Naukę po wojnie kontynuował w Kolegium Franciszkanów w Nysie, a od września 1948 roku – w jedenastolatce w Mysłowicach, gdzie w tym właśnie roku powstało Tajne Harcerstwo Krajowe – Szeregi Wolności.

W roku szkolnym 1949/50, będąc uczniem 10 klasy, porzucił szkołę, bo wstąpił do nielegalnej organizacji. Zajmował się w niej wypisywaniem antyrządowych haseł, rozrzucaniem ulotek i gromadzeniem broni. Zagrożony dekonspiracją, wraz z kolegą przeniósł się do Białki koło Makowa Podhalańskiego. Tam, po nawiązaniu kontaktów, utworzył grupę pod nazwą Narodowa Organizacja Bojowa. Już w grudniu 1950 roku został aresztowany przez UB i oddział KBW pod Imielinem. Przesłuchiwano go ubeckimi metodami, znęcając się fizycznie i psychicznie. 22 marca 1951 roku został wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach skazany na karę śmierci „wraz z utratą praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze i przepadek całego mienia”. W celi śmierci przesiedział 3 miesiące. Potem złagodzono mu wyrok do lat 15.

Straszną cenę miał odtąd płacić ten – w chwili aresztowania – dziewiętnastolatek. Płacili też jego bliscy, okrzyczani w małym wiejskim środowisku Dziećkowic „rodziną bandyty”. Po politycznych przemianach w Polsce ostatecznie wyszedł na wolność w 1958 roku.

Osiedlił się w Bogatyni, bo tam mieszkała poślubiona w tym samym roku jego żona. Wzywany przez matkę, która nie radziła sobie z prowadzeniem gospodarstwa rolnego, w 1962 roku wrócił w rodzinne strony.

Nie była to dobra decyzja. Miał już własną rodzinę – 2 córki i syna. Było im bardzo ciężko. W nocy pracował w kopalni Wesoła, w dzień na roli. W tej społeczności byli traktowani wciąż jak rodziną bandycka. Często słyszeli obelgi i boleśnie odczuwali poniżanie. Starszej córce tych bardzo religijnych rodziców z tego powodu opóźniono możliwość przystąpienia do I Komunii Świętej o dwa lata. To piętno zaważyło też na stosunkach rodzinnych. Pod presją wrogiego nastawienia tej małej społeczności do syna i jego rodziny, matka wydziedziczyła Romana. Musieli się wyprowadzić z dorastającymi dziećmi i do końca życia Roman Jochemczyk z rodziną nie był na swoim.

Dopiero po ogłoszeniu Ustawy z 23 lutego 1991 roku mógł się starać o rehabilitację. I doczekał się jej. W jego aktach w roku 1994 IPN odnotował: „Analiza akt sprawy prowadzi do wniosku, że czyny przypisane powyższym wyrokiem były związane z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Na postawie tej analizy Sąd Wojewódzki w Katowicach stwierdził nieważność wyroku z 1952 roku. Roman Jochemczyk otrzymał też symboliczne odszkodowanie za niesłuszne osądzenie i osiem lat więzienia.

Zmarł w 1998 roku. Dzieci z oczyszczoną wreszcie historią życia ojca miały prawo liczyć na szacunek. Pozakładały własne rodziny.

Tymczasem w październiku 2020 roku zostały poinformowane, że IPN w Katowicach „prowadzi śledztwo w sprawie niesłusznego skazania Romana Jochemczyka i innych osób na kary więzienia wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach z dnia 22.03.1951, co stanowiło represję z powodu jego działalności opozycyjnej w ramach organizacji Narodowa Organizacja Bojowa oraz znęcania się nad nimi przez funkcjonariuszy WUBP w Katowicach i PUBP w Pszczynie podczas śledztwa”. Ich próby kontaktu przez podany w piśmie numer telefonu do prokuratora Zbigniewa Woźniaka z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach nic nie dały. Nikt też nie oddzwonił, ale nikt się też nie niepokoił, bo niczego złego się nie spodziewano. Po niemal dwóch miesiącach z tegoż IPN przyszło pismo informujące o umorzeniu śledztwa.

Spokój zburzyła dopiero lektura obszernego uzasadnienia umorzenia, a zwłaszcza tego fragmentu: „Oceniając zgromadzony materiał dowodowy stwierdzić należy, iż brak jest podstaw do przyjęcia, by działania podejmowane wobec pokrzywdzonych przez prokuratorów Wojskowej Prokuratury Rejonowej W Katowicach i Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie wyczerpywały znamiona przestępstwa, a tym samym, by można było przyjąć, iż zachodzi uzasadnione podejrzenie zaistnienia tzw. zbrodni sądowej. Wynika to z faktu, iż wszystkie przypisane pokrzywdzonym przestępstwa mają charakter przestępstw pospolitych, a nie politycznych”.

W kwestii skazania Romana Jochemczyka za nielegalne posiadanie broni w uzasadnieniu umorzenia czytamy, że „nie ma znaczenia, z jakich motywów pokrzywdzony przechowywał broń palną. Jeśli byłoby to z motywów patriotycznych, to obecnie można jedynie podkreślić, że robił to pomimo pełnej świadomości grożącej mu za to surowej odpowiedzialności karnej. Tym samym brak jest przesłanek do stwierdzenia, by wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach i utrzymujące go w mocy postanowienie Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie w części dotyczącej były wydane z naruszeniem prawa”.

Co do stosowania zaś przemocy fizycznej i psychicznej przez funkcjonariuszy UB w Katowicach i Pszczynie wobec Romana Jochemczyka prokurator IPN uznał wprawdzie, że to „wyczerpuje znamiona przestępstw” i że były to czyny „bezprawne i mające charakter represji” oraz że „działania funkcjonariuszy miały charakter fizycznego i psychicznego znęcania się i miały na celu uzyskanie od niego określonych wyjaśnień, a tym samym czyny te należy zakwalifikować jako zbrodnie komunistyczne i zbrodnie przeciwko ludzkości”, ale ponieważ „zebrany materiał dowodowy nie pozwala na ustalenia, którzy konkretni funkcjonariusze dopuścili się tych przestępstw, dlatego postępowanie w tej części postanowiono umorzyć z powodu niewykrycia sprawców”.

Był to dla dzieci Romana Jochemczyka prawdziwy grom z jasnego nieba. Jedyne dla nich pocieszenie stanowiła świadomość, że ich ojciec tego nie dożył. Złożyły zażalenie do Sądu Rejonowego w Katowicach. Ten sąd, rozpatrzył 24.02.2021 roku (sygn. akt VIII Kp 485/20/ADM) inkryminowane postanowienie i je swoim postanowieniem uchylił, uznawszy w całej rozciągłości argumentację strony skarżącej.

Uzasadnienie pisemne tego postanowienia Sądu Rejonowego w Katowicach byłoby znakomitym materiałem edukacyjnym dla aplikantów sądowych.

Śledztwo IPN-u w tej sprawie nadal trwa. Jaki będzie jego finał? Czy represjonowany w PRL z powodów politycznych Roman Jochemczyk będzie oczyszczony z miana przestępcy pospolitego?

Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” znajduje się na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

116 000 uratowanych dusz. O wiele za mało; ale to i tak dobry wynik / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 85/2021

Historycy bez końca będą się spierać, czy układ Sikorski-Majski był sukcesem, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle był potrzebny.

Swietłana Fiłonowa

Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki

30 lipca 1941 r. w Londynie po prawie miesięcznych negocjacjach premier rządu RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim polsko-sowiecki układ o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w ZSRS. Już sam pomysł tego porozumienia napotykał opór licznych członków polskiego rządu emigracyjnego, prezydenta, części stronnictw politycznych i różnych polskich organizacji w Wielkiej Brytanii i USA. Ostatecznie gen. Sikorski podpisał układ, mimo braku konstytucyjnego pełnomocnictwa od prezydenta.

Chyba dopóki świat światem historycy będą się spierać o to, czy był ten układ sukcesem dyplomatycznym, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle on był potrzebny. Nie mam zamiaru powiększać swoją skromną osobą grona uczestników debat, a tym bardziej – wydawać ocenę. Mam proste zadanie – przybliżyć realia życia w ZSRR po zawarciu układu.

„Gdy otworzyły się przed nami bramy obozu – wspomina Maria Świda – Rosjanie byli zszokowani nie mniej niż my – więźniowie, nawet niesprawiedliwie skazani, rzadko zostają tam zwolnieni. Starsi ludzie mówili: »To cud. Prawdziwy cud. To nigdy wcześniej nie zdarzyło się w Rosji«”. Cuda te jednak były nieco niezdarne, ze znamionami brutalnej radzieckiej rzeczywistości.

W dodatkowym protokole do paktu Sikorski-Majski Sowieci zobowiązywali się: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Rzeczywiście już od 2 sierpnia rozpoczęło się zwalnianie Polaków z więzień, obozów jenieckich i obozów pracy. Wkrótce oficjalnie została ogłoszona amnestia.

Używanie słowa „amnestia” w stosunku do obywateli innego państwa, którzy nie popełnili żadnych przestępstw, było czymś dotąd nieznanym w zakresie prawa międzynarodowego. Ale nie tylko o to chodziło. W układzie Sikorski-Majski nie było mowy o unieważnieniu dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 29 XI 1939 r., na mocy którego wszyscy znajdujący się w dniach 1–2 listopada na terytorium tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niezależnie od ich woli, byli uznani za obywateli radzieckich.

Dopiero 1 XII 1941 r. po burzliwych dyskusjach Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR, notyfikował zgodę na respektowanie obywatelstwa polskiego w stosunku do tych osób. Lecz dotyczyło to wyłącznie osób narodowości polskiej.

Co do Ukraińców, Białorusinów i innych, negocjacje na ich temat, które strona polska usiłowała kontynuować, skończyły się na niczym. Rychło okazało się, że Polacy też mają poważny problem. Rząd ZSRR zobowiązywał się udzielić amnestii jeńcom łagrów i więźniom. Co z pozostałymi? W układzie lipcowym nie było mowy o tych obywatelach Polski, którzy formalnie nie byli uwięzieni.

Dla przykładu: nie wszyscy zesłańcy w ZSRR mieli ten sam status prawny. Krewni rozstrzelanych oficerów polskich, wywiezieni w kwietniu 1940 r. do Kazachstanu, określani byli jako „administratiwno wysłannyje” (wysłani administracyjnie), czyli oficjalnie nie byli represjonowani. Mimo że nie mogli opuścić małej wioski, w której zostali zameldowani, teoretycznie ich prawa obywatelskie nie były ograniczone.

To brzmi jak kpina dla obcokrajowca, ale wydawało się naturalne w ZSRR, w którym dopiero w 1993 r. został ostatecznie zniesiony tzw. system paszportowy. Polegał on na tym, że żaden obywatel ZSRR nie mógł zmienić miejsca zamieszkania na własne życzenie, tylko za specjalnym zezwoleniem, decyzja wydania którego należała wyłącznie do urzędnika. Co więcej, oddalając się od miejsca stałego zamieszkania nawet na krótko, powinien mieć przy sobie paszport, w którym to miejsce było zapisane. Paszporty posiadali dorośli mieszkańcy miast. Wieśniacy (37% populacji) nie mieli paszportów aż do 1974 roku, a co za tym idzie, mogli opuszczać wieś wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia, udzielanego pisemnie przez władze kołchozu lub radę wiejską. Pozwoleń takich prawie nigdy nie wydawano na okres dłuższy niż 30 dni.

Jak na tle tego wszystkiego wyglądało zwolnienie Polaków?

12 VIII 1941 r. została przyjęta uchwała o trybie zwalniania objętych amnestią polskich obywateli. Wypuszczeni z łagrów i więzień Polacy otrzymywali tymczasowe zaświadczenie, stwierdzające, że mają „prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR, z wyłączeniem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości ogłoszonych jako objęte stanem wojennym i zastrzeżonych miast pierwszej i drugiej kategorii”. Tych stref zakazanych i miast zastrzeżonych było tak dużo, że po ich wyłączeniu gigantyczne terytorium ZSRR kurczyło się do rozmiarów maleńkich miasteczek i wsi na odległych, słabo zaludnionych terenach, takich samych, na jakich mieszkali Polacy przed amnestią.

Na dodatek swobodne poruszanie się utrudniała taka banalna rzecz jak brak środków. 19 VIII Beria wydał rozkaz o wydawaniu pieniędzy lub zezwoleniu na bezpłatny przejazd dla Polaków zwolnionych z łagrów, więzień i specjalnych osiedli. Ale już 26 VIII odwołał go.

Marzenia o łączeniu rodzin rozproszonych po różnych łagrach i miejscach zesłania też spełniały się bardzo rzadko. Ludzie po prostu nie wiedzieli, gdzie szukać swoich bliskich, bo nikt nie udzielał im żadnych informacji.

„Codziennie chodziliśmy na stację. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonów wychodzili obdarci, nieogoleni, strasznie chudzi ludzie i pytali, czy są tu polskie rodziny. »Tak, tak! Są!« – krzyczeliśmy. – »A czy słyszał ktoś o takich?« I podawali nazwiska krewnych. Ale o ile pamiętam, tylko nasz ojciec miał szczęście. Znalazł nas! Wydawało się to niewiarygodne. Nawet dziś nie mogę znaleźć słów, które przynajmniej częściowo oddałyby to, co czuliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym został aresztowany, nie wiem, dlaczego mnie to szczególnie zszokowało; zawszony, pokryty jakimiś wrzodami i – z kawałkiem chleba w kieszeni. Ile dni nic nie jadł, nikt nie wie, ale nie mógł przyjść do dzieci bez prezentu”. (Ze wspomnień Wandy Zwolak).

Pozornie nic się nie zmieniło – nadal nie było wiadomości od bliskich, w głowie wciąż kręciło się z głodu, a kostka mydła wydawała się niewyobrażalnym luksusem, ale ludzie zaczęli traktować siebie i życie w zupełnie inny sposób.

Trzeba przyznać rację ambasadorowi Kotowi, który w listopadzie 1941 roku pisał do ministra spraw zagranicznych:

„Zwolnienie, dokonane dzięki paktowi, wywołało niesłychanie dodatni wstrząs wśród ludności polskiej, pewnego rodzaju mistyczną wiarę w rację bytu Państwa Polskiego. Przekonano się, że choć poza Krajem i bez środków, istnieje gdzieś daleko reprezentacja tego Państwa, wcielona w Rządzie, który nie tylko ogrania swoją troską los obywateli, zamkniętych na drugim krańcu świata i skazanych na zagładę, ale także ma dość powagi i siły, aby tych obywateli przywrócić do warunków choćby najskromniejszego ludzkiego bytu. […] Gdzie jest ten Rząd i kto go stanowi, ogół nie wiedział. Znane tylko było wszędzie nazwisko Gen. Sikorskiego, które wśród mas, przybiegających z północy, jak donoszą placówki ze stacji węzłowych, nabrało cechy religijnego kultu. Ta świadomość siły Rządu Polskiego na uchodźstwie wywołała wiarę w wielką przyszłość Państwa Polskiego. Ta wiara przyczyniła się do wysokiego napięcia atmosfery moralnej wśród ludności cywilnej i wśród wojska”.

Zgodnie z artykułem 2 układu o przywróceniu stosunków dyplomatycznych, już 4 XI 1941 r. polski ambasador w ZSRS Stanisław Kot przybył do Moskwy (w połowie października 1941 r. Ambasada RP została przeniesiona do Kujbyszewa). Wkrótce powstała sieć delegatur RP – oficjalnych przedstawicielstw polskiej ambasady na terenie ZSRR. Działały we wszystkich rejonach, w których mieszkali Polacy, a bezpośrednio w każdym osiedlu mieli mężów zaufania, rekrutowanych spośród osób zesłanych do ZSRR.

Delegatury prowadziły rejestrację obywateli polskich i wystawiały im dokumenty tożsamości, starały się zapewnić pracę i minimalne warunki opieki zdrowotnej i socjalnej. Powstało 65 polskich domów dziecka. Pomoc humanitarną otrzymało ponad 270 tys. osób. Nie było możliwe zaspokoić wszystkich potrzeb w tym oceanie bólu i nędzy, ale nie da się zaprzeczyć, że delegatury ocaliły życie i przywróciły nadzieję tysiącom Polaków.

Oprócz tego delegatury na podstawie wywiadów z wyzwolonymi sporządzały spis obywateli polskich w ZSRR. Dzięki temu można było monitorować wykonanie dekretu o amnestii i bić we wszystkie dzwony, gdy wychodziło na jaw, że ktoś jest przetrzymywany nielegalnie. A takich przypadków nie brakowało.

Zgodnie z czwartym punktem układu na terytorium ZSRR miała powstać Armia Polska pod zwierzchnictwem rządu polskiego, operacyjnie podlegająca Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Już 14 VIII zawarta została umowa wojskowa między Polską i ZSRR i od razu przystąpiono do organizacji. Sikorski zamierzał powierzyć stworzenie i dowództwo armii generałowi Stanisławowi Hallerowi, znanemu w całym kraju bohaterowi, dwukrotnie odznaczonemu orderem Virtuti Militari. Ale nie było po nim ani śladu. Nie przebywał w żadnym sowieckim więzieniu, w żadnym obozie, w żadnej specjalnej osadzie i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział po wywiezieniu go z obozu w Starobielsku wiosną 1940 r.

O tym, że generał Haller, jak prawie wszyscy jeńcy tego obozu, został rozstrzelany w Charkowie, będzie wiadomo dopiero po pół wieku. W 1941 r. brak informacji o nim wydawał się nieporozumieniem, które prędzej czy później zostanie rozwiązane. Ale czas naglił. Więc dowódcą armii polskiej został mianowany 49-letni generał Władysław Anders.

We wrześniu 1939 r. został on poważnie ranny i dostał się do sowieckiej niewoli Ze szpitala wojskowego był przeniesiony do lwowskiego więzienia, a następnie, jako szczególnie niebezpieczny wróg sowieckiego reżimu, do Moskwy na Łubiankę. 4 sierpnia został prawie z honorami zwolniony.

„22 sierpnia 1941 mogłem wydać pierwszy rozkaz do wojska, w którym stwierdziłem, że na mocy umów zawartych między rządem Rzeczypospolitej a rządem ZSSR powstają suwerenne Polskie Siły Zbrojne na terenie ZSSR pod moim dowództwem i wezwałem obywateli polskich, by spełniali swój obowiązek i wstępowali pod sztandary Orła Białego”. (W. Anders, Bez ostatniego rozdziału)

Początkowo zakładano, że armia polska na terenie ZSRR będzie składać się z dwóch dywizji po 10 tys. osób i jednego pułku rezerwowego liczącego 5 tys. ludzi. Ale już do połowy września do polskiej armii zgłosiło się 25 tys. ochotników. A ludzie szli i szli. I ten ludzki strumień już występował z brzegów, grożąc powodzią. Przychodzili nie tylko mężczyźni nadający się do wojska. Szły kobiety z nadzieją na odnalezienie swoich mężczyzn – mężów, ojców, braci, synów, aresztowanych przez Sowietów na początku wojny. Wszyscy byli bladzi, wychudzeni, trudno było uwierzyć, że wciąż żyją i mogą się poruszać.

„Udało mi się uzyskać zgodę władz sowieckich na opiekę duszpasterską, co stanowiło niesłychany wyłom w życiu i strukturze sowieckiej, oraz zgodę na formowanie Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Wiedziałem, że na równi z mężczyznami więziono tysiące naszych dziewcząt i kobiet, które także chciały oddać dla Polski swoje siły. Zarazem wiedziałem, że w ówczesnych warunkach był to jedyny sposób utrzymania ich przy życiu”. (W. Anders, jw.)

Prawie codziennie w obozie pojawiały się grupy sierot. Drobne szkieleciki, bardzo często ze zdeformowanymi kośćmi pod szarą skórą pokrytą wrzodami z niedoboru witamin, zgłaszały się do wojska. Zdarzyło się, że najstarszy w takim oddziale bojowym miał 7-8 lat, a najmłodszy 3-4.

„Byłem zdumiony liczbą dzieci, które widzieliśmy na całej trasie. Były na każdej stacji, czasem szły wzdłuż torów kolejowych, jak się później dowiedziałem, w nadziei, że gdyby pociąg zatrzymał się na chwilę, to będą mogły na niego wskoczyć i przejechać przynajmniej część drogi. Dzieci były w różnym wieku, bardzo chude, brudne i dosłownie ledwo trzymały się na nogach. Jak mogły pokonać taką drogę, która dla dorosłych nie jest łatwa, wiedzą tylko ich Aniołowie Stróże. Myślę, że kierował nimi instynkt przetrwania, który jest bardzo silny w dzieciństwie i który mówił im, że to ich ostatnia szansa” (Ze wspomnień Zbigniewa K., byłego więźnia obozu Wołogdy).

Anders, który wytrzymywał wielogodzinne przesłuchania na Łubiance, nie mógł oprzeć się tej armii. Wydał rozkaz przyjęcia do wojska wszystkich ochotników, bez ograniczeń wiekowych, utworzenia młodzieżowych formacji wojskowych i szkół podchorążych w Buzułuku i Tocku.

Miejscem formowania polskich dywizji były letnie obozy wojskowe. Składały się z kilku domków letniskowych, pospiesznie zmontowanych z cienkich desek, bez ogrzewania, oraz miejsc na namioty płócienne. Nie było innego mieszkania ani dla dorosłych, ani dla dzieci. Można było próbować wykopać ziemianki, ale to również wymagało przynajmniej najbardziej prymitywnych materiałów i narzędzi budowlanych. Ale ich nie było. Nie było też ciepłej odzieży, bielizny i leków; żywności dostarczano 25 tysięcy racji i ani jednego ziarnka więcej.

Sikorski zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków. Ci zgodzili się pomóc, mimo że zaopatrzenie w żywność i uzbrojenie mieli dostarczać Sowieci, ale pod warunkiem, że miejsca formowania polskich dywizji zostaną przesunięte na południe, bliżej granicy perskiej. 3 XII 1941 r. Sikorski spotkał się ze Stalinem, aby omówić taką możliwość. Zaproponował też dokończenie formowania armii poza ZSRR, w Iranie. Po zakończeniu procesu wojsko mogłoby wrócić do Związku Radzieckiego. Po trudnych negocjacjach postanowiono: Polacy tworzą na terenie ZSRR 6 dywizji o łącznej sile 96 tys. ludzi. Nowym miejscem ich formowania będzie Azja Środkowa.

To nowe miejsce okazało się nie lepsze od starego. Nie było tu mrozu, ale był tyfus, czerwonka, malaria. Latem w armii Andersa na choroby zmarło trzy i pół tysiąca ludzi. Generał Klemens Rudnicki wspominał: „Były tam pola ryżowe, które od kilku lat nie były nawadniane. Ale kiedy przybyły tam wojska polskie, pola te z niewiadomego powodu zaczęto nagle ponownie nawadniać. Po dwóch miesiącach 96% żołnierzy zachorowało na malarię. Chininy tam nie było. Mimo naszych natarczywych żądań, władze sowieckie nam jej nie dostarczyły. Tona tego leku, który kupiliśmy, leżała w urzędzie celnym i przyszła dopiero, gdy nasza armia opuściła już terytorium Rosji”.

Kolejnym ważnym tematem negocjacji był sabotaż amnestii. Kwestia losu zaginionych polskich oficerów jeszcze się z niego nie wyłoniła, nie stała się osobnym rozdziałem narodowej polskiej tragedii; wciąż istniała nadzieja na znalezienie ich wśród tysięcy innych Polaków, którzy nie zostali objęci amnestią pomimo dekretu rządu.

„Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow; w dwóch obozach razem 20 000 szeregowych, w Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się stało z resztą? Wiedziałem przecież, że w 1940 r. w obozach w Starobielsku, w Kozielsku i w Ostaszkowie było ok. 11 000 oficerów, a w Ostaszkowie nadto wiele tysięcy podoficerów, szczególnie policji, żandarmerii i ochrony pogranicza (…). Miałem w ręku listę tylko tych oficerów, którzy znajdowali się w Griazowcu. Nie wiedziałem, jaki jest ich stan psychiczny i fizyczny. Wielu z nich było już starych i mniej przydatnych. Najlepsi oficerowie przychodzili z więzień, ale nie można było się dowiedzieć, kto jeszcze był więziony. Kwiat naszego wojska znajdował się w Starobielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?” (W. Anders, jw.)

Wszyscy zwolnieni z obozu griazowieckiego mówili, że do października 1940 r. byli przetrzymywani w jednym z trzech innych obozów — kozielskim, starobielskim lub ostaszkowskim — w każdym było po kilka tysięcy oficerów. Od kwietnia 1940 r. wywożono ich partiami. Gdzie – nie wiadomo. Pośrednio potwierdziły to żony oficerów. Tak, otrzymywaliśmy listy z adresem zwrotnym „Starobielsk”, „Kozielsk”, „Ostaszków”. Wiosną 1940 r. połączenie zostało przerwane.

Anders prosił każdego, kto przybywał do obozów mobilizacyjnych jego armii, o sporządzenie imiennej listy swoich towarzyszy niewoli. Delegatury wykonywały tę samą pracę. Tak więc wspólnymi siłami do początku 1942 r. sporządzono listę zawierającą prawie cztery tysiące nazwisk, którą Sikorski przekazał Stalinowi podczas wizyty w Moskwie.

Do marca 1942 r. polska ambasada wysłała 38 not z zapytaniem o los zaginionych oficerów. Rząd sowiecki udzielał wymijających formalnych odpowiedzi lub nie odpowiadał w ogóle.

Nie była to jedyna przeszkoda na drodze do wzajemnego zrozumienia. Anders zdecydowanie tłumił wszelkie próby złamania klauzuli układu polsko-sowieckiego, zgodnie z którą armia polska mogła zacząć działać tylko jako całość (oddziały w ramach innych dywizji nie będą wysyłane na front) i tylko wtedy, gdy będzie w pełni na to gotowa. Nikt otwarcie z tym się nie spierał. Jedynym pytaniem było, jak rozumieć tę gotowość.

Dla sowieckiego dowództwa na porządku dziennym było zarzucanie wroga trupami własnych żołnierzy. Żeby stać się trupami, żołnierze Andersa rzeczywiście byli całkiem gotowi już w chwili, gdy półumarli i półnadzy zjawiali się w punktach formowania wojska. Wszak nie byli mniej gotowi niż sowieccy kadeci, których rzucano do bitwy z jednym karabinem na dziesięciu.

Wytrwałość, z jaką Anders bronił swojego votum separatum – żołnierz musi być zdrowy, dobrze odżywiony, ubrany, obuty, uzbrojony i wyszkolony – odbierano jako ekscentryczność, w najlepszym razie kaprys; w najgorszym jako atak antysowiecki.

Ale był jeszcze jeden problem, który Stalin uważał za najważniejszy i którego trzeba buło się spodziewać w najbliższej przyszłości. Kiedy przyjdzie czas na wyzwolenie Polski, czy strony będą w stanie dojść do porozumienia w kwestii, jaki powinien być ten wyzwolony kraj i czym w ogóle jest wolność? Raporty wysyłane przez informatorów wskazywały, że niezgoda była nieunikniona.

„Najważniejsze jest to, że ta armia jest bazą i siłą zbrojną polskiej burżuazji, czarnej reakcji, która w odpowiednim momencie krwawo przeciwstawi się świadomym masom ludowym” – pisała polska komunistka Wanda Bartoszewicz. – „Jedno można powiedzieć – wszyscy są prawdziwymi wrogami ZSRR, gotowi pomścić swoje cierpienia (…) Ci, wśród których jestem, nic ich nie zmieni i trzeba ich tylko zniszczyć”.

Zniszczyć – to oczywiście najbardziej pasowałoby Stalinowi. Doświadczenie miał. Ale sytuacja na froncie nie była taka, żeby można było drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa, powoli przyzwyczajając się do myśli, że może będzie musiał zrobić to, o czym nie chciał jeszcze kilka miesięcy temu słyszeć – pozwolić Polakom wyjechać do Iranu.

10 III 1942 r. gen. Anders otrzymał złą wiadomość: rząd sowiecki podjął decyzję o ograniczeniu od 20 marca dostaw żywności dla polskiej armii do 26 tys. porcji. (Wojsko polskie liczyło wówczas 66 tys. żołnierzy i ok. 30 tys. cywilów). W Londynie natychmiast zorganizowano eszelon żywnościowy. Ale nie mógł on nadejść tak szybko.

Anders pojechał do Moskwy. 18 III spotkał się ze Stalinem i odniósł wspaniałe zwycięstwo dyplomatyczne. Głód został opóźniony aż o 10 dni – Stalin obiecał do 1 IV dostarczać żywność w takiej samej ilości, jak poprzednio. Po 1 IV Anders mógł liczyć tylko na 44 tys. porcji (a jednak nie na 26 tys.). Natomiast Stalin zgodził się – co było najważniejsze – na ewakuację części „dodatkowożerców” do Iranu. 24 III rozpoczęła się pierwsza ewakuacja. Do 5 IV do północnego Iranu ewakuowano 30 030 żołnierzy, 3039 junaków i ochotniczek z oddziału pomocniczego oraz 10 789 cywilów.

Generał Anders już otwarcie nalegał na ewakuację całej swojej armii do Iranu. Churchill aktywnie go wspierał. 5 VII nakazał Anthony’emu Edenowi:

Z jednej strony trzeba zadeklarować rządowi sowieckiemu, że Anglia chce mieć polskich żołnierzy pod dowództwem Andersa z towarzyszącymi im dziećmi i kobietami, mimo że wiąże się to z poważnymi trudnościami, których rząd brytyjski jest w pełni świadomy. I ma to brzmieć jednoznacznie i kategorycznie. Z drugiej strony konieczne jest przedstawienie sprawy w taki sposób, aby dać Stalinowi możliwość „zachowania twarzy”.

To było prawie niemożliwe. Ale brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden i brytyjski ambasador w Moskwie Clark-Kerr pokazali swój talent dyplomatyczny w całej okazałości – dokonali tego. 8 VII władze sowieckie poinformowały Andersa o wyrażeniu zgody na ewakuację wojska polskiego. Od 5 do 25 sierpnia z ZSRR opuściło 70 289 osób. Łącznie ewakuowano blisko 116 tysięcy obywateli polskich.

Sto szesnaście tysięcy uratowanych dusz. Sto szesnaście tysięcy zrealizowanych istnień. To dobry wynik.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” znajduje się na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Apel do mieszkańców Warszawy z okazji 77. Rocznicy Powstania Warszawskiego

Prezydent m.st. Warszawy oraz przedstawiciele Muzeum Powstania Warszawskiego i organizacji kombatanckich wystosowali apel do mieszkańców miasta.

Jerzy  Mindziukiewicz „Jur”, wiceprezes i skarbnik Prezydium Zarządu  Związku Powstańców Warszawskich powiedział, że

Kiedy wybuchła wojna, byliśmy wszyscy bardzo młodzi. Ale przez okupację szybko dorośliśmy. Widzieliśmy łapanki, rozstrzeliwania. W miarę czasu zdawaliśmy sobie sprawę, że nic nie jest dla nas ważniejsze niż być wolnymi.

Halina Jędrzejewska „Sławka”, sanitariuszka w czasie Powstania Warszawskiego podkreśliła, iż

Dla nas wszystkich, bez względu na wiek i pochodzenie, te dni są ważne. Dla wszystkich jednakowo. Dla Powstańców jest w tym coś pięknego, że możemy się spotkać, przypomnieć sobie jak było, gdzie walczyliśmy.

Apel do mieszkańców miasta i przebywających w nim gości podpisali Rafał Trzaskowski, prezydent m.st. Warszawy; Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego; Tadeusz Jarosz ze Stowarzyszenia Szarych Szeregów; Teresa Stanek ze Światowego Związku Żołnierzy AK; Jerzy Mindziukiewicz i Halina Jędrzejewska ze Związku Powstańców Warszawskich. W apelu czytamy:

1 sierpnia to data znana każdemu mieszkańcowi Warszawy i każdemu Polakowi. Tego dnia, podobnie jak w ubiegłych latach, o godzinie 17:00 w całej stolicy zawyją syreny. Zwracamy się do wszystkich warszawianek, warszawiaków i osób goszczących w naszym mieście, aby na ich dźwięk zatrzymali się i minutą ciszy uczcili 77. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.

Wspólnie oddajmy hołd poległym i żyjącym uczestnikom Powstania Warszawskiego. Uczcijmy pamięć wszystkich tych, którzy 77 lat temu znaleźli w sobie siłę i odwagę, aby walczyć o wolność Polski. Nie zapominajmy również o cywilnej ludności Warszawy, która z wielkim poświęceniem wspierała walczących Powstańców. Im wszystkim jesteśmy winni dozgonną wdzięczność i szacunek.

W ramach obchodów 77. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zaplanowano około 250 wydarzeń. Cały program uroczystości znajduje się na stronie Urzędu Miasta. Również tam będzie można śledzić transmisje z wybranych wydarzeń.

Ewakuacja w Kopicach. Znaleziono kolejny niewybuch

W województwie opolskim ewakuowano 37 osób. Utrudnienia na trasie wojewódzkiej 385.

W środę w godzinach porannych w Kopicach (województwo opolskie), znaleziono kolejny niewybuch. Ewakuowano 37 osób z 15 budynków. Na miejsce przyjechało 6 zastępów straży pożarnej i saperzy. Zabezpieczono strefę niebezpieczną w promieniu 150  metrów od miejsca znalezienia bomby. Bombę znaleziono podczas prac remontowych na trasie wojewódzkiej 385. Niewybuch pochodzi prawdopodobnie z czasów II Wojny  Światowej. Według rzecznika prasowego 1 brzeskiego pułku saperów porucznika Pawła Romka jest to najprawdopodobniej bomba lotnicza.

Sądząc po pierwszych oznakach, prawdopodobnie będzie to bomba lotnicza o wysokim wagomiarze – powiedział porucznik Paweł Romek

Na miejscu saperzy zabezpieczyli niewybuch. Zostanie on przetransportowany na poligon, gdzie będzie wysadzony w kontrolowanych warunkach.

Patrol saperski, który dotarł na miejsce ustalił, że znaleziony niewybuch to 50-kilogramowa bomba lotnicza – powiedział porucznik Paweł Romek

Przejazd przez drogę wojewódzką 385 w okolicy Kopic będzie dzisiaj utrudniony. Obowiązuje objazd przez DK 46 i drogę wojewódzką 401, czyli przez Pakosławice. To już kolejne takie znalezisko w tej miejscowości. Pierwszy niewypał został znaleziony 30 czerwca, kolejny 1 lipca tego roku.

J.L.

Źródło: Radio Opole,

Nowe zagospodarowanie stoczniowego schronu. Jan Rosiek: chcemy tu zrobić muzeum postoczniowe

Od niemieckiego bunkra przez polski schron do atrakcji turystycznej. Właściciel hotelu Vulcan o historii szczecińskiego schronu i planach z nim związanych.

Jan Rosiek przedstawia tajemnice poniemieckiego schronu, na którego bazie powstał hotel Vulcan.  Szczeciński bunkier został zbudowany przez Niemców w 1938 r. W czasie II wojny światowej znajdował się w nim schron dla niemieckich pracowników, którzy w stoczni produkowali U-Booty, a w  PRL pełnił funkcję schronu dla polskich stoczniowców.

Troszeczkę pracy było to potrzebne do tego, żeby to uporządkować

Właściciel hotelu Vulcan pierwszy raz odwiedził bunkier w 2009 r. Wówczas panowała w nim atmosfera z czasów PRL-u. Obecnie w sektorach, gdzie chronili się dawniej pracownicy stoczni obecnie znajdują się sauna i jacuzzi.

My tu chcemy zrobić muzeum postoczniowe.

Gość Popołudnia WNET dodaje, że prowadzone są rozmowy z Muzeum Morskim i Muzeum Narodowym w Szczecinie ws. utworzenia wystawy w bunkrze.

Zdradza, jakie są plany rozwoju infrastruktury hotelowej. Przewidziana jest m.in. możliwość wynajęcia noclegu na najniższym poziomie bunkra.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Rafał Dzięciołowski: Wołyń czeka na skrupulatną, naukową monografię

Prezes Fundacji Solidarności Międzynarodowej o uroczystościach upamiętniających rocznicę rzezi wołyńskiej i o tym, czemu Ukraińcy czczą sprawców ludobójstwa Polaków.


Rafał Dzięciołowski relacjonuje przebieg wizyty Małgorzaty Gosiewskiej na Ukrainie, w której czasie upamiętniano miejsca pamięci na terenie Wołynia. Wiele z polskich grobów jest nieoznaczonych i należy je odszukać. Nasz gość mówi, jak takie miejsca są odszukiwane. Pomaga w nich konsulat w Łucku.

Polski Wołyń jest już światem trochę nieistniejącym.

Gość Poranka Wnet informuje, że tym roku na uroczystościach rocznicowych w Hucie Stepańskiej i katedrze w Łucku zgromadziły się setki Polaków z Polski i Ukrainy.

Prawda jest taka, że Wołyń czeka na opis, który nie tylko zerwaniem zasłony milczenia, ale skrupulatną, naukową monografię.

[related id=149385 side=right] Jak wyjaśnia prezes Fundacji Solidarności Międzynarodowej, dowódcy UPA organizujący rzeź wołyńską walczyli później przeciw komunistom i za to ostatnie są obecnie na Ukrainie upamiętniani. Wskazuje, że Ukraińcy nie pochwalają rzezi wołyńskiej, lecz zaprzeczają, aby miała miejsce.

Opór na Ukrainie trwał nawet dłużej niż naszych Żołnierzy Wyklętych.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.