Oskarżanie ofiar i zaprzeczanie sprawstwu nie prowadzi do pojednania w prawdzie / Mariusz Patey, „Kurier WNET” 85/2021

Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów od 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Mariusz Patey

W cieniu Wołynia

Polacy często są zaskakiwani informacjami z Ukrainy o kolejnych upamiętnieniach już nie tylko Stepana Bandery, ale także Romana Szuchewycza czy Dmytra Klaczkiwskiego. W polskiej opinii zwłaszcza ci dwaj ostatni są uważani za winnych zorganizowania niezwykle brutalnych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Z drugiej strony często na Ukrainie podnosi się potrzebę współpracy ze współczesną Polską. Myślę, że aby zrozumieć tę sprzeczność, warto przeczytać książkę profesora Romana Drozda Ukraińska Powstańcza Armia, wydaną przez Burchard Edition.

Roman Drozd jest historykiem pochodzenia ukraińskiego, mieszkającym w Polsce i od dawna zaangażowanym w dialog polsko-ukraiński. Trudno go podejrzewać o chęć psucia współczesnych polsko-ukraińskich stosunków, wręcz przeciwnie. W swojej książce przytoczył deklarację Antoniego Podolskiego: „Są wszystkie dane ku temu, by Polska i Ukraina zaprzyjaźniły się jak jeszcze nigdy w historii”. Odwołał się też do stwierdzenia prof. Zbigniewa Brzezińskiego: „Niepodległa Ukraina jest kluczem do stabilizacji i pokoju w Europie Środkowej, w tym także bezpieczeństwa Polski”. Trzeba zgodzić się z wydawcą książki R. Drozda, iż „nie można się przyjaźnić, nie znając się wzajemnie”. I tu dochodzimy do sedna problemu.

Profesor R. Drozd postawił sobie za cel upiększyć wizerunek UPA w polskim społeczeństwie. Wierząc głęboko w postawione przez siebie tezy i mając na uwadze tylko dotarcie do prawdy – czego nie wykluczam – uderza w dorobek pracy wielu polskich badaczy.

Dla osób pochodzenia ukraińskiego, których rodziny przeżyły Akcję Wisła, UPA jawi się często jako obrońca ukraińskiej ludności przed komunistyczną przemocą. Sami Ukraińcy określają się jako ofiary totalitaryzmów, a UPA postrzegają jako formację narodowowyzwoleńczą, jakich powstało wiele w tej części Europy. Polską narrację historyczną traktują jako powielanie „kłamstw, jakie na temat UPA szerzyła czerwona propaganda”. A zatem według wydawcy książki, jak i jej autora, „Ukraińska Powstańcza Armia była wojskiem. Poległym żołnierzom UPA należy się szacunek, jak wszystkim żołnierzom poległym w walce o wolność swej ojczyzny”.

Polska opinia publiczna nie twierdzi, że zmarłym nie należy się spokój i prawo do grobu. „Świętość” cmentarzy jest powszechnie akceptowana w Polsce. A „świętokradcy” niszczący groby (choć i tacy się zdarzają) spotykają się z potępieniem. I tak w Polsce mamy cmentarze żołnierzy niemieckich, a nawet członków szczególnie źle zapisanego w polskiej pamięci zbiorowej oddziału SS Dirlewangera (cmentarz niemiecki w Nadolicach Wielkich na Śląsku). Mamy także groby enkawudzistów czy zbrodniarzy komunistycznych.

Polska opinia publiczna mogłaby się tu zgodzić z R. Drozdem co do potrzeby ochrony grobów także członków UPA. Natomiast już trudno przejść do porządku nad hagiografią osób uwikłanych w masowe zabójstwa kobiet i dzieci.

Tymczasem historycy, publicyści piszący o zbrodniach UPA są traktowani przez autora książki jak co najmniej inspirowani przez obce agentury. Autor i wydawca wierzą, iż pomimo aktywności tych „agentur”, „przyjaźń Ukraińców i Polaków rozwinie się, wbrew plugawym kłamstwom różnych prusów i poliszczuków”.

R. Drozd oczywiście nie uważa, iż morderstwo jest czymś dobrym, ale z przekonaniem próbuje znaleźć okoliczności łagodzące czy wręcz podważa sprawstwo OUN w ludobójczej polityce czystek na Wołyniu.

W części pierwszej swojej książki generalnie słusznie krytykuje politykę władz polskich wobec mniejszości ukraińskiej, prowadzoną w czasach międzywojnia. Do czynników zaogniających relacje polsko ukraińskie zaliczył politykę asymilacji państwowej uderzającą w szkolnictwo ukraińskie, tworzenie szkół dwujęzycznych utrakwistycznych w miejsce ukraińskich, ograniczanie działalności ukraińskich organizacji niepodległościowych, utrudnianie funkcjonowania Cerkwi prawosławnej, a nade wszystko akcje policyjno-wojskowe wymierzone w ludność ukraińską (w reakcji na wzrost działań sabotażowych ze strony ukraińskich nacjonalistów i komunistów).

Podana przez autora liczba 800 spalonych przez oddziały polskie ukraińskich wiosek od września do października 1930 r. jest zupełnie niewiarygodna, jednak pamięć o stosowanej polityce odpowiedzialności zbiorowej i polskich represjach była żywa wśród Ukraińców.

Bohdan Hud w swojej książce Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w., wydanej po polsku, przyznaje: „Chociaż oczywiście to, co zostało powiedziane, nie uzasadnia roli OUN i UPA w tej tragedii, jak napisali między innymi ukraińscy uczestnicy Danyło Szumuk, Jewhen Stachów i Petro Poticzny”.

W prasie OUN, na przykład w piśmie „Rozwój Narodu”, tak komentowano sytuację: „Zbliża się nowa wojna, do której winniśmy się przygotować. Z chwilą, kiedy ten dzień nadejdzie, będziemy bez litości, zobaczymy powstających Żeleźniaków i Gontę, i nikt nie znajdzie litości, a poeta będzie mógł zaśpiewać »ojciec zamordował własnego syna«. Nie będziemy badali, kto bez winy, tak jak bolszewicy, będziemy najpierw rozstrzeliwali, a potem dopiero sądzili i przeprowadzali śledztwo” (Florentyna Rzemieniuk, Unici Polscy 1596–1946, Siedlce 1998, s. 202, 204, 210.).

Temat nadużyć polskich żołnierzy na Wołyniu poruszył także w rozmowie ze mną Jurij Szuchewycz, podając je jako jedną z przyczyn ukraińskiej niechęci do Polaków. Jednak nie próbował usprawiedliwiać mordów na polskiej ludności cywilnej chęcią odwetu. Swoje wieloletnie więzienie skomentował krótko: „dzieci nie powinny odpowiadać za winy ojców”. Dlatego niepokoi u R. Drozda próba tłumaczenia stosowania logiki odpowiedzialności zbiorowej przez działaczy OUN i dowódców UPA wobec ludności polskiej.

W rozdziale III swojej książki tak opisał stosunek OUN–UPA do Polaków: „UPA nadal realizowała program spychania ludności polskiej za Bug, a szczytowe nasilenie akcji przypadło właśnie na lipiec-sierpień 1943 r.” (s. 119) i „Moim zdaniem liczby poniesionych ofiar po obu stronach będą bardzo przybliżone. Oczywiście trudno tutaj wskazać, kto był stroną atakującą, a kto broniącą się…”. Można zapytać, czy R. Drozd nie rozumie, co zapisano w przytoczonym przez niego dokumencie (kwiecień 1943 r.): „we wsi Knuty w rejonie sztumskim spalono całą polską kolonię (86 zagród), a ludność zlikwidowano za współpracę z gestapo i władzą niemiecką” (s. 123). Czy polskie dzieci z Knut też współpracowały z gestapo?

Trzeba się zgodzić z twierdzeniami ukraińskich historyków, że nie wszyscy członkowie OUN popierali brutalne czystki na ludności polskiej. Nie oni jednak mieli wpływ na politykę organizacji. Jedni, jak Ivan Mitrynga (mimo, że będąc w OUN niejednokrotnie wygłaszał rasistowskie poglądy) czy Boris Lewickyj, wystąpili z OUN i przyłączyli się do oddziałów petlurowskich Tarasa „Bulby” Borowca. Inni, jak Jewhen Stakhiv, pracowali na obszarach, na których polsko ukraińskie problemy etniczne nie istniały.

OUN, mając scentralizowaną strukturę narzucało swoją politykę całej organizacji. Politykę tworzoną przez – trzeba przyznać – wąskie grono prominentnych przywódców. Analizując prace programowe działaczy OUN, Marek Wojnar, w pracy Myśl polityczna Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w drugiej połowie lat trzydziestych w świetle nowych dokumentów” (M. Wojnar, Instytut Studiów Politycznych PAN) zauważył, iż działacze OUN już w II połowie lat 30. byli zafascynowani osiągnięciami systemów totalitarnych, a swoje cele zamierzali realizować wszelkimi metodami. Problem pojawia się, kiedy odchodzimy od dekalogu moralnego, w imię „wyższych celów”. I usprawiedliwiamy stosowanie przemocy wobec grup etnicznych, religijnych, społecznych, a zwykłe państwo prawa zostaje zastąpione logiką odpowiedzialności zbiorowej…

Po 1945 r. (a więc za późno dla tysięcy niewinnych ofiar) do części przywódców OUN dotarło, iż nie polscy wieśniacy są wrogiem idei ukraińskiego państwa narodowego, ale władza radziecka. Podjęto spóźnione próby porozumienia między polskim podziemiem niepodległościowym a UPA, które skutkowały zmniejszeniem ilości wzajemnych napadów na ludność cywilną.

Porozumienie zostało dostrzeżone jako realne zagrożenie przez polskie i radzieckie władze komunistyczne, jednak wobec sprawnie działających służb komunistycznych oraz oporu dużej części działaczy polskiego podziemia antykomunistycznego nie wyszło poza lokalne struktury podziemne. Rów wykopany na Wołyniu był zbyt głęboki do przeskoczenia.

Analizując poglądy R. Drozda, można zrozumieć mechanizm psychologiczny wypierający fakty zaburzające percepcję ukochanych dziadków, opowiadających wnukom o ich bohaterskiej walce za niepodległą Ukrainę. Niestety człowiek może być dobrym, kochającym ojcem, bratem, mężem, patriotą, a jednocześnie krwawym mordercą. Ta uwaga nie dotyczy tylko członków OUN. Aby usprawiedliwić godne pożałowania czyny swoich bohaterów, trzeba oskarżyć ofiary. Można też zaprzeczać sprawstwu. Takie zabiegi jednak nie doprowadzą do pojednania w prawdzie. Bowiem „prawda ofiar” żyje w ich dzieciach i wnukach, w setkach wspomnień i miejscach kaźni. Przykład Katynia pokazuje, jak zafałszowanie historii z równoczesną próbą budowy „przyjaznych stosunków z bratnimi narodami” zatruło polsko-rosyjskie stosunki.

R. Drozd ma rację, że współcześnie jest więcej obszarów wspólnych niż dzielących między Polakami i Ukraińcami, ale pytanie, jak zakopać rów wykopany przez sprawców zbrodni sprzed 80 lat, pozostaje otwarte. Jego książka nie przekona Polaków, daje natomiast pogląd, jakie sprawcy już wtedy podejmowali działania, próbując ukryć swoje zbrodnie i tłumaczyć swoje czyny sprzeczne z nauką Kościołów chrześcijańskich.

I tak autor publikuje odezwę do Polaków podpisaną przez przywódców OUN, w której oskarża się Polaków o współpracę z Niemcami i radziecką partyzantką. R. Drozd nie podejmuje jednak refleksji, iż to nie członkowie niemieckich formacji policyjnych czy partyzanci radzieccy polskiego pochodzenia byli ofiarami ataków na polskie wsie i przysiółki, ale zwykle bezbronni wieśniacy. Według szeroko propagowanych w polskim społeczeństwie ustaleń polskich historyków, szczytne ideały walki o wolność narodów zostały przez kierownictwo OUN skompromitowane użyciem metod nie różniących od polityk państw takich, jak nazistowskie Niemcy, Chorwacja rządzona przez ustaszy czy stalinowski ZSRR.

Słusznie pisał Taras „Bulba” Borowiec w swym liście z 10 VIII 1943 r do „Prowidu OUN”: „zamiast tego, żeby prowadzić działania zgodnie ze wspólnie nakreśloną linią, oddziały wojskowe OUN, pod marką UPA, w dodatku niby to z rozkazu Bulby, w haniebny sposób zaczęły wyniszczać polską ludność cywilną i inne mniejszości narodowe. (…) gestapo i NKWD tego sojuszu zniewolonych narodów boją się, dlatego też napuszczają jeden naród na drugi i tumanem nowych idei rozbijają narody, dzieląc je na wrogów politycznych”.

Taras „Bulba” Borowiec zaproponował OUN-B kolektywnie zarządzaną radę polityczną złożoną z przedstawicieli różnych środowisk politycznych, mającą kontrolę nad zjednoczonymi oddziałami partyzanckimi. Pomysł przypominał plan scaleniowy AK i polityczną nadbudowę porozumienia stronnictw w ramach KRN Polskiego Państwa Podziemnego. Nie godził się także na politykę wyniszczenia polskiej ludności cywilnej. Autorytarne władze OUN-B odpowiedziały przejęciem popularnej nazwy UPA, siłowym wcieleniem do swojej organizacji oddziałów Tarasa „Bulby” Borowca, a opornych mordowały.

Opinia Tarasa „Bulby” Borowca o metodach kierownictwa OUN-B nie została przez R. Drozda wzięta pod uwagę. Na łamach swojej książki przedstawia on OUN–UPA jako otwartą na współpracę z Polakami organizację, która jednak musiała bronić Ukraińców przed współpracującą z okupantem niemieckim i sowieckimi partyzantami polską ludnością.

Powołuje się przy tym na liczne propagandowe dokumenty OUN. Z dokumentów wewnętrznych wybrał te, które świadczą o „dobrych intencjach” kierownictwa OUN. Problem w tym, iż OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Trudno zatem wierzyć treści ulotek propagandowych przeznaczonych dla Polaków. Mimo wszystko istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Warto tu przytoczyć badania Grzegorza Motyki zebrane np. w książce: Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”.

Spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami historii, byłymi członkami OUN, odczuwało się poczucie winy, ale i strach przed oceną współczesnych. Dlatego sprawcy swoją wiedzą niechętnie się dzielili nawet po latach.

Wiele zbrodni zostanie pewnie do końca nie wyjaśnionych. Nie można jednak nie próbować dociekać prawdy, a tym bardziej nie można uciekać od prawdy.

Pacyfikacje według R. Drozda były narzędziem walki oddziałów partyzanckich nie tylko ukraińskich, ale i polskich. Usiłuje on bronić poglądu o pełnej symetrii w doborze metod i ilości ofiar. Można się zgodzić, iż polskie podziemie od początku 1943 r., zwłaszcza na Chełmszczyźnie i Zamojszczyźnie, stosowało godne pożałowania metody wyniszczenia świadomych narodowo Ukraińców. Zwalczano nie tylko tych służących w niemieckiej policji, ale też zaangażowanych w rozwój struktur samorządowych czy tworzenie ukraińskiej oświaty pod osłoną kontrolowanych przez Niemców ukraińskich organizacji. Od początku 1943 r. atakowano także kolonistów ukraińskich przesiedlanych przez Niemców w miejsce wysiedlanych Polaków.

Na Wołyniu jednak do 1943 r. nie było masowych mordów na Ukraińcach organizowanych przez polskie podziemie czy nieliczne samoobrony.

Tego podziemia w polskich wsiach nie było. Do wiosny 1943 r. były niemieckie akcje pacyfikacyjne, jednak nie uczestniczyli w nich w znaczącej ilości polscy policjanci, gdyż Polacy w jednostkach policyjnych pojawili się dopiero po dezercji i ucieczce policjantów pochodzenia ukraińskiego wiosną 1943 r. A wtedy już oddziały OUN atakowały i dokonywały grupowych mordów na Polakach.

Inną metodę obrony OUN przyjął Bohdan Hud, który w swej książce wydanej w języku polskim Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w. znakomitą część winy przerzucił na ukraińskich chłopów, którzy to już w 1942 r. mieli „spontanicznie” dokonywać ataków na „polskich agronomów” wysługujących się Niemcom.

B. Hud pisał: „Dziś ze względu na brak wystarczającej liczby wiarygodnych dokumentów nie można oczywiście zrekonstruować każdego detalu ówczesnych wydarzeń, ocenić rzeczywistej siły, a także skali spontaniczności wystąpień chłopskich” (s. 340). Winne wg niego były także organizacje dokonujące napadów na wioski ukraińskie, nie zawsze w celach odwetowych.

Można zgodzić się, iż OUN dostrzegła na Wołyniu potencjał społeczny dla swoich postulatów monoetnicznej Ukrainy. Kiedy do tego doszedł program agrarny przejmowania ziemi po polskich sąsiadach, mogła konkurować ze swoim radykalizmem na ukraińskim rynku polityki.

Cynizm polityków OUN rozgrywających kartą polską polegał na tym, iż zamiast osłabiać emocje i powstrzymywać przemoc wobec w przeważającej większości bezbronnych chłopów polskich, wykorzystano niskie instynkty dla zdobycia przewagi nad konkurentami politycznymi. Walka narodowowyzwoleńcza nie upoważnia do odstąpienia od zasad etycznych.

B. Hud doszukiwał się także śladów sowieckiego sprawstwa (s. 341), niejako podejmując się polemiki z rzetelnie napisaną pracą Ihora Illiuszyna pt. ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947.

Powołując się na odezwę do ludności ukraińskiej, wydaną w 1939 r. przez generała Kowaliowa: „Już od 20 lat policyjny but piłsudczyków bezkarnie depcze rodzinne ziemie naszych braci Białorusinów i Ukraińców. Ziemie te nigdy nie należały do Polaków. Te rdzenne ziemie białoruskie i ukraińskie zagarnęli polscy generałowie i obszarnicy w te dni, gdy republika sowiecka, broniąc się przed licznymi siłami kontrrewolucji, była jeszcze niedostatecznie silna. […] W zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainie wniósł się czerwony sztandar powstania. Zapłonęły dwory obszarnicze. Zaczęli miotać się generałowie. Skierowali oni karabiny maszynowe i działa przeciw powstańcom. Ale nic nie jest w stanie ugasić gniewu narodów zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy” oraz na przykład dowódcy sotni UPA, agenta NKWD, Wasyla Łewoczki ps. Jurczenko, Dowbusz (dowodził antypolską akcją w Porylsku 12 VII 1943 r., w której zginęło 200 Polaków), wywiódł wniosek o możliwej radzieckiej inspiracji.

Ślady radzieckiej polityki dezintegracji środowisk polskich i ukraińskich oraz budowania wzajemnej nieufności można też znaleźć w dokumentach polskiego podziemia. Płk L. Okulicki w 1941 r. relacjonował: „Moskwa lawiruje, największe niebezpieczeństwo dla niej stanowią Ukraińcy, przeciwko którym w ostatnim czasie rozpoczęto ostre masowe represje. Polaków starają się przekonać do współpracy i podburzają ze strony Kijowa do występowania przeciwko ukrainizacji…”. Ale nie usprawiedliwia to polityki OUN i postawy dowódców sotni UPA uczestniczących w mordach od początku 1943 r.

Na pewno atak na polskie wsie był w interesie Związku Sowieckiego. W bliższej perspektywie czasowej wprowadzał chaos na zapleczu frontu, a w dalszej – pomagał skomunizować ludność polską, która już nie pamiętała lat 1939–1941 wobec ogromu zbrodni 1943 r. i chętniej wyjeżdżała z terenów ZSRR do pojałtańskiej Polski. Także koszt tych wywózek po antypolskiej akcji OUN był niższy.

To jednak jeszcze nie dowodzi współudziału służb radzieckich w eksterminacji polskiej ludności w 1943 r. Nie można jednak wykluczyć, iż dalsze badania przyniosą nowe spojrzenie na rolę służb radzieckich. Trzeba się przy tym zgodzić z B. Hudem, iż niemiecka polityka „dziel i rządź”, brutalne pacyfikacje, logika odpowiedzialności zbiorowej – miały destrukcyjny wpływ na postawy ludzkie.

Dla współczesnej Ukrainy odwoływanie się do totalitarnych ideologii czy to stalinowskiej ZSRR, czy OUN, stanowi zagrożenie dla realizacji jej prozachodnich, proatlantyckich aspiracji.

Na miejscu służb rosyjskich wspierałbym wszelkie ruchy bezwarunkowo heroizujące OUN, SS Galizien czy NKWD. Takie aktywne, skrajne środowiska osłabiają nie tylko polskich przyjaciół Ukrainy, ale i wszystkich w Europie zaangażowanych w pomoc Ukrainie. To skuteczniej izoluje Ukrainę i blokuje jej wstąpienie do NATO i UE niż nawet rosyjskie działania militarne w Donbasie czy aneksja Krymu.

Niektóre kraje Zachodu musiały przejść trudny proces denazyfikacji, Polska przechodzi dekomunizację, a Ukraina ma przed sobą detotalitaryzację. Społeczeństwa zachodnie zaś boją się totalitaryzmów.

Trzeba tu dodać, że nie tylko Ukraina ma problemy z historią. W Rosji odtwarza się kult Stalina. W Polsce polityka pamięci nie dokonała rozliczenia działań organizacji podziemnych skutkujących niepotrzebnymi ofiarami wśród ludności cywilnej (na przykład zamachy bombowe na niemieckie dworce kolejowe, mające znamiona akcji terrorystycznych, w których ginęli cywile, często dzieci; akcje przeciwko niemieckim i ukraińskim kolonistom, kończące się śmiercią całych rodzin na Hrubieszowszczyźnie, Zamojszczyźnie; różne akcje „odwetowe”, „prewencyjne” itp.).

Zachodni alianci dotąd toczą dyskusje o sens i etyczność nalotów na niemieckie czy japońskie miasta pod koniec wojny (Drezno, Hiroszimę i Nagasaki), w których zginęli głównie cywile. Nawet w Izraelu postać honorowanego tam Abrahama Sterna, założyciela organizacji „Lechia”, walczącej o niepodległy Izrael, powinna skłaniać do refleksji o granicach kompromisów moralnych.

Historii nie zmienimy, ale trzeba ją znać i wyciągać z niej wnioski, by w przyszłości nie powtarzać błędów naszych przodków. Działacze OUN-B i OUN-M, żołnierze SS Galizien mieli intencję walczyć na rzecz niepodległej Ukrainy i byli gotowi oddać dla niej życie, ale niektórzy wyrządzili przy tym wiele złego nie tylko „wrogom ojczyzny”. To samo dotyczy członków różnych formacji radzieckich, które walka z „wrogami ludu” pchnęła do potwornych zbrodni.

Siła państwa nie opiera się tylko na wielkości dokonań minionych pokoleń. Nie zależy od długości listy nazwisk w panteonie narodowym, od autorytetu tej czy innej osoby, ale od determinacji obecnie żyjących, by posiadać własne państwo.

Dziś jedyną drogą prowadzącą do bogactwa społeczeństw i rozwoju niezależnych, demokratycznych państwowości w Europie Środkowo-Wschodniej jest pokojowa, wzajemnie korzystna współpraca, nie wojna – tu można zgodzić się z profesorami Romanem Drozdem i Bohdanem Hudem.

Mam nadzieję, że dialog będzie kontynuowany dla dobra naszych społeczeństw, by przyszłość była lepsza.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” znajduje się na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Granica polsko-niemiecka była przez kilka stuleci prawdziwą granicą pokoju w Europie/ Jan Bogatko, „Kurier WNET” 85/2021

Prawie 3/4 wieku bez wojen nad tą granicą. To dobra nowina. Dopóki Niemcy i Polska pozostają w tym samym sojuszu obronnym, a on nadal istnieje, mimo wszelkich perturbacji, nic się tutaj nie zmieni.

Jan Bogatko

30 lat minęło

30 lat temu Polska i Niemcy podpisały w Bonn Traktat między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. To może budzić zaskoczenie, ale traktat ten był jedynie uzupełnieniem polsko-niemieckiego traktatu granicznego, a zatem aktem jak gdyby niższej rangi.

Przełom 9. i 10. dekady ostatniego wieku minionego tysiąclecia był bardzo bogaty w wydarzenia polityczne. Ze sceny schodził komunizm stalinowski, ustępując w wielu krajach sowieckiej Europy miejsca nowocześniejszemu komunizmowi liberalnemu zachodniego rytu. Wielu nieobeznanych z polityką statystów na scenie politycznej nazywało ten proces „upadkiem komunizmu”, co nie jest ani ścisłe, ani przekonujące. Ale tak się przyjęło. Gorbaczowa, strażaka ratującego płonący gmach sowieckiego komunizmu, nazwano „ojcem demokracji”, tymczasem bohater mimo woli kochał tak demokrację, jak jego aktualny następca w fotelu genseka (mniejsza o nazwę) na Kremlu, pułkownik KGB Władimir Putin. Były kanclerz Niemiec, były szef SPD Gerhard Schröder, rekordzista, który wygrał kolejno 5 wyborów federalnych i landowych jako czołowy kandydat swej partii, którego to rekordu nikt dotąd nie pobił i raczej już nie pobije, dzisiaj prezes Rady Nadzorczej Nord Stream AG i Rosneftu, określił Putina mianem demokraty czystego jak diament. Najpóźniej od tej chwili (czyli od listopada 2004 roku) wiemy, co to za demokracja. I dotyczy to nie tylko Putina.

Rosję Niemcy uważały zawsze za sąsiada. Nie, nie Polskę – właśnie Rosję. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, co dla Niemiec znaczy zawsze. „Zawsze” to od III rozbioru Polski.

Ale aż do roku 1871 Rosja była tylko sąsiadem Prus. Dopiero od powstania II Rzeszy, czyli Cesarstwa Niemieckiego, to zjednoczone przez Bismarcka Niemcy były aż do roku 1918 (czyli prawie pół wieku) sąsiadem Rosji. Potem ponownie, po wspólnym rozbiorze Polski z udziałem Niemiec, Rosji, Litwy i Słowacji w 1939 roku. Ale w języku potocznym Niemcy mówią po dziś dzień o Rosji jako o sąsiedzie. Czasami ich zaskakuję, mówiąc, że to brzmi tak, jakby Polacy utrzymywali, jakoby Chiny były sąsiadem Polski (bo dzieli je tylko terytorium jednego państwa). Ale w zasadzie nie wpływa to na ich tok rozumowania. Tak było zawsze i będzie zawsze. „Wy, Polacy, cierpicie na rusofobię” słyszę od stomatologa w Saksonii, absolwenta leningradzkiej uczelni w latach 80. ubiegłego wieku.

„Jakie macie powody swych uprzedzeń wobec Rosji?”, pyta mnie sympatyczny lekarz. „W zasadzie żadne – odpowiadam. Poza być może napaścią na Polskę wraz z Hitlerem w 1939 roku, wymordowaniem polskich elit, wypędzeniem Polaków z ojczyzny na wschodzie, narzuceniem sowieckiej formy władzy, pozbawieniem niepodległości na kolejne niemal półwiecze”…

Kiedy w Bonn podpisywano traktat z Polską, Niemcy były już od półrocza zjednoczone. Wiele wpływowych organizacji społecznych w Niemczech protestowało przeciwko uznaniu wschodniej granicy Niemiec z Polską. Politycy niemieccy wychodzili z założenia, że będzie to trudne sąsiedztwo. Kiedy wyjeżdżałem z rodziną z Bonn na wakacje do Karpacza, to wieczorem w hotelu, jeszcze wówczas Orbis-Skalny, starsi państwo, pamiętający swe dzieciństwo w Karkonoszach, wspólnie śpiewali po kolacji ludowe piosenki. Opowiadali potem po powrocie do Niemiec, że nie spotkali się z przejawami jakiejkolwiek wrogości. To nakręcało turystykę w tych pierwszych, niepewnych latach.

Nie spotkałem się też z negatywnym stosunkiem ze strony Niemców do Polaków. Niektórzy nawet mówili „dzień dobry” i „do widzenia”, a także „proszę” i jakże trudny wyraz „dziękuję”. To odróżnia ich od Niemców przejeżdżających dziś przez most na Nysie na zakupy do Zgorzelca – mówią tylko po niemiecku, tak też zamawiają swój sznycel w restauracji. 30 lat minęło od chwili zawarcia traktatu i pod tym względem na lepsze niewiele się zmieniło. Niemcy kupują w Polsce, bo im się to opłaca, jedzą w polskich restauracjach nie tylko z tego powodu, tankują na polskich stacjach benzynowych. Jest to normalne. Ale znam ludzi, którzy ani razu nie byli w Polsce. Mówią, że nie odczuwają takiej potrzeby. Nie jestem przekonany.

Z perspektywy młodych ludzi świat wygląda na szczęście inaczej. Uczniowie, na przykład w liceum Augustum-Anne-Gymnasium w niemieckim Zgorzelcu, mają okazję uczyć się w obu językach – polskim i niemieckim, co sobie bardzo cenią. Dla tych dzieci w zasadzie nie istnieje mentalna granica, są one ciekawe świata.

Teraz, w okresie pandemii, w sezonie narciarskim, młodzież nie uczestniczyła w białym szaleństwie, a śnieg przecież – co za złośliwość losu – utrzymywał się tak długo jak nigdy. Ale latem i jesienią otwarte będą przecież szlaki górskie, jak zwykle pełne. Szkoda tylko, że wiele z nich zmieniło się w szale modernizacyjnym niemal w autostrady; czekać, aż któregoś dnia dopuszczą tam do ruchu autobusy. Karpacz to już nie malownicza, spokojna wieś w Karkonoszach. Na naszych oczach powstaje Zakopane II. Na szczęście w Górach Żytawskich, po niemieckiej stronie, czas jakby stanął w miejscu. Młodzież szkolna ma odwagę, jakiej brak wielu ich rodzicom: korzysta z obu języków po obu stronach granicy niemal na co dzień.

A przecież granica polsko-niemiecka, potwierdzona traktatem granicznym, jest nadal tworem sztucznym. Nie narastała powoli, naturalnie, jak granica między państwami niemieckimi a Polską od XIV wieku do 1722 roku – I rozbioru Polski.

Mało kto wie, że owa granica była przez kilka stuleci prawdziwą granicą pokoju w Europie (obok równie trwałej granicy portugalsko-hiszpańskiej). Wzdłuż tamtej granicy, w przybliżeniu tożsamej z granicą obaloną przez Niemcy, Słowację i Rosję w 1939 roku, mówiono po polsku i po niemiecku po obu jej stronach. Nowa granica, ta z 1945 roku, odpowiada planom rosyjskiego ministra Sazonowa (a może raczej wizji wielkiego księcia Mikołaja, zmarłego na emigracji w Antibes na Lazurowym Wybrzeżu w 1929 roku). W efekcie Stalin, realizując plany Sazonowa-wielkiego ks. Mikołaja, żądając dla sowieckiej Polski granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, ustalał żądaną od sojuszników w czasie Wielkiej Wojny granicę Rosji! Generalissimus zrealizował swe plany, likwidując tym samym Polskę słynnym aktem z 22 lipca 1944 roku. Szkoda, że tylko niewielu postrzega tu związek przyczynowo-skutkowy.

Niemcy pielęgnują pamięć o ziemiach utraconych nie tylko poprzez wymierające śmiercią naturalną ziomkostwa, jak na przykład Ziomkostwo Ślązaków. I tak w niemieckim Zgorzelcu znajduje się – doprawdy świetnie prowadzone – Muzeum Śląskie (Schlesisches Museum), mimo że Zgorzelec to Łużyce, a nie Śląsk (ten historycznie rozpoczyna się na Kwisie). Zresztą w polskim Zgorzelcu, tuż nad Nysą, jest Muzeum Łużyckie. Chodzi o podkreślenie niemieckości Śląska, zwrócenie uwagi na fakt, że jego część znajduje się w Niemczech. To oczywiście historyczne nadużycie. Zgorzelec nie leży i nie leżał na Śląsku, znajdował się natomiast w utworzonej przez Prusy w dopiero 1815 roku Prowincji Śląsk.

Jadąc autostradą z Drezna do Zgorzelca Niemieckiego, w pewnym miejscu widzimy dość dużą tablicę z napisem „Willkommen in Schlesien”, czyli Witamy na Śląsku. Niemcy potrafią bez wrzawy pielęgnować pamięć historyczną. Może warto jeszcze dla porównania dodać, że na tej samej autostradzie z Drezna do Zgorzelca widzimy tablicę z napisem Breslau tyle a tle kilometrów, a w nawiasie, mniejszymi literami, Wrocław. Gdy jedzie się z kolei ze strony polskiej do Zgorzelca Niemieckiego, drogowskazy informują o Görlitz i Dresden, co – jak to dawniej mawiano – wskazywałoby na miejsce w szeregu.

Takich przykładów mógłbym wymienić nieco więcej, ale wskażę tutaj tylko jeden – z kolei na północy Niemiec. Znajduje się tam Kraj Związkowy o przedziwnej nazwie Meklemburgia – Pomorze Przednie.

Po niemiecku ta dawna kraina Obodrzytów i Ranów nazywa się kraj związkowy Mecklenburg-Vorpommern, czyli tyle, co Meklemburgia i Pomorze Zaodrzańskie albo Zachodnie. Niemieckie Vorpommern znaczy tyle, co przed Pomorzem, przed Odrą, skoro Pomorze za Odrą po niemiecku logicznie nazywa się Hinterpommern. Czyli – skoro niemieckie to Przednie, to polskie to – Zadnie. Ale od czasów Reja wiadomo, że Polacy nie gęsi i swój język mają. Polskie nazewnictwo historyczne jest inne. Nie ma żadnego Przedniego ani Zadniego Pomorza. Jest Pomorze Zachodnie i to wszystko. Tutaj też polscy naukowcy wykazali nadgorliwość, bo nie śmiem zarzucać im korupcji. Ale Polacy kochają przecież zaborcze nazwy – a to Ruś Czerwona, a to Galicja. Dziwnym trafem Kongresówka się jakoś nie przyjęła.

30 lat traktatów i prawie trzy czwarte wieku bez wojen nad tą granicą. To dobra nowina. Dopóki Niemcy i Polska pozostają w tym samym sojuszu obronnym, a on nadal istnieje, mimo wszelkich perturbacji, nic się tutaj nie zmieni. Czynnik demograficzny osłabia presję na zmianę status quo, mimo że uważam, iż nic nie jest bardziej płonnego od tego statusu.

Śledząc niemieckie dzienniki, tygodniki, radio i telewizję, odnoszę czasem wrażenie, że jestem świadkiem powtórki z historii. Chcę się tutaj mylić, ale ta myśl nasuwa mi się uporczywie, bezwolnie.

Czy Polska i Niemcy są sąsiadami? Czy sąsiadem Niemiec jest Rosja? Jak to wygląda dzisiaj? Jak będzie wyglądać za kolejnych 30 lat?

Felieton Jana Bogatki pt. „30 lat minęło” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Bogatki pt. „30 lat minęło” na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ardanowski: Jair Lapid słynie z wypowiedzi, w których próbuje zrównać Niemców i Polaków w odpowiedzialności za Holokaust

Jan Krzysztof Ardanowski komentuje stosunki polsko-izraelskie: „Dochodzę czasami do wniosku, że bieżąca polityka w Izraelu w sposób istotny rzutuje na wypowiedzi polityków odnoszące się do Polski.”


W najnowszym „Poranku WNET” poseł PiS, przewodniczący prezydenckiej Rady ds. Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, Jan Krzysztof Ardanowski, mówi o stosunkach polsko-izraelskich. Jak na razie posłowie z jednego kraju nie mają kontaktów z drugim krajem, gdyż w Izraelu nie została utworzona grupa dotycząca dialogu dwóch państw. Jak komentuje polityk, sytuacja ta była skutkiem trwającej dwa lata destabilizacji politycznej w Izraelu:

Ostatnie dwa lata w Izraelu to były niekończące się wybory i nie było z kim rozmawiać. Grupa w Polsce jest uformowana. (…) Kolejne wybory do Knesetu sprawiły, że nie było analogicznej grupy w parlamencie izraelskim – stwierdza Jan Krzysztof Ardanowski.

Poseł PiS wskazuje na polskie działania, mające na celu podtrzymywać pozytywne relacje między Polską a Izraelem. Jak podkreśla rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego, takimi działaniami jest choćby wspólne celebrowanie żydowskich rocznic i uroczystości:

My się skupiamy na upamiętnianiu tych wszystkich ważnych dla Żydów wydarzeń i uroczystości, które mają miejsce w Polsce – zaznacza Jan Krzysztof Ardanowski.

Polityk Prawa i Sprawiedliwości uważa, że izraelska krytyka działań polskich władz wynikają z wewnętrznych gier izraelskich polityków. Jan Krzysztof Ardanowski nawiązuje m.in. do licznych wypowiedzi szefa izraelskiego MSZ, Jaira Lapida:

Dochodzę czasami do dziwnego wniosku, że bieżąca polityka w Izraelu w sposób istotny rzutuje na wypowiedzi izraelskich polityków odnoszące się do Polski. (…) M.in. Jair Lapid, lider partii Jest Przyszłość, słynie z bardzo ostrych wypowiedzi, w których od wielu lat próbuje zrównać Niemców i Polaków w odpowiedzialności za Holokaust – podkreśla Jan Krzysztof Ardanowski.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Prof. Gontarski o sporze z Izraelem ws. reprywatyzacji: nie możemy robić wyjątków od zasady rządów prawa

Prawnik tłumaczy, że nowelizacja polskiego kodeksu prawa administracyjnego nie niesie za sobą dyskryminacji żadnej grupy narodowościowej, a dyskusja na temat mienia bezspadkowego będzie kontynuowana.


Profesor Waldemar Gontarski tłumaczy zawirowania wokół nowelizacji kodeksu postępowania administracyjnego. Ocenia, że atak Izraela na Polskę jest bezprzedmiotowy.

Przypomnijmy fakty: to Polska została pozostawiona po II wojnie światowej przez sojuszników.

Jak podkreśla prawnik, nowelizacja nie wykazuje cech dyskryminacji jednej grupy narodowościowej. Zwraca uwagę, że przedawnienie jest normalnym instrumentem prawnym, dotyczącym nawet ciężkich przestępstw.

Jeżeli zrobimy jeden wyjątek od zasady rządów prawa, będzie trzeba robić kolejne.

W opinii gościa „Poranka WNET” ws. mienia bezspadkowego konieczny jest dialog z USA i Izraelem, jednak nie należy dopuszczać do obraźliwych stwierdzeń skierowanych do Polaków.

Poruszony zostaje również temat kopalni Turów. Prof. Gontarski postuluje powołanie międzynarodowej komisji ekspertów, którzy stwierdzą, czy Polska eskploatując kopalnię faktycznie wyrządziła szkody ekologiczne.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Jabłoński: W Izraelu nastawienie antypolskie jest bardzo powszechne. To tak jakby u nas standardy wyznaczał Leszek Bubel

Wiceminister spraw zagranicznych o sporze izraelsko-polskim wokół nowelizacji prawa administracyjnego, antypolonizmie w Izraelu i szansach na załagodzenie sytuacji.

[related id=70197 side=right] Paweł Jabłoński mówi na temat wezwania charge d’affaires Izraela w Polsce przez polskie MSZ, po którym polski ambasador został wezwany do izraelskiego MSZ. Przypominamy, że w czwartek Sejm uchwalił nowelizację Kodeksu postępowania administracyjnego, która stanowi m.in. że po upływie 30 lat od wydania decyzji administracyjnej niemożliwe będzie wszczęcie postępowania w celu jej zakwestionowania, np. w sprawie odebranego przed laty mienia. Uchwalenie nowelizacji spotkało się z reakcją strony izraelskiej.

Zarzucanie Polsce, czy jakiemuś innemu państwu, że przez uchwalania ustaw dotyczących postępowań administracyjnych chce wymazać pamięć o Holocauście, jest rzeczą kompletnie nieprawdziwą.

Jabłoński ocenia, że mamy tutaj do czynienia z odpryskiem wewnętrznych rozgrywek w państwie żydowskim. Przypomina, że Izrael miał przez dwa lata problem, żeby sformułować większościowy rząd. Wskazuje, że

Tam dochodzi do rzeczy dużo dalej idących niż w naszej polityce.

Do tego dochodzi powszechne nastawienie antypolskie w dyskursie politycznym.

To jest tak jakby u nas standardy wyznaczał Leszek Bubel.

Jak podkreśla wiceminister spraw zagranicznych, ambasadorzy nie mają prawa do ingerencji w wewnętrzne sprawy państw, w których pełnią swą misję. Tymczasem izraelskie MSZ dało ambasadorowi Polski, Markowi Magierowskiego do zrozumienia, że chcą, aby z nimi konsultować zmiany prawne w Polsce. W odpowiedzi na to ambasador spytał się

Gość Poranka Wnet wyjaśnia, że intencją nowelizacji prawa administracyjnego jest zagwarantowanie pewności prawa. Obecnie obywatele nie mogą mieć pewności, czy po wielu latach decyzje administracyjne nie zostaną cofnięte.

Jak dotąd ze spraw spornych udaje się wychodzić poprzez dialog. Tak będzie i tym razem.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

W Londynie odsłonięto pomnik generała Andersa

25 czerwca 2021 w Londynie odsłonięto popiersie gen. Władysława Andersa oraz tablicę poświęconą jego pamięci.

Wydarzenie uświetnili – inicjatorka powstania memoriału Władysława Andersa, córka generała, Anna Maria Anders (obecna ambasador RP we Włoszech), a także dr hab. Arkady  Rzegocki, ambasador RP w Wielkiej Brytanii, jak również konsul generalny Mateusz Stąsiek. Oprócz nich wśród gości honorowych był dyrektor National Army Muzeum, Justin Maciejewski, brytyjski minister do spraw polityki handlowej i poseł dzielnic Chelsea i Fulham Greg Hands, znani historycy Roger Moorhouse i Andrew Roberts oraz weterani wojenni.

Ceremonia odsłonięcia popiersia odbyła się w National Army Museum. Muzeum znajduje się niedaleko Royal Army Hospital, znanego domu opieki nad weteranami wojennymi.
Ceremonii towarzyszył panel dyskusyjny, poświęcony postaci gen.Andersa, historii II Korpusu Polskiego i ich spuściźnie.

 Jestem naprawdę szczęśliwa i wzruszona. Wczoraj tabliczka w Ognisku Polskim, dzisiaj popiersie Ojca w muzeum, zaś po południu jeszcze tablica na domu, w którym mieszkałam. Moje marzenia się spełniają – powiedziała ambasador Anders.

Jest to pierwszy w Wielkiej Brytanii pomnik, upamiętniający Władysława Andersa. Generał po wojnie postanowił pozostać w Wielkiej Brytanii do końca swoich dni, nie zgadzając się na sowietyzację Polski.

Anna Maria Anders w rozmowie z Radiem WNET kilkukrotnie podkreślała, że smuciło ją, iż osoba tak zasłużona dla brytyjskiej Polonii oraz stosunków polsko-brytyjskich, dopiero teraz doczekała się upamiętnienia. We Włoszech, gdzie córka generała pełni funkcję ambasadora, taki pomnik stoi już od dawna. Zaledwie kilkanaście dni  temu uczestniczyła zarówno w obchodach rocznicy śmierci generała, jak i bitwy pod Monte Cassino.

Jako dyrektor National Army Museum w Londynie mam zaszczyt móc przyjąć do narodowej kolekcji Zjednoczonego Królestwa to wspaniałe popiersie generała Władysława Andersa autorstwa Andrzeja Pityńskiego. Fakt, że to popiersie zostało ufundowane i podarowane przez Polonię i przyjaciół Polski, czyni go szczególnie silnym gestem. Jest to żywy symbol głębokiej przyjaźni między naszymi dwoma krajami i naszej wspólnej historii walki o wolność. Jako syn polskiego żołnierza, który służył we Włoszech pod dowództwem gen. Andersa, ten przedmiot dotyka mnie głębiej, niż mogę wyrazić – powiedział Justin Maciejewski.

Tego samego dnia odsłonięto tablicę poświęconą generałowi. Znajduje się ona na froncie budynku przy 78 Brondesbury Park w północno-zachodniej dzielnicy Londynu. Dom ten gen. Anders kupił niedługo po zakończeniu wojny i mieszkał w nim aż do śmierci w 1970 r. Tablica powstała z inicjatywy Polish Heritage Society i Ambasady RP w Londynie. W tym domu wychowywała się Anna Maria Anders. Budynek ma już nowego właściciela, który jednak zaprosił zgromadzonych do zwiedzania domu. Anna Maria Anders nie kryła wzruszenia.

Tablica poświęcona generałowi w Brondesbury Park w piękny sposób przypomina miejsce, gdzie przez wiele lat mieszkał generał. Jestem niezwykle wdzięczny Polish Heritage Society za kolejną owocną inicjatywę upamiętnienia na Wyspach Brytyjskich wielkiej polskiej postaci i mam nadzieję, że w przyszłości powstanie takich tablic jeszcze więcej, tak aby polskie miejsca pamięci znajdowały się w każdym zakątku Wielkiej Brytanii – powiedział ambasador Rzegocki.

Popiersie generała Andersa jest dostępne do obejrzenia za darmo w National Army Museum.

Iza Smolarek

Alex Sławiński

Jan Bogatko: Putin pozwolił sobie na wiele kłamstw. Zawsze tak było, że każdy był winny, tylko nie Rosja

Co Władimir Putin napisał w artykule opublikowanym w niemieckiej gazecie? Korespondent Radia WNET w Niemczech o fałszowaniu historii i innych kłamstwach rosyjskiego prezydenta.

Jan Bogatko omawia artykuł Władimira Putina dla dziennika „Die Zeit”. Jak relacjonuje, prezydent Rosji stwierdza w nim, że II wojna światowa przed atakiem Niemiec na ZSRR to fenomen czysto europejski  nie mający nic wspólnego z Rosją. Rosyjska głowa w napisanym przez siebie tekście deklaruje:

Jesteśmy dumni z odwagi i niezłomności bohaterów Armii Czerwonej i robotników w kraju, którzy nie tylko bronili niepodległości i godności swojej ojczyzny, ale także uratowali Europę i cały świat przed zniewoleniem.

Jak ocenia korespondent Radia WNET w Niemczech, Nord Stream II miał być na tym tle przedstawiony jako gotowość Rosji do współpracy z Europą. Jednak, jak wskazuje

Ten wywiad miał przyczynić się do ocieplenia wizerunku, ale zdaje się zdaje się po prostu pan Putin strzelił sobie w kolano.

Część niemieckich mediów surowo skrytykowało „Die Zeit” za publikację tekstu Putina.  „Die Zeit” opublikował artykuł bez komentarza odredakcyjnego, co „Bild”  określa jako skandal. „Bild” zarzucił Putinowi kłamstwo i podżeganie.

W tekście w zasadzie nic się nie zgadza wszystko jest po prostu jednym wielkim kłamstwem, a drukowanie tego artykułu w tygodniku w tej formie to skandal

Suchej nitki na gazecie nie zostawił także „Süddeutsche Zeitung”. Władimir Putin powiedział, że w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zginęły dziesiątki milionów ludzi. Nie zauważył przy tym, że byli wśród nich Polacy, Białorusini, Litwini i Ukraińcy oraz inni mieszkańcy ziem zagarniętych przez ZSRR po pakcie Ribbentrop-Mołotow.

Przypominają również media, że po Polsce pokojowa Rosja zajęła wówczas stanowisko wrogie wobec Finlandii przystępując do wojny z Finlandią i napadła, podbiła Litwę, Łotwę i Estonię.

Sowieci zajęli także rumuńską Besarabię i Bukowinę Północną. Rosyjski przywódca nie ograniczył się do fałszowania historii, poruszając także wydarzenia najnowsze.

Putin pozwolił sobie na wiele rodzajów kłamstw. Jeżeli chodzi o Ukrainę i 15 tysięcy ofiar tej wojny z Rosją, to po prostu wygląda na to, że Ukraińcy sami sobie byli winni. Zawsze tak było, że każdy był winny, tylko Rosja zawsze była niewinna.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K./A.P.

80. rocznica napaści Niemiec na ZSRR. Steinmeier: Zbrodnicza wojna inwazyjna nosiła mundur Wehrmachtu

„Kiedy zacznie się operacja „Barbarossa”, świat wstrzyma oddech z podziwu i nic nie powie”. 22 czerwca 1941 r. rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka, zakończona wbrew słowom Hitlera klęską Niemiec.

Atak niemiecki był zaskoczeniem dla Moskwy, choć Stalin otrzymywał wcześniej raporty szpiegów wskazujące na groźbę inwazji ze strony państwa razem, z którym Sowieci dokonali rozbioru Polski. 3 mln Niemców oraz m.in. ćwierć miliona Włochów i 300 tys. Rumunów stanęło naprzeciw 2,5 mln znajdujących się w zachodnich Okręgach Wojskowych żołnierzy Armii Czerwonej. Siły Niemców i ich sojuszników dysponowały łącznie 3612 czołgami, 12 686 działami i moździerzami oraz 2937 samolotami. Armia Czerwona posiadała zaś 23 197 czołgów, z czego 13 981 w zachodnich Okręgach Wojskowych. Mimo przewagi w sprzęcie RKKA nie była przygotowana do obrony.

Do 9 lipca Wermacht zajął większość terenów, jakie Kraj Rad zagarnął w ramach paktu Ribbentrop-Mołotow. Dla niejednego mieszkańca tych ziem wyparcie przez Niemców Armii Czerwonej traktowane było w kategoriach wyzwolenia.  Jednak Berlin nie był zainteresowany odbudową niepodległych państw bałtyckich, ani likwidacją kołchozów. 4 lipca, pięć dni po zajęcia Lwowa, Niemcy dokonali mordu na 25 polskich profesorach. Barbarzyństwo związane z niemiecką agresją przypominał w swej mowie prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier:

Od pierwszego dnia niemiecka kampania była napędzana nienawiścią: antysemityzmem i antybolszewizmem, manią rasową przeciwko słowiańskim i azjatyckim narodom Związku Radzieckiego.

Niemiecki prezydent wygłosił przemówienie z okazji 80. rocznicy agresji Niemiec na ZSRR w Muzeum Niemiecko-Rosyjskim w Berlinie-Karlshorst. W miejscu, gdzie znajdowała się 8 maja 1945 r. kwatera główna Armii Czerwonej, Steinmeier stwierdził, że

Zbrodnicza wojna inwazyjna nosiła mundur Wehrmachtu. I nikt nie miał więcej ofiar do opłakiwania w tej wojnie niż narody ówczesnego Związku Radzieckiego.

Wystąpienie niemieckiej głowy państwa towarzyszyło otwarciu wystawy poświęconej radzieckim jeńcom wojennym. W czasie wojny do niemieckiej niewoli dostało się ok.  5,7 miliona żołnierzy Armii Czerwonej. Nie stosowano wobec nich konwencji genewskiej powołując się na fakt, że Związek Radziecki nie był jego stroną. W wyniku wyniszczającej pracy, głodu lub w bezpośrednich egzekucjach zginęło od 3,1 do 3,3 mln z nich. Część jeńców zdecydowała się na służbę walczących u boku Niemiec formacjach wojskowych lub w formacjach porządkowych służących m.in. w obozach koncentracyjnych.

Liczba ofiar niemieckiej inwazji na ZSRR szacowana jest na ok. 27 milionów, z czego 14 milionów to ludność cywilna.

A.P.

Zwycięska walka Pawła Zastrzeżyńskiego o Pałacyk pod Pszczółką i naszą pamięć / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Walka o prawdę ma sens. Codzienna, żmudna walka bez wydawałoby cienia szansy na sukces. Ale żeby taka walka mogła zaistnieć, potrzebni są jej wojownicy. Bezkompromisowi, nieprzekupni, odważni.

Pawła poznałem w marcu 2020 roku. To dzięki niemu powstał mój felieton o limanowskim kłamstwie (7 dni później…). O uwłaczających pamięci Żołnierzy Wyklętych oficjalnych uroczystościach. O hołdach oddawanych przez poczty sztandarowe nie Wyklętym, ale ich oprawcom z UB. Wtedy też poznałem historię jego walki o prawdę. O historyczną prawdę. I uznałem, że bez pieniędzy, sam przeciwko całemu miejskiemu układowi i bez większego wsparcia społecznego, nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo. Na ochronę limanowskiej cząstki naszej pamięci narodowej. Stało się inaczej.

Nieszczęśliwie położony, bo w miejscu pod przyszłą galerię handlową, Pałacyk pod Pszczółką został wreszcie wpisany do Rejestru Zabytków. Nie może zostać zburzony. I zalany betonem podłości przez wielki szmal.

Pałacyk pod Pszczółką to nie tylko jeden z najstarszych budynków Limanowej. To także była siedziba komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa, w której mordowano przeciwników bolszewickiej władzy. Także tych, którzy walczyli z bronią w ręku, których teraz tak pięknie nazywamy.

Wygraną walkę o pamięć, również walkę w sądzie, Paweł Zastrzeżyński przedstawi Państwu osobiście w lipcowym numerze „Kuriera WNET”. Nie będę się zatem o niej rozpisywał. Nie mam też zamiaru, chociaż sukces ma wielu ojców, a tylko porażka jest sierotą, pić szampana jako co najmniej współautor. Nawet nasze Media Wnet, chociaż przez chwilę zainteresowały się tematem, nie sprostały wyzwaniu. Z prozaicznej przyczyny braku pieniędzy na prawników i odległości małej górskiej mieścinki od Warszawy. Ale też z powodu szybkiej akcji dezinformacyjnej wykonanej przez ludzi limanowskiego układu władzy.

Chcę napisać o czymś innym. O tym, że walka o prawdę ma sens. Codzienna, żmudna walka bez wydawałoby cienia szansy na sukces. Ale żeby taka walka mogła zaistnieć, potrzebni są jej wojownicy. Bezkompromisowi, nieprzekupni, odważni. Narażający na szwank własny wizerunek w oczach lokalnej społeczności. Przekonani, że i tak kiedyś umrą. Tacy jak Paweł Zastrzeżyński.

Nie walczył z planami budowy najładniejszej galerii handlowej w mieście po to, żeby uratować swój warsztat szewski. Nie walczył po to, żeby dać się przekupić za okrągłą sumkę przez wielki kapitał. Nie miało nawet znaczenia pochodzenie tego kapitału.

Każdy kapitał ma jakieś pochodzenie. Jednak największe nawet i „prawe” pieniądze nie mogą zabetonować na wieki historycznej prawdy. I z pełną świadomością bezcześcić zwłoki antykomunistycznych partyzantów zamordowanych w ubeckiej katowni. W dalszym ciągu czekające na odgrzebanie i chrześcijański pochówek.

Walka o prawdę ma sens tylko wtedy, gdy jest prawa. Gdy pod jej płaszczykiem nie są ukryte prywatne korzyści i wymierne interesiki. Gdy jest walką bożą. Nie walką ze złem o inne zło, lepsze, bo nasze, ale dobrą walką o prawdę i sprawiedliwość. I do takiej walki Was zachęcam. Mnie samego zaprosił mój tegoroczny patron, błogosławiony Jerzy Popiełuszko. Robię, co mogę 😊

Jan Azja Kowalski

PS Każdego, kto chciałby tak powalczyć, zapraszam do kontaktu z Redakcją. Nie mamy pieniędzy, prawników, czasu i nie gwarantujemy niczego. Poza tym… możecie na nas polegać 😊

Dr Gontarczyk: Publikacje Cenckiewicza o prof. Kieżunie były skrzyżowaniem złej woli i niekompetencji

Powstaniec warszawski, ekonomista, poliglota i wysłannik ONZ. Dr Piotr Gontarczyk o zmarłym w niedzielę prof. Witoldzie Kieżunie.

[related id=147200 side=right]Dr Piotr Gontarczyk przybliża fakty z życia zmarłego w niedzielę w wieku 99 lat prof. Witolda Kieżuna. Jego rodzina pochodziła z Wileńszczyzny, gdzie urodził się w 1922 r. Po śmierci ojca w 1931 r. przeprowadził się wraz z matką do Warszawy, z którą był związany przez resztę życia. Po wybuchu wojny Witold Kieżun zaangażował się w działalność konspiracyjną. W jego domu mieścił się punkt, z którego rozsyłano po mieście bibułę.

W 42 roku skończył dawną szkołę Wawelberga i Rotfanda.

Najbardziej znany prof. Kieżun jest ze swojej karty powstańczej. Jak przypomina historyk, „Wypad” został za swoje bohaterstwo udekorowany Orderem Virtuti Militari przez gen. Bora-Komorowskiego. Były powstaniec w 1949 r. skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim rozpoczynając karierę naukową.

To jest człowiek władający kilkoma językami i to biegle i publikujący nie tylko w Polsce, ale spokojnie także w Stanach Zjednoczonych.

Dr Gontarczyk przypomina spór, jaki rozpętał się wokół przeszłości ekonomisty po tym jak dr hab. Sławomir Cenckiewicz i Piotr Woyciechowski stwierdzili w artykule opublikowanym w tygodniku „DoRzeczy”, że prof. Kieżun nawiązał w 1973 r. współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Jak sądzi gość Wolności Wnet,

Te publikacje były takim skrzyżowaniem [niekompetencji i] złej woli , bo pan to pan profesor bardzo ostro wypowiadał się o szkole rewizjonistycznej, czyli takich dosyć ordynarnych  krytykach Powstania Warszawskiego.

Oskarża autorów o to, że nie potrafili odczytać najprostszych dokumentów. Podkreśla, że prof. Kieżun bardzo przeżył oskarżenie o agenturalną przeszłość.

Nigdy sobie pan profesor swoim życiem na coś takiego nie zasłużył.

Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego dzieli się także swoimi wspomnieniami na temat prof. Kieżuna.

A.P.