Bartosz Dankiewicz: Przestrzegam każdego, kto chciałby robić interesy z Narodowym Centrum Badań i Rozwoju – niech uważa

Fot. CC0, Pixabay

Jeżeli ktokolwiek stworzy jakąś przełomową technologię, to oni będą go kontrolować tak długo, jak będą chcieli, wyjmą tyle informacji, ile będą chcieli i zrobią z tymi informacjami, co będą chcieli.

Krzysztof Skowroński, Bartosz Dankiewicz

Krzysztof Skowroński rozmawia z Bartoszem Dankiewiczem, architektem krajobrazu, autorem nowatorskiej technologii zielonych ścian.

Spotkał Pan na swojej drodze instytucję, która nazywa się NCBR…

Narodowe Centrum Badań i Rozwoju zmieniło moje życie diametralnie. W 2012 roku wygrałem konkurs na innowacyjną technologię żywych zielonych elewacji, dostosowanych do klimatu Polski. Twórca zielonych ścian, Patric Blanc, powiedział mi, że jego technologia nadaje się do Polski. Ale mimo że jest geniuszem, akurat tu się mylił. Więc wymyśliłem technologię odpowiednią dla naszego klimatu. Nie miałem doświadczenia w występowaniu o granty, ale, namówiony, zrobiłem to i, co mnie zadziwiło, wygrałem. Potem przez kilka lat prowadziliśmy badania. Wszystko było w porządku.

Stworzyliśmy zielone ściany, wszystko działało, układało się harmonijnie. Ale nastąpił zgrzyt. Otóż na swoje nieszczęście wygrałem kolejny konkurs, którego już nie powinienem wygrywać, jak się okazało. Są konkursy, które można wygrywać, ale przedsiębiorcy nie wiedzą, że są i takie, których nie można wygrywać. Ja wygrałem konkurs przeznaczony dla kogoś innego.

Ale też mówimy o NCBR?

Tak, o NCBR. Postanowiłem rozwinąć technologię zielonych ścian, żywych elewacji, bardzo ekologiczną. Chodziło, o zmianę topoklimatu w miastach, o to, żeby wodę opadową zaprząc do pracy i żeby ona przez te rośliny korygowała klimat. Żeby nie było takich upałów, żeby było przyjemnie osobom, które latem muszą być w mieście. Zebraliśmy olbrzymią grupę specjalistów z pięciu ośrodków naukowych. No i się zaczęło. Naprawdę jakaś kafkowska sytuacja. Nagle atmosfera wokół mnie i mojej firmy zgęstniała. Zaczęły się pojawiać kontrole.

Kontrola to kontrola. Ale kontrolerzy nie wychodzili z mojej firmy przez kilka lat, zmieniali się tylko. Jak w ubeckich przesłuchaniach: jeden człowiek, a zmieniają się przesłuchujący.

Non stop były kontrole finansowe albo merytoryczne. Ale wciąż obiecywali, że uruchomią ten drugi grant.

Czyli dostał Pan grant, ale nie dostał pieniędzy.

Z drugiego grantu nie dostałem ani złotówki.

Oczywiście wygrał Pan w sposób oficjalny.

Dostałem oficjalne pismo, że gratulują i w ciągu miesiąca zostaną uruchomione środki. I wtedy zaczęły się dziać niesamowite rzeczy. Trzeba to wyraźnie powiedzieć: to była ekipa, która mnie niszczyła, wykańczała.

To byli ludzie Platformy Obywatelskiej. Działali w sposób skoordynowany i planowy. Widać było, że mają wprawę. Parę osób było przede mną w Radiu WNET i mówili o swoich przejściach, i widzę, że wobec nich stosowali podobne metody. Bo jeżeli z firmy przez kilka lat nie wychodzą kontrole, a jak na chwilę wychodzą, to zostawiają ryzę papieru, na którą trzeba odpowiedzieć pięcioma ryzami, to niezależnie od tego, co te kontrole przyniosą, taka firma upada. Taka jest metoda pato-urzędników.

Cały czas mnie straszono, że nie mogę się publicznie wypowiadać o tej sprawie. Ale trzeba to wreszcie powiedzieć: na czele tego korowodu zła stał Maciej Grzegorzewski. Jest dyrektorem działu kontroli i pracuje do dzisiaj w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju.

Metodę działania tych ludzi nazwałem metodą „na eksperta”. Urzędnicy mówili nam: my nic nie możemy, nie znamy się na tych zielonych ścianach, powołamy eksperta, który to zbada. Ja stwierdziłem: oczywiście, nie ma sprawy. Tymczasem ci eksperci nie mają żadnego dorobku naukowego związanego z tematyką badań.

Przynajmniej tych sześciu, którzy byli odtajnieni, bo personalia reszty były utajnione. I do tego żaden z nich nie zapoznał się nawet z dostępną literaturą światową na temat stanu badań. Myliło im się wszystko: nazwy, pojęcia, procedury. Najczęściej zarzuty były takie, że nie spełniam jakichś warunków, że np. że nasze badania nie są zgodne z doświadczalnictwem szkółkarskim. A my ze szkółkarstwem nie mamy nic wspólnego. Mamy inne cele, inne założenia. I każdy z tych ludzi zadawał taką małą rankę. Nakazywali zwrot środków.

Środków z pierwszego grantu?

Tak, z pierwszego grantu. I niby na podstawie żądań zwrotu z pierwszego grantu nie mogli wypłacić drugiego. To było absolutne bezprawne. Takim rusycyzmem, takim rytem wschodnim w tym wszystkim, co robią ci ludzie związani z Platformą w NCBR, jest to, że prawo dla nich właściwie nie istnieje. Robią, co chcą. Wiązanie wyników jednego konkursu z drugim jest bezprawiem

Ci ludzie NCBR czasami się odsłaniali i mówili, że żaden agent służb trzyliterowych, jak oni to nazywali, czyli CBA, CBŚ ABW, nie podskoczy profesorom, bo tak nazywają swoich ekspertów, mimo że żaden z nich, przynajmniej z tych odtajnionych, nie był profesorem.

To byli starsi naukowcy, najczęściej ze stopniem doktora.

Doprowadzili do upadku moją firmę. Co oznacza upadek firmy? Jeżeli to jest działalność gospodarcza, to jest upadek rodziny. To jest po prostu przemielenie ludzi, osób fizycznych. Dzieci nie mają dzieciństwa, żona jest straumatyzowana. To jest utrata całego majątku, utrata domu. To jest po prostu nieludzkie.

I to wszystko Pana spotkało?

Tak, to wszystko mnie spotkało. Chciałbym przestrzec każdego, kto chciałby robić interesy z Narodowym Centrum Badań i Rozwoju – niech uważa. Może wdepnąć na minę. Nie będzie nawet wiedział, bo ja nie wiedziałem, że niszczę czyjeś interesy, wygrywając grant. (…)

Przez te lata napisałem z metr sześcienny wyjaśnień na temat ich głupawych uwag, z których pod każdą jest napisane, że jeżeli nie odpowiem w terminie, to oni zrealizują moje papiery dłużne i wykończą mnie finansowo. Nie można wtedy pracować, nie można podpisywać kontraktów, nie można normalnie prowadzić działalności gospodarczej, bo obsługuje się grupę przestępców z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.

To jest jeden aspekt i ten jest ewidentny. A drugi aspekt jest już trudniej udowodnić, bo jest związany z drenażem wiedzy. I to jest naprawdę groźne, nie tylko jeżeli chodzi o mnie. Powtarzam: to jest podejrzenie, a nie pewność.

Chodzi o to, że NCBR wydaje gigantyczne pieniądze państwowe, nie mając nad sobą żadnego systemu kontroli wypływu informacji niejawnych. To znaczy: jeżeli ktokolwiek stworzy jakąś przełomową technologię, to oni będą go kontrolować tak długo, jak będą chcieli, wyjmą tyle informacji, ile będą chcieli i zrobią z tymi informacjami, co będą chcieli. Nie ma nad tym żadnej kontroli.

Ja starałem się spotkać z każdym dyrektorem i pytałem wprost: jak to jest z tym systemem ochrony informacji, bo parę razy różne rzeczy z tego, co ja robiłem, wypłynęły na rynek międzynarodowy. Odpowiedzieli, że to kalumnie i że nie ma, co prawda, takiego systemu, ale nie sądzą, żeby takie rzeczy się działy.

Podam przykład. Wymyśliliśmy technologię produkcji mat pokrytych mchem. Ekspert NCBR o nieposzlakowanej opinii, bo tylko takich mają, stwierdził, że się nie spotkał z czymś takim i ja to sobie zmyśliłem. Odpisałem, że na tym polega innowacyjność, że wymyśla się rzeczy, których jeszcze nie było.

Nie: proszę oddać pieniądze. To co mam zrobić, żeby udowodnić? Proszę dokładnie opisać, jak pan to robił. No więc opisałem dokładnie. NCBR odpowiada: jeszcze dokładniej. Zrobiłem to jeszcze dokładniej. Ma być dzień po dniu, godzina po godzinie, miligram po miligramie. Opisałem. Oni odpowiadają: po analizie opisu i próbki – bo dostali jeszcze próbkę do ręki – dochodzimy do wniosku, że to jest nieprawda i pan wszystko zmyślił.

Co się dzieje za jakiś miesiąc? Pośpieszyli się po prostu z jednoczesną sprzedażą i niszczeniem mnie.

Nagle wchodzi na polski rynek niemiecka firma, która w Krakowie sprzedaje ścianę zrobioną z mchów jako czyszczącą powietrze ze smogu. Napisałem do nich: I co, Panie Dyrektorze Macieju Grzegorzewski, z Pana ekspertami? Bo Niemcy już wchodzą z tą technologią, już nie jest tajna, jak się okazuje, już się to robi. I co z drenażem technologii? NCBR w krótkich słowach odpowiedział, że nie będzie się zajmował tym tematem, ale nie będą żądali zwrotu akurat za to.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z przedsiębiorcą Bartoszem Dankiewiczem, pt. „Pomoc dla polskich firm czy drenaż technologii?”, znajduje się na s. 2 i 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z przedsiębiorcą Bartoszem Dankiewiczem, pt. „Pomoc dla polskich firm czy drenaż technologii?”, na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Zamiast stawiać pomniki św. Janowi Pawłowi II, czytajmy z uwagą jego encykliki / Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 106/2022

Pedofili kryły stowarzyszenia psychologów i psychoterapeutów, celebryci związani z Zatoką Sztuki, która miała być kulturalną wizytówką Sopotu. Pedofili z Dworca Centralnego kryła warszawska policja.

Sławomir Matusz

Lewica właściwa czy zdegenerowana?

Robert Biedroń udał się na początku marca z delegacją Nowej Lewicy do Finlandii, gdzie zostali przyjęci na krótkiej, kurtuazyjnej wizycie przez panią premier Sannę Marin. Podobno podczas spotkania rozmawiano zakazie aborcji w Polsce i rzekomej dyskryminacji osób LGBT.

Po spotkaniu Biedroń pochwalił się na Twitterze: „Gabinet Sanny Marin chce pomóc Polkom w dostępie do ich podstawowych praw. Nasze rodzime partie, Nowa Lewica i Socjaldemokratyczna Partia Finlandii, rozpoczynają rozmowy o szczegółach technicznych. W nowej kadencji fińskiego rządu sfinalizujemy sprawę”. Spotkało się to z ripostą Kancelarii Premier Finlandii, która natychmiast sprostowała w dzienniku „Ilta-Sanomat”: „Było to grzecznościowe spotkanie, trwające około 10 minut. Polska delegacja opisała pani premier sytuację praw człowieka w kraju i wyraziła nadzieję, że w przyszłości uda się zintensyfikować współpracę w obronie praw kobiet w Europie. Podczas spotkania nie padły żadne obietnice”.

Wpadka podobna do tej, jaką zaliczył Rafał Trzaskowski po wizycie prezydenta Bidena w Polsce, kiedy tylko przywitał się z prezydentem USA, a chwalił się długimi z nim rozmowami. To typowa postawa kelnera, a nie polityka. Bowiem kelner będzie do końca życia opowiadał, jakie to rozmowy prowadził z głową wielkiego państwa lub mafii, przyjmując zamówienie na alkohol.

Dwaj niedawni kandydaci na stanowisko prezydenta RP pokazali, jak w ich rozumieniu i wykonaniu wyglądałaby polityka zagraniczna i jakie byłyby priorytety. Biedroń zamierza organizować turystykę aborcyjną, a Trzaskowski – który też wspiera środowiska LGBT – chce najpierw ograniczyć, a następnie całkowicie zakazać Polakom spożywania mięsa i nabiału

Powinniśmy jeść robaki, jak więźniowie obozów koncentracyjnych i łagrów, dla których było to często jedyne źródło białka.        Obaj to politycy lewicy, raz konkurujący ze sobą, a innym razem wspierający się ideologicznie. Swoją drogą, jeżeli Rafał Trzaskowski chce wprowadzić w życie postulaty C40, gdy obejmie władzę, zastąpić mięso i nabiał owadami, to trzeba publicznie podać mu taki posiłek i sprawdzić jego reakcję.

Wpadkę Biedronia skomentowała Päivi Räsänen, przewodnicząca fińskiej parlamentarnej grupy Chrześcijańskich Demokratów: „Obietnica aborcji jest bezsensowna i bez serca – nasza służba zdrowia jest potrzebna Finom, a nie do odbierania życia polskim dzieciom”.

Biedroń chciał być takim bohaterem, jak ambasador Polski w Szwajcarii w 1943 roku, Aleksander Ładoś – „szef grupy fałszerzy”, rozdającej Żydom paszporty, by ocalić im życie. A tymczasem został uznany w Finlandii za oszusta, który chciał organizować dzieciobójstwo na dużą skalę i jeszcze je sankcjonować umowami międzynarodowymi. Czy to jest lewica, czy przejaw jej degeneracji?

Po emisji w TVN reportażu Franciszkańska 3 tak mówił w wywiadzie: „Zachód o grzechach Kościoła, w tym grzechach Jana Pawła II, dyskutuje od dawna. (…) Jest kojarzony z dogmatem cywilizacji śmierci, ponieważ sprzeciwiał się pomocy w Afryce w kwestii antykoncepcji podczas pandemii AIDS. Sprzeciwiał się w stanowczy sposób prawu kobiet do decydowania o przerywaniu ciąży. Potępiał związki jednopłciowe. Ukrywał i przenosił sprawców pedofilii”.

W tej wypowiedzi Biedroń dokonuje zawłaszczenia terminu „cywilizacja śmierci”, którego autorem był papież Jan Paweł II, opisując w encyklice Evangelium vitae w 1995 roku „cywilizację śmierci” – z aborcją, eugeniką, aprobatą eutanazji, antykoncepcją, upadkiem i zagładą rodziny, wartości ludzkich, będącą całkowitym zaprzeczeniem „cywilizacji miłości” Pawła VI.

Dla Biedronia „cywilizacja życia” wiąże się z prawem do aborcji, eutanazji, nieskrępowanej wolności seksualnej, małżeństw jednopłciowych, demoralizacji dzieci pod pozorem uczenia tolerancji dla wszystkiego i wpajania im, że płeć mogą sobie wybrać w każdej chwili z podanego im menu, oraz z wyrzuceniem z języka ludzkiego matek i ojców.

Tylko po co im małżeństwa jednopłciowe, skoro według lewicowych myślicieli jest 56 płci lub może więcej? Czy w tej wielości płci małżeństwa są możliwe i dopuszczalne? Ile jest możliwych związków pomiędzy nimi? Jeżeli lewica domaga się uznania małżeństw jednopłciowych, to o które z tych płci chodzi?

Antykoncepcja zaś jest sprzeczna z ekologią. Ma zabijać życie, niszczyć je, rozpuszczać. Dlaczego lewicowy ideolog i polityk chce organizować wyjazdy aborcyjne, a nie domaga się zwiększenia pomocy dla matek, dla kobiet w ciąży? Ograniczenie prawa do aborcji nie jest zamachem na wolność kobiety, nie odbiera jej możliwości decydowania o własnym ciele. Kobieta decyduje o własnym ciele, „otwierając się” dla mężczyzny w akcie miłosnym. Jeśli dojdzie w wyniku tego aktu do poczęcia, dziecko w jej ciele jest „gościem”, którego nie można ot, tak wyrzucić. Oboje kochankowie kiedyś podobnie gościli w łonach matek, zanim przyszli na świat.

Dalej Biedroń mówi: „Papieżowi zrobiono krzywdę w Polsce. Wyidealizowano jego obraz. Wręcz go zdehumanizowano, zrobiono z niego nadczłowieka. (…) Niestety, ale uczestniczył w tym systemie, w którym Kościół katolicki stał się jedyną instytucją na świecie, która stworzyła mechanizm ukrywania przestępców zbrodni pedofilii”. Otóż Biedroń się myli. Pedofili ukrywała Służba Bezpieczeństwa i Milicja Obywatelska.

Dwóch bohaterów reportażu Franciszkańska 3 pracowało dla SB i chodzili bezkarni. Wystarczyło tylko współpracować z MO i SB, donosić na opozycję i Kościół. Gdyby ówczesny krakowski biskup Karol Wojtyła tolerował pedofilię, władze zrobiłyby wszystko, by go zdyskredytować. Ale pedofilami byli współpracownicy SB, więc sprawy nie można było nagłośnić i użyć przeciw Kościołowi.

Ukrywanie pedofilii to współcześnie większy problem. Pedofili kryły inne instytucje w Polsce – jak stowarzyszenia psychologów i psychoterapeutów, jak przyjaciele i koledzy skazanego za pedofilię Andrzeja Samsona; jak celebryci związani z Zatoką Sztuki, która miała być kulturalną wizytówką Sopotu. Pedofili z Dworca Centralnego ukrywała warszawska policja – co opisali w serii artykułów dziennikarze „Wprost” w 2003 roku i pokazał Sylwester Latkowski w filmie Pedofile (2005). Zdaje się, że nikogo w tej sprawie do tej pory nie skazano.

Pedofili ukrywają środowiska teatralne i filmowe (nie tylko w Hollywood), szkoły, instytucje kultury, a także organizacje i stowarzyszenia LGTB, które pod pozorem edukacji seksualnej i uczenia tolerancji deprawują, osaczają, a potem molestują dzieci. Sam przed kilku laty dwukrotnie bezskutecznie próbowałem zainteresować prokuraturę w Mysłowicach na Śląsku przypadkiem pedofila zatrudnionego w domu kultury – instruktora teatralnego, późniejszego dyrektora kultury instytucji podległych marszałkowi województwa. Sytuacja była podobna do tej w zachodniopomorskim.

W czasach PRL-u homoseksualiści szukali swoich ofiar w pobliżu dworców, w ciemnych bramach, koło lokali gastronomicznych. Zaczepiali chłopców, częstując alkoholem i papierosami, pokazując im karty z wizerunkami nagich kobiet, zagraniczne czasopisma pornograficzne, tzw. świerszczyki, badając zainteresowanie i podatność na manipulację potencjalnych ofiar.

Dzisiejsi „edukatorzy” i „terapeuci” częstują ofiary alkoholem i podają im narkotyki – jak pedofil ze Szczecina, wieloletni współpracownik marszałka województwa. Na warsztatach edukacji seksualnej nastolatki mogą usłyszeć dużo więcej, niż wie i nawet chciałoby wiedzieć wielu dorosłych.

O to właśnie chodzi: rozbudzić zainteresowania dzieci, pobudzić ich wyobraźnię, zachęcić – zamiast uczyć się matematyki, fizyki, historii, biologii, dowiedzą się, że niekoniecznie są dziewczynkami i chłopcami; do czego jeszcze mogą być przydatne różne domowe przedmioty; że wolno im wszystko w imię tolerancji i wolności seksualnej; zostaną też zaproszone na warsztaty poza szkołą i na wulgarne manifestacje. Potem zwichrowani młodzi ludzie, ofiary tych eksperymentów, zasilą nie tylko szeregi pacjentów terapeutów, ale i prostytutek, niewolników seksualnych i narkomanów.

Na stronie edukacjaseksualna.com jej twórcy piszą: „Tworzymy sieć edukatorek/ów seksualnych z małych i średnich miast Polski, którzy w swoich regionach działać będą na rzecz samorządowych rozwiązań dla edukacji seksualnej i równościowej”. Ta deklaracja pokazuje, jak zorganizowana, groźna dla społeczeństwa jest „tęczowa rewolucja” i dokąd zmierza. Polskie szkoły pod hasłami nowoczesnej edukacji mają być terenem „łowów” na dzieci. Zaczynają się one już w klasach 1–5.

Szczeciński pedofil Krzysztof F. był pełnomocnikiem marszałka województwa pomorskiego odpowiedzialnym za kontakty z organizacjami społecznymi, a jednocześnie terapeutą i edukatorem. Kierował pieniądze do organizacji, w których był sam zatrudniony.

Klaudia Jachira domaga się „odjaniepawlenia” naszych ulic i miast, języka polityki w Sejmie i Senacie. Częściowo się z nią zgadzam. Czytajmy encykliki, w skupieniu i z uwagą, zamiast stawiać pomniki.

Jan Paweł II tak pisał w Evangelium vitae:

„Niestety te niepokojące zjawiska bynajmniej nie zanikają, przeciwnie, ich zasięg staje się raczej coraz szerszy: nowe perspektywy otwarte przez postęp nauki i techniki dają początek nowym formom zamachów na godność ludzkiej istoty, jednocześnie zaś kształtuje się i utrwala nowa sytuacja kulturowa, w której przestępstwa przeciw życiu zyskują aspekt dotąd nieznany i – rzec można – jeszcze bardziej niegodziwy, wzbudzając głęboki niepokój; znaczna część opinii publicznej usprawiedliwia przestępstwa przeciw życiu w imię prawa do indywidualnej wolności i wychodząc z tej przesłanki, domaga się nie tylko ich niekaralności, ale wręcz aprobaty państwa dla nich, aby móc ich dokonywać z całkowitą swobodą, a nawet korzystając z bezpłatnej pomocy służby zdrowia”.

Jak nie w Polsce, to w Finlandii.

Artykuł Sławomira Matusza pt. „Lewica właściwa czy zdegenerowana?” znajduje się na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „Lewica właściwa czy zdegenerowana?” na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Wodny grabieżca – ChatGPT.

Wodny grabieżca – ChatGPT W czasach walki z ociepleniem klimatu, chociaż to stwierdzenie coraz rzadziej używane jest przez świat nauki i ten, który prowadzi nas na skraj energetycznej przepaści, czyli polityki, mówi się o walce o środowisko, żeby temat rozciągną i trochę go rozmyć. To z kolei daje wielkie pole manewru, bo przecież w aspekt […]

Wodny grabieżca – ChatGPT

W czasach walki z ociepleniem klimatu, chociaż to stwierdzenie coraz rzadziej używane jest przez świat nauki i ten, który prowadzi nas na skraj energetycznej przepaści, czyli polityki, mówi się o walce o środowisko, żeby temat rozciągną i trochę go rozmyć.

To z kolei daje wielkie pole manewru, bo przecież w aspekt środowiskowy można wtłoczyć wszystko, czego tylko polityczna dusza zapragnie, a i nie będzie niczym nadzwyczajnym przemycenie w tym całym tzw. oczyszczającym planetę zamieszaniu, ukrycie prób ograniczenia swobód obywatelskich, co nawiasem mówiąc, poniekąd już się dzieje.

To też kwestia zastanawiająca, przynajmniej obserwatorów wydarzeń w skali światowej, ponieważ niewiele osób reaguje na coraz nowsze wydumki tuzów polityki, a to oni kształtują nasz los, choć na naszą własną prośbę, bo to my ich wybraliśmy i będziemy wybierać w latach kolejnych.

Powinienem też zaznaczyć, gdyż może to nie być dostatecznie jasne, że wrogiem technologii nie jestem, ale moje obawy związane są z tak szybkim rozwojem oraz jej kierunkami, co w rachunku końcowym napawa mnie niepokojem. Dzieje się tak z powodu w jaki młode pokolenia zaczęły z tych zdobyczy cywilizacji korzystać, więc dali ponieść się fali rozwoju, przestając określać swój ziemski byt poprzez świadomość. Teraz określa ich technologia, więc najnowsze modele telefonów komórkowych, ilość laików w mediach społecznościowych, ale też sztuczność, jaką zaczęła generować także sztuczna inteligencja.

 

Zacznijmy jednak od podstaw. Czym jest ChatGPT

Jest to oprogramowanie potrafiące m.in. udzielać odpowiedzi na pytania, jednak wcześniej należy określić, w jakim kierunku układ scalony powinien rozpocząć poszukiwania. Tzw. sztuczna inteligencja, jest obecnie niczym innym, jak przeszukującym z dużą prędkością ogrom baz danych oprogramowaniem zapisanym na krzemowej płytce, następnie pobieraniem odnalezionych informacji w postaci fraz i całych zdań, co kończy się generowaniem odpowiedzi.

Źródło: Gerd Altmann / Pixabay

W mojej opinii, bo na taką sobie pozwolę, jest to najzwyklejsze kopiowanie, więc plagiat w czystej formie, ale w tekstach opisujących Generative Pretrained Transformer twierdzi się, że wykorzystywana jest technologia uczenia się, by stworzyć tekst łudząco podobny do napisanego ludzką ręką.

To też nadużycie słowne, gdyż GPT nie jest jeszcze w stanie wytworzyć autorskiego tekstu, a prawdopodobnie jeszcze przez wiele lat posiłkować się będzie materiałami, jakie już wcześniej znalazły się w interencie i bytują sobie w centrach danych rozlokowanych na całym świecie.

Sam ChatGPT, jak i centra do przechowywania danych zużywają energię, a zdaje się, że funkcjonowanie niektórych pochłania tyle prądu, co niewielkie miasto, więc nie można także mówić, iż są przyjazne środowisku. Naukowcy z University of Colorado Riverside i University of Texas Arlington w USA obliczyli niedawno, że używając ChatuGPT, jako ludzie, tak po prawdzie sami robimy sobie krzywdę, a nie chodzi w tym przypadku akurat o energię i zużycie paliw do jej wyprodukowania w podstawowym znaczeniu, ani nie chodzi też o stopniową utratę umiejętności samodzielnego myślenia, bo zasadniczo o wodę.

Sztuczna inteligencja i jej wejście do naszej rzeczywistości to dziedzina, która jest całkiem nowa, więc i nie ma wielu opracowań w tej sprawie, co prowadzi nas do wniosku, iż należy poczekać, aby potwierdzić lub zaprzeczyć tezie postawionej przez naukowców, w której przekonują, że tylko ChatGPT zużywa na każde z 20 do 50 zadanych pytań butelkę czystej wody. Chodzi o wodę do chłodzenia urządzeń, czyli rosnąca ilość użytkowników ChatuGPT, wpływać może na ogólny bilans hydrologiczny świata, bo należy się spodziewać, iż ilość użytkowników stale będzie wzrastać.

 

Ile wody kosztuje sztuczna inteligencja?

Nie będzie więc miało to wiele wspólnego z ekologią, a ważny jest też sam proces, w którym używana jest woda nadająca się do spożycia. Dane, jakie są obecnie dostępne, mówią o wodzie używanej do wytwarzania energii elektrycznej, ale też do chłodzenia szaf serwisowych i innej aparatury, do której zasilania wykorzystywany jest prąd, a ten w całym procesie indukowania siły elektromotorycznej wytwarza ciepło.

To kieruje nas do tych wszystkich serwerowni, gdzie przechowuje i przetwarza się dane, a w takim przypadku łatwo jest nazwać je zakładami produkującymi w dużych ilościach czynnik w postaci śladu węglowego, a i zużywające potężne ilości wody do chłodzenia urządzeń.

Serwerownie w ujęciu globalnym idą w tysiące, a służą komputerom do uzyskiwania odpowiedzi, jakie zadajemy, wpisując np. adres „www” lub używając najnowszego wynalazku, jakim jest ChatGPT. Ważne jest w tym przypadku, że uczymy algorytmy, aby w odpowiedni sposób wykonywały polecenia i zadania, jakie przed nimi stawiamy, co też pochłania dodatkowe ilości energii, wytwarza dodatkowe ilości ciepła i wymaga większej ilości płynu chłodzącego, by temperatura nie przekroczyła wartości krytycznych, potrzebnych do sprawnej pracy układów elektronicznych.

Jak obliczono na University of Colorado Riverside i University of Texas Arlington w USA, podczas jednej rozmowy ze sztuczną inteligencją, kiedy zadaje się wymienione już od 20 do 50 pytań, ta zużywa do schłodzenia swojego elektronowego mózgu pół litra wody.

Może się to wydawać ilością niewielką, ale przeliczając na ilość użytkowników w sensie globalnym, suma strat wody w naszym systemie hydrologicznym staje się kolosalna.

Naukowcy w swoim opracowaniu powiedzieli:

– Chociaż butelka wody o pojemności 500 ml może nie wydawać się zbyt duża, całkowity wnioskowany i łączny ślad wodny jest nadal bardzo duży, biorąc pod uwagę miliardy użytkowników ChatuGPT.

Według badaczy z obu uniwersytetów podczas prac przygotowawczych do uruchomienia technologii GPT-3 w jednej z największych firm technologicznych na świcie, podczas uczenia jej nowych zadań, zużytych zostało prawdopodobnie 700 000 litrów wody, a dla porównania typowa wanna w europejskiej łazience zawiera od 120 do 150 litrów życiodajnego płynu.

 

Fot CC0, Pixabay

To jednak nie wszystko, na co wskazują naukowcy, gdyż technologia GPT-4, podczas treningów, może zużywać znacznie większe ilości wody. Tu jednak dodano, że nie sposób jest obecnie sprawdzić, jaki wpływ ma to na zasoby wodne na naszym globie, albowiem ilość danych dotyczących tego zagadnienia jest szczątkowa.

Można z tego jednak wyciągnąć wniosek, że szacunki są mocno nieprecyzyjne i do dokładności jest im raczej daleko, gdyż firmy niechętnie dzielą się takimi informacjami.

Twórcy badania są przekonani, że nie można postępować w taki właśnie sposób, czyli odrzucać pewnych zagrożeń, niwelując inne i zaapelowali do firm zajmujących się obróbką danych, żeby „przyjęli odpowiedzialność społeczną i dawali przykład”, co wiązać się będzie z ochroną światowych zasobów wody oraz znanymi od dawna jej niedoborami.

W pierwszych miesiącach 2023 roku pojawił się także raport Globalnej Komisji ds. Ekonomii, a to w nim właśnie wskazano, że światowe zużycie wody do końca trwającej dziesięciolatki wzrośnie o kilkadziesiąt procent i ma potencjał przewyższenia jej podaży nawet o 40%.

Dane jasno pokazują, że nie tylko odbiorcy detaliczni, czyli gospodarstwa domowe, powinny oszczędzać wodę, ale również wszystkie gałęzie przemysłu powinny przeprowadzić analizy, w jaki sposób stosują praktyki przeciwdziałające marnotrawstwu wody zdatnej do picia.

Wracając na koniec do naukowców z University of Colorado Riverside oraz University of Texas Arlington przytoczyć trzeba ich opinię, w której z dużą mocą wskazują na dane, jakie powinny charakteryzować się przejrzystością, o ile chodzi o wpływ na środowisko systemów sztucznej inteligencji, aby możliwe stało się wykonanie pełnej oceny oddziaływania na niektóre aspekty naszego życia.

To jednak jest pieśnią przyszłości, o ile w ogóle będzie miało miejsce, albowiem ludzkość zachłysnęła się obecnie sztuczną nowoczesnością i nie dba o żaden aspekt ochrony środowiska, przynajmniej pochodzący z tego kierunku. Powód wydaje się prosty, centra danych są najczęściej niepozornymi budynkami i wyglądają jak magazyny, ale też nie dymią, nie hałasują i nie produkują nieprzyjemnych zapachów. Do tego wszystkiego otoczone są zazwyczaj zielenią, co sprawia wrażenie, iż są oazą ekologicznej radości. Nie są i nigdy nie będą, a tylko dlatego, że nie mamy jeszcze technologii pozyskiwania prądu ze źródeł odnawialnych na taką skalę, aby zapewnione były jej stałe i na wymaganym poziomie dostawy.

Jak się natomiast teraz dowiadujemy, oprócz prądu, który serwerownie, ale też sztuczna inteligencja pożera w dużych ilościach, podkradają nam wodę, a bez niej, w przeciwieństwie do ChatuGPT ludzkość nie przetrwa.

Bogdan Feręc

Źródło: Euronews

Pobiliśmy rekord świata, jeśli chodzi o transmisję sygnału telekomunikacyjnego w jednym włóknie światłowodowym

Fot. Christopher Burns/Unsplash

Nasze patenty i technologie dają olbrzymie szanse, żeby wspólnie z naszymi partnerami, a są to największe firmy, które budują tego typu instalacje – wprowadzić rozwiązania do masowego stosowania.

Krzysztof Skowroński, Tomasz Nasiłowski, Piotr Maziewski

Firma Chime Networks stała się sławna po wizycie dwóch posłów w NCBR i stwierdzeniu przez nich, że dostała 123 miliony dotacji z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.

Piotr Maziewski: Pojawiło się w związku z tym mnóstwo nieprawdy. Trudno znaleźć choćby jedno prawdziwe zdanie, wypowiedziane przez panów posłów na temat projektu, firmy czy mojej osoby. Także ten szum medialny na pewno nie służy temu, żeby zrobić w Polsce coś wyjątkowego, ale dobrze, że będziemy mogli o tym porozmawiać.

Zamieszanie jest bardzo duże. Pan poseł Jacek Żalek, który przez jakiś czas był odpowiedzialny za merytoryczną stronę działań NCBR, podał się do dymisji. To jest ciekawy wątek, bo jak to się dzieje, że przeciekają informacje z prokuratury, że przeciekają informacje z NCBR? Ale o taśmach porozmawiamy za chwilę. Teraz będzie miała głos nauka, czyli profesor Tomasz Nasiłowski. Najpierw poproszę o parę słów na temat polskiej szkoły światłowodowej, związanej z lubelskim Uniwersytetem Marii Curie-Skłodowskiej.

Tomasz Nasiłowski: Historia światłowodów w Lublinie na UMCS zaczęła się w latach 70 ubiegłego wieku. Wtedy mój mentor naukowy, Jan Wójcik, opracował polską technologię światłowodów. Dzięki niej jeszcze przed transformacją były w Lublinie produkowane światłowody dla całego Układu Warszawskiego. I powstała tam fabryka światłowodów. Po transformacji fabryka została zamknięta, ale naukowcy, którzy już mieli ogromne doświadczenie, dalej pracowali, pod przewodnictwem doktora Jana Wójcika, nad światłowodami. Ich doświadczenie pozwoliło nam dzisiaj stworzyć najlepszy światłowód na świecie.

Pobiliśmy rekord świata, jeśli chodzi o transmisję sygnału telekomunikacyjnego przy obecnym standardzie telekomunikacyjnym w jednym włóknie światłowodowym. Zrobiliśmy to w laboratorium Orange z wykorzystaniem aparatury nadawczo-odbiorczej produkowanej przez amerykańską firmę Infinera, lidera w technologii telekomunikacji. Dzięki temu sprzętowi i naszemu światłowodowi przesłaliśmy ponad 11 terabitów na sekundę.

Czyli polska szkoła istnieje i liczy się na świecie?

Tak, śmiało można powiedzieć, że znajduje się wśród liderów światowej technologii światłowodów. Na bazie tej technologii już powstało ponad 100 różnych patentów opublikowanych na całym świecie. W tej chwili ta szkoła, pracownia technologii światłowodów nadal działa, chociaż Jan Wójcik już niestety nie żyje. Zakładał firmę InPhoTech razem ze mną. Naszym zamiarem było doprowadzić do tego, żeby Polska produkowała światłowody. W tej chwili jego następca, prof. Paweł Mergo, kieruje tą szkołą i wraz z nim rozwijamy tę technologię i wdrażamy do przemysłu. (…)

Na czym ten rekord świata polega?

Polega na tym, że w światłowodzie chcemy przesłać jak najwięcej informacji.

Kable światłowodowe, szczególnie te kładzione pod wodą, pomiędzy kontynentami, mają ograniczoną ilość miejsca i możliwości wzmacniania sygnału. A my stworzyliśmy światłowód, którym można przesłać więcej informacji, np. światłowód wielordzeniowy.

Jest ogromne zapotrzebowanie na przesyłanie coraz większej ilości informacji. Naukowcy spotykają się i omawiają nowe rozwiązania, które pozwolą przesyłać coraz więcej informacji. Okazuje się, że w ciągu najbliższych 10 lat zapotrzebowanie na przesył informacji wzrośnie ponad dziesięciokrotnie. To oznacza, że trzeba stworzyć światłowody, które będą w stanie tyle informacji przesłać.

I nie ma drugiej firmy, drugiej grupy naukowców, która by potrafiła stworzyć taki światłowód?

Oczywiście mamy konkurencję, szczególnie japońskie koncerny, jednak ich rozwiązania ustępują w istotnych elementach naszym. Przede wszystkim nasze rozwiązanie jest w pełni kompatybilne z obecnymi standardami telekomunikacyjnymi. Światłowody produkowane czy proponowane przez Japończyków takiej kompatybilności nie mają i dlatego już od roku mamy rekord świata przesyłu ilości informacji. Nikomu nie udało się dotąd tego rekordu pobić. (…)

Z jak dużą grupą naukowców Pan pracuje?

To jest zespół kilkuosobowy.

W porównaniu z dużymi amerykańskimi firmami to jest taki partyzancki oddział.

Pamiętam, że jak 10 lat temu zaczęliśmy się interesować światłowodami wielordzeniowymi, japońska firma NTT ogłosiła, że rząd japoński przeznaczył ponad 200 mln dolarów na wytworzenie światłowodu, którym będzie można przesyłać więcej informacji. Wtedy jeden z moich kolegów naukowców powiedział: nie ma co się tym zajmować. Są dużo więksi, którzy potrafią to zrobić.

Na szczęście Janek Wójcik opracowywał technologię światłowodów specjalnych już od lat dziewięćdziesiątych. W związku z tym mieliśmy ogromną przewagę – jego spuściznę.

Przewagę wiedzy.

Przewagę wiedzy. I ta przewaga wiedzy powoduje, że dzisiaj my mamy rekord światowy i mamy światłowód. (…)

Toczy się wojna na Ukrainie, ale jest też wojna podwodna. Struktury NATO oficjalnie się tym zajmują, bo wystarczy przeciąć symboliczny kabel, żeby zakłócić gospodarkę światową.

Piotr Maziewski: Tych kabli jest bardzo dużo. Akurat 14 lutego, kiedy miała miejsce konferencja obu panów posłów, NATO powołało specjalną jednostkę, która ma się zajmować szukaniem sposobów przeciwdziałania tego typu akcjom.

W tej chwili Rosjanie posiadają technologię, która pozwala nie tylko przecinać kable na dużych głębokościach, ale ingerować w system zasilania i podsłuchiwać. Raporty opublikowane w Wielkiej Brytanii i w Holandii mówią o tym, że dla gospodarki skutki takich skomasowanych akcji mogą być znacznie większe niż skutki wojny czy covidu.

Więc to są poważne sprawy, o których debatują poważni politycy, a poważne instytuty badawcze poszukują rozwiązań. Patenty i technologie, które posiada Pan Profesor, dają olbrzymie szanse, żeby wspólnie z naszymi partnerami, z którymi działamy – a są to największe firmy, które zajmują się budowaniem tego typu instalacji – wprowadzić rozwiązania do masowego stosowania.

Na czym polega Pana projekt złożony w NCBR?

Projekt dotyczy implementacji światłowodów wielordzeniowych do technologii morskiej. Dzięki współpracy z Panem Profesorem wraz z gronem inżynierów i naukowców, a także z inżynierami z USA, udało się stworzyć koncepcję zaimplementowania tych światłowodów do technologii podmorskiej.

Chodzi głównie o to, że w tzw. repeaterach, które wzmacniają sygnał co 100 km – bo podobnie jak na lądzie, sygnał pod morzem trzeba wzmacniać – chcemy zmodyfikować system wzmacniaczy, żeby wykorzystać światłowody opatentowane przez Pana Profesora.

Krótko mówiąc, to miał być eksperyment, czy ten polski światłowód można położyć na dnie morza.

To nie jest eksperyment. Bardzo wiele dokumentacji udostępniliśmy naszym partnerom w USA, a współpracujemy z podmiotami, które budowały największe systemy światłowodowe.

Czyli nie jest tak, jak powiedział jeden z posłów opozycji, że to jest firma, która ma zdolność kredytową na poziomie 470 zł?

We wszystkich tego typu projektach finansowanie odbywa się za pomocą inwestorów zewnętrznych. Tego ci panowie nie wiedzą. Oni nie zgłosili się do nas, żebyśmy im wytłumaczyli, na czym polega projekt. I bazując tylko na wiedzy w zakresie tematu projektu, wygłosili szereg bardzo niefortunnych, delikatnie mówiąc, wypowiedzi na temat naszej innowacyjności, naszych zasobów, kompetencji – bardzo krzywdzących i nieprawdziwych. (…)

NCBR wysłało do Pana pismo w sprawie tego, czy udzieliło dostępu do dokumentacji: „NCBR nie przekazywało panom posłom Szczerbie i Jońskiemu dokumentacji projektu, nie udostępniało też taśm z nagrań ekspertów”; bo dwie taśmy ujrzały światło dzienne.

To jest czyn, który zdecydowanie wyczerpuje znamiona przestępstwa. Opublikowano taśmy dotyczące projektu, na których są informację będące tajemnicą przedsiębiorstwa.

Nasza firma zawarła szereg umów z innymi podmiotami, również zagranicznymi. Publikacja tych danych jest złamaniem szeregu naszych praw i będziemy ich na pewno dochodzić. (…)

Czy ta burza pozbawi Pana dotacji NCBR?

Mam nadzieję, że nie, gdyż bardzo ważny projekt, nie tylko z punktu widzenia nauki, mógłby zostać pogrzebany. I kolejny raz wielkie osiągnięcie polskich naukowców byłoby realizowane gdzieś indziej.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Tomaszem Nasiłowskim, założycielem firmy InPhoTech, i Piotrem Maziewskim, prezesem Chime Networks, pt. „Światłowodowy rekord świata”, znajduje się na s. 8 i 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Tomaszem Nasiłowskim, założycielem firmy InPhoTech, i Piotrem Maziewskim, prezesem Chime Networks, pt. „Światłowodowy rekord świata”, na s. 8 i 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Ksiądz Blachnicki nie wierzył w ostrzeżenia, bo był bardzo ufny, otwarty. Uważał, że należy działać jawnie

Ks. Franciszek Blachnicki i kard. Karol Wojtyła. Źródło: IPN/Instytut im. ks. Franciszka Blachnickiego | Za: Dzieje.pl

Jeśli to prawda, że ktoś wsypał mu truciznę – zrobił to na polecenie sowieckich służb. Sowieci uważali, że ksiądz Blachnicki z papieżem chcą zorganizować krucjatę przeciwko państwom socjalistycznym.

Krzysztof Skowroński, Piotr Jegliński

Czy zaskoczyła Pana informacja o tym, że ksiądz Franciszek Blachnicki został otruty?

Jestem zdziwiony, że ktoś może być zdziwiony, bo od 1987 roku, od śmierci księdza Franciszka Blachnickiego, wszyscy, którzy byli z nim blisko, nie mieli żadnej wątpliwości, że został otruty. Ale trzeba było 30 lat, żeby ktoś wpadł na pomysł i odkrył na nowo coś, co było wiadome. (…)

Sprawa księdza Franciszka Blachnickiego została na nowo otwarta. Prokurator, który dokładnie sprawę zbadał, stwierdził: ksiądz Franciszek Blachnicki został zamordowany. Za tym pójdzie dalsze śledztwo.

Czy pójdzie, to zobaczymy.

Gdyby ktokolwiek z nas popełnił morderstwo, byłby natychmiast zatrzymany, prawda? A co się dzieje z tymi osobami podejrzanymi? Nic się nie dzieje.

Czy Pan znał księdza Franciszka?

Jakżeż bym nie znał? Poznałem go jeszcze w czasie studiów na KUL-u. On już wtedy prowadził różne wspólnoty, oazy. A bliżej go poznałem, kiedy byłem na emigracji i kiedy on w 1980 roku przyjechał do Paryża i przywiózł mi wspaniały prezent, a mianowicie kopię filmu Robotnicy ʾ80. Wielokrotnie przyjeżdżał i nie nocował w żadnym klasztorze, tylko u mnie w domu, gdzie była redakcja. Był to człowiek niezwykłej skromności. I biła z niego energia; mało powiedziane: to był niewątpliwie Boży człowiek. Wiele nocy przegadaliśmy, opowiadał mi o swoim życiu, bo byłem bardzo ciekaw.

Pytałem go, jak doszedł do Boga? Powiedział mi, że w czasie II wojny światowej, jako młody człowiek, był członkiem organizacji wojskowej na Śląsku. Został złapany, skazany na karę śmierci i czekało na wykonanie wyroku w więzieniu w Katowicach. Na Śląsku wykonywano te wyroki przez ścięcie toporem.

Powiedział mi, że jeśli chodzi o wiarę, był człowiekiem dosyć letnim. Ale po paru miesiącach oczekiwania w celi śmierci zawarł takie porozumienie z Najwyższym: jeżeli Najwyższy uzna, że on miałby z tego wyjść, to on Mu całe życie poświęci. I tak też zrobił.

Po czterech czy pięciu miesiącach, kiedy nie wykonano tego wyroku, stała się rzecz niebywała. Bo z jednej strony Niemcy rozwalali ludzi bez żadnych wyroków, a z drugiej – stosowali przepisy prawa niemieckiego, które mówiło, że jeżeli w oznaczonym terminie nie został wykonany wyrok śmierci, to skazany był stawiany przed trybunałem. I ten trybunał uznał, że nie będzie ścięty. Wylądował w Oświęcimiu. Przeżył i zaraz po wojnie wstąpił do seminarium. Dalsze jego losy są znane.

Współpracował z księdzem Karolem Wojtyłą, potem jako kardynałem i papieżem. Trafił też do komunistycznego więzienia. Był pod stałą obserwacją.

W Krościenku były organizowane oazy. Kardynał opiekował się tym ruchem na terenie diecezji. W latach 60. i 70. władze szykanowały księdza Blachnickiego, nasyłały kontrole. Albo na przykład odmówiono mu sprzedaży węgla – a on organizował oazy przez cały rok. Więc ogłosił apel, żeby ludzie wysyłali mu węgiel pocztą, w paczkach. Po paru miesiącach poczta była sparaliżowana, poproszono go, żeby zaprzestał akcji i dostarczono mu ileś ton węgla. To był tego typu człowiek. To był człowiek, który realizował wszystkie swoje projekty.

Jest rok 80. Stan wojenny. Ksiądz Franciszek zostaje na Zachodzie.

Spotkałem go w Rzymie, przyjechał tam latem 1981 roku, no i został, kiedy doszły go informacje, że miał być aresztowany. Myślę, że odbył rozmowę z Ojcem Świętym Janem Pawłem II i poradzono mu, żeby został, bo dużo więcej zrobi na wolności i będzie mógł działać też dla Polski. Na początku miał obiecany taki teren na wzgórzu, gdzie miał zbudować ośrodek ruchu oazowego. To się nie udało i wtedy zaproponowano mu wolny ośrodek w Carlsbergu. I od 1982 roku osiadł w Carlsbergu. (…)

On był bardzo ufny, otwarty, niczego nie ukrywał, mimo że go ostrzegaliśmy. Kiedyś przyjechałem i widzę: kilkanaście osób pakuje ciężarówkę, między innymi książki, które ja tam wysyłałem. Mówię: to się przecież skończy jakąś wpadką! Ale on taki był.

Na pamiątkę marszów wolności, które odbywały się w połowie XIX wieku do zamku Limbach, organizował takie symboliczne pielgrzymki z udziałem przedstawicieli narodów z okupowanej części Europy; szli, potem były modlitwy, przemówienia itd. I tam też poznałem małżeństwo Gontarczyków.

Myślę, że to wszystko zdecydowało, że postanowiono go zamordować. Nie mam na to dowodów, ale sądzę, że to wyszło z sowieckich służb. Że jeśli to prawda, że ktoś wsypał mu truciznę – Gontarczykowie czy ktokolwiek inny; to musi stwierdzić prokuratura – zrobił to na polecenie sowieckich służb. Sowieci uważali, że ksiądz Blachnicki razem z papieżem chcą zorganizować krucjatę przeciwko państwom socjalistycznym.

Widział Pan księdza Franciszka Blachnickiego na dwa tygodnie przed jego śmiercią.

Może nawet mniej niż dwa tygodnie. Akurat wtedy miałem ze sobą aparat. Nie wiem, dlaczego nigdy wcześniej tego nie robiłem i potem żałowałem. Zrobiliśmy sobie zdjęcie na pamiątkę i jemu też zrobiłem parę zdjęć.

Aparat mi się zaciął, skończył się film, a ja byłem przekonany, że film jest prześwietlony. Oddałem go do wywołania już po śmierci księdza. Okazało się, że na tym ostatnim zdjęciu przez głowę księdza Franciszka przechodzi taka czerwona smuga. Ja uznałem, że to jest coś symbolicznego.

Wiadomo, że w ciągu tych dwóch tygodni państwo Gontarczykowie mieli codzienny kontakt z księdzem.

To był mały ośrodek, była tam drukarnia, mieszkali ludzie związani z tym ruchem i Gontarczykowie bez problemu mogli się z nim spotykać. Uczestniczyli również w mszach, które przecież ksiądz Franciszek codziennie odprawiał. Oczywiście chodzili, żeby pozyskać jego zaufanie.

Były sygnały z Solidarności Walczącej, ja również dużo wcześniej, jak poznałem tych Gontarczyków, ostrzegałem go, że to towarzystwo nie bardzo mi się podoba. Tam się kręcił jeszcze jakiś emerytowany generał peerelowski, nie pamiętam w tej chwili nazwiska. Też bardzo dziwna postać. Mówiłem wielokrotnie księdzu Franciszkowi, ale on to ignorował. Uważał, że żeby coś robić, trzeba być otwartym.

Potem zdecydował się odbyć rozmowę z Gontarczykami. Przy tej rozmowie nikogo nie było. Nie wiem, co się tam działo. W każdym razie zaraz po wyjściu Gontarczyków ksiądz zasłabł, poszedł do siebie i wezwano lekarza. No i zmarł.

Lekarz, który wystawił akt zgonu, napisał, że to był zator płuc, bo tak się wydawało. Ale to dziwne, bo tuż przed śmiercią wydobywała się z jego ust jakaś piana.

Kiedy okazało się, że małżeństwo było agentami Służby Bezpieczeństwa?

Były różne przecieki. Ona była niemieckiego pochodzenia. Zresztą wiedziałem, że dlatego przyjechali z dzieckiem do Niemiec i dostali od razu obywatelstwo niemieckie. Przenieśli się do Carlsbergu i tam zabiegali o przychylność ojca Blachnickiego. Jedno z nich bodajże pracowało w drukarni, bo ksiądz założył bardzo prężnie działającą drukarnię. Tam drukowano Pismo Święte i różnego typu materiały religijne, które były przesyłane na wschód, do republik bałtyckich. Ja zresztą pomagałem księdzu w przesyłaniu różnych materiałów via Polska na teren Sowietów.

W pewnym momencie zaczęły się tam różne awarie maszyn, jakieś dziwne rzeczy. Wszyscy mówili księdzu, że to jest robota Gontarczyków, że oni są sprawcami. Jakiś czas po śmierci księdza zniknęli. Wywiad peerelowski ich ewakuował.

Czy w ogóle ktoś widział papiery Gontarczyków?

Otrzymałem pół roku przed jego śmiercią informacje, że tam są agenci. Jeszcze byłem bardzo ostrożny, bo przychodziły do nas również fałszywe donosy na różnych ludzi. Natomiast wiem, że potem Solidarność Walcząca dowiedziała się z pewnego źródła, że małżeństwo Gontarczyków współpracuje ze Służbą Bezpieczeństwa albo wręcz są pracownikami wywiadu.

Znany jest fakt, że pani Jolanta Lange, dawniej Gontarczyk, ma swoją fundację. W Wikipedii napisane jest, że jest doktorem socjologii, działaczką na rzecz praw człowieka. I na końcu wzmianka: współpracowała ze Służbą Bezpieczeństwa. A jej fundacja dostaje bardzo dużo pieniędzy – bo milion dwieście tysięcy to nie jest mało – z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z wydawcą i działaczem opozycji z czasów PRL Piotrem Jeglińskim pt. „Niewyjaśnione zbrodnie założycielskie” znajduje się na s. 16 i 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z wydawcą i działaczem opozycji z czasów PRL Piotrem Jeglińskim pt. „Niewyjaśnione zbrodnie założycielskie” na s. 16 i 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Kto w Polsce będzie chciał szkodzić dziadkom, babciom, wujkom i kuzynom? / Jan Bogatko, „Kurier WNET” 106/2023

Dekomunizacji u nas nie było i nie będzie. Bezpieka łeb trzyma wysoko, a jej agenci korzystają ze wsparcia tzw. liberałów, np. prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego, o mało co prezydenta Polski.

Jan Bogatko

Sami swoi

Mordowanie księży to niemal podstawowe zajęcie bolszewickich rewolucjonierów. We Francji czy Rosji robiono to masowo. W Niemczech Karl Fritsch, socjalista z SS, dawał księżom w Auschwitz miesiąc, wyjść stamtąd mogli tylko przez komin. W sowieckiej Polsce czerwony skrytobójca do końca mordował czarnych. W kraju i za granicą. Ich interesów bronią dziś Totalni, mając poparcie wielu Polaków.

Bezpieka, która zabiega w Polsce o utrzymanie swych przywilejów jako „policja polityczna, jaka jest w każdym kraju na świecie” (z wystąpienia esbeka na spotkaniu z „ikoną liberałów”, Donaldem Tuskiem), łeb trzyma wysoko, bo dekomunizacji w Polsce nie było i pewnie nie będzie, bo kto będzie chciał szkodzić dziadkom, babciom, wujkom i kuzynom, w myśl hasła „na co to komu i po co?”. Agenci bezpieki korzystają ze wsparcia tzw. liberałów, np. prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego, o mało co zresztą prezydenta Polski.

Może to tradycje rodzinne (mamusia niedoszłego pana prezydenta, Teresa Trzaskowska, ksywa „Justyna”, od 1960 r. pracowała jako kapuś dla bezpieki, informując swych mocodawców jako żona jednego z najbardziej znanych muzyków jazzowych, Andrzeja Trzaskowskiego, o wszelkich kontaktach muzyków i jazzmanów z dyplomatami zachodnimi) sprawiły, że nad koleżanką mamusi rozpostarł ochronny parasol?

Wprawdzie prezydent RP OMC (o mało co), Trzaskowski, naśmiewał się, jak tylko mógł, z doniesień medialnych na temat powiązań jego rodziny z polskosowieckimi służbami, ale sprawa wcale nie była śmieszna. Marek J. Minakowski, mój przyjaciel, z którym współorganizowałem SPSW (Stowarzyszenie Potomków Sejmu Wielkiego), jest nie tylko doktorem filozofii, ale – a nawet przede wszystkim – twórcą największej w dziejach genealogii Polaków. Z niej można się dowiedzieć o powiązaniach rodzinnych „liberała”. Otóż pierwszym mężem Teresy Trzaskowskiej był Marian Ferster. Trzaskowska została tym samym synową Aleksandra i Władysławy Fersterów. Jej teściowa była funkcjonariuszem UB. Z kolei stryj Władysławy Fersterowej, Bolesław Drobner, w latach 50. był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krakowie, w wcześniej ministrem sowieckiego okupacyjnego PKWN. Ubecja oblige!

Czy opieka, także i finansowa (2 mln zł dla fundacji „Pro Humanum”, LGBT itd., TW „Panny”), nad swego czasu agentką bezpieki w Niemczech, Jolantą Gontarczyk (dzisiaj Lange), jaką otoczył Trzaskowski dzisiejszą aktywistkę praw człowieka, za jaką podaje się ta nasłana na księdza Franciszka Blachnickiego agentka, to zbieg okoliczności?

Dla Trzaskowskiego oficjalnie tak. Dla uważnego obserwatora jednak to logiczny element ubecko-lewackiej, antyhumanitarnej działalności. „Pannę” jako Jolantę Gontarczyk, aktywistkę chrześcijańską na rzecz wyzwolenia od komunizmu, poznałem jako korespondent Radia Wolna Europa w Bonn podczas jednej z moich wizyt w Carlsbergu.

Ksiądz Franciszek Blachnicki wydawał wówczas w Niemczech w ramach Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów pismo „Prawda-Krzyż-Wyzwolenie”, a na jego łamach dzisiejsza „obrończyni praw wszelakich mniejszości“ pisywała ohydne, grafomańskie teksty, jakby żywcem przeniesione z „Trybuny Ludu” (starsi czytelnicy zapewne pamiętają, choćby z opowiadań, tę partyjną gadzinówkę), w których takie swojskie wyrażenia, jak „imperializm amerykański”, zastępowały apele o „odnowę moralną i nawrócenie jako jedyną drogę do odzyskania przez Polskę niepodległości”.

„Panna” zaczęła robić oszałamiającą karierę na emigracyjnym rynku politycznym w Niemczech, do chwili ucieczki z Carlsbergu na łeb, na szyję, aczkolwiek z opóźnionym zapłonem, kiedy to zachodnioniemiecka policja i kontrwywiad zainteresowali się Gontarczykami po zagadkowej (już wówczas uważanej za zabójstwo) śmierci kapłana.

Peerelowska bezpieka na ogół interesowała się politycznymi uchodźcami w Niemczech. Gontarczykami się nie interesowała. Wyjechali do Niemiec niby w ramach akcji „łączenia rodzin”, jako że Gontarczykowa pochodziła z rodziny folksdojczów. Wtedy to jeszcze formalnie była z domu Pławska (jej ojciec w Generalnym Gubernatorstwie nazywał się Lange, potem zmienił nazwisko na bardziej odpowiadające nowej rzeczywistości). I nic! Żadnych wizyt z konsulatu PRL, śledzeń, obserwacji! A te były przecież na porządku dziennym!

Kiedy uciekłem z PRL i poprosiłem w Niemczech o azyl (jako były więzień polityczny), zaczęły się telefony i wizyty w Monachium, gdzie mieszkałem (mowa o późnych latach 70.) na Belgrad Strasse. „Po co panu azylprzekonywał mnie człowiek, który zadzwonił do drzwi. – Damy panu paszport konsularny”. Podziękowałem. Jeden z telefonów, pamiętam po dziś dzień, w niedzielę, latem, koło południa, pozornie nie miał nic wspólnego z bezpieką. Mieszkałem wówczas już w innym miejscu, naprzeciwko parlamentu, na Steinsdorf Strasse, w dzielnicy Lehel. Rozmówca informował mnie o przyjeździe mojego znajomego z Warszawy (podając jego imię i nazwisko; sprawdzić nie mogłem, bo wówczas łatwiej było pojechać tramwajem na Antarktydę, niż dodzwonić się z Niemiec do Polski), dodając, że czeka on na mnie przed polskim kościołem w Monachium.

Nie było to daleko od mojego domu. Pojechałem, obszedłem kościół dwa razy naokoło, żywego ducha. Poczekałem jeszcze kilka minut, wreszcie wsiadłem do samochodu (miałem wówczas mini morrisa) i udałem się do domu. Światła zmieniały się na czerwone, kiedy zbliżałem się do skrzyżowania z ruchliwą nawet w letnie popołudnie ulicą Prinzregentenstrasse. Zacząłem hamowanie, ale widzę, że nie tracę prędkości. Redukuję biegi. Nie mam wyjścia – skręcam ostro w prawo, wjeżdżając na szeroką ulicę.

Huk. Zderzenie. I w skrócie: proces w sądzie o spowodowanie wypadku przez wjazd na drogę z pierwszeństwem i wyrok. Uniewinniający! Okazało się, że przy hamulcach ktoś manipulował. Łatwo zgadnąć, kto. Podobny wypadek był udziałem jednego z redaktorów Radia Wolna Europa, Tadeusza Podgórskiego (wtedy w Monachium rozpocząłem współpracę z radiem, było to zatem ostrzeżenie).

Kiedy ogłoszono tzw. upadek komuny, miałem nadzieję, która okazała się płonna, jak wiele innych, że dowiem się, jak to było naprawdę z moim „wypadkiem” na Prinzregentenstrasse. Ale bezpieka strzeże swych tajemnic po dziś dzień. Archiwa, w których znajdowały się dokumenty o wszelkiego rodzaju operacjach podejmowanych przez polskie i sowieckie specsłużby wobec Wolnej Europy i innych ważnych dla PZPR i SB placówek, z Carlsbergiem włącznie (a zatem i operacji „zabić księdza”), zostały zniszczone na rozkaz ppłk. bezpieki, Tadeusza Chętki. Wiadomo też, kiedy: 16 stycznia 1990 roku. Sam Tadeusz Chętka, który zresztą został później pozytywnie zweryfikowany, pełnił także po 1990 r. różne odpowiedzialne funkcje w wywiadzie Rzeczypospolitej Polskiej. Jego przyjaciele i krewni bliżsi i dalsi budują dziś w Polsce wolne, wielokulturowe społeczeństwo bez barier. Jak „Panna”, Jolanta Lange, dawniej Gontarczyk, agentka SB, pupilka Rafała Trzaskowskiego, potomka zacnej, ubeckiej rodziny, prezydenta Warszawy.

Kiedy ksiądz Franciszek Blachnicki zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, małżonkowie Gontarczyk bawili jeszcze przez jakiś czas w Carlsbergu. Nie wydaje się przekonujące twierdzenie, że ich wyjazd do PRL zaraz po zabójstwie księdza Franciszka Blachnickiego mógłby uprawdopodobnić w oczach zachodnioniemieckich służb ich agenturalną działalność. Podejrzenie wobec Gontarczyków utrzymywało się już od pewnego czasu, aczkolwiek w niemieckiej polskiej diasporze rzucano wówczas podejrzeniami dość często, z różnych, nieraz trudnych do zrozumienia powodów.

Wreszcie Gontarczykowie – najwidoczniej uprzedzeni przez bezpiekę – spakowali się i wyjechali na „urlop”. Do Polski. A potem zajął się nimi propagandowo towarzysz Urban, wybitny polski liberał, przyjaciel Adama Michnika, pułkownika Maksymiliana Sznepfa – tatusia Ryszarda Sznepfa, dyplomaty, byłego ambasadora RP w Waszyngtonie. Sami swoi!

W latach 2002–2005 IPN prowadził śledztwo w sprawie śmierci księdza Franciszka Blachnickiego. Wykazało ono to, co wykazać było wolno: że twórca centrum duchowego w Carlsbergu był inwigilowany przez SB za pośrednictwem jego najbliższych współpracowników (małżonków Jolanty i Andrzeja Gontarczyków, tajnych współpracowników SB), jak również, że mógł umrzeć na skutek otrucia.

Prowadząca śledztwo prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach, Ewa Koj, odstąpiła od przesłuchania funkcjonariuszy SB zamieszanych bezpośrednio w inwigilację ks. Franciszka Blachnickiego i postanowieniem z 6 lipca 2006 r. umorzyła śledztwo w sprawie zabójstwa ks. Franciszka Blachnickiego przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego poprzez podanie mu trucizny, wobec braku danych dostatecznie uzasadniających popełnienie takiego przestępstwa.

Po ponownym podjęciu śledztwa 14 marca 2023 r. IPN poinformował, że śmierć ks. Franciszka Blachnickiego 27 lutego 1987 r. nastąpiła na skutek zabójstwa poprzez podanie ofierze śmiertelnych substancji toksycznych. Wykazały to czynności procesowe przeprowadzone w Polsce oraz na terenie Niemiec, Austrii i Węgier przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach.

Sprawcy zbrodni mają w Polsce przyjaciół w szeregach dawnych (i dzisiejszych) towarzyszy walki. Zapewne unikną kary. Przeciwko zamordowanemu księdzu ruszy lawina ohydnych oskarżeń.

Felieton Jana Bogatki pt. „Sami swoi” znajduje się na s. 4–5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana Bogatki pt. „Sami swoi” na s. 4–5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Do poprawy sytuacji demograficznej nie wystarczy więcej pieniędzy. Potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa

Fot. domena publiczna, Picryl.com

Jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to poprawę spójności całego społeczeństwa, polepszy stosunki międzyludzkie.

Marcin Niewalda

Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej?

Przez setki, ba! tysiące lat rodziny wielopokoleniowe stanowiły podstawową komórkę społeczną. Obok ojca, matki i dzieci żyły babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzyni.

Do grupy dołączali czasem dalsi krewni, osoby na łaskawym chlebie (rezydenci, gracjaliści, stare wiarusy). Tak żyli ludzie nie tylko we dworach czy pałacach.

Wielopokoleniowe i „wielorodzinne” rodziny istniały też w chatach wiejskich – różnił się jedynie model współdzielenia przestrzeni. Mitem jest to, że duża rodzina dawniej istniała tylko wśród arystokracji.

W wiejskich chatach było skromniej – szczególnie bieda radykalnie powiększyła się w czasie zaborów. Jeśli w katastrze z 1820 roku mamy 80 domów w danej wsi i 800 mieszkańców – to średnia ilość ludzi w jednym „domie” wynosiła 10 (a często nawet więcej). Na pewno warunki były skromniejsze – szczególnie w XIX wieku – nie każdy mógł mieć swój pokój, czy nawet swoje łóżko – ale w takich domach żyli na pewno dziadkowie i często rodzeństwo rodziców z dziećmi. Widać to też po księgach metrykalnych, gdzie dzieci różnych rodziców rodzą się pod tym samym numerem.

Na wsiach zachodził też inny proces, komplementarny. Faktycznie praktyczniej było mieć osoby dom – ale zauważmy, że te domy były bardzo blisko siebie. Z racji na brak wielkich domów, gdy pojawiały się dzieci, przenoszono daną rodzinę do domu w pobliżu.

Mieszkanie „na swoim” nie powodowało oddzielenia się rodziny. Kuzyni „zza płota” bawili się wspólnie, razem spędzali święta, razem dogadywali wiele spraw. Charakter pracy powodował też, że większość prac polowych wykonywano wspólnie (raz na polu jednej rodziny, raz drugiej, innym razem na sąsiada itd.)

Cały ten system, we dworach czy w wioskach, uzupełniał się, zamieniał rolami, wspierał, zastępował, stanowił ubezpieczenie w przypadku ciężkich doświadczeń. Każdy wnosił do tego mikroświata swoje unikalne wartości, pracę, pomysły, idee. Całość łatwiej było też żywić, ubierać, otaczać opieką. Czy to w dworach, czy w chatach taki system się sprawdzał i uczył wzajemnej wyrozumiałości. Uznawanie siebie nawzajem, dawanie prawa do życia, zbliżanie się i upodabnianie powodowało większą spójność rodzin i całych społeczeństw.

Dzisiaj żyjemy w epoce „rodzina na swoim”. Trudno wyobrazić sobie, że dziecko nie ma własnego mieszkania, gdy żeni się lub wychodzi za mąż. Walczy o to młodzież kuszona brakiem kontroli, napomnień, czujnego oka.

Jednak młoda rodzina na swoich barkach dźwiga całe 100% odpowiedzialności za utrzymanie, wychowanie, organizację. Trudno dziwić się, że wobec takiego obciążenia wiele małżeństw nie decyduje się na kolejne dziecko, a czasem nawet na pierwsze.

Każdy chce żyć na swoim, ale nie jest świadom mnogich obowiązków. Zresztą (nie)wielkość mieszkań uniemożliwia inne rozwiązanie.

500+ pomogło zlikwidować ogromny margines biedy. Pomogło też rodzinom, dla których często zwykły wyjazd na weekend był trudny do zrealizowania. Sprzyjało złagodzeniu wysiłków poświęcanych na przeżycie i pozwalało zająć się takimi sprawami, jak choćby wychowanie czy czas wolny. Przede wszystkim przyspieszyło też obrót pieniądza w ekonomii. To też bardzo istotny element usprawniania przepływu funduszy w tzw. wąskich gardłach gospodarki. Ten element, całkowicie nierozumiany przez rządy PO-PSL, stał się świetnym napędem gospodarki prowadzonej przez rządy prawicy.

Widać też z danych demograficznych, że urodziło się nieco więcej dzieci. Jednak sytuacja nie uległa dużej zmianie. Na pewno nie tak, jak oczekiwaliśmy. Wzrost dzietności nie zatrzymał trendów spadkowych, nieznacznie tylko wypłaszczył krzywą. Do poprawy sytuacji w kwestii demograficznej potrzeba czegoś innego niż tylko pieniądze, potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa.

Z punktu widzenia ekonomii małe rodziny w swoich mieszkaniach nie są optymalnym rozwiązaniem. Dużo taniej jest utrzymywać większą rodzinę (z wujkami, ciociami…), do której każdy coś wnosi, gdzie gotuje się wspólnie, gdzie wiele spraw załatwia się „hurtowo”.

Nie opłaca się to natomiast deweloperom i sprzedawcom mieszkań oraz różnym firmom handlowym. Np. w dużych rodzinach marnuje się mniej jedzenia, więc mniej się go kupuje. Wynika z tego, że gdyby ludzie myśleli jedynie racjonalnie, ekonomicznie, nie wybieraliby życia każdą rodziną osobno. Raczej skupialiby się w większe grupy. Decyzje o życiu „na swoim” mają raczej podłoże psychologiczne i socjologiczne.

Faktem jest, że różnice pokoleniowe są obecnie bardzo duże. Większe niż dawniej. Ale są one tak drastyczne również z powodu właśnie rozdzielenia pokoleń. To błędne koło – sprzężenie zwrotne. Różnice powodują rozdzielanie, a rozdzielanie sprzyja pogłębianiu różnic. Młodzież nie wie, jak potężna odpowiedzialność czeka ich przy podjęciu samotnego życia. Nie jest tego świadoma, nawet gdy tworzy własne rodziny, ale to obciążenie i wpływa na setki podejmowanych decyzji – między innymi o ilości dzieci. Dobrze to widać w rodzinach, które mimo wszystko trzymają się razem, gdzie dziadkowie są kochani i obecni – tam często rodzi się 3, 4 i więcej dzieci.

Owo rozdzielenie pokoleń jest przyczyną także wielu innych niedobrych zjawisk – np. tego, co widać w Szwecji, gdzie tysiące staruszków umiera w całkowitej samotności, do tego stopnia, że ich ciała zostają w mieszkaniach kilka miesięcy po śmierci (rachunki płacą się automatycznie).

Rozdzielenie, brak oparcia, samotność decyzyjna – powodują też wiele depresji, samobójstw, wzajemnej agresji itp., itd. Wszystkie te zjawiska, które wynikają z poczucia osamotnienia i lęków, zwiększyły się w ostatnich dziesięcioleciach ogromnie.

Błędnie rozpoznają sytuację psycholodzy wyrośli na ideologii lewackiej – którzy kładą nacisk na życie w zgodzie z sobą, całkowicie pomijając życie w zgodzie z otaczającym światem. Pomimo tego, że klienci wychodzą z terapii szczęśliwi i pewni siebie, negatywne zjawiska jeszcze bardziej się pogłębiają.

Duże rodziny wielu kojarzą się z biedą, czasem nawet z patologią. Ten niebezpieczny mit powstał dlatego, że z możliwości „życia na swoim” nie mogą skorzystać tylko rodziny najbiedniejsze, często borykające się z problemami. Popatrzmy jednak na kultury zwane pierwotnymi – te, gdzie ludzie żyją od tysięcy lat w zgodzie z naturą. Nie ma tam luksusów, kafelków w łazienkach, czasem nie ma w ogóle łazienek czy podłogi – ale ludzie wydają się tam szczęśliwi. Matka piastuje 10 z rzędu dziecko i nie narzeka, lecz jest dumna ze swoich pociech, z których starsze już pomagają jej w gospodarstwie.

Wszędzie tam, gdzie nie dotarła nowoczesność, rodziny są liczniejsze. Gdy docierają tam zdobycze cywilizacji, dzietność maleje. Pomimo to jednak byłoby wielkim nietaktem i fatalnym uproszczeniem twierdzić, że rodziny wielodzietne to rodziny zacofane.

Reasumując, jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to też poprawę spójności całego społeczeństwa, a co za tym idzie, polepszy stosunki międzyludzkie, tak ostatnio zaognione. Na pewno nie można tej sytuacji zmienić na siłę, za pomocą rozporządzeń, ale może warto choć stworzyć możliwość tym, którzy chcieliby tworzyć takie rodziny. Może trochę wypromować temat, dać ulgi dla budownictwa mieszkalnego z większą ilością pokoi, dwiema kuchniami, trzema łazienkami. Być może warto pomyśleć o ulgach podatkowych z racji na mieszkanie wspólne, pokazywać dobre wzorce w filmach czy reportażach.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” znajduje się na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Niedługo wybory. W Polsce jakby wróciła epoka saska, choć dziś należałoby mówić: jedni do Prusa, inni do Rusa…

CC0, Publicdomainpictures.net

Sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje.

Zygmunt Zieliński

Alternatywa dla Polski

Kiedy dorastałem, chodziło się na głosowanie. Wyborów nie było, choć na plakatach rządowych można było przeczytać słowo: Wybory. Ale jaki był wybór? Żaden, bo lista kandydatów PZPR była z góry ustalona, zatem żadna konkurencja nie wchodziła w rachubę. (…)

W Polsce po 1989 roku są wybory jak się patrzy, temu nie można zaprzeczyć. A więc suwerenność narodu – w czasach komunistycznych nominalna – przybrała postać realną. Temu też trudno zaprzeczyć.

Inna rzecz, że kierownictwo UE, coraz bardziej skłaniające się do scentralizowanego autokratyzmu, wyraźnie sięga po wzorce wypracowane w ZSRS i demoludach. Właściwie, mówiąc prawdę, skąd miałoby je czerpać? Wzorce afrykańskie, azjatyckie są zbyt odległe i nie pozwalają na woalowanie intencji pozorami jakiegoś dobra publicznego, czy nawet potrzebami demokracji. Najbliższe wzorce to bardzo siermiężny komunizm sowiecki czy faszyzm, może nie tyle włoski, co niemiecki. Nie powinno dziwić, że środowiska „europejskie” nazywają wszystko, co trąci patriotyzmem, suwerennością i tożsamością kulturową, narodową – faszyzmem. Wiadomo: łapać złodzieja!, krzyczy złodziej. A głupcy, którzy to powtarzają, często nawet nie wiedzą, czym był faszyzm. (…)

Podczas jednego ze spotkań na Mazowszu Jarosław Kaczyński powiedział: „Oni po prostu nie są w stanie znieść tego, że to nie oni rządzą”. Jest to prawda, ale niecała. „Oni” muszą za wszelką cenę chcieć rządzić, bo taki jest wymóg tej Unii, o jakiej wyżej napisano.

Ta opozycja ma faktycznie spełnić rolę, jaką kiedyś spełniła targowica. Ma do tego stopnia zdestabilizować kraj, a przy tym zamulić umysły Polaków, by sami zakończyli burzliwą, choć chwalebną historię Rzeczypospolitej i oddali ją na pastwę eurokratów. Warunkiem jest wypranie serc i mózgów z patriotyzmu, wyśmianie całej historii i tradycji narodu, sponiewieranie religii i oplucie Kościoła. Wiele sił na to pracuje, media w obcych rękach na pierwszym miejscu, ale także sprzedajni politycy, łatwy do kupienia odłam inteligencji, zwłaszcza uniwersyteckiej, degradacja, a możliwie także dezintegracja moralna szkolnictwa.

Wszystko to zostało przećwiczone od zaborów poprzez okupację, PRL, kiedy to wszyscy nasi wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni tępili prawdziwe elity, a na ich miejsce tworzyli tzw. pseudoelity lub też, posługując się terminologią Anny Pawełczyńskiej, lumpenelitę. Nie da się wytłumaczyć inaczej postępowania opozycji totalnej, która brutalnie walczy o władzę, ani się troszcząc o to, że nie czyni tego w oparciu o żaden program konstruktywny, alternatywny do rządowego. Ona programu mieć nie musi, gdyż jedynym jej celem jest podanie Polski na pożarcie eurokratom. W dodatku może swoją opozycyjność argumentować sposobem nadąsanego, niesfornego bachora: „nie, bo nie”. Do tego trzeba jednak głupiego społeczeństwa. (…)

Sondaże poparcia dla partii politycznych pojawiają się nader często, może za często, ale są one przeważnie produktem autopromocji, bo nie inaczej jest, jeśli sondaż pognębia przeciwnika.

Jeśli dokonuje go instytucja starającą się o bezstronność, wtedy w przybliżeniu obrazuje on sympatie i antypatie polityczne może nie całego społeczeństwa, ale tej jego części, która w jakiś sposób jest aktywna politycznie. Jakkolwiek by było, sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje, i to z powodu banalnego. Po prostu panuje w tym względzie karygodna ignorancja i beztroska. (…)

Koalicja Obywatelska: Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Inicjatywa Polska, Zieloni – ugrupowanie lewicowe, niezależnie od tego, z czym się obecnie kojarzy lewica, niekoniecznie z partą mającą to słowo w nazwie. Na to ugrupowanie rzeczonym sondażu głosowałoby 28% wyborców.

Już sama ta liczba ma swoją wymowę, bo blisko 1/3 Polaków oddaje głos na ugrupowania polityczne i ideologiczne rzekomo bardzo zróżnicowane światopoglądowo, o bardziej niż mglistym programie mającym służyć rozwojowi Polski lub całkowicie go pozbawione.

Wyborcy KO muszą zdawać sobie sprawę tego, że są zwolennikami aborcji, a tym samym są wyłączeni z Kościoła katolickiego ipso facto (ekskomunika latae sententiae). To, że Kościół takiej ekskomuniki nie ogłasza, nie ma znaczenia. Ona istnieje dla każdego, kto kieruje się sumieniem.

Drugi segment totalnej – Polska 2050. Dziwny twór. Właściwie nie wiadomo co. Lider, w polityce deus ex machina.

Trzeba mieć kolosalną wyobraźnię, by widzieć go jako prezydenta, premiera, ba!, nawet jakiegoś pośledniego ministra. Może ma i wiele zalet, ale w polityce trzeba czegoś więcej niż tylko samej mimiki i grzmiącego głosu. Kiedy śledzę jego „dwór”, widać tam osoby, zdawałoby się, kiedyś sensowne. Jedno, co może osiągnąć to ugrupowanie – to pomóc Tuskowi wepchnąć Polaków w obrożę niemiecką.

Inne partie startujące do sejmu się nie liczą, choć dziś Tusk wziąłby każdego koalicjanta, nie każdy jednak chciałby jego.

PSL ma jeszcze odruchy przyzwoitości, choć swymi wystąpieniami chciałoby je schować, nie narażając się możnym. Szkoda, że to ugrupowanie nie podniosło się po nokaucie w PRL. Kiedyś „Żywią i bronią” nie było pustym frazesem. Czy kumanie się z cwaniakiem, który na plecach PSL chce wjechać do polityki, ma jakiś sens? Podobnie ruch narodowy, zawłaszczony przez Konfederację.

W Polsce jak gdyby wróciła epoka saska – jedni do Lasa, drudzy do Sasa, a dziś należałoby mówić: jedni do Prusa, inni do Rusa, byle nie do siebie i u siebie.

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Alternatywa dla Polski”, znajduje się na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Alternatywa dla Polski” na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Czy tego chcemy, czy nie, żyjemy w coraz głębiej podzielonej Polsce / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 103/2023

Fot. publicdomainpictures.net

Ci, którzy zachowują jeszcze jakąś neutralność w tej totalnej wojnie, uważają najczęściej, że obie strony niczym się nie różnią, są więc – jak powiedzielibyśmy na Śląsku – po jednych piniundzach.

Zbigniew Kopczyński

Nie ma symetrii

Użyłem gwary śląskiej dlatego, że to właśnie na Śląsku wyraźnie widać, że niekoniecznie tak jest. Choć obie strony mają dużo za uszami, to jednak istotnie różnią się w tym, co nazywamy stopniem zacietrzewienia, kulturą polityczną czy zwykłą kulturą.

Przekonuje nas o tym śląski dramat (lub komedia) w dwóch aktach. Dramat, bo wydarzenia dużo miały dramaturgii, a komedia, bo oglądane z dystansu wzbudzają uśmiech, raczej politowania.

Akt pierwszy rozegrał się jesienią 2018. Wybory do Sejmiku Województwa Śląskiego wygrała, przewagą jednego mandatu, koalicja antypisowska, jako że jej najważniejszym spoiwem była wrogość wobec partii rządzącej. Sprawa była jasna, negocjacje koalicyjne przebiegły szybko i sprawnie. Dzień przed pierwszą sesją Sejmiku ogłoszono skład nowego Zarządu Województwa z dotychczasowym marszałkiem Wojciechem Saługą (PO) na czele.

Nazajutrz okazało się, że przedwcześnie witano się z gąską. Niejaki Wojciech Kałuża, wybrany z listy Koalicji Obywatelskiej, postanowił zawrzeć koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, dając tej partii, a raczej koalicji, większość w Sejmiku. Na reakcję „demokratycznej” opozycji nie trzeba było długo czekać.

Preludium był wywiad byłego marszałka w Radiu Piekary, w którym skarżył się, że Wojciech Kałuża ukradł mu władzę w województwie, tak jak kradnie się samochody. I choć prowadzący wywiad przytomnie zauważył, że ten samochód nie należał do Saługi, lecz do społeczeństwa województwa, nie powstrzymało to użalania się nad doznaną krzywdą.

Słysząc te lamenty, zwykli mieszkańcy Żor – rodzinnego miasta renegata (czytaj: śląscy działacze Platformy Obywatelskiej i ugrupowań koalicyjnych) „spontanicznie” zebrali się na wiecu w Żorach. Zupełnie przypadkowo na wiec zawitał powracający z Warszawy do domu, aspirujący wtedy do przewodzenia Platformie Borys Budka, gdyż, jak powszechnie wiadomo, Żory znajdują się dokładnie na drodze z Warszawy do Gliwic.

Wiec zgodny był z orwellowskim opisem seansów nienawiści. Poszczególni politycy antypisowskiej koalicji w swoich wystąpieniach prześcigali się w opisach, jakim to złym i fałszywym człowiekiem jest Wojciech Kałuża i jakiej straszliwej zbrodni dokonał. Zebrany tłum skandował: „Oddaj mandat! Przeproś Żory!”. Brakowało tylko gomułkowskiego „Nie przebaczymy, nie zapomnimy!”.

Kulminacyjnym punktem seansu był histeryczny wrzask posłanki Rosy: „Kałuża, ty …..!”w wykropkowanym miejscu padło pewne wulgarne słowo, które po śląsku ma paskudniejsze znaczenie niż w klasycznej polszczyźnie, choć brzmi tak samo. Czysty Orwell.

Niedługo potem Borys Budka rżnął głupa podczas wywiadu, udając, że nie wie, co owo słowo znaczy w śląskiej gwarze. Dziennikarz był jednak przygotowany i przeczytał mu jego słownikową definicję. Wyszło głupio, a raczej klasycznie.

To był początek kampanii nienawiści. Dodać do niej należy nagonkę na rodzinę zdrajcy, zatruwanie jej życia, demonstracje w czasie obrad Sejmiku i wysyp niby-ekspertów od prawa, udowadniających nielegalność postępowania Wojciecha Kałuży i oczywiście Prawa i Sprawiedliwości.

Zdaniem tych niby-ekspertów przejście do ugrupowania opozycyjnego wobec tego, z którego listy kandydat startował, powoduje konieczność oddania mandatu. Tę zasadę prawną wyssali oczywiście z palca. I choć byli to ci sami, którzy tak heroicznie bronili Konstytucji przed jej łamaniem przez PiS, nie zauważyli, że ta właśnie Konstytucja w ustępie 1. artykułu 104 stwierdza:

„Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”.

To o posłach, a o radnych mówi ustęp 1. artykułu 23 ustawy o samorządzie województwa:

„Radny obowiązany jest kierować się dobrem wspólnoty samorządowej województwa. Radny utrzymuje stałą więź z mieszkańcami oraz ich organizacjami, a w szczególności przyjmuje zgłaszane przez mieszkańców województwa postulaty i przedstawia je organom województwa do rozpatrzenia, nie jest jednak związany instrukcjami wyborców”.

Widać więc jasno, że zasada wolnego mandatu posła/radnego jest w Polsce zasadą konstytucyjną. Dzięki niej zmiany barw politycznych w trakcie kadencji były, są i będą. Możemy różne ją oceniać, szczególnie pod kątem etyki, jednak ona obowiązuje i nawoływanie do represji wobec korzystających z niej jest nawoływaniem do łamania Konstytucji właśnie.

Nawiasem mówiąc, coraz rzadziej słychać obrońców Konstytucji. Od czasu, gdy totalna opozycja otwarcie głosi zamiar jej łamania czy to poprzez wprowadzenie aborcji na życzenie i małżeństw jednopłciowych, czy też czystki w sądach i wyprowadzenia przez „silnych ludzi” prezesa NBP.

To tyle o akcie pierwszym.

Akt drugi odbył się dokładnie cztery lata później, w listopadzie tego roku. Zaraz po powrocie ze szczytu klimatycznego w Egipcie marszałek Chełstowski w czasie sesji Sejmiku ogłosił wystąpienie z PiS, przystąpienie do inicjatywy samorządowej i zawarcie koalicji z antypisowską koalicją, po czym spiesznie poleciał do Kataru, jako że jego nieobecność na meczu mogłaby zachwiać morale polskiej reprezentacji.

Jaka była reakcja w porzuconej partii? Nic oryginalnego: szok, wściekłość, rozżalenie i szukanie, komu zawdzięczamy (czyli: kto jest winny), że mało znany poza Tychami i tym samym niesprawdzony członek partii został z dnia na dzień marszałkiem województwa i szefem regionalnych struktur partyjnych. W sumie klasyka i tu nie ma różnic między partiami.

Różnice pojawiły się trochę później. Nikt nie nękał rodziny marszałka. Nikt nie pajacował podczas obrad Sejmiku. Ani prezes PiS, ani żaden z liderów tej partii nie zjawił się na „spontanicznym wiecu oburzonych mieszkańców” w Tychach – mieście marszałka. Takiego wiecu nie było. Nikt nie skandował „Oddaj mandat! Przeproś Tychy!” i, oczywiście, nikt publicznie nie wyzywał wulgarnie zdrajcy.

To akurat dość istotna różnica. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z pisowskich polityków rzucał publicznie mięsem. Totalna opozycja nie ma w tym zahamowań. To taka różnica w kulturze, nie politycznej, a tej osobistej. Nie pojawiły się też niby-prawnicze analizy udowadniające konieczność oddania mandatu.

W tej kwestii odezwały się jednak głosy koalicji antypisowskiej. Być może z powodu nieczystego sumienia, w co wątpię, usiłowały wykazać, że czym innym jest zmiana barw partyjnych zaraz po wyborach, a czym innym trochę później. By to ocenić, przełóżmy to na język życia codziennego normalnych ludzi. A więc Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku, czy naprawdę jest dla Ciebie istotną różnicą, czy mąż/żona zdradzi Cię zaraz po ślubie, czy trochę później?

Dobrym posumowaniem tej sytuacji są triumfalne wypowiedzi Borysa Budki. W jednej z nich, pamiętając o wydarzeniach sprzed czterech lat, stwierdził, że nazwisko Wojciecha Kałuży na zawsze pozostanie synonimem zdrady. I mówił to w obecności marszałka Chełstowskiego. Trudno o lepszą ocenę nowego koalicjanta. I trudno o lepszy przykład stosowania etyki Kalego.

W pustyni i w puszczy warto czytać z wielu powodów. Jednym z nich jest fragment, gdy Staś Tarkowski usiłuje wprowadzić Kalego w zasady wiary katolickiej. Sprawdzenie efektów nauczania wyglądało tak:

— Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek?
— Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek.
— Doskonale! — zawołał Staś — a dobry?
Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu:
— Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy.

Etyka Kalego obowiązywała w Platformie już w czasach, kiedy o Borysie Budce nikt nie słyszał. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005–2007) miała miejsce dziennikarska prowokacja. Posłanka Beger (Samoobrona) zwróciła się do Adama Lipińskiego – znaczącego wtedy polityka PiS – z propozycją przejścia do klubu PiS w zamian za stanowisko ministerialne.

Rozmowa odbyła się w pokoju posłanki nafaszerowanym wcześniej sprzętem rejestrującym, więc zobaczyła ją cała Polska. Dało to powód politykom Platformy do oskarżeń o korupcję polityczną. I nie miało znaczenia, że inicjatywa wyszła od Renaty Beger, a Adam Lipiński przekazał jej odpowiedź odmowną.

Sam fakt prowadzenia rozmów był dla opozycji dowodem korupcji. Powstało więc miasteczko namiotowe, a protestujący, z Donaldem Tuskiem i innymi ówczesnymi liderami Platformy, domagali się – wtedy jeszcze bezskutecznie – dymisji rządu.

Minęło trochę czasu, rządziła Platforma. Powołano komisję sejmową do zbadania afery hazardowej, w którą zamieszani byli czołowi politycy PO. Powołano ją tak, by niczego nie wykryła. Zasiadających w niej posłów PiS zneutralizowano, więc pierwszą gwiazdą został polityk wtedy opozycyjnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej – Bartosz Arłukowicz, zdobywając dużą popularność.

Krótko po tym ogłoszono, że Bartosz Arłukowicz przechodzi do Platformy. Otrzymał też nowo utworzone stanowisko ministra do spraw niepotrzebnych, to znaczy do spraw wykluczonych. Do końca kadencji nikogo nie wkluczył ani nie wykluczył, a działalność ministerstwa ograniczyła się do wypłacania pensji ministra i obsługującego go personelu oraz generowania kosztów swego istnienia. W tym wypadku jednak nie było mowy o jakiejkolwiek korupcji, albowiem Arłukowicz przeszedł na właściwą stronę.

Od opisywanych przez Sienkiewicza wydarzeń minęło 140 lat. W tym czasie Afryka ucywilizowała się, znaczna część jej ludności wyznaje chrześcijaństwo i chrześcijański system wartości oparty na indywidualnej odpowiedzialności i zasadach takich samych dla każdego, czyli oceny postępowania w zależności od dokonanych wyborów i czynów, a nie osoby ich dokonującej. W tym samym czasie polska totalna opozycja cofnęła się do poziomu pogańskich dzikusów.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Dla ogółu Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Ukraińcy zaś uważali ich za grupę regionalną, posługującą się gwarą

Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK

W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor

Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.

Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.

W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)

Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.

W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .

Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.

Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.

W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.

Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)

Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?

Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.

Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.

Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.

Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.

Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.

W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.

Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.

Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.

Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.

Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)

Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością

Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.

Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)

Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.

Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)

Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.

Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.

Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.

A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022