Poznański Czerwiec – odchodzą ostatni uczestnicy poznańskiego powstania /Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 76/2020

Za poznańską masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska.

Jan Martini

Odchodzą świadkowie historii

9 września 2020 roku zmarł ostatni uczestnik powstania poznańskiego 1956 roku, który walczył z bronią w ręku – Jerzy Grabus.

Karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny. Był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale przez donos kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych. Właśnie w ten sposób został „namierzony” Jerzy Grabus.

Wśród „polskich miesięcy”, podczas których stopniowo wyrywaliśmy coraz więcej podmiotowości, te 3 dni w czerwcu 1956 roku, zwane w PRL jako „wypadki poznańskie”, wyznaczyły cezurę chyba najważniejszą.

Było to ostatnie zbrojne wystąpienie Polaków po II wojnie światowej. Równocześnie przemiany będące konsekwencją tych wydarzeń zakończyły okres nieformalnej powojennej okupacji sowieckiej, a późniejsza ułomna i zwasalizowana Polska Rzeczpospolita Ludowa była jednak formą państwowości polskiej.

W 2015 roku miałem okazję zarejestrować długie, bardzo interesujące wspomnienia członków poznańskiego Klubu Gazety Polskiej, będących bezpośrednimi uczestnikami Poznańskiego Czerwca – Zofii Bartoszewskiej i Jerzego Grabusa (film pt. Poznański Czerwiec 56 w relacji uczestników jest dostępny na YT).

Zofia Bartoszewska była pielęgniarką w szpitalu im. Raszei, położonym w sąsiedztwie siedziby Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet po 50 latach jej głos się łamie, gdy mówi o ciężko rannym 17-letnim chłopcu, który całą noc wołał matkę i zmarł rano, 20 minut przed jej przybyciem…

Natomiast Jerzy Grabus karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny i był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Będąc dwukrotnie ranny, Grabus miał wiele szczęścia – raz pocisk rozerwał mu marynarkę i oparzył bok (kula opuszczając lufę jest gorąca), rany zaś w kostkę w ferworze walki początkowo nawet nie zauważył. Po opatrzeniu rany i wylaniu krwi z buta poszedł walczyć dalej. Ponieważ szybko po tych wydarzeniach wyjechał z miasta na praktykę studencką do Gdańska, nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale przez donos kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Choć samo aresztowanie miało brutalny przebieg (podczas aresztowania wskutek kopniaka pękła mu nerka), w samym śledztwie nie był traktowany źle. Widocznie funkcjonariusze wyczuli już wiatr historii i nadchodzące zmiany.

Grabusowi groziła kara śmierci, ale po objęciu władzy przez Gomułkę został zwolniony. Nie znaczy to, że komuniści o nim zapomnieli – został wyrzucony ze studiów i nigdzie nie mógł znaleźć pracy, a przez 11 lat był niepokojony przez funkcjonariuszy już nie UB, lecz SB.

(Po Październiku zlikwidowano Urząd Bezpieczeństwa, a jego „zasoby kadrowe” przeniesiono do milicji, tworząc w niej pion bezpieczeństwa – SB). W 1989 roku byliśmy świadkami równie kosmetycznej operacji likwidacji SB. Przezorny gen. Kiszczak przeniósł część funkcjonariuszy do milicji (wkrótce przemianowanej na policję), a resztę, po symbolicznej weryfikacji i odrzuceniu niektórych, zatrudniono w Urzędzie Ochrony Państwa.

Relacje Grabusa i Bartoszewskiej ujawniły szereg nieznanych faktów. Te białe plamy powstania poznańskiego 1956 r. ciągle czekają na rzetelne badania historyczne. Jednak wydaje się, że wciąż nie ma na to klimatu politycznego, a świadków coraz mniej… Zarówno Grabus, jak i Bartoszewska twierdzili, że „wypadki poznańskie” zostały sprowokowane, a świadczy o tym choćby fakt, że strajk w zakładach Cegielskiego rozpoczął się podczas Targów Poznańskich, kiedy w mieście przebywała duża ilość cudzoziemców.

Nieznany jest los więźniów przetrzymywanych w piwnicach Urzędu Bezpieczeństwa – prawdopodobnie zostali wymordowani podczas oblężenia gmachu. Szkielety znalezione na poligonie w Biedrusku mogą należeć do żołnierzy, którzy odmówili strzelania do ludzi lub przeszli na stronę powstańców. Bardzo mało wiadomo na temat aresztowań i represji wobec personelu medycznego kryjącego rannych powstańców. Chyba te obszary badawcze nie podlegały zainteresowaniu historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego, którzy pierwsi zajęli się Czerwcem ’56.

Oficjalnie władze „zatwierdziły” 72 ofiary śmiertelne i 230 rannych, ale nie ulega wątpliwości, że są to liczby znacznie zaniżone.

Obecni podczas wydarzeń w Poznaniu francuscy dziennikarze znaleźli sprytny pomysł na zweryfikowanie liczby ofiar. Zgłosili oni do władz, że zaginął ich kolega. Powołano komisję, w skład której, obok przedstawicieli ambasady francuskiej i dziennikarzy – kolegów „zaginionego” – wchodził minister zdrowia Sztachelski. Przeszukano wszystkie szpitalne kostnice, Francuzi dziennikarza nie znaleźli, ale przy okazji policzyli zmarłych od ran postrzałowych. Do południa 29 czerwca było ich 115. Biorąc pod uwagę fakt, że walki trwały jeszcze następną dobę, a część ciężko rannych zmarła później, można szacować ogólną ilość ofiar śmiertelnych na ok. 150. Mimo przerwania łączności telefonicznej, szpitale komunikowały się między sobą (pożyczano środki opatrunkowe, przemieszczano pacjentów), a służba zdrowia doskonale orientowała się o ogólnej ilości rannych, których mogło być ok. tysiąca. Ponadto wielu rannych po udzieleniu pomocy nie wpisywano do oficjalnych rejestrów z uwagi na możliwość represji.

Zofia Bartoszewska, odwiedzając koleżankę-pielęgniarkę, której narzeczony pracował jako fotograf w UB, widziała walizkę zdjęć z demonstracji. Dowiedziała się też, że stu takich fotografów wyszło na ulice miasta podczas zajść.

Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych (taką „działalnością usługową” dla SB zajmował się „wczesny Wałęsa”). Właśnie w ten sposób został namierzony Jerzy Grabus. Podczas śledztwa widział on ogromne wory ze zdjęciami w pokojach przesłuchań.

Po stłumieniu oporu na miasto spadły wielkie represje – kilka tysięcy zatrzymanych osób umieszczono w obozie filtracyjnym na lotnisku Ławica. Wybrano 800 podejrzanych do bardziej wnikliwego śledztwa, w końcu do spraw sądowych zakwalifikowano 130. Wśród nich był Jerzy Grabus. Aby „przeprocesować” taką ilość, potrzebne było „wzmocnienie kadrowe” – to wówczas powiększono liczbę etatów w UB do 900 i ta „firma” stała się jednym z największych zakładów pracy w mieście. Prawdopodobnie ówczesne decyzje kadrowe, tak bardzo wzmacniające protoplastów dzisiejszej „lewicy laickiej”, mają wpływ na obecne preferencje wyborcze mieszkańców – to w Poznaniu na kandydata „polskojęzycznych Europejczyków” (jak siebie określają) padło 74% głosów – więcej niż w Warszawie czy Gdańsku.

Za masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Powołano partyjno-rządową komisję do spraw wyjaśnienia przyczyn „wypadków poznańskich”, na czele której stał nieznany wówczas Edward Gierek. Komisja ustaliła, że próbę „kontrrewolucji” wywołali „agenci imperializmu amerykańskiego”. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska. Zwycięstwo nad ludnością Poznania odniósł sowiecki wojskowy w Polsce, znany jako „generał Stanisław Popławski – syn polskiego chłopa spod Mohylewa”. Zdaniem wielu historyków jego prawdziwe nazwisko to Sergiej Fiodorowicz Gorochow. Po stłumieniu oporu poznaniaków został odwołany do Rosji. Do śmierci pobierał polską emeryturę, a na jego pogrzeb w 1973 roku do Moskwy pojechała delegacja partyjno-rządowa z gen. Jaruzelskim na czele. W osiemnastą rocznicę poznańskiej masakry – 28 czerwca 1974 roku – zwodowano w Gdańsku statek MS „Generał Stanisław Popławski”… W oficjalnym biogramie generała wymieniony jest jego „szlak bojowy” i kampanie, w których uczestniczył. Jako ostatni punkt kariery zawodowej tego oficera wymienione jest „powstanie poznańskie”.

Drugi sowiecki generał Jerzy (Jurij) Bordziłowski, który w Poznaniu wydał rozkaz strzelania ostrą amunicją, powrócił do ZSRR później, bo dopiero podczas kolejnego „zakrętu historii” – w roku 1968. Miał on długą historię walki z Polakami, bo debiutował w tej roli już podczas wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920.

Po październikowym przesileniu 1956 roku wielu spośród tysięcy sowieckich oficerów oddelegowanych do służby w wojsku polskim wróciło do Rosji (na czele z marszałkiem Rokossowskim). Jednak jakaś część pozostała. Ich dzieci mówią już bez akcentu i z pewnością nie są wyborcami Prawa i Sprawiedliwości.

Podczas zaborów znane były liczne przypadki polonizacji (szczególnie w zaborze austriackim) dzieci wojskowych zaborczych armii. Jednak rosyjscy oficerowie oddelegowanych do „pełnienia obowiązków Polaków” (tzw. POP) w latach 1944–1945, specjalnie przygotowywani, po intensywnych kursach językowych, byli zbyt przywiązani do swej radzieckiej ojczyzny, by ulec polonizacji. Może ich dzieci i wnuki dalej wykonują jakieś zadania?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Odchodzą świadkowie historii” znajduje się na s. 1 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Odchodzą świadkowie historii” na s. 1 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wielkopolskie Stowarzyszenie Upamiętniania Żołnierzy Wyklętych uczciło 75 rocznicę powstania Narodowych Sił Zbrojnych

W uroczystości uczestniczył generał Jan Podhorski, 99-letni weteran wojny obronnej 1939 roku, żołnierz AK, powstaniec warszawski, członek Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych.

Andrzej Karczmarczyk

W 75 rocznicę powstania Narodowych Sił Zbrojnych Wielkopolskie Stowarzyszenie Upamiętniania Żołnierzy Wyklętych podjęło inicjatywę uhonorowania tej rocznicy, zapraszając na Mszę św. do kościoła Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu w sobotę 19 września 2020 r.

Mszę poprzedziło odczytanie Apelu Poległych, a liturgię sprawował i homilię wygłosił ks. Leonard Poloch, kapłan silnie związany z Żołnierzami Wyklętymi i kombatantami Armii Krajowej – jest ich kapelanem – oraz wszelkimi organizacjami patriotycznymi.

Generał Jan Podhorski przemawiający pod tablicami pamiątkowymi przy kościele oo. Dominikanów | Fot. A. Karczmarczyk

Na zakończenie homilii, która była tematycznie związana z odczytaną ewangelią, kapłan podziękował braciom z Narodowych Sił Zbrojnych, którzy na ołtarzu Ojczyzny z miłości dla Niej złożyli ofiarę z siebie, i polecił ich Miłosiernemu Bogu. A żyjących polecił Bożej Matce, by tu, na ziemi, otoczyła ich opieką, a szczególnie weterana wojny obronnej 1939 r., żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego, członka Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych – generała Jana Podhorskiego.

Po zakończeniu Mszy św. wręczono kwiaty 99-letniemu generałowi Podhorskiemu, po czym uczestnicy udali się ulicami Poznania do krużganków kościoła oo. Dominikanów, by pod tablicami pamiątkowymi złożyć kwiaty i zapalić znicze.

Mimo swoich prawie stu lat i chorych nóg, pan generał Podhorski na stojąco zwrócił się do zebranych. Powiedział m.in.: „Dumny jestem, że słabo chodząc, tę ostatnią moją Mszę kombatancką mogę tutaj zakończyć, złożeniem wieńca pod tablicami ostatnich dowódców z naszego poboru, w tym z wojny 1939–1945. Cieszę się, że tak zakończyliśmy początek tego wieku”.

Po uroczystościach członkowie Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej udali się na ulicę Grottgera pod dom, w którym mieszkał ostatni komendant Narodowych Sił Zbrojnych, Stanisław Kasznica, który zginął strzałem w tył głowy w więzieniu na Mokotowie z rąk oprawców z UB. Tam pod pamiątkową tablicą złożyli kwiaty i zapalili znicz.

Informacja Andrzeja Karczmarczyka pt. „Upamiętnienie 75 rocznicy powstania NSZ” znajduje się na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Informacja Andrzeja Karczmarczyka pt. „Upamiętnienie 75 rocznicy powstania NSZ” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bobołowicz: Nasz kraj jest bardzo zainteresowany uczestnictwem inwestycyjnym w drugiej fali ukraińskiej prywatyzacji

Korespondent Radia WNET na Ukrainie relacjonuje wizytę prezydenta Andrzeja Dudy. Komentuje podpisane przez PGNiG umowy. Wskazuje, że oba państwa dążą do kompromisu w spornych kwestiach historycznych.

 

Paweł Bobołowicz podsumowuje pierwszy dzień wizyty prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie. Omawia wspólną, polsko-ukraińską deklarację podpisaną dzisiaj przez prezydentów obu państw. Dotyczy ona zarówno kwestii historycznych, jak i współczesnych, z dużym naciskiem na kwestie gospodarcze. Potępiono w niej rosyjską aneksję Krymu i agresję w Donbasie. Oba państwa zapewniły o gotowości poszukiwania kompromisu w spornych kwestiach dotyczących trudnej koegzystencji Polaków i Ukraińców na dawnych kresach Rzeczpospolitej.

W deklaracji zwrócono uwagę również na konieczność zapewnienia oświaty polskiej mniejszości.

Jednym z istotnych punktów wizyty prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie było odsłonięcie przed polską ambasadą pomnika Anny Walentynowicz, urodzonej w Równem, gdzie nadal mieszka część jej rodziny:

Przez niektórych mieszkańców Równego Anna Walentynowicz jest traktowana jak Ukrainka. Przypomina się, że jeszcze dzień przed katastrofą smoleńską kontaktowała się z mieszkającą tutaj rodziną.

Planowane jest przeniesienie pomnika tak, by był lepiej widoczny w przestrzeni publicznej ukraińskiej stolicy.

Jutro prezydent Duda poleci do Odessy, gdzie weźmie udział w polsko-ukraińskim forum gospodarczym.

Poruszone będą głównie sprawy energetyczne i infrastrukturalne.

Jak dodaje nasz korespondent, w Odessie znajduje się upamiętnienie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Andrzej Duda na pewno odwiedzi to miejsce.

Paweł Bobołowicz mówi również u umowie, zgodnie z którą Polska będzie brać udział w prywatyzacji ukraińskiej energetyki.

Pokazaliśmy, że nasz kraj jest bardzo zainteresowany uczestnictwem inwestycyjnym w drugiej fali ukraińskiej prywatyzacji.

Na mocy drugiej podpisanej dzisiaj umowy, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo rozpocznie, wspólnie z ukraińską spółką ERU prace wydobywcze przy granicy z Polską, gdzie z znajdują się złoża gazu:

Do tej pory współpraca PGNiG z ERU dotyczyła przesyłu gazu. Teraz PGNiG jeszcze bardziej zaznaczy swoją obecność na Ukrainie i będzie czerpać większe zyski.

Jak dodaje korespondent Radia WNET,  umowy są skonstruowane w ten sposób, by ograniczyć wpływ chwiejności ukraińskiej sceny politycznej na charakter współpracy obu sąsiadów.

Paweł Bobołowicz mówi również o problemie zniszczenia upamiętnienia na górze Monastyrz w Polsce, poświęconego żołnierzom Ukraińskiej Powstańczej Armii walczących z NKWD:

Wczoraj pojawiła się informacja, że na górze Monastyrz umieszczono odnowioną tablicę, jednak bez nazwisk i wieku żołnierzy, którzy zginęli. Część historyków ukraińskich twierdziło, że sposób odnowienia tablicy może zaszkodzić wizycie. Wszystko jednak wskazuje, że władze obu krajów znalazły kompromis.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem – nie byłoby Cudu nad Wisłą…

203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na kilka dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej.

Stanisław Orzeł

Przed laty, w jesienny wieczór, słuchałem w rodzinie opowieści o tym, że gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem w 1920 r. – nie byłoby „cudu nad Wisłą”… Od ojca słyszałem opowieści o moim starziku, który od Hallera – zanim wrócił na Śląsk do plebiscytu i III powstania – walczył pod Warszawą i o tym, jak Ślązacy powstrzymali atak na Warszawę…

Trochę te opowieści między bajki wkładałem, bo przecież wiadomo: zadecydował genialny manewr Piłsudskiego znad Buga… Jednak „bajki” zaczęły się sprawdzać, gdy jako plutonowy podchorąży, przygotowując lekcje dla kadetów, trafiłem w wojskowych konspektach do Bitwy Warszawskiej na informację o tajnym rozkazie nr 10 000 szefa Sztabu Generalnego, gen. Tadeusza Rozwadowskiego… Wówczas zaczął mi się składać inny obraz teatru działań w tamtych przełomowych dniach 1920 r. A z nim – losy starzika, Ślązaków i Wielkopolan w tych przełomowych dla losów Polski i Europy wydarzeniach. (…)

Rozkaz nr 10 000 gen. Rozwadowskiego

W tych dniach, po odnalezieniu przez bolszewików w mapniku poległego polskiego oficera pierwotnego rozkazu operacyjnego 8358/III z 6 sierpnia, w którym przewidziano w pierwszej kolejności kontruderzenie pod kierunkiem Piłsudskiego znad Wieprza – Tuchaczewski zaczął przesuwać swoje wojska z południa i koncentrować je jak najdalej od pozycji wyjściowych znad Wieprza.

Dzięki złamaniu szyfrów bolszewickich przez zespół wybitnych matematyków i kryptologów Wydziału II Radiowywiadu Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Generalnego pod kierunkiem porucznika Jana Kowalewskiego – jak to określił 10 sierpnia gen. Rozwadowski: „Rozkaz (…) z dnia 8 sierpnia, ustalający zamiary nasze na czas najbliższy, jest mimo wszelkich nakazów najściślejszej poufności już dziś ogólnie znanym. Pierwsze dane wskazują, że i nieprzyjaciel już zna te nasze zamiary i przygotowuje się dlatego bardziej ku północy, dążąc do obronienia swych głównych sił od tak niebezpiecznego dlań uderzenia flankowego z południa.(…) chce przeto osłonić południową flankę swych sił głównych przed naszem uderzeniem, które zamierza sparaliżować jednocześnie naporem owych grup XII tej armji nacierających na Lublin (…) oraz przesuwanymi i bardziej ku północnemu zachodowi (…) armyi XIV i Budionnego. Fakty te zniewalają do pewnych zmian operacyjnych, które tym razem już tylko i wyłącznie zainteresowanym dowódcom przez wgląd w ten rozkaz zakomunikowani zostają (…)”.

Tak zaczynał się odręcznie napisany przez gen. Rozwadowskiego rozkaz o fikcyjnym numerze 10 000.

Podpisali go w kolejności: 1) Naczelny Wódz – Józef Piłsudski, 2) gen. Weygand, 3) gen. Haller i szef jego sztabu pułkownik Zagórski, 4) gen. Latinnik, 5) gen. Rydz-Śmigły i szef jego sztabu płk. Kutrzeba, 6) gen. Nowotny jako łącznikowy frontu południowego, 7) gen. Sikorski jako dowódca północnej grupy, 8) gen. Krajowski i inni.

Stwierdzał on, że: „1) o ile wzmiankowane już przegrupowanie nieprzyjaciela stwierdzonem zostanie i nadal podczas posuwania się bolszewickich głównych sił na Zegrze–Modlin, z tendencją do obchodzenia nas na północ od tej twierdzy, wczas zaraz znaczniejsze nasze siły skoncentrowane zostaną w tym północnym kierunku.

2) 5 armja gen. Sikorskiego: składająca się z: a) dyw. Syberyjskiej w Zegrzu, b) 17. dyw. skierowanej na Nasielsk, c) 18. bryg. 9 dyw. skierowanej na Serock, d) grupy gen. Baranowskiego (jako części dyw. pomorskiej) w okolicach Ciechanowa, e) i chwilowo podporządkowanej mu 18 dyw. p. gen. Krajowskiego w Modlinie, wraz z całą kawalerią gen. Karnickiego,

mają na razie zadanie:

przeszkodzić wciskaniu się dalszemu nieprzyjaciela między Modlin a granicę, zakryć możliwie linję kolejową Modlin–Mława i nie dopuścić do przedostania się bolszew. na Pomorze. W dalszym ciągu zadaniem tej armji będzie uderzenie na północną flankę nieprzyjaciela, częściowe obejście go od północy i zepchnięcie od Narwi ku południowi.

3) Ofensywna Grupa gen. Krajowskiego, która utworzona zostanie z wzmocnionej 18-tej dyw. i całej kawalerii z chwilą, gdy gen. Sikorski całą 9-tą dyw. będzie zjednoczyć u siebie, otrzyma w dalszym ciągu zadanie działania w ścisłej łączności z 5-tą armją, a potem przez Ostrołękę na flankę i tyły nieprzyjaciela (…)”.

Do historii ów rozkaz przeszedł jako zwrot zaczepno-obronny i zadecydował o przebiegu Bitwy Warszawskiej.

Równocześnie 10 sierpnia Tuchaczewski wydał dyrektywę nr 236/op./taj. w sprawie forsowania Wisły. Zakładała ona m.in. głębokie obejście Warszawy od zachodu. Bolszewicki dowódca nie zamierzał wdawać się w bitwę o Warszawę, atakowana miała być jedynie Praga, aby wiązać polskie siły od wschodu. Chodziło mu o obejście stolicy od północy przez dokonanie głębokiego manewru okrążającego, znanego w rosyjskiej sztuce wojennej jako wariant feldmarszałka Iwana Paskiewicza, który w 1831 r. sforsował Wisłę na północ od Warszawy i uderzył na miasto od zachodu. Jednak dowódca Frontu Zachodniego zamierzał go powtórzyć tylko w tej części, która prowadziła do sforsowania Wisły na dużej szerokości na północ od stolicy. Jego celem nie było zdobycie stolicy, ale odcięcie Polski od Bałtyku i zmuszenie jej do całkowitej kapitulacji poprzez odcięcie wojska polskiego od pomocy materiałowej z zachodu. (…)

Realizacja rozkazu 10 000

Jak w takiej sytuacji wyglądała realizacja rozkazu nr 10 000?

Polski wywiad radiowy 13 sierpnia przechwycił depeszę dowództwa Frontu Zachodniego, nakazującą 16 armii bolszewickiej decydujące natarcie na Warszawę. Na tej podstawie gen. Rozwadowski, Haller i Weygand uznali, że konieczne jest natychmiastowe podjęcie działań odciążających, zmniejszających napór wojsk bolszewickich na Przedmoście Warszawskie.

W błędnym przekonaniu, że na Warszawę nacierają główne siły Tuchaczewskiego, rozkazali 5 armii Sikorskiego przejście do kontrofensywy. Tymczasem to właśnie na północnym Mazowszu nacierały ponad dwukrotnie silniejsze siły bolszewików. Zgodnie z tym planem główne siły 5 armii miały uderzyć na Borkowo–Sochocin, a grupa gen. Franciszka Krajowskiego, z 8 Brygadą Jazdy pod dowództwem gen. Karnickiego oraz pięcioma batalionami i czterema bateriami wydzielonymi z 18 DP, miała manewrem zaczepnym osłaniać lewe skrzydło 5 armii, w pierwszej kolejności odrzucając przeciwnika na Płońsk, a następnie – uderzając na Ciechanów.

Kiedy 13 sierpnia 2 pułk ułanów rozgromił pod wsią Milewo bolszewicki 29 pułk strzelców, zabijając lub biorąc do niewoli blisko 270 żołnierzy nieprzyjaciela, dowództwo 8 Brygady Jazdy, zachęcone tym sukcesem, podjęło decyzję o kontynuowaniu marszu w głąb terytorium opanowanego przez bolszewików. W ten sposób, podczas gdy w walkach z nacierającymi bolszewikami o brody na Wkrze wykrwawiała się 5 armia, po południu 14 sierpnia za kawalerią Karnickiego, ugrupowana w dwie kolumny 18 DP z Grupy gen. Krajowskiego ruszyła z Płońska na Raciąż i nie napotykając przeciwnika, weszła w blisko trzydziestokilometrową lukę między nacierającą nad Wkrą 15 armią bolszewicką Kroka a prącą ku Wiśle 4 armią Szuwajewa.

Gen. Krajowski, zorientowawszy się w niezwykle sprzyjającej sytuacji taktycznej, przerwał działania w kierunku północnym, zawrócił 18 DP i skierował ją na Sochocin–Ojrzeń do natarcia na odsłoniętą flankę 15 Armii, a 8 Brygadzie Jazdy rozkazał ubezpieczyć natarcie piechoty 115 p.uł., jednocześnie przeprowadzając rajd na położony na bolszewickich tyłach Ciechanów.

Siły pod osobistym dowództwem gen. Karnickiego, które gen. Krajowski skierował na Ciechanów, liczyły łącznie 770 żołnierzy (w tym 700 kawalerzystów) oraz osiem dział i 14 ckm-ów, a składały się z 2 p.uł., dwóch szwadronów 203 Ochotniczego Pułku Ułanów (wielkopolskiego), dwóch szwadronów 108 p.uł., szwadronu kombinowanego, kompanii szturmowej piechoty i dwóch baterii 8 dywizjonu artylerii konnej. Już pod Glinojeckiem ułani rozbili tabory bolszewików, w tym oddziały sztabowe 18 i 54 bolszewickich dywizji strzelców jarosławskich, biorąc 513 jeńców. W tym czasie „młody” 115 pułk ułanów szarżował na batalion piechoty okopany pod Małużynem, wziął 200 jeńców i 8 karabinów maszynowych.

14 sierpnia był szczęśliwym dniem 8 brygady, która wzięła wówczas do niewoli 713 jeńców, zdobyła 48 karabinów maszynowych, 250 wozów z amunicją, materiałami technicznymi, żywnością oraz 200 sztuk bydła… W nocy z 14 na 15 sierpnia brygada przez Chotum, Lekowo, Przążewo i Gostków obeszła Ciechanów, tak, że o świcie 15 sierpnia jej oddziały czołowe znalazły się cztery kilometry na północ od miasta w rejonie Przedwojewo–Opinogóra. „W Modle, Borkach, Goryszach, Pawłowie i Grzybowie ułani natrafili na kolumny taborowe 4 armii, które zagarnęli do niewoli.

Rosjanie, czując się bardzo pewnie na zajętym terenie, nie wystawili nawet ubezpieczeń, które mogły ich ostrzec. Zabawne było nasze zajmowanie o brzasku wiosek, gdzie bolszewicy najspokojniej zakładali ogniska, by przygotować śniadanie. Śmieszni byli, nie wierząc własnym oczom i przyglądając się lachom, którzy niby śnieg na głowę, zwalili się nie wiadomo skąd.

(…) Dużo trupów kładliśmy po drodze. Żołnierze nie chcieli brać do niewoli” – pisał por. Bohdan de Rosset na łamach „Placówki” (z. XVII, 1920, s. 403).

Około 8 rano brygada Karnickiego „skoncentrowała się w okolicach Niestunia. Po zajęciu dominującej pozycji, około godziny 12 obie baterie rozpoczęły ostrzał wylotów dróg z Ciechanowa w kierunku: Pułtuska, Przasnysza i Mławy. Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim atak na północno-wschodni skraj miasta w pierwszym rzucie wykonał 203 p.uł., uzyskując całkowite zaskoczenie. Por. B. de Rosset pisał: „Po ostrej walce z załogą, wojska nasze wkroczyły o godzinie 14-ej, zabijając 400–500 bolszewików, biorąc około 600 do niewoli i szerząc wśród bolszewików niebywałą panikę”.

„Gazeta Poranna” informowała, że kompletnie zaskoczeni bolszewicy chcieli się wycofać z miasta, ale na wszystkich drogach wjazdowych natrafiali na powstańców. „Wobec tego załoga poddała się ludności, która rozbrajała czerwonoarmiejców do spółki z ustanowioną przez bolszewików milicją” („Gazeta Poranna” 1920/216). Zajmowanie poszczególnych części miasta trwało od 3 do 6 godzin, mimo że ułani szybko zajęli koszary w Ciechanowie, dworzec i cukrownię. Było to tym bardziej istotne, że w mieście kwaterował sztab nacierającej ku Wiśle bolszewickiej 4 armii. Jej komandarm Szuwajew w ostatniej chwili uciekł samochodem do Mławy, a jego sztabowcy – do Ostrołęki. W trakcie panicznej ucieczki zniszczeniu uległy jednak dokumenty sztabowe oraz armijna radiostacja. Straty w polskich oddziałach były minimalne.

Bolszewicy, aby zlikwidować ów – jak im się wówczas wydawało – nieprzyjemny incydent, „wysłali na Ciechanów odwody 15 armii, elitarną 33 Dywizję Strzelców Kubańskich Oskara Stiggi, złożoną z ideowych komunistów. Wywołany tym chaos zahamował natarcie Korka i dał przewagę Krajowskiemu, który zajął Wkrę na całej wchodzącej w rachubę przestrzeni”. Wprawdzie atak 33 dywizji zmusił kawalerię Karnickiego do wycofania się pod osłoną nocy do lasów w rejonie Gumowo–Ościsłowo–Rumoka, jednak ów udany rajd polskiej kawalerii miał decydujące znaczenie dla późniejszych wydarzeń w Bitwie Warszawskiej. Gen. Sikorski napisał o nim: „Sukces, odniesiony przez nas 15 sierpnia, posiadał podwójne znaczenie. W pierwszym rzędzie podniósł on ducha żołnierzy, wzbudzając powszechny w szeregach 5 armii entuzjazm oraz gruntując zaufanie podwładnych do dowództwa” (W. Sikorski, Nad Wisłą i Wkrą, Lwów 1928, s. 143).

Znaczenie zagonu na Ciechanów

Zniszczenie jedynej wówczas radiostacji, jaką dysponowało dowództwo 4 armii, spowodowało utratę jej łączności ze sztabem frontu i dezorganizację systemu jej dowodzenia, a także, w pewnym stopniu, całego frontu zachodniego.

Kilkudniowa przerwa w łączności armii Tuchaczewskiego w wyniku utraty tej radiostacji spowodowała, że jej oddziały, nic nie wiedząc o jego rozkazach, nakazujących w związku z zaciekłymi walkami pod Warszawą kierowanie się w jej stronę, parły dalej do wyznaczonych wcześniej celów, tj. do przepraw na Wiśle w Płocku, Włocławku i Toruniu.

W ten sposób ów – zdawałoby się drobny w skali całej operacji Armii Czerwonej – „incydent” okazał się być jednym z kluczowych wydarzeń, którego skutkiem była przegrana bolszewików w całej Bitwie Warszawskiej.

M. Tuchaczewski zauważył, iż „ten wypadek nieznaczny w założeniu, odegrał rozstrzygającą rolę w biegu naszego działania i dał początek jego katastrofalnemu wynikowi. (…) [4 armia – S.O.] Nie otrzymując rozkazów frontu, wystawiła w rejonie Raciąż–Drobin jakieś nieokreślone półubezpieczenie i rozrzuciła swoje oddziały na odcinku Włocławek – Płock. 5 armia przeciwnika była uratowana i zupełnie bezkarnie, mając na flance i tyłach naszą potężną armię z czterech dywizji strzelców i dwóch dywizji jazdy, nacierała dalej na nasze armie 3 i 15. Takie położenie, wprost potworne i nie do pomyślenia, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę armii 3 i 15, ale jeszcze krok za krokiem wypierać ich oddziały w kierunku wschodnim”.

Co ciekawe – ani bolszewicy, ani Polacy nie od razu zdali sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu polskiej kawalerii. Piłsudski w ogóle pominął ów „epizod” w swoim Roku 1920, a po latach również gen. Władysław Sikorski przyznał, że obie walczące strony nie od razu zdały sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu 203 Pułku Ułanów.

Według Tuchaczewskiego efekt zagonu na Ciechanów był tak wielki, „że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana na północny brzeg Bugu–Narwi, do odwodu 3 armii broniącej Nasielska” (M. Tuchaczewski, Pochód za Wisłę, Łódź 1989, s. 194).

O wadze utraty tej radiostacji wiedzieli od początku polscy łącznościowcy i kryptolodzy, którzy znali już bolszewickie szyfry i odczytywali naglące rozkazy gen. Tuchaczewskiego. Odbierali też głuchą ciszę po stronie ich adresatów, a sami zagłuszali pozostałe radiostacje wroga, nadając na ich częstotliwościach teksty z Ewangelii św. Jana…

W ten sposób 203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski, dowodzony przez mjr. Z. Podhorskiego, przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na przeciąg kilku dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”…” znajduje się na s. 4 i 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”…” na s. 4 i 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

15 sierpnia 1920 r. lud polski uznał za oczywiste, że Matka Boska stanęła w jego obronie i ocaliła przed kolejną niewolą

Dla śląskich katolików uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny od zawsze było uroczyste i radosne. Nic dziwnego, że tamto zwycięstwo 15 sierpnia lud polski w swych wierzeniach uznał za cud.

Stanisław Florian

– A pamiyntosz, jak piytnostego siyrpnia boł w Hajdukach łodpust, ale taki pieronowy! Szło sie do Omy, dziołchy robioły z bele czego szałot. Oma do krepli czasym 2 złote wkłodała, wiync obżyrali my się nimi, z nadziejom, że to właśnie „jo” te dwa złotki znojda. Bo za to boł dwa razy karesol, znaczy – karuzela. A nie zapomnij o zdjyńciach ze kucykym i… ogorkach małosolnych z beczki po1 złotek: „ooogoooryyy dooo gooorrryyyy”!… (…)

– Moja sie w Lipinach urodzioła i jeji rodzina godała, co w Lipinach nojwiynkszy łodpust boł, ale jo godom, co we Hajdukach: na takim placu, jak sie do ciotki Wiki szło, a łona miyszkała naprzeciwko fojerwery, nojprzodzi ze Omamom Myśliwiec, a potym już sama… (…)

I tak sobie pomyślałem, że 15 sierpnia 1920 r. też musiał być w Hajdukach radosny, odpustowy, chociaż jeszcze nie wiedziano, że wydarzył się „cud nad Wisłą”. Była to i jest dla śląskich katolików uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, najstarsze święto maryjne w kalendarzu liturgicznym. Od zawsze bardzo uroczyste i radosne.

Podug wierzyń śląskigo ludu tego dnia Matka Bosko z Dzieciontkym chodzioła po polach, coby świyńcić zioła i kwiotki, jako patronka ziymi. Bestuż ludzie zanosiyli do kościoła ku Jej czci bukety polne, jako dziynkczyniynie za plony. Bo downij na Zielno, jak na Śląsku nazywo się świynto Matki Boskiej Zielnej, chopiony, znaczy się gospodynie abo ich cery/córki, zanosioły obowiązkowo do kościoła bukety lub wionzanki zioł i polnych kwiotkow, kere zebrały dziyń nojprzod z pól, łąk i ogrodów.

Między tymi zielinami (ziołami) byli chabry, dziewanna, dziurawiec, len, macierzanka, makówki, melisa, mięta, nagietek, nawłoć, rozmaryn, rumianek, wrotycz i inksze zioła, kere akurat kwitły. Czasym do tych buketów, kere mieli kole 30 cm wysokości i musieli być fest rozłożyste, dodawali tyż zboża i owoce. Jak godali za starygo piyrwy „zieliny zbiyrało sie na łonce i ukłodało w piykny, nie za wieli, puket i na nastympny dziyń zanosiło do kościoła, coby farorz poświyncił. Pukety świyncili na Zielno piyrwej, ale i terozki. Ludzie godali, że ściynci zielin łoznaczo koniec lata”. Stąd sie wziynło gospodarskie porzekadło „na Wniebowziyncie pokończone żyncie”.

Poświęcenie bukietu przez kapłana miało, według wierzeń ludowych, powiększać uzdrawiającą moc zawartych w nim ziół. Dzięki pokropieniu wodą święconą zyskiwały one wręcz cudowne, magiczne moce – nie tylko uzdrawiające, ale ochronne, zapewniające powodzenie i pomyślność… Podobnie wierzono w wielu miejscach różnych dzielnic Polski, spajanych krwawym trudem po latach rozbiorów.

Nic więc dziwnego, że tamto zwycięstwo 15 sierpnia lud polski w swych wierzeniach uznał za cud i dowód, że to Matka Boska stanęła w jego obronie i ocaliła przed kolejną niewolą…

Cały artykuł Stanisława Floriana pt. „15 sierpnia – święto śląskiego ludu” znajduje się na s. 2 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Floriana pt. „15 sierpnia – święto śląskiego ludu” na s. 2 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Jabłonka o konflikcie w Górskim Karabachu: Azerbejdżan chce dokończyć rzeź Ormian

Dr Krzysztof Jabłonka nakreśla historyczne tło sporu o Górski Karabach. Przestrzega przed nasilającym się imperializmem Turcji. Mówi również o bitwach: pod Cecorą i pod Lepanto.

 

Dr Krzysztof Jabłonka tłumaczy genezę konfliktu Górskim Karabachu:

Podstawowym błędem jest mówienie, że Górski Karabach jest integralną częścią Republiki Azerskiej.

Historyk przypomina, że 100 lat temu został dokonany podbój Armenii.

2 lata po sowieckich eksperymentach wybuchło powstanie, za które Stalin ukarał Ormian oderwaniem Karabachu. To tak, jakby Białystok, Łomżę i Siedlce przyłączyć do Białorusi. Z drugiej strony, równie dobrze można by mianem separatysty określić Józefa Piłsudskiego.

Zwraca uwagę, że w eskalację konfliktu w  Górskim Karabachu nie angażuje się w sposób bezpośredni Federacja Rosyjska:

Inspiratorem tej całej awantury jest Turcja.

Jak przestrzega historyk:

Strona azerska chce dokończyć rzeź Ormian sprzed 105 lat. Karabach to po polsku czarny ogród. Tym mianem określa się cmentarze.

Zdaniem dr Jabłonki tureckie władze nawiązują do tradycji osmańskiej:

Turcja weszła na drogę ottomanizmu. Już zaczyna się mówić 0 sułtanie Erdoganie.

Dr Jabłonka prostuje wiadomości, jakoby rzeź Ormian miała miejsce w Turcji:

Należy odróżnić imperium od normalnych państw. To tak, jakby mówić, że powstanie warszawskie wybuchło w Niemczech.

Poruszony zostaje również temat bitew pod Cecorą i pod Lepanto w rocznicę tych starć.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Dr Hajdasz: Sądy coraz częściej zamykają usta dziennikarzom. Wyroki są kuriozalne i wzajemnie sprzeczne

 Redaktor naczelna „Wielkopolskiego Kuriera WNET” mówi o zakazie pisania na temat prezesa PZPN, pozwach przeciwko Witoldowi Gadowskiemu i Samuelowi Pereirze i o potrzebie likwidacji artykułu 212 k.k.

 

Dr Jolanta Hajdasz mówi o stanie wolności słowa w Polsce, w związku z  sądowym zakazem pisania na temat Zbigniewa Bońka. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej oskarżył dziennikarza piotra Nisztora o naruszenie dóbr osobistych:

Wygląda na to, że sądy w Polsce nie muszą przestrzegać konstytucji.

Rozmówczyni Adriana Kowarzyka zwraca uwagę, że w tej sprawie wydano trzy sprzeczne orzeczenia:

Redaktor Sakiewicz nie umiał stwierdzić, do którego postanowienia ma się zastosować. Zakaz pisania o Zbigniewie Bońku był przeciwskuteczny, ponieważ o wyroku szeroko pisały prawie wszystkie media.

Dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy odnosi się do pozwu koncernu Axel Ringier Springer przeciwko Witoldowi Gadowskiemu w związku z jednym z krytycznych wobec spółki felietonów.

Witold Gadowski zwrócił uwagę na to, że Polska nie otrzymała reparacji, a za zbrodnie II wojny światowej odpowiadają Niemcy, a nie naziści. To kolejna kuriozalna rozprawa przeciwko polskiemu dziennikarzowi. Będziemy wspierać redaktora Gadowskiego w tym procesie. Wydawnictwa muszą mieć grubszą skórę niż przeciętni obywatele, powinny polemizować z krytyką w sposób publicystyczny.

Jak mówi dr Hajdasz, pozew od niemieckiego koncernu medialnego otrzymał także dziennikarz TVP Info Samuel Pereira, domagając się od niego 100 tys. zł.

W ten sposób można łatwo zamykać usta dziennikarzom; wystarczy jeden taki wyrok by poszli z torbami.

Redaktor naczelna „Wielkopolskiego Kuriera WNET” odnotowuje coraz większą ilość spraw wytaczanych dziennikarzom o zniesławienie, na podstawie słynnego artykułu 212 kodeksu karnego:

Sądowe roztrząsanie spraw, które każdy może publicystycznie ocenić, nie ma najmniejszego sensu i budzi ogromne zdumienie.

Poruszony zostaje również temat innych artykułów najnowszego numeru „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Jan Martini napisał tekst poświęcony postaci zmarłego niedawno Jana Grabusa, ostatniego uczestnika walk zbrojnych podczas Poznańskiego Czerwca. Zamieszczono również artykuł na temat prób wyjaśnienia przyczyn śmierci dziennikarza Jarosława Ziętary. Z kolei Jolanta Sowińska-Gogacz przybliżyła czytelnikom sprawę niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci, który funkcjonował w Łodzi:

Do lat 70. nie powstawały naukowe opracowania na temat obozu. Do dzisiaj wiadomo o nim stosunkowo niewiele.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Dziecięce piekło w Łodzi. Torański: Gdyby w tym obozie cierpiały żydowskie, a nie polskie dzieci, świat krzyczałby o tym

Błażej Torański mówi o napisanej wraz z Jolantą Sowińską-Gogacz książce „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi”.

Błażej Torański mówi o niemieckim dziecięcym obozie koncentracyjnym ukrytym za murami łódzkiego getta:

Po 45 lat milczenia wydaliśmy książkę. Gdyby tam cierpiały dzieci żydowskie, a nie polskie, świat krzyczałby o tym od 75 lat.

Gość „Poranka WNET” mówi o trudnościach, jakie napotkał wraz z Jolantą Sowińską-Gogacz przy pisaniu książki:

Wiele czasu musiało minąć, zanim świadkowie zaczęli mówić o swoich wspomnieniach.

Rozmówca Magdaleny Uchaniuk wskazuje, że zbrodniarze z łódzkiego obozu nie ponieśli prawie żadnej odpowiedzialności za swoje czyny.

W obozie przebywało jednocześnie około tysiąca więźniów, chłopców i dziewczynek, z czego większość stanowili chłopcy. Po wyzwoleniu Łodzi znaleziono tam jeszcze ponad osiemset maluchów – wszyscy byli ciężko chorzy, a duża część niezdolna do samodzielnego opuszczenia baraku, w którym uciekający przed Sowietami Niemcy dzieci zamknęli. Dziś możemy jeszcze spotkać około trzydzieściorga Ocalałych – pisała w „Kurierze WNET” Jolanta Sowińska-Gogacz.

Relacjonuje, że jedna z oprawczyń, Eugenia Pohl dopiero w 1974 r. została skazana na 25 lat pozbawienia wolności, a i tak bardzo szybko została zwolniona z więzienia.

Gdy spotykała ofiary na ulicy Łodzi, miały do powiedzenia tylko jedno: ty świnio.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T. / A.W.K.

Wznowienie w Poznaniu – po przerwie spowodowanej pandemią – procesu w sprawie zabójstwa dziennikarza Jarosława Ziętary

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, w tym ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami.

Aleksandra Tabaczyńska

Po przerwie spowodowanej pandemią w Sądzie Okręgowym w Poznaniu wznowiono tzw. proces ochroniarzy w sprawie o pomoc w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. Proces trwa od stycznia 2019 roku. Oskarżeni są: Mirosław R. pseudonim Ryba i Dariusz L. pseudonim Lala. Prokuratura zarzuca im uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza Jarosława Ziętary w 1992 r. Obaj mężczyźni nie przyznają się do winy. Na rozprawie 15 września br. miało zeznawać 10 świadków. Zgłosiło się czworo. Wśród nieobecnych 6 świadków jedna osoba była usprawiedliwiona, a okazało się, że pozostali wezwani nie zostali skutecznie powiadomieni.

Jako pierwszy zeznawał były redaktor naczelny nieistniejącej obecnie „Gazety Poznańskiej”, Przemysław N.

70-letni obecnie dziennikarz zatrudnił Jarosława Ziętarę i to podczas jego kadencji doszło do tragicznych wydarzeń związanych ze zniknięciem i w konsekwencji – śmierci reportera. Na pytanie sędziego, co świadek wie o tej sprawie, Przemysław N. odpowiedział:

– Zatrudniłem młodego, inteligentnego dziennikarza, to się okazało już po kilku miesiącach jego pracy. 1 września miał przyjść do redakcji. Nie przyszedł. Niepokoiliśmy się bardzo tym wszyscy. Oficjalne poszukiwania rozpoczęliśmy po kilku dniach, pisząc o tym na łamach gazety. Nawiązaliśmy kontakt z Policją i przez różne redakcyjne kontakty prosiliśmy o pomoc.

Ponadto świadek zeznał, że dziennikarz nigdy nie zgłosił mu, że zbiera materiały dotyczące Elektromisu. I że publikacje na ten temat, autorstwa Ziętary, nie ukazywały się na łamach „Gazety Poznańskiej”. (…)– Nie zauważyłem nigdy śladów pobicia dziennikarza. (…) Nigdy nie zgłaszał, że ma jakieś problemy, że ktoś go straszy czy odwiedza w domu. (…) Nie mam wiedzy o przeszukiwaniu biurka Ziętary. Redakcja była wtedy w totalnym remoncie. Nie było też takich restrykcji, jak obecnie. Instytucje były otwarte. Nie sądzę, by policja weszła i nie poinformowano mnie o tym. (…)

Kolejny przesłuchiwany świadek to Artur Ł., 50-letni kierowca mechanik, w 1992 roku zatrudniony jako kierowca redakcyjny.

– Rano [1 września 1992 roku] miałem jechać w teren z Jarkiem. Pamiętam, że tamtego dnia rano pojawiłem się w redakcji. Stamtąd mieliśmy jechać razem z Jarkiem Ziętarą. Jednak około godziny 8 rano dostałem informację od sekretarki, że wyjazd jest odwołany. Przyczyny mi nie podano.

Tego dnia nigdzie nie wyjeżdżałem, byłem do dyspozycji redakcji. Po południu polecono mi pojechać na Kolejową, by sprawdzić, dlaczego Jarek nie pojawił się tego dnia w redakcji. Zapukałem, ale nikt nie otworzył drzwi – zeznał Artur Ł.

Z zeznań Artura Ł. wynika, że w tygodniu miały miejsce wyjazdy z dziennikarzami do ościennych gmin, gdzie rzadko docierali dziennikarze. Nie wszyscy chcieli jeździć w teren, dlatego wysyłano tam najmłodszych. W redakcyjnym samochodzie jechały cztery osoby: dwóch dziennikarzy, jeden fotoreporter i kierowca. Artur Ł. potwierdził, że w samochodzie nikt nie rozmawiał o tym, czym się zajmuje, chroniąc swoje ustalenia. Nawet gdy jechał sam z Jarkiem, rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą. W dniu zaginięcia miał odebrać Ziętarę z redakcji. Bywało też, że podjeżdżał po niego do domu. We wtorki i czwartki wyjeżdżali z dziennikarzami, a poniedziałki, środy i piątki były przeznaczone na załatwianie spraw administracyjnych. Ponadto świadek zeznał, że widywał w 1992 roku w redakcji Aleksandra Gawronika w towarzystwie Leszka Ł. – zastępcy redaktora naczelnego. I jak dodał: „zresztą wiadomo było, że sekretarką Mariusza Ś. była żona Ł.”. Wizyty pokrywały się w czasie z turniejami tenisowymi organizowanymi w Poznaniu.

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, a wśród tej części również ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. Innymi słowy,

celowo odwołano samochód, by Ziętara musiał pieszo dotrzeć do redakcji. To dało sposobność przestępcom podającym się za policjantów, by się na niego zaczaić i uprowadzić dwudziestoczteroletniego dziennikarza zmierzającego do pracy, w stronę redakcji.

(…)

Ostatnia zeznawała Elżbieta D.-N., dziennikarka.

Elżbieta D.-N. jest autorką artykułu, który ukazał się miesiąc po zniknięciu Jarosława Ziętary i już wówczas wskazywał, że zarówno ludzie Elektromisu, jak i sam Aleksander Gawronik mogą stać za tą sprawą.

– Jarka znałam słabo, wcześniej krótko pracował w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Nie byliśmy dobrymi znajomymi, ale wydaje mi się, że interesowały go afery gospodarcze, na pewno sprawa Elektromisu. Zajmował się tym, co dzisiaj nazywa się dziennikarstwem śledczym. Po jego zaginięciu opisywałam sprawę, rozmawiałam z jego znajomymi. Nie pamiętam już, kto powiedział, że zajmował się Gawronikiem i Elektromisem, na pewno tego nie zmyśliłam. W moim tekście z października 1992 roku opisałam różne wersje, w tym wątek partii KPN. Ludzie z KPN-u się odezwali po publikacji i protestowali. Natomiast ani Gawronik, ani Elektromis się nie odzywali.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” znajduje się na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego