Manifestanci przypomnieli, że Krym to Ukraina, na Donbasie toczy się wojna i nagłośnili nazwiska więźniów politycznych. Pod ambasadą Białorusi w Kijowie wsparli Białorusinów walczących o wolność.
10 kwietnia w Polsce jest zwykle związany z katastrofą smoleńską, ale tego roku w Warszawie w tym dniu zdarzyło się coś jeszcze: obok budynku ambasady Rosji na ul. Belwederskiej obyła się spontaniczna pikieta, przypominająca o więźniach politycznych na okupowanym Krymie. Wzięli w niej udział przedstawiciele Fundacji Niepodległościowej, Ośrodka Myśli Politycznej im. Romana Rybarskiego i Światowego Komitetu Solidarności. Wśród osób uczestniczących byli między innymi: Adam Borowski – działacz opozycji antykomunistycznej, Mariusz Patey – publicysta, dyrektor Ośrodka Myśli im. Romana Rybarskiego, a także Michał Orzechowski – dziennikarz i obrońca praw człowieka. Polacy postanowili przypomnieć, że oprócz Aleksieja Nawalnego Kreml wciąż aresztuje obywateli Ukrainy na Krymie i rozkręca, jak za czasów Stalina, spiralę szpiegomanii.
Pikieta pod ambasadą FR w Warszawie | Fot. F. M.
Pod ambasadą Rosji Polacy przypomnieli, że Krym to Ukraina, a na Donbasie toczy się prawdziwa wojna i nagłośnili nazwiska więźniów politycznych:
Halyna Dovhopola. 29 marca 2021 r. nielegalny „Sąd Miejski Sewastopola” skazał 66-letnią emerytkę i obywatelkę Ukrainy na 12 lat więzienia.
Vladyslav Jesypenko. Ten ukraiński dziennikarz Radia Liberty został zatrzymany 10 marca 2021 r. na Krymie przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa. Po 6 dniach tortur przyznał się do winy.
Oleg Fedorow. Został aresztowany wraz z pięcioma innymi mieszkańcami Krymu 17 lutego 2021 r. Od kwietnia przebywa w Republikańskim Klinicznym Szpitalu Psychiatrycznym na Krymie, gdzie został skierowany decyzją sądu na przymusowe badania.
Wszyscy są podejrzani o udział w zakazanej w Rosji i na Krymie organizacji „Hizb ut-Tahrir” (legalnej na Ukrainie).
Złożenie kwiatów pod pomnikiem Anny Walentynowicz przed ambasadą RP w Kijowie | Fot. YaraSva
13 kwietnia przypada 81 rocznica zbrodni katyńskiej, ludobójstwa dokonanego przez funkcjonariuszy NKWD na blisko 22 tys. obywateli II Rzeczypospolitej, wśród których byli Ukraińcy i Białorusini. Przed ambasadą Polski w Kijowie złożono kwiaty pod pomnikiem Anny Walentynowicz, która zginęła w katastrofie smoleńskiej. W żałobnych uroczystościach pod ambasadą Polski w Kijowie wzięli udział przedstawiciele partii Korpus Narodowy oraz grupy sprzyjającej rozbudowie Międzymorza.
Olena Semeniaka w swoim przemówieniu przed ambasadą powiedziała, że Polska konsekwentnie wspiera Ukrainę w walce z neoimperialnym zagrożeniem całego regionu ze strony Moskwy. Semieniaka przypomniała o tym 10 kwietnia w Warszawie podczas pikiety przed ambasadą Rosji i podkreśliła, że obie akcje mają pokazać solidarność Polski i Ukrainy w tych trudnych czasach.
Manifestacja pod ambasadą Białorusi w Kijowie | Fot. YaraSva
Następnie manifestanci udali się pod ambasadę Białorusi w Kijowie. Tam Aleksander Alferov przekazał słowa wsparcia dla wszystkich Białorusinów, którzy walczą o wolność swego kraju. Kolejni mówcy przypominali, że reżim Łukaszenki uwięził obywateli Białorusi: Andżelikę Borys i Andrzeja Poczobuta, a władze Mińska celowo rozpalają podziały narodowościowe w białoruskim społeczeństwie.
Analityk polityki, dr Jewgienij Magda, w kontekście wizyty ministra spraw zagranicznych Polski Zbigniewa Raua w Kijowie oraz zwiększania obecności rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą słusznie zauważył, że o ile wcześniej w polsko-ukraińskich stosunkach obowiązywała formuła „za waszą i naszą wolność”, to obecnie warto mówić „za wasze i nasze bezpieczeństwo”.
Wystawa została zorganizowana w rodzinnej miejscowości Anny Walentynowicz. Na uroczystości otwarcia wystawy, oprócz przedstawicieli Polski i Ukrainy, była obecna siostra Anny Walentynowicz, Kateryna.
Sergij Porowczuk
W miejscowości Sadowe w rejonie goszczańskim obwodu rówieńskiego otwarto wystawę poświęconą Annie Walentynowicz – polskiej opozycjonistce w czasach PRL-u, współzałożycielce Wolnych Związków Zawodowych, działaczce NSZZ Solidarność.
Wystawa „Bohaterka dwóch narodów” przedstawia biografię Anny Walentynowicz, z pochodzenia Ukrainki, ścieżkę jej kariery i wybitną pozycję w polskiej opozycji. Część wystawy poświęcona jest Solidarności i sytuacji w niepodległej Polsce. Na ekspozycji można zapoznać się z życiorysem opozycjonistki, jej znaczeniem oraz nieustępliwością wobec reżimu.
W otwarciu wystawy uczestniczyli: Konsul Generalny RP w Łucku Sławomir Misiak, konsul Teresa Chruszcz, dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie Robert Czyżewski, Jarosław Górecki oraz zastępca szefa Równieńskiej Administracji Obwodowej Serhij Gemberg i przedstawiciele lokalnej społeczności.
– Dzisiaj w ojczystej miejscowości Anny pojawiła się wystawa poświęcona jej życiu. Anna Walentynowicz zmieniała bieg historii w walce z reżimem komunistycznym nie tylko w Polsce, lecz w całej Wschodniej Europie. To bohaterka dwóch narodów – powiedział podczas uroczystości inaugurującej wystawę Sergij Gemberg.
– Uroczystość otwarcia we wsi Sadowe wystawy „Anna Walentynowicz – bohaterka dwóch narodów” napawa optymizmem. Pokazuje, jaki potencjał w relacjach polsko-ukraińskich ma odpowiednie wykorzystanie historii.
Słowa uznania należą się zespołowi konsulatu w Łucku, który przygotował uroczystość, a także dyrekcji szkoły i ukraińskim władzom różnych szczebli. Dla mnie osobiście wielkim przeżyciem było spotkanie z rodziną „matki Solidarności” – szczególnie z siostrą naszej bohaterki – panią Kateryną – napisał na Facebooku Robert Czyżewski.
Artykuł Sergija Porowczuka pt. „Bohaterka dwóch narodów” znajduje się na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.
Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Korespondent Radia WNET na Ukrainie relacjonuje wizytę prezydenta Andrzeja Dudy. Komentuje podpisane przez PGNiG umowy. Wskazuje, że oba państwa dążą do kompromisu w spornych kwestiach historycznych.
Paweł Bobołowicz podsumowuje pierwszy dzień wizyty prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie. Omawia wspólną, polsko-ukraińską deklarację podpisaną dzisiaj przez prezydentów obu państw. Dotyczy ona zarówno kwestii historycznych, jak i współczesnych, z dużym naciskiem na kwestie gospodarcze. Potępiono w niej rosyjską aneksję Krymu i agresję w Donbasie. Oba państwa zapewniły o gotowości poszukiwania kompromisu w spornych kwestiach dotyczących trudnej koegzystencji Polaków i Ukraińców na dawnych kresach Rzeczpospolitej.
W deklaracji zwrócono uwagę również na konieczność zapewnienia oświaty polskiej mniejszości.
Jednym z istotnych punktów wizyty prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie było odsłonięcie przed polską ambasadą pomnika Anny Walentynowicz, urodzonej w Równem, gdzie nadal mieszka część jej rodziny:
Przez niektórych mieszkańców Równego Anna Walentynowicz jest traktowana jak Ukrainka. Przypomina się, że jeszcze dzień przed katastrofą smoleńską kontaktowała się z mieszkającą tutaj rodziną.
Planowane jest przeniesienie pomnika tak, by był lepiej widoczny w przestrzeni publicznej ukraińskiej stolicy.
Jutro prezydent Duda poleci do Odessy, gdzie weźmie udział w polsko-ukraińskim forum gospodarczym.
Poruszone będą głównie sprawy energetyczne i infrastrukturalne.
Jak dodaje nasz korespondent, w Odessie znajduje się upamiętnienie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Andrzej Duda na pewno odwiedzi to miejsce.
Paweł Bobołowicz mówi również u umowie, zgodnie z którą Polska będzie brać udział w prywatyzacji ukraińskiej energetyki.
Pokazaliśmy, że nasz kraj jest bardzo zainteresowany uczestnictwem inwestycyjnym w drugiej fali ukraińskiej prywatyzacji.
Na mocy drugiej podpisanej dzisiaj umowy, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo rozpocznie, wspólnie z ukraińską spółką ERU prace wydobywcze przy granicy z Polską, gdzie z znajdują się złoża gazu:
Do tej pory współpraca PGNiG z ERU dotyczyła przesyłu gazu. Teraz PGNiG jeszcze bardziej zaznaczy swoją obecność na Ukrainie i będzie czerpać większe zyski.
Jak dodaje korespondent Radia WNET, umowy są skonstruowane w ten sposób, by ograniczyć wpływ chwiejności ukraińskiej sceny politycznej na charakter współpracy obu sąsiadów.
Paweł Bobołowicz mówi również o problemie zniszczenia upamiętnienia na górze Monastyrz w Polsce, poświęconego żołnierzom Ukraińskiej Powstańczej Armii walczących z NKWD:
Wczoraj pojawiła się informacja, że na górze Monastyrz umieszczono odnowioną tablicę, jednak bez nazwisk i wieku żołnierzy, którzy zginęli. Część historyków ukraińskich twierdziło, że sposób odnowienia tablicy może zaszkodzić wizycie. Wszystko jednak wskazuje, że władze obu krajów znalazły kompromis.
W Programie Wschodnim m.in. o rozejmie między Armenią a Azerbejdżanem, oczekiwaniach przed wizytą prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie, oraz o polskich inwestycjach na Ukrainie
Goście Programu Wschodniego:
Wołodymyr Cybulko – publicysta;
Marek Sierant – dziennikarz;
Dmytro Antonuk – dziennikarz, inicjatywa „Rok 1920 pamięć w czasach zarazy”’;
Dariusz Górczyński – Dyrektor Departamentu Rozwoju Sieci Plastics-Ukraina Sp. z o.o.
Prowadzący: Paweł Bobołowicz
Realizator: Franciszek Żyła
Wołodymyr Cybulko mówi o uzgodnieniach pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem, a także przedstawia sytuację w Kirgistanie.
Dziś o godzinie 12 wejdzie w życie rozejm między Armenią a Azerbejdżanem. Moskwa próbowała i wciąż próbuje występować jako adwokat w zawieszeniu broni pomiędzy tymi krajami.
Trzeba podkreślić, że dla Armenii najważniejsza jest gospodarka, dlatego też porozumienie jest dobrym wyjściem dla tego kraju – dodaje.
Gość „Programu Wschodniego” mówi również o relacjach Turcji z Azerbejdżanem i Ukrainą. Turcja pozostaje ważnym dostawcą technologii wojskowych dla Azerbejdżanu. Ukraina jest zainteresowana rozwojem współpracy z Turcją i już uczestniczy w kilkudziesięciu wspólnych projektach przemysłowych i militarnych. Turcja może odegrać ważną rolę jako pośrednik w sprawach Krymu.
Na obszarze postsowieckim ważną rolę odgrywają Chiny
Kirgistan jest pod wpływem chińskiego i rosyjskiego czynnika. Chiny dominują w gospodarce tego kraju. Elity kirgiskie boją się chińskiej ekspansji. Myślę, że wydarzenia w Górskim Karabachu pokazują, że projekt ruskiego miru maleje – mówi Wołodymyr Cybulko.
Dmytro Antoniuk opowiada o inicjatywie „Rok 1920 pamięć w czasach zarazy”’.
W tej chwili przemierzyliśmy 2/3 miejscowości. Byliśmy w ponad 50-ciu miejscach gdzie są upamiętnienia związane z 1920 rokiem. W przyszłym tygodniu odwiedzimy Wołyń. Myślę, że będziemy również w Korosteniu, gdzie w 1920 roku doszło do słynnego „zagonu na Korosteń”- mówi Dmytro Antoniuk.
Jak dodaje: Polska Fundacja Narodowa, Spółka Plastics-Ukraina oraz Międzynarodowe Stowarzyszenie Przedsiębiorców pomaga nam w akcji upamiętniającej rok 1920.
Marek Sierant mówi o wizycie prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie. Trzeba rozumieć, że Ukraińcy mają inną wrażliwość historyczną. Gość Pawła Bobołowicza podkreśla, że Polska i Ukraina nie mogą mówić jedynie o tematach historycznych.
Podczas tej wizyty, prezydenci obydwu krajów nawiążą do postaci Anny Walentynowicz, która w ostatnim czasie pojawiła się w przestrzeniach publicznych. „Jest również wiele innych postaci, które są bliskie obu narodom” – podkreśla Marek Sierant.
Jak zaznacza: Dziś na świecie mamy mnóstwo bieżących tematów, o których trzeba mówić. Energetyka, biznes, przejścia graniczne, wymiana handlowa są to tematy, które trzeba omawiać.
Dariusz Górczyński mówi o społecznej części działalności polskich inwestorów na Ukrainie
Spółka Plastics-Ukraina jest spółką o 100-procentowym polskim kapitale.
Kwestie biznesowe to obszary działalności, które dają nam możliwości współpracy z wieloma organizacjami. Wspieramy również akcję „Rok 1920 pamięć w czasach zarazy”’. W 2015 roku firma współorganizowała wystawy poświęcone paktowi Piłsudski-Petlura. Jesteśmy otwarci na współpracę i zachęcanie inne przedsiębiorstw do takich działań.
Nasza sieć umożliwia nam wspieranie inicjatyw na większą skalę. Przykładem jest polska pomoc humanitarna dla Ukrainy w dobie Covid 19 – podkreśla gość „Programu Wschodniego”.
Posłuchaj całego „Programu Wschodniego” już teraz!
Andrzej Kołodziej mówi o bardzo trudnej sytuacji bytowej wielu opozycjonistów. Uwypukla rolę Kościoła w strajku sierpniowym.
Andrzej Kołodziej mówi o niesprawiedliwości, jaka panowała w Polsce po obaleniu komunizmu:
Ci którym zawdzięczamy wolność, w wyniku planu Balcerowicza zapłacili najwyższą cenę. Od 2015 r. mamy zwrot w historii, autentyczni twórcy „Solidarności” nagle zaczęli być dostrzegani, wraz z rzeszą bezimiennych ludzi, którzy mieli odwagę wtedy stanąć do walki, a potem pozostali w cieniu.
Gość „Poranka WNET” ocenia, że dopiero rząd Zjednoczonej Prawicy podjął działania na rzecz umożliwienia najbiedniejszym opozycjonistom godnego życia. Jak wskazuje Andrzej Kołodziej, Władysław Frasyniuk i związani z nim działacze zaczerpnęli wiele korzyści z ochrony postkomunistów. Rozmówca Magdaleny Uchaniuk mówi o wielkim entuzjazmie, jaki towarzyszył strajkom:
Strajk był wielką eksplozją radości i miłości, którą wcześniej władza partyjna tłamsiła. Tego nie da się stworzyć instytucjonalnie. Były nas wtedy miliony. Dziś wiemy, że marzenie o wolności doprowadziło do czegoś, co wykraczało poza nasze marzenia.
Andrzej Kołodziej wspomina, że strajki zaczęły się nazajutrz po tym, jak zaczął nową pracę. Jak opowiada:
Wokół mnie było wielu ludzi, którzy byli naocznymi świadkami Grudnia’70.
Sygnatariusz Porozumień Sierpniowych mówi, że komunikat Lecha Wałęsy był dużym ciosem:
To były dla mnie najtrudniejsze godziny w trakcie strajku. Ludzie utracili wiarę.
Andrzej Kołodziej opowiada o ogromnej roli Kościoła w tamtym okresie.
Kiedy zaczęto odprawiać Mszę święta, w strajkujących dokonał się zwrot. Wszyscy stoczniowcy, twardzi mężczyźni, mieli łzy w oczach.
Związkowiec uwypukla ogromną rolę Aliny Pienkowskiej w Anny Walentynowicz utrzymaniu strajku.
Syn Anny Walentynowicz o strajku sierpniowym z perspektywy dzieckai o nieprawidłowościach w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej. Grzegorz Wołoszczak o zaprzepaszczeniu dorobku „Solidarności”.
Janusz Walentynowicz wspomina początek strajku sierpniowego, o którym dowiedział się będąc poza Gdańskiem:
Nie pamiętam, jak wróciłem do domu.
Gość „Poranka WNET” wspomina swoją matkę, bohaterkę Sierpnia’80:
Mama była osobą na wskroś uczciwą, nie lubiła kłamstwa i manipulacji.
Jak dodaje Janusz Walentynowicz:
Po podpisaniu porozumień mama przybiegła do mnie z kwiatami, mówiąc: Synku, wygraliśmy. Gdyby zobaczyła, co się teraz dzieje, prawdopodobnie zeszła by na zawał.
Rozmówca Magdaleny Uchaniuk mówi o nadal niewyjaśnionej katastrofie smoleńskiej:
Osoba pochowana w naszym grobie jest kobietą, ale nie jest to moja matka.
Grzegorz Wołoszczak ubolewa nad zaprzepaszczeniem dorobku „Solidarności”.
Zostaliśmy zdradzeni w Magdalence. Nie wiem, czy żyjemy w wolnym kraju.
Małgorzata Puternicka wspomina Annę Walentynowicz. Ubolewa nad nieprawidłowościami przy pochówku ofiar katastrofy smoleńskiej:
Idąc na cmentarz, nie mam żadnej pewności, że idę na grób Anny Walentynowicz.
Rozmówczyni Magdaleny Uchaniuk mówi o swoich znajomościach z ludźmi „Solidarności. Wymienia Joannę i Andrzeja Gwiazdów i Alinę Pienkowską. Małgorzata Puternicka krytykuje działalność Europejskiego Centrum Solidarności.
Nie jest dobrze, że ECS-em zarządza Niemiec. Nie podoba mi się, że ta organizacja promuje LGBT. Takie rzeczy dzielą a nie łączą.
Robert Czyżewski, dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie mówi o otwarciu wystawy poświęconej Annie Walentynowicz. „Umieszczenie wystawy na Majdanie nabiera dodatkowego znaczenia” – podkreśla.
Instytut Polski w Kijowie wspólnie z Muzeum Narodowym Rewolucji Godności przy wsparciu Federacji Związków Zawodowych Ukrainy zaprasza na otwarcie wystawy „Anna Walentynowicz – bohaterka dwóch narodów” z udziałem Dyrektora Instytutu Polskiego Roberta Czyżewskiego i Dyrektora Narodowego Muzeum Rewolucji Godności Ihora Poszywajła. Otwarcie wystawy odbędzie się 31 sierpnia 2020 roku.
Sprawa Anny Walentynowicz jest rzeczywiście sprawą symboliczną związaną z wieloma wątkami. Jej osoba była najmniej uhonorowana w pewnym okresie swojego życia za zasługi w okresie Solidarności. Po tych wydarzeniach Anna Walentynowicz pozostała sobą, a wcześniej wróciła również do pracy w Stoczni Gdańskiej. Jej los pozostał losem człowieka zwykłego, który tworzył całą Solidarność.
W Annie Walentynowicz widzimy symbolikę człowieka tworzącego Solidarność, a jednocześnie nieczerpiącego z tego wielkich korzyści – mówi gość Wojciecha Jankowskiego.
Otworzenie wystawy w Kijowie ma podwójne znaczenie. Z jednej strony Anna Walentynowicz miała ukraińskie korzenie, jednak wychowała się w Polsce. Jej polskość stała się dla niej ikoną postrzegania patriotyzmu. Walentynowicz jest wspaniałym wzorcem dla Ukraińców, którzy przyjeżdżają do naszej ojczyzny. Z drugiej zaś strony istnieje związek ideowy pomiędzy polską Solidarnością a Majdanem.
Umieszczenie wystawy na Majdanie nabiera dodatkowego znaczenia. Myślę, że nam w Polsce pokazuje to, że nasze polskie wydarzenia Solidarności są dalej kontynuowane. Na Ukrainie natomiast wystawa ukaże bardzo ważny element w naszej części Europy – zaznacza.
Postać Anny Walentynowicz była marginalizowana, choć jej przeciwnicy polityczni nie odbierali jej zasług i poświęcenia, natomiast nie liczyli się z jej zdaniem dotyczącym tego, co dzieje się w Polsce po upadku komunizmu.
Z powodu panującej pandemii koronawirusa na otwarciu wystawy nie pojawi się rodzina Anny Walentynowicz. Pojawi się natomiast ambasador oraz wiceminister kultury Ukrainy. „Najważniejsze jest to, że na wydarzeniu będą obecni nasi partnerzy, ukraińskie organizacje czy fundacje. Jest to bardzo istotne, ponieważ buduje to pewien most pamięci pomiędzy Polakami a Ukraińcami” – dodaje Robert Czyżewski.
Anna Walentynowicz niewątpliwie łączy Polaków i Ukraińców. Planujemy, że wystawa będzie przewożona przez różne ukraińskie miasta. Związane z tym będą zajęcia, jakie będą proponowane w szkołach na lekcjach historii – podkreśla.
W Programie Wschodnim: O Dniach Kultury Polskiej w Stanisławowie, akcji sprzątania cmentarza Janowskiego, a także o wydarzeniach mających miejsce na Białorusi.
Goście Programu Wschodniego:
Maria Osidacz – dyrektor Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego;
Włodzimierz Hułaj – wieceprezes Polskiego Towarzystwa Kulturalnego im. Adama Mickiewicza w Kołomyi;
Jan Sabadasz – prezes Fundacji Dziedzictwo Kresowe;
Robert Czyżewski – dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie;
Rafał Dzięciołowski – prezes Fundacji Solidarności Międzynarodowej.
Prowadzący: Paweł Bobołowicz
Realizator: Andrzej Borysewicz
Maria Osidacz mówi o Dniach Kultury Polskiej w Stanisławowie.
Już po raz czwarty w Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie) odbyły się Dni Kultury Polskiej. Impreza ma na celu promowanie Polski, z każdym rokiem ma coraz większy zasięg.
Tego typu przedsięwzięcia to promocja kultury i dziedzictwa narodowego. Nasze wydarzenia mają zupełnie inny format – jest to związane z pandemią koronawirusa – mówi gość Wojciecha Jankowskiego.
Jak podkreśla: Na wydarzeniu będą prezentowane wystawy, wieczory pieśni i tańca, a także spektakle. Będzie to dobry czas do spotkania się, jednak trzeba pamiętać o panującej sytuacji.
Włodzimierz Hułaj komentuje sytuację związaną z kościołem jezuickim w Kołomyi.
Na Ukrainie zaczęła się zmiana w systemie ochrony zdrowia. W ramach tych zmian zostały zlikwidowane przychodnie oraz szpitale. Najważniejszym wątkiem jest jednak los przychodni, która znajduje się przy parafii jezuitów – mówi gość „Programu Wschodniego”.
Parafia wydała podanie, aby odzyskać budynek z powrotem. Tymczasem okazało się, że ktoś inny ma plany na wykorzystanie tego obiektu. Rada miejska bez społecznych pomówień oddaje w dzierżawę budynek ojców jezuitów. Budynek ma być oddany firmie, która powstała w 2020 roku. Według prawa obiekt miał być przeznaczony na parafię rzymskokatolicką.
O woli mieszkańców i parafian nikt nie mówi. Nikt nas nie pytał o zdanie. Biskup wielokrotnie dzwonił i prosił i spotkanie z burmistrzem miasta. Po wielu próbach rozpoczęliśmy protest – opowiada.
Jan Sabadasz mówi o akcji sprzątania cmentarza Janowskiego.
Tegoroczna tradycja jest kontynuacją przedsięwzięcia, które rozpoczęło się w ubiegłym roku. Dzięki wspólnemu wysiłkowi udało się uporządkować ponad 60 grobów. Prace polegały na sprzątaniu, a także na edukacji historycznej – zaznacza Jan Sabadasz.
Jak twierdzi: Dzięki tym pracom udało odkryć się wiele ciekawych nagrobków, które w późniejszym czasie młodzież badała.
Chodziło nam o to, aby zachęcić młodzież nie tylko do pracy fizycznej, ale również do odkrywania historii osób zmarłych. Chcemy uwrażliwiać młodzież, aby dbała ona o dziedzictwo swojego kraju – mówi.
Jan Sabadasz twierdzi, że po tym, jak obóz zaczął prace, wielu konserwatorów dowiedziała się o istnieniu cmentarza Janowskiego. Spoczywają tu wybitni, polscy działacze. „Dzięki obozom udaje nam się ukazywać bardzo wartościowy obiekt, który został przez ludzi zapomniany” – dodaje.
Robert Czyżewski mówi o otwarciu wystawy w Kijowie poświęconej Annie Walentynowicz.
Anna Walentynowicz jest tą osobą, która była najmniej uhonorowana. Jej los pozostał zwykły losem człowieka, który tworzył Solidarność. Przeciwnicy Walentynowicz marginalizowali jej zdanie. Jej postać była odsuwana na bok. – twierdzi.
Z powodu pandemii koronawirusa na otwarcie wystawy nie przyjedzie rodzina Anny Walentynowicz. Będzie jednak obecny ambasador oraz wiceminister kultury na Ukrainie.
Chcemy przywrócić pamięć o Annie Walentynowicz. Będzie to nowa możliwość do zbudowania mostu pomiędzy Polską a Ukrainą. Planujemy przewożenie wystawy po wielu ukraińskich miastach – mówi gość „Programu Wschodniego”.
Anna Walentynowicz urodziła się w rodzinie protestanckiej na Ukrainie. Przez całe swoje życie była jednak głęboko wierzącą katoliczką. „Z polskiej strony powinien zostać wyciągnięty gest przyjęcia Anny Walentynowicz. Musimy przyjąć, że jest dla nas bohaterką” – podkreśla.
Rafał Dzięciołowski komentuje wydarzenia mające miejsce na Białorusi.
Ostatnie dni przynoszą konsolidację reżimu. Władimir Putin zaoferował pomoc militarną dla Łukaszenki. Będzie ona polegała na pacyfikowaniu narodu białoruskiego.
Rafał Dzięciołowski twierdzi, że w niedziele może dojść do zdławienia masowych demonstracji na całej Białorusi. Dyktator będzie próbował utrzymać się przy władzy poprzez użycie siły.
W planie strategicznym wydaje się, że mamy do czynienia z szansą na przebudzenie się Białorusinów. Wiemy już, że Łukaszenka nie wygrał wyborów i nie jest przywódcą kraju, decyzja Putina natomiast zmieni patrzenie Białorusinów na Federację Rosyjską – zaznacza.
Jak dodaje: Białorusini w sposób masowy pokazali, że nie chcą rządów Łukaszenki. Proces zerwania tożsamościowego z Rosją na pewno nastąpi.
Posłuchaj całego „Programu Wschodniego” już teraz!
Krzysztof Noworyta o multimedialnej wystawie poświęconej strajkowi MPK we Wrocławiu w 1980 r. oraz Bogdan Ziobrowski o tym, jak zaczął się i zakończył strajk.
Wystawa jest de facto przeżyciem. Zabieramy zwiedzających do serca strajków.
Krzysztof Noworyta opowiada o multimedialnej wystawie dotyczącej strajków w zajezdni we Wrocławiu w 1980 r. Swojego głosu udzieli w niej znani aktorzy. Mówi, że strajk sprzed 40. lat to „gotowa historia na film”. Wyjaśnia, że
W pierwszej sali wsiadamy do zaaranżowanego „Ogórka”.
Następnie wycieczka kontynuowana jest w sali przedstawiającej zajezdnię.
Bogdan Ziobrowski wspomina strajk solidarnościowy z Wybrzeżem. Podkreśla, że
To naprawdę były najważniejsze dni.
Ówczesny członek Komitetu Międzyzakładowego wskazuje, że wagę ich wystąpienia zaczynali rozumieć, gdy widzieli reakcje ludzi podchodzących pod zajezdnię. Bogdan Ziobrowski opowiada o delegacji strajkujących do Gdańska, w której uczestniczył. Miało ono przedstawić sytuację na Dolnym Śląsku. Na miejscu byli świadkami podpisania porozumienia z władzami. Otrzymali oni kopię porozumienia parafowaną przez Annę Walentynowicz.
Przekazaliśmy kopię porozumienia Jurkowi Piotrkowskiemu. […] Odczytał to porozumienie i powiedział, że zakańczamy strajk.
Lech Wałęsa mógł się pojawić na strajku wyłącznie za zgodą lub z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.
Lech Zborowski
Lech Wałęsa, czyli jedno z największych kłamstw w naszej historii
To historyczne oszustwo wdarło się w naszą rzeczywistość, a ściślej – zostało w nią wepchnięte już wczesnym rankiem 14 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, krótko po rozpoczęciu stoczniowego strajku. Samym kłamstwem jest Lech Wałęsa i cała absurdalna historia jego rzekomej walki z czymkolwiek, a tym, który z pełnym wyrachowaniem postawił ostatecznie pieczęć pod tym fałszerstwem, jest Bogdan Borusewicz.
Jest zjawiskiem wręcz niebywałym, że jedyną i oficjalną wersją historii tworzenia się sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest od początku aż po dzień dzisiejszy bezsensowna i całkowicie niewiarygodna opowiastka Bogdana Borusewicza, która – jak większość kłamstw – ma więcej wersji niż opowieści Wałęsy o rzekomym przeskoczeniu muru stoczni. Historia, która ma być początkiem bezprecedensowych wydarzeń, zmieniających rzeczywistość nie tylko Polski, ale w konsekwencji całego świata, wymyślona i opowiedziana przez jednego patologicznego kłamcę, przyjęta została bez zastrzeżeń, bez pytań i bez najmniejszej próby dochodzenia prawdy przez tzw. historyków.
Dlaczego tak się stało?
Odpowiedź tkwi w fakcie, że kłamstwa Borusewicza są do dzisiaj jedynym alibi Wałęsy dla pierwszych chwil jego kariery „Nikodema Dyzmy”. Alibi bezsensownym, bezwartościowym i bardzo łatwym do obalenia.
Nasi „badacze” historii nie mieli jednak odwagi ruszyć tematu i woleli pozwolić, aby Polacy uwierzyli, że potrzebowaliśmy ulicznego cwaniaczka, dumnego z faktu nieprzeczytania w życiu choćby jednej książki, drobnego kombinatora i kapusia komunistycznej bezpieki, aby się tej bezpiece przeciwstawić.
Wielu z tych „historyków”, poszło nawet dalej i przyłączyło się do propagowania tej obraźliwej dla kilku pokoleń Polaków tezy, tylko dlatego, że aby obalić te kłamstwa, trzeba by było wyjść przed szereg i narazić się różnym służbom, agresywnym pseudoopozycjonistom i nawet wielu zwykłym Polakom, którzy nie mając informacji, uważali, że Wałęsa mógł być rzeczywistym robotniczym rewolucjonistą.
Borusewicz opowiada historię strajku
Natychmiast po sierpniowym strajku Gdańsk wypełnił się ekipami wszelkich możliwych mediów z całego świata. Przed kamerami i mikrofonami powstawały „świadectwa” pojawiających się jak grzyby po deszczu dzielnych kombatantów antykomunistycznego ruchu oporu. Nowo objawionemu herosowi wystawiano laurki na prawo i lewo w tempie nieprawdopodobnym, mimo że tak naprawdę znało go kilkudziesięciu działaczy Wolnych Związków, kilkunastu stoczniowców, na których donosił, no i oczywiście kilku prowadzących oficerów bezpieki. Jednak głównym ówczesnym narratorem historii stał się Bogdan Borusewicz.
Jego wersja wydarzeń była prosta.
Dzielny „Borsuk” obudził się pewnego bliżej nie sprecyzowanego ranka i wiedziony solidarnością z Anną Walentynowicz, postanowił wywołać strajk w stoczni, w której nigdy nie pracował i z którą nie miał nic wspólnego. Od samego początku aż do dzisiaj twierdzi, że swój przewrót przygotowywał w proteście przeciwko zwolnieniu Anny, mimo że w tamtym czasie nie była ona jeszcze zwolniona i nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie.
Niemniej po jakimś czasie Borusewicz skontaktował się z dwoma współpracownikami WZZ-ów w stoczni, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Do tej dwójki dołączył jeszcze nikomu nieznanego Borowczaka. Zszedł do podziemia i przygotował plan światowego przewrotu. Kiedy już własnoręcznie przygotował wszystko, nakazał pętającemu się bezproduktywnie niejakiemu Wałęsie wpaść na chwilę do stoczni i poprowadzić ewentualny strajk, bo przecież tylko człowiek o tak niezwykłym intelektualnym potencjale mógł tym niekumatym stoczniowcom pomóc. Oczywiście Borusewicz czynił to wszystko w wielkiej tajemnicy przed światem i wszelkiego rodzaju służbami, bo przecież któż mógł tej tajemnicy dochować lepiej niż agent bezpieki?
Tak w skrócie wygląda historia wywołania sierpniowego strajku, którą za sprawą Borusewicza otrzymali Polacy i znamy ją wszyscy, ponieważ wmawia się ją nam od wielu lat mimo, że jest krańcowo absurdalna i nielogiczna, a przez to w żadnej mierze nieprawdopodobna. Mimo tego jest to wersja obowiązująca w medialnym przekazie, którą każe nam się uznawać za prawdę jeszcze dzisiaj, 40 lat później. Nie możemy z powagą obchodzić kolejnej rocznicy tamtych wydarzeń, traktując serio opowiastki, które zwyczajnie obrażają naszą, Polaków, inteligencję.
Co się wówczas działo?
W lipcu ʼ80 przez kraj przeszła fala strajków: począwszy od Lublina, przez Świdnik, Poznań, Elbląg i setki innych miejsc. Były to strajki lokalne i krótkie, trwające od kilku godzin do kilku dni. Różne były deklarowane przyczyny tych protestów. W Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża obserwowaliśmy te wydarzenia i upewnialiśmy się w przekonaniu, że komuś we władzach zależało nie tylko na samych strajkach, ale też na tym, aby informacje o nich się rozchodziły. Pachniało prowokacją, której cel próbowaliśmy zrozumieć.
W pewnym momencie z sobie tylko wiadomych przyczyn Kuroń ze swoim środowiskiem zaczął wywierać nacisk na swojego KOR-owskiego przedstawiciela w trójmieście, Bogdana Borusewicza, aby podjął próbę zorganizowania podobnego strajku w Stoczni Gdańskiej. Pomysł był niedorzeczny nie tylko dlatego, że Borusewicz nie pracował w stoczni, ani też do tamtej pory nie przepracował jednego choćby dnia w jakimkolwiek zakładzie pracy. Jego doświadczenie w temacie pracy i warunków w zakładach było absolutnie zerowe. Nie miał też żadnego zaplecza w ludziach. Współpracował, co prawda, z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża, ale nie mógł w ich imieniu podejmować takich decyzji, zwłaszcza z polecenia Kuronia, który w WZZ-ach nie miał kompletnie nic do powiedzenia. Nie było też konkretnej przyczyny, dla której Borusewicz czy Kuroń mogliby namawiać stoczniowców do buntu. Borusewicz rozpoczął wypełnianie polecenia swego politycznego guru na długo przed zwolnieniem Anny Walentynowicz z pracy.
Jego późniejsze twierdzenie, że podjął swoje działania, aby bronić opozycyjnej koleżanki, jest takim samym kłamstwem jak wiele innych, które przez lata stworzył. Posuwał się przy tym do nieprawdopodobnych absurdów.
W telewizyjnym programie „Sierpień 1980” stwierdził dumnie: „Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1 lipca”. Przypomnę więc, że Anna Walentynowicz została zwolniona z pracy 7 sierpnia, czyli ponad miesiąc później, niż dzielny „Borsuk” miał zacząć planować protest przeciwko temu zwolnieniu(!).
Warto też pamiętać, że 1 lipca nie było jeszcze późniejszej fali strajków, która miała dopiero w sierpniu dotrzeć do Gdańska. Nie mam żadnych wątpliwości, że Borusewicz użył zwolnienia Anny Walentynowicz dla spełnienia zamiarów Kuronia, który jeszcze po wielu latach publicznie opowiadał, jak to przesyłał do Gdańska zapytania: „Cała Polska strajkuje, a wy nic. Na co wy tam jeszcze czekacie?”
Kilka tygodni później, bo 10 sierpnia, Bogdan Borusewicz, jak sam twierdzi, dowiedział się o zwolnieniu Anny Walentynowicz.
Już następnego ranka „Borsuk”, jak go wówczas nazywaliśmy, pojawił się u mnie na gdańskiej Żabiance, aby spotkać się ze mną i Janem Karandziejem, który obok Andrzeja Gwiazdy był członkiem Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Prosił o pomoc w przygotowaniu strajku. Jednak od początku nie był z nami szczery i kłamał o wielu szczegółach swego planu. Twierdził, że organizuje strajk z powodu zwolnienia naszej przyjaciółki, a jednocześnie okazało się, że swoje przygotowania zaczął już dużo wcześniej, jeszcze zanim do tego zwolnienia doszło. Przyniósł gotową ulotkę, którą podpisał nazwiskami wszystkich członków redakcji WZZ-owskiego „Robotnika Wybrzeża”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żaden z nich nic o tym nie wiedział.
Tak więc Borusewicz zamierzał sprowokować strajk w miejscu, gdzie dziesięć lat wcześniej taki sam protest skończył się wielką tragedią i złożyć odpowiedzialność za taką ewentualność na ludzi, których nie zamierzał nawet o tym poinformować.
W swej książce Jak runął mur Borusewicz, pisząc swoją kombatancką laurkę, z dumą przyznaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja »Robotnika Wybrzeża«. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”. „Borsuk” w pełni zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji dla ludzi, których okłamywał, bo w jednym z wywiadów mówi wyraźnie „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”. Posłużył się jeszcze innymi kłamstwami, powołując się na rzekome ustalenia z innymi działaczami wolnych związków, których nie było w tym momencie w Gdańsku. Jego krętactwa wyszły na jaw, gdyż do Gdańska wrócił nagle lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. WZZ-y brały pod uwagę protest w obronie Anny Walentynowicz, ale nie spieszyły się z akcją strajkową w jej obronie, gdyż jej sytuacja jeszcze na tydzień przed zwolnieniem wydawała się załatwiona. A to dlatego, że Terenowa Komisja Odwoławcza uznała jej skargę i nakazano stoczni wycofanie się z próby zwolnienia. Stało się jednak coś zupełnie niespotykanego.
Decyzję o zwolnieniu Anny, wbrew wyrokowi TKO, podjął osobiście minister resortu, któremu podlegała stocznia. Było czymś niesłychanym, aby sam minister zwalniał z pracy jakąś prostą suwnicową. To upewniło nas, że chodzi o prowokację, i to zaplanowaną na najwyższych szczeblach.
Niemniej postanowiliśmy bronić naszej przyjaciółki Anny Walentynowicz i po dokonaniu zmian w proponowanej przez Borusewicza ulotce zabraliśmy się do działania. Wiedzieliśmy już, że „Borsuk” kontaktował się w stoczni z dwoma współpracownikami WZZ-ów: Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim oraz z niezwiązanym z nami Borowczakiem, który potem stał się Borsukowym i Wałęsowym narzędziem zakłamywania historii. Prymitywnym, ale również bardzo szkodliwym.
Plan zakładał, że w trzech małych grupach wcześnie rano rozdamy w kolejkach elektrycznych ulotki wzywające jadących do pracy stoczniowców, aby zaprotestowali przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Okazało się, że „Borsuk” planował dwie grupy, które miały działać na trasie od Sopotu w stronę Gdańska i jedną, która miała jechać z drugiej strony, czyli od Tczewa. I tu nastąpił poważny zgrzyt, gdyż okazało się, że jednym z grupy jadącej od Tczewa miał być Lech Wałęsa. Problem był poważny, gdyż to oznaczało, że Borusewicz powiadomił Wałęsę o zamiarze zorganizowania strajku. W tym momencie trudno nam było wierzyć, że nie wie o tym bezpieka.
Mało kto wie, że w czerwcu, czyli zaledwie dwa miesiące przed strajkiem, Wałęsa został z WZZ-ów wykluczony. Co najważniejsze, wiedział o tym Borusewicz. Wiedział on również, że już przez kilka miesięcy przed wyrzuceniem Wałęsy nikt w WZZ-ach, poza jego dwoma kolegami ze Stogów, nie chciał mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. A to z prostej przyczyny całkowitego braku zaufania. Nikt z nas nie mógł jednoznacznie stwierdzić, że jest on płatnym donosicielem, gdyż nie mógłby tego wówczas udowodnić, ale jego postawa i zachowanie w grupie nie pozwalały na nawet najmniejsze zaufanie i jakąkolwiek współpracę.
W czerwcu ʼ80 trafiła do nas ulotka jakiejś nieznanej nam grupy, protestująca przeciwko nieprzyjmowaniu do pracy w służbie bezpieczeństwa wierzących katolików. Zdumienie budziło już samo założenie, że jakikolwiek katolik chciałby pracować w komunistycznej machinie opresji. Jednak prawdziwe wzburzenie spowodował fakt, że pod tą petycją podpisał się Lech Wałęsa.
Tego już było za wiele i Joanna i Andrzej Gwiazdowie wezwali go na ostateczną rozmowę. Zapytali go nie tylko o powód podpisania tej właśnie petycji, ale również o to, dlaczego podpisał jakąkolwiek petycję bez uzgodnienia z grupą. Zasada niepodpisywania oświadczeń poza grupą była żelazna, bo jej złamanie mogło sprowadzić na nas poważne problemy. Odpowiedź Wałęsy była szokująca nawet dla nas, którzy mieliśmy o nim już dawno wyrobione zdanie. Wałęsa powiedział wprost, że zrobił to, gdyż „jego nazwisko dawno już nie chodziło”. Dla tych, którzy mieli jakikolwiek kontakt z opozycją tamtych lat, jest jasne, że taka filozofia była charakterystyczna dla agentów bezpieki, którzy starali się pozorować swoją działalność, w rzeczywistości jej nie prowadząc. Co jakiś czas potrzebowali jednak uwiarygodnić się wobec kolegów i temu właśnie służyło to, co Wałęsa nazwał „chodzeniem nazwiska”.
Borusewicz tłumaczył, że wciągnął w nasze plany Wałęsę tylko dlatego, że trzej związani z nim stoczniowcy nie czuli się pewnie i potrzebowali wsparcia kogoś starszego. Twierdził, że wiedząc, jak bardzo Wałęsa lubi przechwalać się swoimi rzekomymi dokonaniami w czasie wypadków w grudniu ʼ70, poprosił go, aby z tymi chłopakami porozmawiał i dodał im odwagi. To tłumaczenie było dziwne, jako że wiedzieliśmy, iż w pamiętnych dniach tamtego grudnia Wałęsa rozpoznawał na zdjęciach bezpieki stoczniowców biorących udział w ulicznych starciach. I co gorsza, wiedzieliśmy to z jego własnych opowiadań.
Niemniej Wałęsa dowiedział się o strajku i tego nie można już było cofnąć. Stanęło na tym, że pojedzie kolejką od Tczewa i rozda ulotki. W końcu jednak nawet Borusewicz wyraził wątpliwość, czy on się tym zajmie, gdyż jak to określił Ludwik Prądzyński, który dwukrotnie odwiedził Wałęsę, ten „nie był strajkiem specjalnie zainteresowany”. My uznaliśmy, że dla nas to najlepsze rozwiązanie i z taką nadzieją postanowiliśmy robić swoje.
14 sierpnia 1980 roku pracownicy Stoczni Gdańskiej odpowiedzieli na wezwanie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i rozpoczęli strajk w obronie Anny Walentynowicz.
W tym miejscu niezbędne jest bardzo ważne wyjaśnienie. Kiedy mówimy o sierpniowym strajku w Stoczni Gdańskiej, większość Polaków myśli najczęściej o jednym ogólnopolskim strajku zakończonym słynnym porozumieniem. Tymczasem trzeba rozumieć i pamiętać, że w rzeczywistości musimy mówić o dwóch osobnych i zupełnie różnych w założeniu strajkach.
Strajk, który rozpoczął się w czwartek 14 sierpnia, na którym z niewiadomych przyczyn pojawił się człowiek o nazwisku Wałęsa, miał być i był wewnętrzną sprawą stoczni, której pracownicy stanęli w obronie swojej koleżanki. Tyle i tylko tyle. Ten strajk zakończył się trzeciego dnia w sobotę 16 sierpnia.
Ten drugi, o którym wiedzą wszyscy, był strajkiem solidarnościowym, zaistniałym również w stoczni, ale już za sprawą i przy udziale wielu zakładów pracy, który szybko zmienił się na ogólnopolski i był z perspektywy bezpieki „wypadkiem przy pracy”.
Dlaczego wiedza o tym fakcie jest niezbędna? Dlatego, że bez tego nigdy nie zrozumiemy oszustwa, jakie się wówczas na naszych oczach dokonywało i które stało się fundamentem kłamstwa funkcjonującego do dzisiaj w oficjalnym medialnym przekazie, podawanym nam perfidnie jako absolutna prawda.
W rzeczywistości jeszcze bardzo długo po strajku Bogdan Borusewicz we wszystkich swoich wspomnieniach i publikacjach mówił wyraźnie i zgodnie z prawdą, że zaplanował Wałęsę tylko i wyłącznie do rozwiezienia ulotek w kolejce jadącej z Tczewa i że to miał być jedyny jego udział w całym strajkowym przedsięwzięciu.
Taka wersja obowiązywała do momentu, w którym Borusewicz zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wygrać przepychanki o popularność z uznanym już przez większość Polaków „bohaterskim Lechem” i dla zachowania choćby części swej kombatanckiej sławy zmienił swoje wcześniejsze świadectwo. Popełnił wówczas kłamstwo, które całkowicie przekształciło historyczną narrację.
Po kilku latach od wydarzeń Borusewicz doznał wyjątkowego pamięciowego olśnienia i ogłosił nagle światu, że to on wysłał Wałęsę do stoczni, zlecając mu poprowadzenie strajku. To absurdalne kłamstwo dało Wałęsie alibi i odpowiedź – której wcześniej nie miał – na pytanie, dlaczego wbrew wszelkiej logice 14 sierpnia 1980 roku znalazł się w Stoczni Gdańskiej? Pytanie, którego żaden historyk ani dziennikarz nigdy wcześniej mu publicznie nie zadał.
Całą historię powstania Solidarności i późniejszych tzw. przemian ustrojowych zbudowano na przyjściu Wałęsy do stoczni, które potraktowano jako tak oczywiste i logiczne, że żaden z badaczy nie uważał za stosowne nie tylko podważyć sensu tej teorii, ale nawet zadać choćby jednego prostego pytania.
Tak więc jako jedna z zaledwie kilku osób, biorących bezpośredni udział w przygotowaniach do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku, zaświadczam, i czynię to od niemal 40 lat, że nigdy nie było planu udziału Lecha Wałęsy w strajku, w jakimkolwiek charakterze, a już szczególnie w roli przywódcy. Nikt z WZZ Wybrzeża tego nie planował i nigdy by się na taką propozycję nie zgodził, gdyby nawet powstała.
Nie ma żadnej wątpliwości, że Lech Wałęsa mógł się w tamtym momencie pojawić na tym strajku tylko i wyłącznie za zgodą lub nawet z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Ten fakt byłby już od dawna dla Polaków oczywisty, gdyby nie perfidne i katastrofalne dla historycznej prawdy kłamstwo jednego człowieka – Bogdana Borusewicza. To właśnie kłamstwo jest fundamentem, na którym zbudowano całą piramidę następnych i przyczyną, dla której przez czterdzieści lat nie możemy uporządkować i przekazać młodym prawdziwej historii tamtych wydarzeń.
Lech Wałęsa jest po prostu jednym wielkim oszustwem i nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.
Przyjrzyjmy się faktom
Po prowokacyjnym zwolnieniu Anny Walentynowicz z pracy, bezpieka w żaden sposób nie próbowała powstrzymać strajku 14 sierpnia 1980 roku. Służby wyraźnie chciały jego zaistnienia, tak samo jak wszystkich protestów, które od początku lipca przetaczały się przez całą Polskę. Stocznia była bez wątpienia ważnym elementem tego stymulowanego i kontrolowanego „społecznego niezadowolenia”. Stoczniowy strajk miał wyglądać tak jak reszta, czyli zaistnieć i po jednym lub dwóch dniach zostać wygaszony. Dlatego musiał być przez bezpiekę kontrolowany. I tak też było.
Dziwnym zbiegiem okoliczności Wałęsa miał już w swoim życiorysie zdarzenie do złudzenia przypominające jego niewytłumaczalne pojawienie się na stoczniowym strajku.
Dziesięć lat wcześniej, w samym środku najbardziej krwawych wydarzeń grudnia ʼ70, kiedy jego stoczniowi koledzy zorganizowali protest i ruszyli na pomoc uwięzionym w areszcie, Wałęsa pojawił się w oknie otoczonej przez demonstrantów komendy milicji, aby przez megafon nawoływać do rozejścia się.
Ciekawe, że ci sami historycy, którzy teraz milczeli w sprawie niewytłumaczalnego udziału Wałęsy w sierpniowym strajku, nie chcieli zauważyć zdumiewającego podobieństwa do wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Na domiar złego, tłumaczyli zdarzenie z grudnia ʼ70 jako heroiczną wręcz próbę zapobieżenia tragedii. Tyle tylko, że wówczas Wałęsa został przez tłum wygwizdany i obrzucony kamieniami. Dzisiaj wiemy też, że w tych właśnie dniach stawał się obrzydliwym płatnym kapusiem bezpieki, sprzedającym swoich kolegów.
W sierpniu ʼ80 mieliśmy sytuację identyczną. Wałęsa nie tylko nie miał nic wspólnego z przygotowaniem strajku, ale od samego początku nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potwierdzał to nie tylko Ludwik Prądzyński, który rozmawiał z nim bezpośrednio przed strajkiem, ale nawet sam Borusewicz, który – jak już wspomniałem – przez długi czas, aż do swojego przełomowego kłamstwa, mówił wyraźnie, że Wałęsa miał tylko wraz z Kazikiem Żabczyńskim i Sylwestrem Niezgodą rozwieźć strajkowe ulotki.
Czy jakikolwiek doświadczony opozycjonista, za którego uważał się Borusewicz, mógł najpierw zaplanować kogoś na lidera strajku, a potem wysłać go do rozdawania ulotek, gdzie mógłby zostać zatrzymany? Przecież to nonsens. Na marginesie przypomnę, że Wałęsa nie tylko na rozdawanie ulotek nie pojechał, ale nawet nie zawiadomił swoich kolegów, że takie zadanie miało być wykonane.
Faktem również jest, że strajk planowany był jako wewnętrzny protest pracowników stoczni. Sam twórca kłamstwa o Wałęsie określił jednoznacznie, jakie były oczekiwania w stosunku do tego strajku. Jeszcze w 2005 roku Borusewicz powiedział: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów, będzie super”. Przypomnę, że chodziło o następujące postulaty: przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy, podwyżki płac dla stoczniowców i – w sprzyjających okolicznościach – jakaś forma upamiętnienia stoczniowców zabitych w grudniu ʼ70. W swojej książce Borusewicz pisze też: „Strajk był planowany do momentu przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy”. Nawet „prawa ręka” Borusewicza w dziele zakłamywania historii, Borowczak, przyznawał: „Marzyłem o tym, żeby choćby rozpocząć strajk, zrobić zamieszanie i pokazać, że jest garstka ludzi, którzy sprzeciwiają się zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz. Przez myśl mi nie przeszło, aby robić wielki strajk”. Pamiętajmy też, że sam Borusewicz, nazywający siebie jedynym twórcą strajku, nie pojawił się na nim, ani nawet w pobliżu, przez ponad dwa dni.
Jak więc jest możliwe, że każe się nam akceptować, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł planować wysłanie na wewnętrzny strajk w stoczni, który to protest nawet w najśmielszych oczekiwaniach miał trwać jeden lub dwa dni, człowieka, który nie był pracownikiem tej stoczni?
Absurd tego kłamstwa ujawnia, jak na ironię, sam jego twórca. W swojej książkowej relacji Borusewicz odnosi się do prośby trzech młodych stoczniowców: „Nalegali, żeby koniecznie wprowadzić kogoś starszego. Żeby ich wsparł (…) Ja nie mogłem wejść, bo władza miałaby pretekst, żeby uderzyć. Wszedłbym, a bezpieka krzyczałaby : A ty co, przecież nie pracujesz w stoczni, jesteś prowokatorem z KOR”. Tak więc ten sam człowiek, który tłumaczy nam, że nie mógł wejść do stoczni, gdyż nie był jej pracownikiem, każe nam wierzyć, że wysłał do tej samej stoczni, na ten sam strajk innego człowieka, który również nie był pracownikiem stoczni. To już istny obłęd.
Borusewicz opowiada również od wielu lat, jak to jako organizator strajku musiał się ukrywać. To ukrywanie się uważał za tak ważne, iż rozpocząć je miał, zanim jeszcze zwolniono Annę Walentynowicz z pracy. W swej książce podaje: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu”… I znów powstaje problem: jak zrozumieć, że Borusewicz uważał za nieodzowne ukryć się jako pomysłodawca strajku, a jednocześnie pozwolił, aby rzekomy główny wykonawca zaplanowanego przedsięwzięcia spał spokojnie w swoim łóżku aż do rozpoczęcia tego strajku, a nawet trzy godziny dłużej?
Jest jeszcze inny ważny powód, dla którego udział Wałęsy w tamtym strajku jest zupełnie nielogiczny. Każdy w WZZ-ach znał podstawową zasadę organizowania pracowniczych protestów. Ta żelazna zasada sprowadzała się do prostego założenia, że w żadnym takim proteście nie może być pojedynczego lidera, a tylko i wyłącznie komitet strajkowy. Od tej zasady nie było wyjątków, gdyż groziło to tym, że łatwy nacisk bezpieki na jedną osobę prowadził niechybnie do rozbicia protestu. Borusewicz doskonale znał tę zasadę. Jak bardzo rzeczywiste było to zagrożenie, najlepiej przecież świadczy sama historia sierpnia. Wiemy dzisiaj, że we wszystkich trzech miejscach w Polsce, gdzie podpisywano porozumienia z komunistycznymi władzami, czyli w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu, liderzy tych strajków byli głęboko zaplątani w relacje z władzą i służbami bezpieczeństwa (!). I to nie był przypadek, gdyż bezpieka nie zostawiała takich rzeczy przypadkowi.
Trzeba też postawić najbardziej podstawowe pytanie, o którym nasi historycy tak chętnie zapomnieli.
Jeżeli mamy wierzyć w teorię nawróconego kapusia bezpieki, to jak wytłumaczyć fakt, że kiedy ten kapuś obwieścił tłumowi stoczniowców, że przyszedł, aby poprowadzić ich na bój przeciwko komunistycznej władzy, ta władza nie zrobiła absolutnie nic, aby tego podrzędnego donosiciela zneutralizować? A przecież starą sowiecką metodą wystarczyło puścić w obieg informację o jego kilkuletnim wysługiwaniu się komunistycznym służbom i ten człowiek nigdy nie odważyłby się znaleźć w pobliżu wielotysięcznego tłumu stoczniowców.
Każdy Polak, mający choćby podstawową wiedzę o sposobach działania bezpieki, wie doskonale, że ta nie miała zwyczaju zapominać i wybaczać zdrady swoich ludzi. Najlepszym przykładem może być historia Adama Hodysza, który jako oficer SB jeszcze przed sierpniem współpracował z trójmiejską opozycją. Jak więc wytłumaczyć nie tylko bezkarność pospolitego kapusia, ale również późniejsze lata wsparcia bezpieki dla jego „antykomunistycznej” działalności?
Przypomnę więc tylko, że w czasie, kiedy były kapuś obalał dla dobra całego świata cały komunistyczny system, aparat opresji tegoż systemu wymordował co najmniej kilkunastu księży tylko za kilka niepoprawnych słów przemyconych w kazaniach. Wkrótce ten sam aparat terroru pomagał byłemu kapusiowi oczyszczać Solidarność z tzw. ekstremy, aby w końcu ogłosić wojnę z narodem i wsadzić kilkadziesiąt tysięcy opornych do więzień, a tego najgroźniejszego wysłać na wczasy w Bieszczady, bo przecież nikt normalny nie postawi znaku równości między tamtymi więziennymi celami a hotelowym apartamentem z wyszukanym wyżywieniem, niemal nieograniczonymi wizytami, możliwością uprawiania sportu, dostępem do przeróżnych rozrywek, no i oczywiście niekończącym się źródłem wyszukanych alkoholi.
Warto też zacytować intrygująco brzmiącą wypowiedź Bogdana Borusewicza z roku 1991. W jednym z wywiadów, tłumacząc, dlaczego miał rzekomo wybrać Wałęsę na przywódcę strajku, powiedział: „Musiał to być też ktoś do zaakceptowania przez drugą stronę – czyli dla władzy. Wałęsa był najlepszym kandydatem”(!). Zostawiam to bez komentarza.
Oprócz Borusewicza jest jeszcze jeden rzekomy świadek, który twierdzi, że oczekiwał Wałęsy wczesnym rankiem pamiętnego 14 sierpnia w stoczni. Jest nim Jerzy Borowczak.
Postać odpychająca, która na swojej drodze wysługiwania się Wałęsie ma wiele przeróżnych łajdactw, wielokrotnie przeze mnie opisywanych, a wśród nich przewodniczenie Wałęsowemu kapturowemu sądowi nad symbolem Solidarności – Anną Walentynowicz. A czynił to w obrzydliwy sposób zaledwie kilka miesięcy po sierpniowym strajku w jej obronie, wydając wyrok, iż jest ona niegodna reprezentowania Solidarności.
Samo przywoływanie postaci tego człowieka budzi mocno nieprzyjemne odczucia, ale czynię to w ciekawym, moim zdaniem, aspekcie, łączącym się z jego świadectwem.
Chcąc uwiarygodnić swoje wyimaginowane kombatanctwo, polegające na rzekomej aktywnej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych, pytany, jak i kiedy dowiedział się o WZZ-ach, odpowiedział, że miał się dowiedzieć o istnieniu gdańskich Wolnych Związków od oficerów Ludowego Wojska Polskiego w końcu lat siedemdziesiątych, kiedy był jako poborowy żołnierz na tzw. misji pokojowej na Bliskim Wschodzie. Pomijając kompletny absurd tego twierdzenia, przytoczę tylko słowa gen. Darżynkiewicza, odpowiedzialnego za wspomniane misje pokojowe. W książce Kiszczaka stwierdza on: „Każdy żołnierz wyjeżdżający na misje musiał coś dla wywiadu zrobić”. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zapytał Borowczaka, jak on się z tego obowiązku wywiązał. Warto jednak przypomnieć, że 8 lipca 1980 roku, dzień po zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz i – co najważniejsze – na dwa dni przed tym, jak Borowczak się o jej zwolnieniu dowiedział, bezpieka założyła mu sprawę osobistego rozpoznania, o kryptonimie „Wojak”. Można się tylko domyślać, jakie to osobiste właściwości Borowczaka potrzebowała sprawdzić bezpieka. Faktem jednak jest, że już niecały tydzień później, 14 sierpnia, nikomu nieznany Borowczak stał na środku stoczniowego placu na koparce, i twierdzi, że czekał tam na niepracującego w stoczni Lecha Wałęsę.
Cud na stoczniowym placu
14 sierpnia 1980 roku już od bardzo wczesnych godzin rannych zaopatrzeni w WZZ-owskie ulotki stoczniowcy zgromadzili się na stoczniowym placu. Strajk w obronie Anny Walentynowicz stał się faktem. Niemal natychmiast wybrano komitet strajkowy i oczekiwano na rozmowy z dyrekcją. Znalazło się w nim wielu ludzi młodych, szczerze zatroskanych losem ich stoczniowej przyjaciółki. Wśród nich związany z WZZ-ami Bogdan Felski i bliski stoczniowy współpracownik i obrońca Anny Walentynowicz, Piotr Maliszewski.
Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dyrektor stoczni będzie robił wszystko, aby rozmowy zacząć jak najszybciej, podobnie jak strajkujący stoczniowcy. Wszyscy przecież wiedzieli, czym skończył się poprzedni taki protest, dziesięć lat wcześniej, kiedy zniecierpliwieni stoczniowcy wyszli na ulice. Jednak przez ponad trzy godziny żadne rozmowy się nie rozpoczęły i nikt nigdy nie potrafił tego faktu wyjaśnić. Przecież pamiętający grudzień ʼ70 dyrektor, na którego zakładowym podwórku trwał strajk, powinien być tym faktem przerażony i spieszyć się uspokoić napięcie. Tymczasem czas uciekał i ani stojący na koparce Borowczak, ani dyrektor nie wydawali się zbytnio spieszyć. Aż do momentu, kiedy już po dziesiątej rano w środku tłumu pojawił się nagle Wałęsa. Człowiek, który nie tylko nie pracował w stoczni, ale którego spośród kilkunastu tysięcy pracowników znać mogło kilkanaście osób, a z tych wielu nie pamiętało go z dobrej strony.
I nagle zdarzył się cud. Obie strony nagle ruszyły do działania. Borowczak dopisał obcego Wałęsę do wybranego już komitetu strajkowego. Sam obcy ogłosił się przewodniczącym tego komitetu, a dyrektor stoczni pospiesznie zaprosił go na rozmowy. Cała ta sytuacja była krańcowo absurdalna i gdyby uznać ja za spontaniczną i niekontrolowaną, to zwyczajnie nie mogła się wydarzyć.
Żaden przerażony dyrektor zakładu nie zgodziłby się na obecność kogoś, kto nie był jego pracownikiem, a już tym bardziej na jego udział w proteście i rozmowach, i kazałby go natychmiast wywalić za bramę. Dyrektor jednak z całym spokojem zabrał go na rozmowy jako przewodniczącego komitetu strajkowego.
Wkrótce zarzucił komitetowi, że ten jest niereprezentatywny dla załogi. I wcale nie dlatego, że jego samozwańczy przewodniczący był w tym zakładzie obcy, tylko dlatego, że komitet składał się z ludzi młodych. Wspólnie wymienili wybrany skład na ludzi dyrekcji i kontynuowali swoje absurdalne „pertraktacje”. Warto przy tym zaznaczyć, że wymiana młodych ludzi komitetu strajkowego na ludzi dyrekcji nie objęła Borowczaka, mimo że był on jednym z najmłodszych, jeśli nie najmłodszym członkiem tej grupy.
Ta farsa trwała dwa i pół dnia, po czym obcy lider strajku ogłosił wielki sukces porozumienia. Strajkujący otrzymali obietnicę podwyżki, mętną obietnicę pamiątkowej tablicy i gwarancję przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Obcy Wałęsa wynegocjował jeszcze niespodziewany i nieplanowany bonus, czyli swoje własne zatrudnienie w stoczni. A to jeszcze nie koniec cudów. W sobotę, na krótko przed zakończeniem cyrku tzw. negocjacji, pojawił się w stoczni ten, który później przez lata twierdził, że pod żadnym pozorem wejść do stoczni nie mógł, czyli Bogdan Borusewicz. Żeby było ciekawiej, Wałęsa wprowadził go do sali rozmów z dyrekcją i w ten sposób znalazło się tam nagle nie jeden, ale dwóch obcych, niepracujących w stoczni przedstawicieli strajkujących stoczniowców(!). W pewnym momencie doszło do nieprawdopodobnej wręcz sytuacji. Dyrektor zapytał, kim jest Borusewicz i co tu robi ten obcy. Drugi obcy, czyli Wałęsa, odpowiedział: „Ten pan jest ze mną i tu pozostanie”. Dyrektor przytaknął pokornie i całe przedstawienie toczyło się dalej.
Ciekawym dodatkowym szczegółem tej sytuacji jest fakt, że zaraz po Borusewiczu przyszedł tam jako reprezentant strajkującego już Elmoru lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. Kiedy dowiedział się o Wałęsie i Borusewiczu, próbował również wejść na salę rozmów z dyrekcją i w tym momencie nie dyrektor stoczni, lecz Wałęsa nakazał pilnującym, by nie wpuścili Gwiazdy do środka.
Krótko potem nastąpiło radosne obwieszczenie Wałęsy o sukcesie negocjacji i zakończeniu strajku. Wałęsa nakazał opuszczenie stoczni i zniknął w gabinecie dyrektora. W tym czasie trzy WZZ-owskie kobiety zamknęty bramy stoczni, zatrzymując resztkę wychodzących stoczniowców. Niedługo po tym działacze WZZW wraz z przedstawicielami innych zakładów rozpoczęli międzyzakładowy strajk, który wkrótce stał się znany jako ogólnopolski wielki zryw sierpniowy, który otworzył drogę do powstania Solidarności.
Przywódca narodu
Wielu czytelników moich relacji pyta często: jak to się stało, że Wałęsa stał się ponownie liderem strajku po jego uratowaniu i zamianie na protest międzyzakładowy?
Odpowiedź jest prosta. O tym decydowali przybywający do stoczni przedstawiciele różnych zakładów. Wałęsa kilka godzin po położeniu pierwszego strajku wrócił z gabinetu dyrektora i został całkowicie zaskoczony nową sytuacją. Spotkał się też z ostrą krytyką przybyłych działaczy WZZW i tych, którzy zostali, by ratować upadły strajk. Po burzliwych awanturach Wałęsa zorientował się, że mimo jego starań, strajk zaistniał na nowo. Przestraszył się i za wszelką cenę próbował pozyskać przywództwo nowego protestu. Pobiegł do Anny Walentynowicz i prosił ją, aby pozostawiła go na pozycji lidera (A.W. opublikowała kiedyś relację z tej sytuacji). Ona jednak zdecydowanie odmówiła i oświadczyła mu, że o tym, kto będzie przewodził strajkowi, zadecydują przedstawiciele zgłaszających się do stoczni zakładów, którzy wybiorą nowy komitet strajkowy. Delegaci pochodzący z różnych przedsiębiorstw nie znali się wzajemnie i nie mieli pojęcia, co działo się przed ich przybyciem. Wiedzieli tylko, że przez ostatnie trzy dni odbywał się w stoczni strajk i z taką wiedzą przyłączali się do już istniejącego protestu. Dowiedzieli się, że wcześniejszym przewodniczącym komitetu strajkowego był jakiś człowiek o nazwisku Wałęsa i uczynili go ponownie liderem. Działacze WZZW nie mieli możliwości temu przeszkodzić.
Był to jednak moment, w którym stało się dla nas oczywiste, z kim mieliśmy do czynienia, i postanowiliśmy w miarę możliwości kontrolować sytuację, aby nie przejął i nie rozbił również tego strajku. I mimo podejmowanych przez niego prób udało nam się temu zapobiec.
Przebieg tego, już międzyzakładowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest z oczywistych przyczyn dużo szerzej znany. Nie znaczy to wcale, że wraz z nim kończy się historyczna manipulacja. Wręcz przeciwnie, to, co w wielkim skrócie opisałem, jest tylko początkiem wielkiego Wałęsowego oszustwa, które rozwinęło się w następnych latach do nieprawdopodobnych rozmiarów i doprowadziło do tego, że to, co normalnie uznalibyśmy za niemożliwe, traktujemy dziś jako możliwą i logiczną historię. A przecież największym dowodem na nieprawdopodobieństwo teorii o rewolucjoniście nazwiskiem Lech Wałęsa jest prawdziwa i jeszcze mniej znana historia tego, co za jego sprawą działo się przed i po sierpniowym strajku.
Czy czterdzieści lat to za mało, aby oddzielić prawdę od kłamstwa i zamiast niego zacząć celebrować prawdę? Prawdę, z której mamy prawo być dumni, bo jest wyjątkowa. Fakt, że nasze – Polaków działania były zawłaszczane i manipulowane przez różnego rodzaju służby, jest tylko dowodem na to, że robiliśmy rzeczy dobre. Na zawłaszczanie naszych działań nie mieliśmy wpływu, jednak kiedy pozwalamy na zawłaszczanie prawdy i zastępowanie jej kłamstwem, jest to już dobrowolny i świadomy wybór, który z dumą nie ma nic wspólnego.
Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” znajduje się na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020
Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na użycie plików cookies. więcej
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.