Demokracja szlachecka w I Rzeczypospolitej: ustrój nie idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie

Dla pokolenia Polaków, którzy wykształcenie zdobyli w okresie reżimu komunistycznego, szlachta charakteryzowała się głupotą, łakomstwem, korupcją, uciskaniem chłopów pańszczyźnianych i liberum veto.

Mirosław Matyja

Postkomunistycznej generacji Polaków szlachta jest albo nieznana, albo kojarzy się jedynie z Panem Wołodyjowskim i restauracjami, nazwanymi przez ich właścicieli „szlacheckimi”. Krótko mówiąc, Polacy z reguły nie uznają szlachty, jej obyczajów i tradycji i odcinają się od jej historii. Szkoda, bo szlachta to kilka wieków historii Rzeczypospolitej.

Od końca XIV wieku pozycja szlachty polskiej rosła, co związane było z przywilejem koszyckim z 1374 roku, na mocy którego szlachta zyskiwała wpływ na wybór następcy tronu. W zamian władca zobowiązywał się, poprzez nienadawanie żadnej z istotnych godności i zaszczytów „przybyszom i obcym, lecz tylko mieszkańcom ziem królestwa”, do zagwarantowania niepodległości i całości królestwa nie tylko samej szlachcie, ale również całemu narodowi polskiemu. (…)

Po dojściu do skutku unii polsko-litewskiej w 1569 r. ogólna liczba szlachty wynosiła około pół miliona osób. Było to ok. 7% całego społeczeństwa polskiego i litewskiego. Odsetek szlachty sięgnął w XVIII wieku nawet 10%, co było ewenementem w ówczesnej Europie. Obiektywnie wydaje się, że to niewielka liczba, niemniej jednak była ona wystarczająca, aby poważnie ograniczyć władzę królewską. Stąd też znane jest kolejne powiedzenie, określające monarchę nie jako kogoś „ponadziemskiego”, lecz tylko „pierwszego między równymi”.

Porównajmy sytuację Rzeczypospolitej w XVI i XVII wieku z resztą Europy tamtego okresu.

W innych państwach europejskich wykształciły się w tym czasie rządy monarchistyczno-absolutystyczne. Polska jawiła się na tym tle jako sfera demokracji i wolności. Demokracji, która w innych państwach była wówczas zupełnie nieznana.

(…_ Sejmiki przedsejmowe zwoływane były na niecałe 2 miesiące przed sejmem walnym i wybierano na nich bezpośrednio-demokratycznie od 2 do 6 posłów na sejm i opracowywano instrukcje poselskie. Na sejmikach relacyjnych wysłuchiwano sprawozdań posłów z obrad sejmu walnego i decydowano o przyłączeniu się do jego decyzji. Z kolei na sejmikach deputackich wybierano deputatów/przedstawicieli szlachty do Trybunału Koronnego i Litewskiego. Kwestie podatkowe, ekonomiczne, ale nawet ustrojowe omawiane były na sejmikach gospodarczych. Sejmik elekcyjny wybierał kandydatów na wakujące urzędy państwowe w Królestwie Polskim i w Wielkim Księstwie Litewskim. I wreszcie sejmiki kapturowe, zwoływane od 1572 r., zawiązywały konfederacje i powoływały sądy kapturowe podczas bezkrólewia.

(…) Szlachta wywarła więc piętno na rozwój i tradycję Państwa Polskiego – przez kilka wieków była jego nośnikiem i kształtowała system polityczno-społeczny i gospodarczy Rzeczypospolitej. Państwa ościenne spoglądały z podziwem na kształt polskiego ustroju politycznego.

Jest prawdopodobne, że polskie tradycje szlacheckie wpłynęły na światopogląd polityczny szwajcarskiego filozofa Jacquesa Rousseau – orędownika polskich zasad ustrojowych. Rousseau twierdził, że ustrój polityczny kształtuje cechy moralne obywateli i w tym kontekście wysoko oceniał charakter Polaków.

Ten sam Rousseau przyczynił się do rozwoju demokracji bezpośredniej w Szwajcarii, przyglądając się między innymi polskim doświadczeniom w demokracji szlacheckiej. Ustrój demokracji szlacheckiej w Polsce nie był idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie. (…)

Ciekawe, że inne państwa europejskie nawiązują konsekwentnie do swoich tradycji. Austriacy tęsknią za Habsburgami, Francuzi i Hiszpanie kultywują tradycje dynastii Bourbonów, Włosi są dumni ze swoich tradycji rzymskich itd. A Polacy? No cóż, Stanisław Jachowicz miał niestety rację, pisząc: „cudze chwalicie, swego nie znacie – sami nie wiecie, co posiadacie”.

Prof. Mirosław Matyja jest dyrektorem Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Łukasz Węda: Tatarzy stworzyli formację ułanów, która walczyła na wielu frontach w XIX i XX w.

Kto zaczął osiedlać Tatarów w Studziance? Kim są pochowani na tatarskiej nekropolii? Jak wygląda strój tatarskiego łucznika? Łukasz Węda o dziejach Studzianki i pochodzeniu ich nazwy.

Łukasz Węda oprowadza po tatarskim mizarze (cmentarzu) w Studziance. Tatarzy walczyli w szeregach armii napoleońskiej oraz w powstaniach: listopadowym i styczniowym. Po tym ostatnim dotknęły ich dotkliwe represje. Wielu zostało zesłanych na Syberię.

Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Miejscowości Studzianka wyjaśnia, z czego składa się tradycyjny strój tatarskiego łucznika. Przedstawia pokrótce historię Studzianki na Podlasiu, gdzie ziemię w 1679 r. Jan III Sobieski nadał jednemu z rodów tatarskich. W następnych latach nadania w Studziance otrzymywały kolejne tatarskie rody. Prezentuje etymologię nazwy miejscowości. Według legend pochodzi ona albo od studni, albo od stu dział, jakie miały być tędy przeciągane.

Józefa Kowieska zaś opowiada o swoich tatarskich korzeniach, a także kuchni tatarskiej.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Syreni Śpiew, cz. Pierwsza

Opowieść o niewidzialnych gwiazdach oraz o króliku, który został lampartem.

Samochód potrafi być wolniejszy niż koń. Studio Syrenka podróżuje rzemiennym dyszlem między dwoma miastami historycznie związanymi z wybitnymi postaciami w historii polskiej astronomii, między kopernikańskim Toruniem a Gdańskiem Jana Heweliusza. Syrena FSO, samochód o nieprzeciętnych możliwościach łamania praw fizyki i ergonomii oraz Józef Skowroński i Jakub Mądry prezentują pierwszy epizod o narracji co najmniej krótkiej opowiastki, zawieszonej między Toruniem a Gniewem, w historycznej krainie Kujaw i Pomorza. Audycja ”Studio Syrenka- od Kopernika do Heweliusza” to program, którego słuchać można codziennie od 13 do 15.

PIWNICE 

Audycja z Piwnic do odsłuchania Tutaj

« Czy można obserwować gwiazdy w piwnicach ? ». To pozornie absurdalne pytanie zadaliśmy przechodniom w Toruniu w kontekście znajdującego się Piwnicach pod miastem Instytutu Astronomicznego Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika. Ankietowani mieszkańcy brnęli w wytłumaczenia pomysłowe, acz równie absurdalne jak pytanie. Usłyszeliśmy o « dziurze w stropie », o tym, ze « jak ktoś umie to czemu nie », ale wiedza o samym ośrodku pozostawała na poziomie oscylującym wokół zera absolutnego. Jakież zdziwienie rozlało się po kabinie naszej kruczoczarnej syrenki FSO w wersji pickup, gdy nagle spośród buraków i niewiedzy wyłoniła się olbrzymia konstrukcja przypominająca antena nadawcza. Była to jednak antena wyjątkowa, bo największy radioteleskop w Polsce.

Zajechawszy na miejsce, zostaliśmy przyjęci ciepłem porównywalnym z tym gwiazdowym. Doktor Marcin Gawroński z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika to człowiek, który od lat wpatruje się w odległe światy i nasłuchuje wszystkiego tego, czego zwykli « zjadacze chleba » nie zauważają, ponieważ przestrzeń kosmiczna pełna jest sygnałów, które należy umieć czytać jak osobny alfabet. Doktor Gawroński ugościł nas, kosmicznych analfabetów kawa, oprowadził po miniaturowym Układzie Słonecznym, który daje pojęcie o ogromie Wszechświata, gdyż Pluton, wyklęta planeta ulokowana jest daleko w polu, podczas gdy Ziemia jest od Słońca o zaledwie kilka kroków. Arboretum, chodniczki z powyginanymi płytami porośniętymi trawą, szkielety starych, nieużywanych od dłuższego czasu radioteleskopów, dom z mozaikami przedstawiającymi symbole astralne, największy w Polsce teleskop optyczny przypominający drewniana łódź podwodna, przywodzi na myśl cmentarzysko świadectw żywej historii rozwoju polskiej astronomii.

W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się o pracy w Instytucie, serwerowni, w której oprócz dziewięciu regularnych pracowników mieszka też pracownik widmo, quasi sztuczna inteligencja, która według doktora Gawrońskiego pozwala nam mieć nadzieje na to, że polska radioastronomia stoi o krok przed konkurencja, a nie pozostaje o lata świetlne za nią, mimo iż największy radioteleskop pozostaje raczej «średniakiem » w skali światowej. Uniwersytecki ośrodek badawczy osiąga jednak niemałe sukcesy, szczególnie w zakresie badanych przez Doktora Gawrońskiego zagadkowych fal FRB, które do tej pory były uważane za zakłócenia pochodzenia cywilizacyjnego bądź manifestacje istnienia cywilizacji pozaziemskiej, a okazują się prawdopodobnie związane z błyskami promieniowania radiowego, w które zamieszane mogą być skondensowane Pulsary i Magnetary, które to produkują niesamowicie wielka energie rozchodząca się na cały Wszechświat, same jednak pozostając teoretycznie nieopisywalne, a samym odkryciem zainteresowały się najważniejsze redakcje prasy naukowej na świecie. Doktor przytoczył tezę, iż to, co Dante opisywał jako Piekło pozostaje jedynie dziecinna igraszka wobec tego, co w gwiazdach zachodzi. Później rozmawialiśmy również ze studentką radioastronomii z Torunia, Aleksandra Krauze, która świeżo po obronie licencjatu przebywała jeszcze w ośrodku, prezentując pomysły, pasje do Gwiazd i plany na przyszłą prace, ponieważ studenci pozostają największą wartością, ale i największa niewiadoma co do możliwości trwania « najprzedniejszej z nauk », cytując słowa Mikołaja Kopernika. Dołączyła do naszego studio również Doktor habilitowana optyki Agnieszka Słowikowska z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Rozmawialiśmy o współpracy z European Space Agency, PR-owych projektach firmy SpaceX, zaśmiecaniu niskich orbit Ziemi setkami satelitów, potencjalnych wojnach kosmicznych między największymi graczami na rynku, a także przyszłym rozwoju obserwatoriów ulokowanych poza naszą planetą.

Rozmowa pełna była pasjonujących zwrotów, nadawaliśmy z naszymi gośćmi na podobnych falach, nie tylko FRB. Odmalowywany na kolor kości słoniowej radioteleskop T4 porzucaliśmy z lekkim niedosytem, ale i wiedząc, ze Syrenka głodna jest drogi, poklepaliśmy samochód w klapę i ruszyliśmy.

TORUŃ

Pierwsza audycja z Torunia do Odsłuchania Tutaj 

Druga Audycja z Torunia do odsłuchania Tutaj

Dzień drugi aktywnej podróży zaprowadził nas w samo serce Torunia. Tam, w kontekście już dużo innym, ponieważ we wnętrzu restauracji « Mistrz i Małgorzata » ulokowanej w samym centrum miasta, a inspirowanej fabułą mistrzowskiej prozy Michaiła Bułhakowa, rozmawialiśmy z wieloma gośćmi, pochodzącymi z przeróżnych środowisk, wszyscy jednak będący ważnymi cegiełkami tej gotycko oprawionej konstrukcji dwieście tysięcznego miasta. Zaczęliśmy z witrażysta, który dzień wcześniej  oprowadził nas po swojej piwnicznej wystawie witraży, w której znaleźć można antytezę studni, starodawny komin, bo witraż skłania do zajrzenia w głąb siebie, przy jednoczesnej uniesieniu myśli. Byliśmy także pracowni, pełnej prac, modeli samolotów, rysunków i przymiarek, a ulokowanej na planie średniowiecznych mieszkań. Człowiek ten pracujący obecnie nad przeobrażeniem wspaniałego malarstwa hiszpańskiego mistrza z Toledo greckiego pochodzenia czyli El Greco, jest witrażysta od lat i nazywa się Sławomir Intek. W pierwszej izbie jego pracowni i sklepu wyczuwalny jest zapach szkła, ołowiu, z którego produkowane są sztabki, które tworzą konstrukcje witrażu, druga prowadzi do trzeciej, w której stara szafa rozpyla zapach drewna, a lekki zaduch ściśnięty pod belkami poprzecznymi w oryginalnych kolorach odkrytych przy pracach konserwatorów u sufitu zagęszcza atmosferę zadumy nad światłem. U nas pan Sławomir pojawił się z jedna ze swoich praktykantek Agata Rożyńska (łącznie pan Intek zatrudnia kilku praktykantów), studentka ASP w Toruniu. Rozmawialiśmy o głębi malarskiej i jej odzwierciedleniu w sztuce witrażu, o pieczołowitości potrzebnej do wykonywania tego zawodu rzemieślnika-artysty, a także o powrocie dawnej mody na witraż, również ten świecki. Następnie Pan Intek powrócił do swojego studio ulokowanego naprzeciw « Mistrza i Małgorzaty », a do nas dołączył Piotr Gajewski z Biura Turystyki i Eventów Copernicana, który opowiada o powstawaniu mostów, o turystyce, o klasykach i nieznanych aspektach miasta, historii miejskich rzeźb rozrzuconych jak okruchy rzeźbiarstwa po całym mieście, a także o historii zespołu miejskiego wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1997 roku i płynących z tego faktu korzyściach. Pan Gajewski zarzucił swoje sieci i to również dzięki niemu odkryliśmy następnych gości, bo jak szybko się okazało, w Toruniu każdy zna każdego, a co najważniejsze, potrafi z tym homeryjskim nikim i każdy żyć w zgodzie. Tego samego dnia przed przybyciem do restauracji « Mistrz i Małgorzata » wstąpiliśmy na krótka rozmowę z Doktor Aleksandrą Kleśta- Nawrocką z Muzeum Toruńskiego Piernika podlegającego Okręgowemu Muzeum w Toruniu, przy ulicy Strumykowej. Rozmawialiśmy o tajnych recepturach, śliwkach, niesmacznych podróbkach komercyjnych oraz o frazeologicznej obecności piernika w naszym języku. Zwiedziliśmy muzeum, a opuściliśmy je z pełnymi rekami, ponieważ otrzymaliśmy wielka torbę pierników, których ani my, ani nasze zgrabne auto nie zdążyło pochłonąć przez najbliższe doby. Odwiedziła nas również w « Mistrzu i Małgorzacie » pani Katarzyna Gucaitis z Fundacji Światło, pozwalając porozmawiać o wybudzaniu człowieka ze śpiączki i pięknie pracy każdego, kto decyduje się poświęcić siebie i przebudza tych, którym los odbiera czynne funkcjonowanie. Ostatnim segmentem naszego programu był szeroko pojęty rzut ucha na miasto ; ponieważ rozmawialiśmy o sprawach zajmujących Ks. Wojciecha Kiedrowicza, proboszcza parafii Św. Jakuba w Toruniu, w którym prowadzone są od lat prace renowacyjne i konserwacyjne. W tym wypadku nieoceniona była ekspertyza prawdziwej legendy, człowieka, który w sieć osób przez nas napotkanych wpisał się prawie równie silnie jak jakiś budynek, a Pan Intek w swojej pracowni dzień później wspominał, że człowiek ów podejmował niełatwe, acz odważne decyzje jako miejski konserwator przez około dekadę w mieście. Pan Zbigniew Nawrocki przybył na sama końcówkę programu, podryfowaliśmy wiec w szybkie wytłumaczenie, czym jest konserwacja zabytków, a także jak w tym zakresie miasto wyróżnia się na tle reszty kraju, szczególnie za sprawa ceglanego gotyku. Ceglany gotyk był jednak względnie ambiwalentny, Pan Zbigniew podkreślał w dalszej części naszych nieoficjalnych już rozmów, ze Toruń to nie tylko Gotyk ! Od Pana Intka dowiedzieliśmy się wcześniej, że Toruń to nie tylko Miasto ! Za fasada skojarzeń kryla się tam wiec, niczym w pulsarze, energia skondensowana, którą trudno opisać, polegająca głównie na niesamowitej gościnności i życzliwości mieszkańców miasta. Pan Zbigniew mówił, że Mikołaj Kopernik urodził się przy ulicy… Mikołaja Kopernika, pewności co do właściwego adresu jednak nie ma. Tabliczki zaś są rożne, w różnych okresach, w zależności od epoki i dyskursu. Pan Nawrocki przywoływał dla nas wspomnienia z podróży do Paryża wiele lat wstecz, te z pierwszych projektów, a sprowokowany pytaniem o kształt współczesnej architektury, nie omieszkał skrytykować nawet myślenia niektórych prekursorów modernizmu jak Austriak Adolf Loos. Krytyka to rzecz, która pozwala trwać. Ktoś kiedyś był krytyczny wobec Krzyżaków, i tak udało się zerwać ludność miasta i przejąć zamek, gdy rycerze zakonu jedli sobie spokojnie i byli bezbronni, a to za sprawa kucharza, jak opowiadał Pan Zbigniew, który wszedł na wieżę i machał łyżką do najeźdźców, by napadali, bo zakonnicy spożywają swoje dzienne dawki kilokalorii (niczym jednak one były przy bulionie zaserwowanym w « Mistrzu »). Nie przewidział jednak, że mieszkańcy wysadza zamek, biedak wypad więc z rozsadzonej wieży i pofrunął aż na bramę Chełmińską. Oprócz tego gdzieś wśród opowieści dotarliśmy do monet odkrywanych podczas renowacji, wmurowanych w kolumny jednej z gotyckich kamienic. Toruń tego dnia dostarczył wielu argumentów, by legendy żywe i martwe wpisać na stałe do programu Studio Syrenka.

Mieliśmy jeszcze okazję wstąpić w różne miejsca, gdzieś przy okazji, krążąc po rynku nowomiejskim i wypytując o zagadkowy Tumult, w którym mieściło się legendarne kino, a obecnie niektóre zegary na wieży chodziły we własne strony, jedynym zaś, co otwarte było przy Tumulcie, dawnym zborze ewangelickim, to drzwi furgonu Żandarmerii Wojskowej, który tam zaparkował, zastawiając portyk. Spotkaliśmy też Pana Wojtka, dawnego szefa sekcji żużlowej w jednym z toruńskich klubów. Podarował nam kontakt do legendarnego żeglarza, Pana Andrzeja Gotowta, z którym później spotkaliśmy się na pogawędkę i piernika na Szerokiej, wąskiej ulicy głównej starówki. Zapraszał na katamaran, ale deszcz siąpił strasznie, i wiatru jakoś nie było akurat. Mieliśmy też okazję porozmawiać z rolnikiem, który dowozi swoje produkty z odległego gospodarstwa, byliśmy również  w nowoczesnym centrum rehabilitacji NAVITA Pani Kamili Gapskiej, a także w miejscu pamięci i zapomnienia, zakładzie introligatorskim sąsiadującym z parafia Św. Jakuba, w którym to pewien człowiek operował w półmroku księgami o długim stażu istnienia. Paradoksalnie okres pandemii według niego obudził w torunianach ducha, który wcześniej przez lata pokrywał się kurzem. Ducha miłości do księgi.

Dzień trzeci w Toruniu przywitał nas tym, co Kopernik zatrzymał. Ruszyliśmy z rana. Odwiedziliśmy dom, którego nie widać. Przez godzinę oślepliśmy. Było to doświadczenie niebywałe, poznaliśmy bardzo ciekawa historie pana Andrzeja Maja, który 40 lat temu stracił wzrok w wypadku komunikacyjnym. Niewidzialny dom to również pracownie malarskie, dowodzące, że widzieć więcej, to nie tylko patrzeć, ale przede wszystkim słuchać i czuć. W programie poprowadzonym z ogródka « Mistrza i Małgorzaty » przeszkadzały nam odgłosy ulicy i te dobiegające z rusztowań, pomagając wczuć się w klimat ulicy Szewskiej. Rozmawialiśmy o tym, jak zbudować rzekę z Marcinem Centkowskim z Centrum Nowoczesności Młyn Wiedzy, a z Arturem Kasprowiczem z Niewidzialnego Domu o widzialnych wyzwaniach i szansach złożoności zmysłów człowieka. Ego schodzi według niego na dalszy plan, gdy zapomnimy o obrazach, a w radio to podstawa. Przez Szewska przemknął też jeden z radnych miasta, włączając się w dyskusje. Ostatnim gościem był gospodarz restauracji, Mariusz Cnotek, z którym rozmawialiśmy o Joy Division, kuchni, literaturze, hotelarstwie i bibliotece.

Z Torunia wyjechaliśmy dość gwałtownie, Pan Sławomir Intek był z nami do końca, pożegnał syrenkę i zniknął wśród ceglanych witraży.

My turkotaliśmy dalej, a patrząc na pola ze snopami rozsianymi wśród pustki przypominającej pastelowe plamy, przypięte do firmamentu jedynie kilkoma domami na horyzoncie, który odsłonił nam w trasie mniejsza gęstości, wydarzeń, ludzi, myśli i zapoczątkował nowe refleksje, nad którymi rozwodzić się będziemy w dalszej części odysei od tego, co słychać, po to, czego nikt nie podejrzewa tu o istnienie.

GOLUB-DOBRZYŃ

Audycja z Golubia-Dobrzynia do odsłuchania TUTAJ

Jechaliśmy pod osłoną dnia. Kilka podjazdów sprawiło, że wśród pszenicy falującej na lekkim wietrze samochód, który przywodzi mi na myśl czarna wdowę chybotał się, turkotał, furczał i grzał jak mikrofala. Drzewa nas mijały, jak na bieżni. Szosy Kujaw to taka bieżnia, która nie pozwala się męczyć, a wszystko umyka jak w starym piwnicznym kinie cieni, w którym historia nie dzieje się opływowo, ale rozwija bokiem, jak z rolki szwedzkiej, której fragmenty pokaże nam dzień później husarz Dariusz Deja.

Na Zamek w Golubiu-Dobrzyniu dojechaliśmy późnym wieczorem, gdy słońce koloru bursztynu zostawiło ślad, a samo było nieobecne na ceglanej bryle i attykach, które jak papier z kamienia falowały w tym przyjaznym wzgórzanym powietrzu. Z dróg i zakulisowych przesmyków nagle znaleźliśmy się na środku sceny, wybrukowanej tym samym kamieniem w kostkach, jak chodnik czy przetrącone kocie łebki, z tym że tu jej nie zauważyłem. Miejsca takie, jak Golub-Dobrzyń działają dobrze na psychikę człowieka, bo nie pozwalają patrzeć w dół. Miasto zwraca uwagę w stronę chodnika i drogi, las w stronę ściółki, żeby się nie potknąć, a na zamku abstrakcja rwie w apoteozę. Kolory najlepiej wypływają z ciemnego tła, ciekawość rodzi się z niewiedzy, a my zobaczyliśmy coś fascynującego owianego naraz absolutna tajemnica. Nie oczekiwaliśmy niczego po tym zamku, chcieliśmy jedynie przespać się gdzieś niedaleko. Ja rysowałem oparty o Syrenkę, Józek poszedł porozmawiać o możliwości snu w twierdzy, której już się nie atakuje, a ona dalej jest, zachowana, a niezniszczona, wygrawszy walkę z niemieckimi gęśmi, krowami, leśniczym, ale przede wszystkim kimś, kto nie ma ani narodowości tu, na dawnej granicy prusko-carskiej, ani intencji, by bronić, chować, pokazywać, czy niszczyć, czyli czasem, który od pól, na których pojedynkują się rycerze wśród proporców, wieje ceglanym zapachem koloru maczki. Zanim zdążylibyśmy pomyśleć o skruszeniu jednej kopii na piekielnym saracenie z metalu, dowiedzieliśmy się, ze Kasztelan na zamku golubskim nie tylko nas ugości, ale jeszcze pomoże wynaleźć wszystkich najciekawszych gości z okolicy. Dostaliśmy pokój z widokiem na krużganki, gołębie i wieżyczkę. Wydawałoby się, ze po takim przyjęciu poczujemy się jak średniowieczni wędrowcy po długiej gościńcowej tułaczce (poruszamy się w sumie z prędkością konia, a te mechaniczne uwięzione pod łuskami Syrenki rdzewieją z każdym tłokiem w miarę tego, jak my uczymy się słuchać obrazów, które rolka rozwija nam na oczach), a tu zaskoczenie, bo poczułem się jakbym patrzył w studnie na Ochocie, poczułem się jak w domu, a to wszystko za sprawa nieocenionej broni atomowej, na którą nie trzeba kodów poza szacunkiem, czyli życzliwości mieszkańców zamku.  Wieczorem krążyliśmy trochę na podzamczu, wśród strażników z drewna, wyciskanych jakby rzeźbiarzem był grad, a na resztkach obwarowań młodzi mieszkańcy miasta popijali sobie piwo, patrząc na panoramę, która kiedyś dawała widok na ziemie zakonne, później polskie, pruskie, a za sprawa Błękitnej Armii, znów polskie. Ziemie, bez których nie byłoby kanwy opowiadań, bo Drwęca w niej meandrująca pokazuje, że to Ziemia jest postawa człowieka, nie tylko za sprawa grawitacji, a krew płynie w niej jak woda, pokazując igle cywilizacji, gdzie najlepiej ukłuć.

Rano słońce wstaje jak zawsze, słońce wstaje odkąd pamięć sięga i osmala światłem cegły, w układzie polskim. Na fasadzie zamku była druga gwiazda, z nazwiskiem Anny Wazówny. Postać ta, nie tylko za sprawa legendy o jej duchu i tej o kamieniu, który tenże duch zrzucił do Drwęcy, by zawalić podziemny tunel i uratować mieszkańców miasta przed wrogiem, krąży po zamku do dziś, bo cyklicznie, na zabawie sylwestrowej, hucznie obchodzonej na zamku, najpiękniejsza Polka, Miss kraju, staje się Anną Wazówną, choć ta, ze swą skandynawską urodą, niekoniecznie wpisywała się w kanon współczesnego piękna. Była też wykształcona, była poliglotką. Była silnym starosta. Leczyła ludzi, wyciągała zioło lecznicze właściwości z tytoniu, choć zaprzeczają temu małe ikony ukazujące śmierć na paczkach od papierosów. Była podobnie jak król Zygmunt III Waza, miłośniczka hiszpańskich strojów. My chodziliśmy po zamku w mokasynach i butach sportowych. Władza nie musi być piękną, choć dziś wszyscy przekonują, że to, co widoczne, koniecznie jest ładne i czyste. Brud i zapomnienie też są, były w lochach zamku, w których sala tortur przyprawiła kiedyś Bogusława Wołoszańskiego o zawroty głowy. Dariusz Deja opowiadał, że historyk wszedł do lochu i natychmiast go opuścił, tłumacząc, że zła energia, która tam panuje odstrasza go gwałtownie. Gdy zajrzałem do studni, w której przetrzymywani byli więźniowie, teraz pełnej monet, z zaciekami z krwi na ściankach, podwójnie głębokiej, przejmującej, poczułem efekt vertigo, jakaś dziwaczna spirala sprawiła, ze miałem wrażenie chwilowego zaglądania w serce Pulsara.

Usłyszeliśmy o podróżach do Francji w roku 1987. Pozory to pozorna prawda. Pan Henryk Wiliński to starszy pan o energii nastolatka, który dmie w trąbę, by witać gości na zamku, jest też sędzia turniejów rycerskich. Ten spokojny wulkan energii okazał się kimś, kto podczas wspomnianej wyprawy, gdy to Polacy w autobusie jechali przez żelazną kurtynę, wyposażeni w zbroje, lance, a także koniowóz, paradował po Polach Elizejskich w zbroi i na koniu, wzruszając się, gdy Japończycy cykali mu zdjęcia. Kilku polskich rycerzy zajęło więc Paryż, gdy maszerowali przez Łuk Triumfalny. Polskie rycerstwo okazało się prawdziwe, choć kojarzyć się może z czymś tandetnym. Ostatecznie po rozmowie z historykami, rycerstwem i Kasztelanem, a także władzami miasta, które okazały się niezależne od dominujących sił politycznych w kraju, przyszedł czas na muzykę. Citola i inne instrumenty dawne nagraliśmy, rozmawiając z muzykiem specjalista, a dźwięki te przywołały uczucie czegoś, czego się nigdy nie przeżyło, a co się zna doskonale.

Syrenka nie usiedziała, nie da się bowiem uchronić od jej śpiewu nawet przywiązując się do masztu. Furkoczący napęd przestraszył okoliczne ptaki, bliższy ciągnikowi niż ferrari (i bardzo dobrze, żadnym ferrari nie zaorze się pola ; co po ogrzewanym siedzeniu, jak nie ma co jeść), zostawiliśmy pastelowe kształty tego dziwnego zakątka świata, gdzie coś się zagina, a stowarzyszenie zarządzające zamkiem tworzy alternatywny czas, gdy kusze szepczą, cięciwy brzmią, zbroje ciążą, a ludzie szukają spokoju. Pan Dariusz Deja opowiedział nam, ze trafił tam przypadkiem, z Torunia, jak my, i jakoś został, a bażanty w jego ogrodzie to nie nagrane odgłosy, a żywe dźwięki, sarny wskakują mu do ogrodu, a on się przed tym nie broni. Zamek w Golubiu to twierdza pełna dobroci.

GNIEW

Audycja z Gniewu do odsłuchania TUTAJ

Przejechaliśmy rekordowa odległość. Dojechaliśmy do Gniewu. Z wielkim trudem poruszaliśmy się po mieście. Pochyłości, wykrzywione ulice, ciasne przejazdy, niska zabudowa i górujący nad miasteczkiem zamek krzyżacki, zadbany, kupiony, okraszony szklanym dachem. Zwiedziliśmy go dzień później. Kiedyś więzieniem, wcześniej warownia, dziś hotelem zarządzanym przez firmę mleczarska. I tak, wieczorowa pora, wchodząc do hotelu, wyczuć można było nie zapach kamienia czy piachu, lecz chloru. Co trzeba jednak przyznać, to fakt, że zamek zachował się w świetnym stanie, wyprowadzony z ruiny wprost w objęcia biznesu. Chcieliśmy spać w samochodzie. Spaliśmy w hotelu. Nocą po polach niósł się dźwięk z głośników przygrywających przed zamkiem średniowieczne melodyjki, jak w windzie czy poczekalni. Ktoś grał w ping-ponga, w stajni było cicho, ktoś zapalił latarkę, inny papierosa, tam, na polach nadwiślańskich, gdzie przemykający między namiotami rycerze szykowali się na nadchodzące pojedynki.

Rano wstało słońce. Po obfitym śniadaniu zawisło gdzieś nad zamkiem. Spotkaliśmy się z Wielkim Mistrzem. Jacenty z Ordowa to człowiek nieprzeciętny o fantastycznym tonie głosu i śmiechem, którego nie pomyli się z niczym innym w tej części Królestwa. Jacenty opowiedział nam, stojąc na parkingu w okularach przeciwsłonecznych i średniowiecznej fryzurze, co to znaczy być rycerzem. Sam prowadził dotychczas klasę rycerska w pobliskiej szkole. Reforma edukacji uniemożliwi mu to jednak w najbliższym czasie, a sam Jacenty stanie przed dylematem : realizować program edukacyjny i porzucić kodeks bądź powołać się na honor i zejść do katakumb… Poprosił, by przedstawić go Wielki Mistrz Jacenty z Ordowa, założyciel chorągwi zaciężnej Apis, z Gniewu, prywatnie nauczyciel. Następnie był sam Ulrich von Jungingen, a raczej Pan Jarosław, który tę rolę grał przez lata w rekonstrukcji bitwy pod Grunwaldem. Powiedział, że jako Kasztelan Gniewski rad jest, z tego, co dzieje się « dziś » przed zamkiem i że liczy na przybycie jak najmniejszej liczby turystów. Paradoks, jak na kogoś kto zarządza zamkiem, w którym mieści się hotel. Ale jeśli nałożymy kontekst ciągłej kontroli sanitarnej rycerzy przez sanepid i ogólnych warunków możliwego przejęcia turystów, wszystko jaśnieje. Rozmawialiśmy o możliwym wsparciu dla Wojska Polskiego ze strony rycerstwa, o próbach zmiany historii Bitwy pod Grunwaldem oraz zaniechaniu ich, o husarii, o wyjazdach na zaproszenie królowej Elżbiety oraz o króliku, którego nazwano « lampartem » kociewskim, bo z powodzeniem zastępuje we współczesnym stroju husarza tego egzotycznego zwierzaka, który zresztą jest pod ochrona. Pan Jarosław rozchmurzył swój zarost pięknie zdobny, mówiąc, ze nie można królika odróżnić od prawdziwego lamparta, a miłośnicy ochrony dzikich zwierząt nie mają obiektu krytyki we współczesnym husarzu. Czasem królik wydaje się lampartem, gołąb lisem, a prawda kłamstwem. Napotkany niedaleko zamku człowiek, który wolał pozostać anonimowy opowiedział mi, że w Polsce rekonstruktorzy historyczni są traktowani po macoszemu, a gdy tylko zakończy się « show », spychani są na zawodowy margines. Poza tym brak jakiegokolwiek uznania ze strony Państwa pomimo starań, by rycerze zostali grupa defilującą regularnie dla Wojska (dowiedzieliśmy się, ze we Francji wzięci zostali za grupę militarna, a u nas bardziej brani są za aktorów), a także postępująca komercjalizacja takich miejsc jak Gniew, sprawiają, że do Polski przyjeżdżają Wielcy Mistrzowie zakonu NMP, z Jerozolimy, Wielki Mistrz Zakonu Krzyżowego, Kawalerowie Maltańscy, czy reprezentanci brytyjskiej monarchini, a w naszym kraju rycerze traktowani są jak dostawka do biznesu turystycznego.

Spotkaliśmy ludzi, którzy żyją historia, a także i tych, którzy na jej ruinach stawiają nowe fundamenty, spotkaliśmy honor i pieniądz, a wszystko na szlaku ceglanego Gotyku. Lepiej usłyszeć człowieka, który z czułością traktuje domysły, niż tego, który nawleka fałsz na płonące pochodnie współczesności i doraźnej rzeczywistości. Tym sposobem biała, ciasna koszula wydala się mniej praktyczna niż zbroja. Czasem królik jest szlachetniejszy niż lampart. Usłyszeliśmy to, czego nie widać.

Autorem Tekstu jest Jakub Mądry

Kraśnik był ważnym ośrodkiem w XIV i XV w. należąc do ważnych rodów. Kraśnik Fabryczny miał być miastem socjalistycznym

Jarosław Cybulak o dziejach miasta Ordynacji Zamoyskich, tym co można w nim zobaczyć oraz o wpływie XX-wiecznego przemysłu na rozwój Kraśnika.

Jarosław Cybulak mówi o historii Kraśnika, który należał przez kilka pokoleń do Zamoyskich. Jest on jednak starszy od Zamościa. Miasto powstało przed 1377 r., kiedy to zostało nadane braciom Gorajskim przez króla Ludwika Andegaweńskiego.  Miejscowość następnie należała do rodziny Tęczyńskich, a więc była dzierżona kolejno przez jedne z ówcześnie najważniejszych rodów możnowładczych. Dla Zamoyskich Kraśnik stanowił peryferie ich ordynacji. Miasto ucierpiało w skutek potopu szwedzkiego.

Następnie mówi o zabytkach, jakie pozostały w Kraśniku po epoce nowożytnej. Najstarsze zabytki, które należy wymienić:

To jest kościół pw. NMP z zespołem klasztornym należącym niegdyś do kanoników regularnych, którzy odcisnęli bardzo duże piętno w Kraśniku […]. Drugi kościół to barokowy kościół Świętego Ducha […] Mamy też dwie zabytkowe synagogi.

Co ciekawe w pewnym momencie Kraśnik stał się wsią. Po XVI w. ten wcześniej ważny ośrodek stał się niewielką osadą, bez większego znaczenia. W latach 30. XX w. włączono Kraśnik do budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego. Po zajęciu Polski przez Niemców w Kraśników powstał obóz pracy dla Żydów.

Od 1954 r. Kraśnik Fabryczny miał prawa miejskie, a w 1975 r. został połączony z Kraśnikiem starym, tzw. Lubelskim w jedno miasto.

Kraśnik Fabryczny miał być zgodnie z założeniami ówczesnych władz miastem socjalistycznym, takim jak Nowa Huta. Podobnie jak w tej ostatniej miało nie być w niej kościoła.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Targowiczanie a dzisiejsi „prawdziwi patrioci” sprzymierzeni z „zagranicą”/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 73/2020

To jest właśnie ta pokrętna logika zdrajców: im więcej pozwolimy obcym decydować o naszych sprawach, tym bardziej będziemy wolni, a Polska niepodległa. Po ponad dwustu latach dokładnie to samo.

Zbigniew Kopczyński

Historyczne paralele

Szukać historycznych podobieństw do dzisiejszych czasów to zajęcie dość ryzykowne, choć pociągające. Jeszcze bardziej ryzykowne jest wyciąganie na ich podstawie wniosków co do czekającej nas przyszłości. Dziś inne są uwarunkowania, wydarzenia biegną szybciej, a i my możemy zachować się inaczej niż nasi przodkowie. W tym cała nadzieja. Nadzieja, gdyż pomimo opisanych wyżej zastrzeżeń, nieodparcie nasuwa się historyczna analogia między obecnym okresem najnowszej historii Polski a schyłkiem Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Ostatnie lata jej świetności to panowanie Jana III Sobieskiego. Nie wszystko było wtedy super, ale pamiętamy wspaniałe zwycięstwa nad Turcją pod Wiedniem i Parkanami, choć to drugie jakby mniej, może ze względu na jego późniejsze konsekwencje. Złamało ono bowiem potęgę Imperium Osmańskiego, dając tym samym poczucie bezpieczeństwa Austrii i Rosji, co pozwoliło im zająć się dobijaniem słabnącej Rzeczypospolitej.

Po śmierci tego „Piasta” znudzeni nim Sarmaci wybrali królem prawdziwego Europejczyka, Augusta II Sasa, zwanego Mocnym. Wybór przyszedł tym łatwiej, że agenci cara przekonali brać szlachecką argumentami napełniającymi kieszenie. Budzi to pewne skojarzenia z finansowaniem działań politycznych we współczesnej Polsce przez niewątpliwie życzliwych nam sąsiadów.

Wśród wielu powstałych dzięki temu inicjatyw najbardziej znana jest partia pod nazwą Kongres Liberalno-Demokratyczny – pierwsza partia Donalda Tuska. Ale to nie koniec analogii.

August II, brylujący na salonach Europy, to przeciwieństwo Sobieskiego, czującego się najlepiej w swoim Wilanowie lub obozie wojskowym. Polacy mogli być dumni z nowego króla. Europejskie salony traktowały go jak swego. Był przecież Niemcem. Dzięki znajomości języków doskonale się z nimi rozumiał. Podobnie jak jego syn i następca, August III Sas, który oprócz języka ojczystego znał także francuski, polski i łacinę. Inna rzecz, że coraz mniej miał do powiedzenia w którymkolwiek z tych języków.

Również w sprawach prywatnych August II zerwał z ciemnogrodzką hipokryzją i prowadził się jak wyzwolony i oświecony Europejczyk. Jego metres historycy naliczyli 11, tyleż samo nieślubnych dzieci. Ile było przelotnych przygód, nie dowiemy się chyba nigdy. Nie ma w ogóle porównania z Sobieskim, tak zacofanym i nudnym z tą swoją Marysieńką. Jedynym rysem na europejskości Augusta jest to, że zarówno żona, jak i metresy były kobietami. Cóż, nikt nie jest idealny.

Sarmatom imponował siłą fizyczną. Potrafił rękami zginać podkowy. W polityce zagranicznej nie był już tak mocny. Wybrał model przyjaznego współżycia z sąsiadami. W końcu dzięki nim został królem. Unikał angażowania Polski w awantury wojenne i praktycznie zlikwidował polskie wojsko. W końcu po co armia polska, skoro jest saska?

W takich warunkach, w polityce wewnętrznej król mógłby ograniczyć się do pilnowania ciepłej wody w kranie, gdyby krany były w powszechnym użyciu. Obywatelom pozostało więc radosne grillowanie w ogródku, choć wtedy inaczej to się nazywało.

Podsumowuje to znane powiedzenie „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. I gdy wzdłuż i wszerz słychać było „Kochajmy się” biesiadującej szlachty, Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi.

Dobra zmiana nastąpiła za panowania następcy Sasów, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Państwo wymagało gruntownych reform i reformatorzy wdrażali je, jak mogli i umieli, choć nie można odmówić im zaangażowania. Był olbrzymi opór i były niekonsekwencje we wprowadzaniu reform. Dziś możemy gdybać, czy gdyby udało się wystawić armię taką, o jakiej postanowił Sejm Wielki, historia nie potoczyłaby się inaczej?

By pokonać opór tych, którzy chcieli, by było tak jak było, reformatorzy musieli uciekać się do forteli i naciągania prawa. Gdyby istniał wtedy Trybunał Konstytucyjny, z pewnością uznałby tryb uchwalenia Konstytucji 3 maja za niekonstytucyjny. Wyroki europejskich trybunałów też byłyby łatwe do przewidzenia.

Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wtedy nie istniał, istniała za to imperatorowa. Pochyliła się ona nad skargą przeciwników dobrej zmiany, osądziła sprawę, wydała wyrok i go wyegzekwowała. Dziś Petersburg zastąpiła Bruksela, a skarżący, podobnie jak ich protoplaści broniący swych włości i przywilejów, płaczą nad stratą posad i dostępu do funduszy.

Oczywiście formalnie chodzi o coś innego. I wtedy, i dziś chodzi o poszanowanie prawa i wolności obywatelskich.

Jeśli spojrzymy na tekst Aktu założycielskiego konfederacji targowickiej, zobaczymy, jak bardzo jest on aktualny. Ani słowa o podporządkowaniu Rzeczypospolitej Rosji, oddaniu jej gros terytorium. Nic z tych rzeczy. Jest tylko prośba o ochronę przed straszną dyktaturą, jaką była dla nich konstytucyjna monarchia dziedziczna, i protest przeciw łamaniu praw i wolności szlachty. No i te oskarżenia przeciwników o antyrosyjskość, a dziś – antyeuropejskość.

„Sejm dzisiejszy, (…) przywłaszczywszy sobie władzę prawodawczą na zawsze (…) ciągle ją ze wzgardą praw uzurpując, połamał prawa kardynale, zmiótł wszystkie wolności (stanu) szlacheckiego, a na dniu 3 maja r. 1791 w rewolucję i spisek przemieniwszy się, nową formę rządu (…) postanowił (…) władzę królów rozszerzył, rzeczpospolitą w monarchię zamienił, szlachtę bez posesji od równości i wolności odepchnął, (…) w wojnę szkodliwą przeciwko Rosji, sąsiadki naszej najlepszej, najdawniejszej z przyjaciół i sprzymierzeńców naszych, wplątać nas usiłował”.

W tej sytuacji „konfederujemy się i wiążemy się węzłem nierozerwanym (…) przeciwko sukcesji tronu, przeciwko powiększeniu władzy królów, przeciwko oderwaniu najmniejszej cząstki kraju (…), przeciwko konstytucji 3 Maja, w monarchię rzeczpospolitą zamieniającej (…), przeciwko wszystkiemu, cokolwiek sejm zrobił illegalnego”.

A jaki program działania mieli targowiczanie? Dziś jest to ulica i zagranica. Wtedy głos ulicy nie liczył się zupełnie, została więc ta druga. I tak: „A że Rzplta pobita i w rękach swych ciemiężycielów (czyli reformatorów) moc całą mająca, własnymi z niewoli dźwignąć się nie może siłami, nic jej innego nie zostaje, tylko uciec się z ufnością do Wielkiej Katarzyny, która narodowi sąsiedzkiemu, przyjaznemu i sprzymierzonemu, z taką sławą i sprawiedliwością panuje, zabezpieczając się tak na wspaniałości tej wielkiej monarchini, jako i na traktatach, które ją z Rzpltą wiążą”.

A czego spodziewali się po interwencji carycy? To również brzmi znajomo: „Żądania nasze są, aby Rzplta udzielną, samowładną, niepodległą, w granicach całą została (…) Żądamy wolności, narodowi naszemu przyzwoitej (…) Żądamy spokojności wewnętrznej, trwałego z sąsiadami pokoju, bo szczęśliwości, bezpieczeństwa własności, nie zamieszania wojen szukamy. Żądamy sobie utwierdzić rząd republikański, (…) bo inny niepokój i ruinę przynieść nam tylko może”.

Prawdziwi patrioci, prawda? To jest właśnie ta pokrętna logika zdrajców: im więcej pozwolimy obcym decydować o naszych sprawach, tym bardziej będziemy wolni, a Polska niepodległa. Po ponad dwustu latach dokładnie to samo.

Jaki był efekt działań tych, którzy wtedy chcieli, by było tak jak było, dobrze wiemy. Jaki będzie efekt działań tych, którzy teraz chcą by było tak jak było, zależy od nas. Od tego, czy wyciągniemy wnioski z historii, czy kolejny raz damy uwieść się pięknym, lecz pustym słowom.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Historyczne paralele” znajduje się na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Historyczne paralele” na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Święty Andrzej Bobola, patron Polski, w swoich czasach spieszył z pomocą potrzebującym, także ofiarom epidemii w Wilnie

Od tamtych wydarzeń minęło 400 lat, a wirusy mutują i ciągle zmieniają swoje oblicze; od tych zagrażających życiu poprzez ekonomiczne i polityczne. Św. Andrzej nadal wspiera i chroni naszą ojczyznę.

Andrzej Karpiński

Święty Andrzej Bobola

W październiku 2019 roku otrzymałem od „Kuriera WNET” propozycję comiesięcznych relacji na temat prac graficznych z wizerunkami polskich męczenników do akcji Polska pod Krzyżem. Postanowiłem, że grafiki będę opisywał zgodnie z datami wspomnienia świętych. Szczególnie niecierpliwie czekałem na maj, gdyż św. Andrzej Bobola – patron Polski – jest także moim patronem, jak również patronem prezydenta, mam nadzieję reelekta, Andrzeja Dudy. Maj roku 2020 jest szczególny i symboliczny nie tylko z powodu niepewnego terminu wyborów prezydenckich. Jest przede wszystkim czasem szalejącej, ogólnoświatowej destabilizacji życia i gospodarki.

Jakże obecna sytuacja przypomina czasy działalności św. Andrzeja, który szczególnie dbał o ubogich, wspierał chorych, odwiedzał więźniów. Od tamtych wydarzeń minęło 400 lat, a wirusy mutują i ciągle zmieniają swoje oblicze; od tych zagrażających życiu poprzez ekonomiczne i polityczne, na komputerowych kończąc. Św. Andrzej Bobola nadal działa, lecz teraz już jako patron Polski, poprzez kapłanów i rządzących. W czasie epidemii wspiera ekonomicznie ubogich, pomaga chorym, a zamkniętych w domach ludzi nadal odwiedza i pokrzepia słowem. Jako patron wspiera i chroni naszą ojczyznę na wiele sposobów. W dniu wspomnienia Świętego, 16 maja, ustanowiono np. Święto Straży Granicznej. Przypadek?

Sylwetka

 

Jak w poprzednich pracach, zapoznałem się z dotychczas funkcjonującym wizerunkiem świętego. Rozpocząłem od przeglądania tzw. „Bobolików” – pamiątek związanych z kultem męczennika w wirtualnym muzeum św. Andrzeja Boboli w Czechowicach-Dziedzicach. Wśród zbiorów kolekcjonera Jerzego Gizy dominowało kilka powtarzających się przedstawień. Zauważyłem, że często jeden, krążący w obiegu drukarskim wizerunek, był modyfikowany lub „upiększany” na siłę. Natomiast współczesne obrazy olejne, zdobiące wiele kościołów, są niestety dziełami amatorskimi. Zwykle nie przedstawiają zgodnego z opisami wyglądu postaci, ubioru lub atrybutu. Dlatego moją uwagę zwróciły XVIII-wieczne miedzioryty opublikowane w cyfrowym archiwum Biblioteki Narodowej. Zawierały wiele detali potrzebnych do mojej pracy. Jednak faworytem okazał się miedzioryt opublikowany na stronie internetowej Collegium Bobolanum, Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. Grafika, a właściwie scenka rodzajowa przedstawiająca tortury męczennika, podpowiedziała mi wszystko, czego potrzebowałem. Miałem już pewność co do stroju jezuity, pociągłych rysów twarzy, drobnej postury i dłuższej, lekko potarganej fryzury. Jedynym dysonansem w miedziorycie były tureckie, a nie kozackie szable. Ale o tym później…

Portret

Wizerunek św. Andrzeja Boboli miał być wyeksponowany we Włocławku pod krzyżem głównym, przy scenie-ołtarzu. Zależało mi na wierności odtworzenia twarzy. Główną inspiracją portretową była miniaturowa reprodukcja obrazu z ok. 1935 r. nieznanego autora, należąca do ks. Jana Ziei, odnaleziona w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach. Był to obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli i autografem prymasa Augusta Hlonda. Drugą inspiracją był obraz z ok. 1711 r., z Sanktuarium i Muzeum św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Przedstawienia te były anatomicznie spójne z wcześniej opisanym miedziorytem. Zgadzał się też wizualnie wiek 66-letniego mężczyzny. Zaczerpnąłem z nich trójkątną twarz, wąski nos i usta, lekką opuchliznę dolnych powiek, tzw. worki pod oczami, szeroko i błagalnie ułożone brwi. Zaczerpniętym elementem był także wzrok skierowany w górę, powodujący lekkie zmarszczenie regularnego czoła. Natomiast oczy, ucho, fryzurę i część zarostu przeniosłem z… własnej twarzy. W tym celu wykonałem sobie serię zdjęć, aż udało mi się uzyskać maksymalnie zbliżony do oryginału wyraz twarzy. Dzięki temu kluczowe elementy portretu miały ostrość pozwalającą na druk wielkoformatowych obrazów.

Atrybuty

Inspiracje portretowe: obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli (źródło: Archiwum Generalne SS Urszulanek), części twarzy autora, obraz z ok. 1711 r. z Sanktuarium i Muzeum św. Andrzeja Boboli w Warszawie oraz obrazy późniejszych twórców

Po utworzeniu szaty jezuickiej oraz dłoni trzymającej krucyfiks, zająłem się resztą obrazu. Głównym atrybutem przedstawień św. Andrzeja Boboli są jedna lub dwie szable przebijające jego szyję, których pchnięcia

zakończyły okrutne tortury zadawane przez Kozaków. To i tak delikatny symbol męczarni człowieka obdzieranego ze skóry. Długo szukałem typowej szabli kozackiej. Powinna być z otwartą rękojeścią i wąską głownią. Niestety żadne historyczne ilustracje tego nie potwierdzają. Kozacy używali różnej białej broni. W tamtych czasach dobra broń nieczęsto była zmieniana. Jednego typu szabli używano nawet przez sto lat lub dłużej. Kozackie szable były mieszaniną zdobycznej broni ruskiej, tureckiej i polskiej. Dopiero z szabli czerkiesko-kaukaskiej wykształciła się popularna, jednosieczna, typowo kozacka „szaszka”. Aby dokonać głębokiego pchnięcia szablą, pióro głowni musi być obusieczne, a to rzadkość w szablach przeznaczonych do zadawania cięć. Po dociekliwych poszukiwaniach znalazłem wreszcie szablę najbardziej zbliżoną do tych z dawnych ilustracji. Na potrzeby całości grafiki połączyłem ją z szablą polską o ruskiej głowni i z grawerowanym napisem „Boże zbaw Polskę”. Napis miał symbolizować ofiarowanie Bogu męczeństwa św. Andrzeja Boboli. Gdy do fundacji Solo Dios Basta przesłałem projekt z wbitymi w szyję szablami i cieknącą krwią, zatelefonował do mnie od razu Lech Dokowicz i powiedział: „Andrzeju, no nie, tak nie może być, ludzie się nie skupią! Wystarczy jedna szabla obok męczennika”.

Fakty

Granice Rzeczypospolitej z ok. 1650 r.
oraz miejsca działalności św. Andrzeja
Boboli (grafika Autora)

Pochodzący z katolickiej i szlacheckiej rodziny Andrzej urodził się niedaleko Sanoka, we wsi Strachocina, 30 listopada 1591 roku. Przez prawie połowę życia związany był z jezuickimi szkołami i uczelniami wileńskimi. Studiował filozofię. Ten etap życia zakończył święceniami kapłańskimi, które przyjął jako 31-latek 12 marca 1622 r. Wilno opuścił tylko na dwa lata, gdy nauczał młodzież w warmińskim Braniewie, a potem w Pułtusku. W wieku 61 lat św. Andrzej Bobola wyjechał z Wilna do Pińska, gdzie posługiwał w kościele pw. św. Stanisława. Pragnął nawracać okoliczną ludność z prawosławia na katolicyzm. Był to rok 1652, a więc czas, gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów osiągała szczyt zasięgu terytorialnego. Nie licząc Cesarstwa Rosyjskiego, była wtedy największym państwem w Europie. Miała także największy w regionie procent ludności szlacheckiej, wynoszący prawie 10% społeczeństwa. Ciekawostką jest ówczesna ilość mieszkańców Rzeczypospolitej – zaledwie 11 milionów. Oprócz szlachty przywilejami obdarzone były także osoby duchowne. Reszta społeczeństwa nie miała znaczenia politycznego. Poddana ludność pracowała przy ciągle rosnącej produkcji zboża, głównego towaru eksportowego Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Na tak dużym i wielokulturowym terytorium taka struktura społeczeństwa powodowała napięcia. Najbardziej agresywną grupą etniczną byli Kozacy, którzy przez ponad sto lat organizowali bunty i zbrojne powstania przeciwko Rzeczypospolitej. Powodem była nie tylko niechęć do integracji i służenia polskiej szlachcie, ale także sprzeciw wobec postępującego katolicyzmu. Pińsk, do którego przybył z misją ewangelizacyjną św. Andrzej Bobola, znajdował się akurat na pograniczu tych niekończących się walk. Miasto było wielokrotnie napadane przez Rosjan i Kozaków dokonujących rzezi na ludności wyznania rzymskokatolickiego. Największy najazd Kozaków na Pińsk, w liczbie ponad 2 tys., miał miejsce 15 maja 1657 roku. Św. Andrzej Bobola wraz z kolegą, ks. Szymonem Maffonem, musieli opuścić klasztor jezuitów i uciekać z miasta. W trakcie ucieczki ks. Maffon został ujęty i brutalnie zamordowany. Św. Andrzejowi udało się zbiec i ukryć we wsi Janów Poleski, oddalonej zaledwie 30 kilometrów od Pińska. Niestety dzień później, 16 maja, oddziały kozackie wtargnęły także do Janowa, gdzie rozpoczęli mordowanie ludności. Św. Andrzej uciekał więc rozpaczliwie w stronę wsi Peredił, jednak Kozacy byli już wszędzie. W okolicy wsi Mogilno zatrzymali uciekiniera. Gdy chmara Kozaków zobaczyła, że to ksiądz, rozpoczęła się droga krzyżowa św. Andrzeja Boboli.

Miedzioryt z ok. 1750 r. (źródło: www.polona.pl oraz www.bobolanum.edu.pl)

Męczennika najpierw obnażono i biczowano. Potem założono mu koronę cierniową, wybito zęby, a z prawej ręki ściągnięto skórę. Następnie, związany sznurami przywiązanymi do końskich siodeł, został zawleczony do rzeźni miejskiej w Janowie Poleskim. Tutaj, rozłożonego na stole rzeźnickim, przypalali ogniem, skórę na głowie wycięli do kości na kształt tonsury, a na plecach nacinali i ściągali skórę na wzór ornatu. Tak się „bawili” Kozacy! Rany posypywali mu solą i sieczką i jeszcze żywemu wykłuli jedno oko. Następnie odcięli mu nos i wargi. Gdy ciągle wzywał Jezusa, obrócili go na brzuch, a w karku wycięli dziurę i wyrwali język. Konającego w konwulsjach męczennika powiesili głową w dół, a dowódca bandytów dokończył męczarnie pchnięciami szabli w szyję. Ciało św. Andrzeja Boboli zaniesiono do miejscowego kościoła. Rozpoczęła się seria cudów.

Pierwszy raz Andrzej Bobola ukazał się 45 lat po śmierci w Pińsku i wskazał, gdzie znajduje się jego grób z nietkniętym ciałem. Po ponad stu latach ukazał się kolejny raz w Wilnie, przepowiadając uwolnienie Polski spod zaborów i że zostanie jej patronem. Ciało-relikwia już beatyfikowanego męczennika pozostawało najpierw pod opieką dominikanów, potem pijarów. Trumna z ciągle dobrze zachowanym ciałem świętego była kilka razy przenoszona pomiędzy kościołami. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej została przeniesiona do muzeum medycznego w… Moskwie. W końcu na prośbę Watykanu ciało świętego zostało w 1924 r. przetransportowane do kościoła jezuitów w Rzymie. Transport odbywał się drogą okrężną, przez Morze Czarne i Konstantynopol, aby z wiadomych przyczyn ominąć Polskę. Dzisiaj nazwałbym tę metodę „rurociągową”. Wreszcie po 281 latach, 17 kwietnia 1938 r., Pius XI kanonizował św. Andrzeja, a jego ciało-relikwia zostało uroczyście przewiezione do kraju. Przejazd pociągu z Rzymu przez Lublanę, Budapeszt, Kraków, Poznań, Łódź do kościoła jezuitów w Warszawie był wydarzeniem religijnym, patriotycznym i politycznym zarazem. W kwietniu 2002 roku watykańska Kongregacja Kultu Bożego nadała św. Andrzejowi Boboli tytuł drugorzędnego patrona Polski, a główne uroczystości odbyły się 16 maja 2002 roku w Warszawie.

Inspiracje

 

Najlepiej pracuje się plastycznie, gdy wniknie się w biografię osoby portretowanej. Jeszcze lepiej pracuje się, gdy można odwiedzić miejsca związane z tą osobą. A gdy to jest święty, najlepiej połączyć wszystko modlitwą w jego sanktuarium. W sierpniu 2018 roku, dokładnie rok przed akcją Polska pod Krzyżem, odbyła się parafialna pielgrzymka w Bieszczady i do Lwowa. W programie była także Strachocina – miejsce urodzenia i chrztu św. Andrzeja Boboli. Nie wyobrażam sobie rzetelnej pracy nad jego wizerunkiem bez odwiedzenia tego miejsca. Miejscowa kustosz, s. Agnieszka, szczegółowo przedstawiła postać męczennika, wzbogacając naszą wiedzę o nieznane fakty. Ważne dla mnie było, aby oprócz pamiątek zobaczyć okolicę, w której wychowywał się mój patron, i po prostu pooddychać trochę „tamtym” powietrzem. Była też uroczysta Msza Święta z relikwiami męczennika i modlitwą w intencji ojczyzny, którą odprawił ks. Marek Niemir, proboszcz parafii pw. św. Marcina i św. Wincentego M. w Skórzewie, który także 16 maja tego roku świętuje 29. rocznicę święceń kapłańskich. Przypadek?

Polska pod Krzyżem

Ze wszystkich wizerunków męczenników, które wykonywałem na wydarzenie Polska pod Krzyżem, największą radość sprawił mi mój patron św. Andrzej Bobola. Cieszę się, że byłem w miejscu jego urodzenia, że poznałem wiele faktów z jego życia. Również pozostałe opracowania graficzne i relacje zawarte w niniejszych artykułach bardzo mnie ubogacają i nadają sens malarstwu portretów świętych. Potwierdzają, że bez wniknięcia w biografię, epokę, detale i modlitwę, będzie to zwykła czynność malarska. Choćby była na wysokim poziomie, to jednak martwa czynność techniczna.

Wszystkie wizerunki męczenników-patronów akcji Polska pod Krzyżem są do nabycia w sklepie internetowym fundacji Solo Dios Basta pod adresem: http://sklep.mikael.pl/9-polska-pod-krzyzem.

www.airbrush.com.pl

MODLITWA ZA OJCZYZNĘ PRZEZ PRZYCZYNĘ ŚW. ANDRZEJA BOBOLI

Boże, któryś zapomnianą do niedawna Polskę wskrzesił cudem wszechmocy Twojej, racz za przyczyną sługi Twojego Św. Andrzeja Boboli dopełnić miłosierdzia nad naszą Ojczyzną i odwrócić grożące jej niebezpieczeństwa. Niech za łaską Twoją stanie się narzędziem Twojej czci i chwały. Natchnij mądrością jej rządców i przedstawicieli, karnością i męstwem jej obrońców, zgodą i sumiennością w wypełnianiu obowiązków jej obywateli. Daj jej kapłanów pełnych ducha Bożego i żarliwych o dusz zbawienie. Wzmocnij w niej ducha wiary i czystości obyczajów. Wytęp wszelką stanową zazdrość i zawiść, wszelką osobistą czy zbiorową pychę, samolubstwo i chciwość tuczącą się kosztem dobra publicznego. Niech rodzice i nauczyciele w bojaźni Bożej wychowują młodzież, zaprawiając ją do posłuszeństwa i pracy, a chroniąc od zepsucia. Niech ogarnia wszystkich duch poświęcenia się i ofiarności względem Kościoła i Ojczyzny, duch wzajemnej życzliwości i przebaczenia. Jak jeden Bóg, tak jedna wiara, nadzieja i miłość niech krzepi nasze serca! Amen.

Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Święty Andrzej Bobola” znajduje się na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Święty Andrzej Bobola” na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jeżeli Ameryka przegra z Chinami, to nie będziemy już wolnymi ludźmi / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Dla możnych tego świata, żyjących w starożytnym Rzymie, dawnej Polsce czy współczesnych USA, własne państwo to za mało. Co najwyżej mogą się nim posłużyć do realizacji własnych prywatnych celów.

Oczywiście niewola ta nie będzie oznaczać jednakowej pozycji nas wszystkich. Zgodnie z hierarchią każdego totalitaryzmu, zostaniemy podzieleni na kategorie. Na niewolników wyższego i niższego rzędu. Zwolennicy Jacka Bartosiaka, odrzucający fanaberie wartości duchowych w imię determinizmu geograficznego i skuteczności technologicznej, mogą liczyć na kategorię niewolników wyjątkowo uprzywilejowanych. Zapewne znajdą się na czerwonej liście w chińskim systemie kontroli społecznej, w odróżnieniu ode mnie. Trafię z pewnością na listę czarną za sam życiorys. I mam nadzieję spotkać na niej wielu z Was.

To tyle tytułem wstępu i odpowiedzi wyznawcom Jacka Bartosiaka, którzy napadli na mnie po felietonie sprzed dwóch tygodni. A teraz już na poważnie.

Żadne imperium ani nawet pomniejsze państwo nie powstało w imię geografii.

Jedyne, co decydowało o powstaniu i wzroście, to wyższa idea – wspólne wartości, do których ludzie zamieszkujący dane terytorium mogli się odwołać. To dlatego próba wskazania geografii jako kryterium determinującego i decydującego jest humorystyczna i absurdalna. I nie boję się jej tak nazwać. A próba takiego właśnie uzasadnienia polityki zagranicznej zawsze będzie wygodna jedynie dla wrogów wolności; zewnętrznych i wewnętrznych.

Zarazem żadne imperium nie upadło przez geografię. Każde z nich upadło przez problemy wewnętrzne, zwykle wadliwe stosunki społeczne, zwichnięte wskutek posłużenia się „lewarem” zagranicy przez wpływowych obywateli przeciwko własnym współobywatelom i własnemu państwu. Zawsze upadek ten poprzedzony był zerwaniem więzi obywatelskich spajających państwo jedną ideą. Tak działo się w Rzymie, gdzie lewar (jedno ze słów-kluczy Bartosiaka) zagranicy wywindował w kosmos bogactwo nielicznych, kosztem ogromnych rzesz obywateli rzymskich, żołnierzy-rolników. Ale wcześniej przecież zaimportowano obcych bogów dla uzasadnienia tej nierówności. Po zaniku tkanki społecznej w postaci zwykłych obywateli, któż miał bronić Rzymu? Barbarzyńcy, którzy przybyli go splądrować?

To samo spotkało największe Imperium Wolności w naszej części świata, jakim była I Rzeczpospolita, do której idei wolności wynikłej z chrześcijaństwa odwołuje się przecież nasze środowisko, środowisko mediów Wnet. Dopiero zaimportowanie w roku 1569 do tkanki społecznej państwa (Korony), tworzonej przez drobną i średnią szlachtę, ruskich magnatów z ich niewyobrażalnym bogactwem wynikłym z dobrych ziem i nędzy poddanych, zwichnęło strukturę społeczną państwa. Bo rozszerzyliśmy geograficznie państwo o Wołyń, Kijów i Podole, ale zarazem utraciliśmy siłę obywatelskiej odpowiedzialności za państwo, jaką gwarantowała drobna i średnia szlachta od roku 1505. I ta zmiana stała się podstawową przyczyną późniejszego upadku państwa.

Dlaczego od samego początku Stany Zjednoczone cieszą się niekłamaną sympatią Polaków? Z jednego powodu: ucieleśniają odwieczną polską ideę państwa wolnych obywateli.

To idea wolności wynikająca z chrześcijaństwa stworzyła Stany Zjednoczone. Ta sama idea, która kiedyś była lepiszczem I Rzeczypospolitej. To dlatego widzimy czynniki wewnętrzne zagrażające samej istocie wolności obywatelskiej i w konsekwencji sile amerykańskiego państwa. A tym samym również naszej pozycji. I nie potrzeba tu studiów MBA, żeby tę prostą zależność dostrzec.

Jak każde państwo tworzone przez wolnych obywateli, a nie despotyczną władzę, również USA muszą się z tym wyzwaniem zmierzyć. Z wyzwaniem ogromnego i narastającego rozwarstwienia społecznego. Stale powiększającego się bogactwa rozmaitych Billów Gatesów kosztem ubożenia szerokich warstw społecznych. Już wspominałem, zatem powtórzę: to globalizacja jest główną i jedyną przyczyną takiego stanu rzeczy. Możliwości zewnętrzne wykorzystywane przez korporacje do budowania własnej pozycji kosztem zwykłych obywateli i samego państwa. Bo dla możnych tego świata, żyjących w starożytnym Rzymie, dawnej Polsce czy współczesnych Stanach Zjednoczonych, własne państwo to za mało. Co najwyżej mogą się nim posłużyć do realizacji własnych prywatnych celów. I chować pod jego parasol jedynie dla ochrony prywatnych interesów.

Nie wymagajmy zarazem od amerykańskich magnatów refleksji, że po osłabieniu państwa w wyniku ich prywatnych żądz i interesów, ich własna pozycja również ulegnie drastycznemu osłabieniu. Tylko dzięki potędze Ameryki mogą dzisiaj dyktować warunki całemu światu. Chronieni siłą i prawem USA. Gdy Stany Zjednoczone upadną (oby nie), komunistyczna chińska despocja wykończy ich jedną administracyjną decyzją. Bez przeciwwagi w postaci USA już nie będzie musiała dzielić się zyskiem nawet z największą korporacją zachodniego świata. A z istoty rzeczy każda korporacja będzie mogła wystawić do boju jedynie własne korpo-wojsko. Silne wobec innych konkurencyjnych korporacji, ale nie wobec totalitarnego państwa.

Dlatego, co unaocznił obecny pandemiczny kryzys, tak ważna jest dziś odbudowa potęgi Stanów Zjednoczonych jako państwa obywatelskiej wolności gwarantującego wolność w całym świecie. Istotowo ważna również dla odbudowy potęgi Rzeczypospolitej – niepodległego państwa wolnych obywateli. Położonego tam, gdzie leży. Ale o tym następnym razem.

Jan Azja Kowalski

238. rocznica Targowicy. Jabłonka: Właściwie kosztem interesu Rosji caryca Katarzyna wzmocniła Prusy

Czemu należy pamiętać o Targowicy? W jaki sposób konfederacji zostali oszukani? Jaką rolę odegrał król Stanisław August? Czyim interesom służył II rozbiór?Wyjaśnia Krzysztof Jabłonka.


Krzysztof Jabłonka wyjaśnia jak wyglądał przebieg konfederacji targowickiej, której 238. rocznicę zawiązania w Petersburgu mamy dzisiaj. Konfederacji przewodzili magnaci: Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Franciszek Ksawery Branickich oraz, często pomijany, Szymon Kossakowski. Jako zawiązana poza granicami kraju była ona nieważna. Z tego powodu formalnie zawiązano ją w posiadłości pierwszego z nich, w przygranicznej Targowicy.

Zachowanie carycy, a zatem jej dworu polegało na oszukaniu samych konfederatów.

Historyk wskazuje, że reformy Sejmu Wielkiego przerosły to, czego spodziewała się władczyni Rosji. By obalić reformy, udawała, że popiera idee targowiczan. Ci występowali przeciw uchwalonej Konstytucji 3 maja. W miejsce wzmocnionej władzę centralnej proponowali oni

Potworzenie z niektórych województw takich w zasadzie oddzielnych republik, które by się luźno konfederowały w całość.

Poza przyznaniem racjo Rosja oferowała im także dożywotnie pensje. Dr Jabłonka przytacza słowa, jakie rosyjska imperatorowa miała powiedzieć na temat uchwalonej przez Sejm Wielki Ustawy Rządowej:

Jeżeli Polacy wprowadzą tę konstytucję, to wszyscy rosyjscy chłopi uciekną do Polski.

Zauważa, że  pokazuje to różnicę między absolutystyczną Rosją rządzona de facto przez Niemców a Rzeczpospolitą, „gdzie zachowały się pewne normy pewne obyczaje i co najważniejsze, świadomość obywatelskiego życia”. Co prawda „duża część szlachty była po prostu ciemna”, ale za to na scenę polityczną wchodzili przy tym mieszczanie, wśród których m.in. był  Stanisław Staszic z Hrubieszowa. Ówczesne elity wykształcone były przez Szkołę Rycerską i szkoły Komisji Edukacji Narodowej. Wskutek wojny w obronie Konstytucji 3 Maja:

Zajęto prawie całą Rzeczpospolitą i wprowadzono de facto protektorat.

Prowadzący Gawędy Historycznej wskazuje na niesprawiedliwą krytykę Stanisława Augusta Poniatowskiego odnośnie postawy wobec Targowicy. Przypomina, że „król nie był stronnikiem Targowiczan”.

 Całe przedsięwzięcie Sejmu Wielkiego była oparta na sojuszu z Prusami, a całość miała gwarantować Anglia.

Wobec zdrady Prus, które zostały pozostawione bez wsparcia Anglii pozostawało władcy ratować jedność Rzeczypospolitej, choćby przez doraźną zgodę na rosyjski protektorat.

Przedsięwzięcie króla polegało na tym, żeby zdążyć przed Prusakami. Żeby Katarzyna jednak wolała mieć protektorat nad całością niż cokolwiek oddać Prusom.

Z tego powodu król Stanisław August za namową Hugona Kołłątaja przystąpił do Targowicy. Kołłątaj, jak przypomina historyk, nie zachował się później w sposób godny pochwały. Wyparł się własnej odpowiedzialności za tą decyzję przerzucając winę na króla.

Właściwie kosztem interesu Rosji caryca wzmocniła Prusy.

Rozmówca Jana Olendzkiego przypomina, że Targowiczanie zakładali jedność Rzeczypospolitej, którą wpisali do punktów konfederacji. Żeby przeprowadzić II rozbiór Polski zaborcy:

15 września rozwiązali konfederację targowicką i powołali jeszcze gorszą, grodzieńską.

Krzysztof Jabłonka przypomina, że II rozbiór nie odbył się bez, choćby i symbolicznego oporu. Dwa dni Polacy bronili się na Wzgórzu Lecha w Gnieźnie, by się stamtąd wycofać, unikając niewoli. Najdłużej przed wojskami pruskimi bronił się niemieckojęzyczny Gdańsk.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Parafia pw. Świętej Trójcy w Wysokiem: dom ojczysty niewiele kilometrów za granicą białoruską. Polsko i jakże swojsko!

Piękny barokowy budynek z dwiema wieżami. W renowacji pomogli miejscowi prawosławni rzemieślnicy. Tutaj katolicy i prawosławni, podobnie jak na Podlasiu, żyją w zgodzie i pomagają sobie nawzajem.

Tekst i zdjęcia Przemysław Worek

Dłuższy czas nie byłem poza obszarem Unii Europejskiej. Zawsze kiedy opuszczam strefę Schengen, czuję ten niezwykły dreszczyk emocji. Radość przeplata się z ciekawością. Czasami pojawia się też strach. Trzeba przyznać, że obie służby graniczne poddały nas szczegółowej kontroli. Już po wszystkim, nieśmiało ruszamy przed siebie. Pierwsze wrażenia? Tutaj wciąż czuć Polskę i to w zasadzie na każdym kroku. (…)

Kościół w Wysokiem

około piętnaście kilometrów od granicy, leży miejscowość Wysokije. Kiedyś Wysokije Litewskie. Niewielkie miasto w obwodzie brzeskim i rejonie kamienieckim. Dawniej był to powiat brzeskolitewski województwa podlaskiego. Tuż przy drodze znajduje się niewielki kościółek – to Parafia pw. Świętej Trójcy. W czasach II Rzeczypospolitej była to ulica Józefa Piłsudskiego, dziś… Lenina. Tylko numer się nie zmienił i wciąż pozostaje 22. Jak dla mnie, powietrze ma tu taki sam zapach i smak jak w Polsce. Co prawda otoczenie nieco skromne, ale wszystko ładne i uporządkowane.

Cytując Wikipedię: kościół został ufundowany w 1603 roku przez krajczego litewskiego Andrzeja Wojnę i konsekrowany 22 sierpnia 1609 roku. (…)

W 1768 roku w kościele złożono serce generała majora wojsk koronnych, wielkiego krajczego litewskiego Michała Ksawerego Sapiehy, pierwowzoru postaci stolnika Horeszki z Pana Tadeusza. (…)

Zabytkowe ornaty w kościele w Wysokiem

Auto zostawiamy na parkingu przed kościołem. Piękny, biały, barokowy budynek z dwiema wieżami zwieńczonymi złotymi krzyżami. Jak się później okazało, w renowacji pomogli miejscowi prawosławni rzemieślnicy. Tutaj katolicy i prawosławni, podobnie jak na Podlasiu, żyją w zgodzie i pomagają sobie nawzajem. (…)

Oderwawszy się od prac budowlanych, wita nas uśmiechnięty ks. Andrzej Borodzicz, od sześciu lat proboszcz tutejszej parafii. Zaproszeni przez duchownego, wchodzimy w skromne progi plebanii. Ucinamy sobie krótką pogawędkę przy pączkach i kawie. Dzisiaj Andrzejki, składamy serdeczne życzenia, przede wszystkim zdrowia i wytrwałości. Można by tak siedzieć godzinami, ponieważ rozmowa wciąga nas bez reszty.

Dar serca mieszkańców Piastowa dla parafii w Wysokiem

Posileni, na prośbę gospodarza idziemy ponownie zwiedzać wnętrze kościoła. Proboszcz cały czas opowiada o parafii, o problemach i o życiu tutaj. Parafianie to w większości Polacy. Los, a przede wszystkim – historia zostawiła naszych rodaków poza granicami Rzeczypospolitej. W parafii brakuje w zasadzie wszystkiego…

Oglądamy piękne ornaty z przełomu XVII/XVIII wieku. Coś niezwykłego – może pamiętają proboszcza Jankiewicza, dzięki któremu odlano dzwony?! Niestety, dziś to już tylko eksponaty muzealne. Naszą uwagę przykuwa opowiedziana przez księdza historia odkopanego serca, najprawdopodobniej Michała Ksawerego Sapiehy.

Proboszcz pokazuje miejsce, gdzie prowadzono prace ziemne, których celem było doprowadzenie instalacji wodnej do kościoła. To tutaj natrafił na resztki zniszczonej drewnianej trumienki, gdzie w szczelnej metalowej puszce znajduje się serce Sapiehy.

Czas nas goni, więc żegnamy proboszcza i wracamy do Polski. Po powrocie rodzi się pierwszy pomysł pomocy dla tej parafii. (…) Rozpoczynamy zbiórkę funduszy na nowy ołtarz dla tej parafii. Przyświeca nam, oprócz potrzeby duchowej, jeszcze jeden cel. Chcemy umocnić wśród lokalnej społeczności poczucie, że Polska o swoich rodakach nie zapomina…

Cały artykuł Przemysława Worka „Serce Sapiehy w białoruskiej parafii” znajduje się na s. 18 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Przemysława Worka „Serce Sapiehy w białoruskiej parafii” na s. 18 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Władysław Waza tytułował się obranym carem Moskwy i w 1617 r. wyruszył z wyprawą zbrojną, aby upomnieć się o swoje prawa

Tak jak dwudziestoletni Warneńczyk walczył niegdyś z muzułmańską Turcją, teraz dwudziestodwuletni Waza wyruszał przeciw schizmatyckiej Moskwie z wyprawą, „na którą wszystkie chrześcijaństwo patrzy”.

Aleksander Popielarz

Był 11 lipca 1617 roku, czas kampanii wojennej przeciwko Moskwie. Obóz pod Jampolem. Królewicz Władysław Waza wypadł ze swojego namiotu bez pasa i czapki. Z przerażeniem patrzył, jak powierzeni mu żołnierze zaczynają walczyć między sobą. Władysław chciał jedynie, aby regimentem dowodził jego faworyt Marcin Kazanowski, a nie wyznaczony przez króla Konstanty Plichta. Skończyło się buntem wojska i starciem dwóch przeciwnych obozów. Rozlewowi krwi zapobiegła interwencja ks. Fabiana Birkowskiego, kaznodziei królewicza, który z krucyfiksem w dłoni rozdzielił ścierające się chorągwie. Plichta, przełożony dworu królewicza, zapowiedział Władysławowi, że o wszystkim dowie się król i Rzeczpospolita. Można zrozumieć, czemu Władysław IV nie lubił dworskiego życia. (…)

W sierpniu 1610 roku w obozie pod Moskwą hetman Stanisław Żółkiewski zaprzysiągł warunki elekcji najstarszego syna króla Polski Zygmunta III Wazy na cara Moskwy. Król nie zaakceptował jednak tego pomysłu, dwa lata później zaś polska załoga musiała opuścić stolicę Rosji. Dopiero latem 1616 r. sejm uchwalił konstytucję „O Moskwie”, ogłaszającą zaciąg pod wyprawę mającą odzyskać tron dla Władysława. „Cieszemy się w tych trudnościach naszych strony przedsięwziętej expedity do Moskwy they Rptej która tesz sprawę tę na nas włożyła” – pisał w swym liście do hetmana wielkiego litewskiego królewicz.  Pierwsza samodzielna wyprawa była okazją dla młodego Władysława do wyrwania się spod czujnego oka ojca (…)

Zamierzano pokonać przeciwnika przez uderzenie z zaskoczenia wybranych chorągwi z hetmanem na czele. Królewicz miał pozostać na czas ataku w Wiaźmie. Zygmunt Kazanowski namówił wówczas Władysława, by zgłosił się do udziału w planowanym ataku.

Hetman opierał się, mówiąc, że „czata nie jest dzieło wielkiego pana”, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo pierworodnego syna króla. Zamiar młodego Wazy poparł jednak biskup łucki Andrzej Lipski. Pozostali komisarze, podobnie jak hetman, obawiali się o bezpieczeństwo królewicza, ale nie chcieli hamować wspomnianego w tytule „godnego księcia zapału”. Życzeniu królewicza stało się zadość. Do oddziałów „dla bezpieczeństwa panięcego” dodano piechotę, a także armaty. Przygotowania do tak zwiększonej wyprawy nie uszły uwagi nieprzyjaciela. Wychodzące 8 grudnia wojsko szło „nie jako na czatę, ale jako do szturmu”. Po dniu drogi od pojmanych przez straż przednią Rosjan dowiedziano się, że wojewoda Łykow jest gotów do ataku na polskie oddziały. Hetman nakazał nocleg w polu, w oczekiwaniu na ruch nieprzyjaciela. Władysława i idących z nim żołnierzy czekała grudniowa rosyjska noc „bez ognia, bez jedzenia, bez strawy koniom, [w] pogotowiu, bez pościeli”. Do ataku ze strony Moskwian nie doszło i Polacy wrócili do Wiaźmy po trzech dniach marszu, wynosząc z czaty odmrożenia i straty koni. (…)

Władysław nie mógł swobodnie decydować o składzie swojego dworu, z którym wyruszył w kwietniu 1617 r. na podbój Moskwy. Biskup łucki Andrzej Lipski był zaufanym królowej Konstancji. Wodza wyprawy hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza wskazał król. O zaprzysiężeniu wybranych komisarzy decydowali zaś panowie senatorowie. Poza reprezentującymi starsze pokolenie komisarzami królewiczowi towarzyszyli również jego rówieśnicy. Wśród nich byli Jerzy Ossoliński, autor Pamiętnika, z którego znamy przebieg wyprawy, oraz faworyt królewicza, Stanisław Kazanowski. Jemu, jego ojcu Zygmuntowi i kuzynowi Zygmunta, Marcinowi Kazanowskiemu, poświęca Ossoliński dużo uwagi. Widział w nich i w ich ambicjach powody niepowodzenia wyprawy i niechęci Władysława do swojej osoby. Ze strony Władysława wyglądało to jednak inaczej. To młody wojewodzic sandomierski, zdaniem królewicza, był tym, który nad jego łaskę przedkładał przyjaźń panów komisarzy. Jemu to Władysław przypisywał swoje spory z komisarzami.

Królewicz nie znosił swojego marszałka dworu, którego nazwał w liście „nadętym balonem”. Jako już wkrótce władca państwa, chciał mieć wpływ na kształtowanie własnego zaplecza.

Zanim doszło do nieszczęsnych wypadków przytoczonych na początku, Władysław liczył, że kasztelan sochaczewski Konstanty Plichta dobrowolnie zgodzi się na przekazanie dowództwa Marcinowi Kazanowskiemu. Jednak „twardy Mazur” okazał się nieustępliwy. „Od króla pana mego mam ten regiment zlecony, jemu samemu albo hetmanowi jego gotowym go oddać” – odpowiadał. Wiadomość o tym, że Plichta nie cieszy się łaską królewicza, rozniosła się jednak w wojsku, które zaczęło lekceważyć swojego dowódcę. Przykładem tego było puszczenie przez żołnierzy koni samopas w obozie. Konie weszły w szkodę miejscowym, niszcząc wzrastające na polu zboże. Zygmunt Kazanowski kazał strzelać na postrach do koni. Taki sam rozkaz kazał wytrąbić swoim podwładnym Konstanty Plichta. W rezultacie powstał zamęt i chorągwie obydwu dowódców przemieszały się. Piechota chwyciła za muszkiety, a do chaosu dołączały kolejne chorągwie. Najgorszemu zapobiegł ksiądz dominikanin.

Kiedy król, zgodnie z zapowiedzią marszałka dworu, dowiedział się o wszystkim, kazał Marcinowi Kazanowskiemu wyjechać do obozu Żółkiewskiego pod Buszą, a Zygmuntowi i jego synom opuścić dwór Władysława. Dla królewicza był to cios podwójny. Nie tylko usuwano z jego otoczenia bliskich mu ludzi, ale podważano w ten sposób również jego autorytet. (…)

Wobec nacisków na zakończenie wojny do końca roku, wojsko wyruszyło 16 września 1618 r. pod Moskwę, zostawiając niezdobyty Możajsk za sobą.

Na początku października, stojąc z wojskiem w Tuszynie niedaleko stolicy, Władysław dowiedział się od poselstwa rosyjskiego, że jego panowanie jako cara „minuwsze jest to dzieło”.

Szturm w nocy z 10 na 11 października nie pozwolił na zdobycie Moskwy, ale skłonił bojarów do negocjacji. Te, prowadzone przez komisarzy, nie przebiegały zgodnie z oczekiwaniami Władysława. Obawiając się, że jego prawa jako cara moskiewskiego zostaną naruszone, królewicz komisarzom „począł czynić inwektywy, żeśmy oń jak o charta traktowali”. Ostatecznie kończący wojnę pokój w Dywilinie pozostawiał Rzeczypospolitej nabytki terytorialne, a Władysławowi formalnie nienaruszone prawa do carskiego tronu.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” znajduje się na s. 18 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Aleksandra Popielarza. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” na s. 18 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego