Trzęsienie ziemi w Ekwadorze. Mimo że w kataklizmie wiele osób straciło życie, ludzie wrócą, domy zostaną odbudowane

Ekwador, a szczególnie jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, o dużej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej. Co roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Trzęsienie ziemi

Prawie trzy lata po kataklizmie mosty i drogi zostały już odbudowane, a wiele osób wróciło do domów. Ulice miasta są rozkopane, a robotnicy kładą instalacje. Miasto próbuje żyć, mimo ewidentnych śladów katastrofy.

Jedenaście minut po silnym wstrząsie nadszedł kolejny, dużo silniejszy. 16 kwietnia 2016 roku o godzinie 18.58 na ekwadorskim wybrzeżu nastąpiło trzęsienie ziemi, które zmieniło życie wielu osób – a prawie siedmiuset go pozbawiło. Epicentrum wstrząsu o magnitudzie 7,8 znajdowało się jedynie 20 km pod powierzchnią ziemi, tam, gdzie płyta pacyficzna wchodzi pod południowoamerykańską. Najbardziej ucierpiały miasta Bahía de Caraquez i Portoviejo – oba popularne wśród turystów, oba z bezcenną historyczną zabudową.

Ekwador, a w szczególności jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, nazwanym tak ze względu na dużą aktywność sejsmiczną i wulkaniczną. Każdego roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów. Większość z nich jednak nie jest specjalnie niebezpieczna i oprócz okazyjnych pęknięć na ścianach budynków i regularnych ewakuacji centrów handlowych i obiektów użyteczności publicznej nie wywiera specjalnego wpływu na życie mieszkańców. W tym tygodniu w Ekwadorze ziemia zadrżała już trzykrotnie, jednak tylko jeden wstrząs mógł mieć potencjalnie niszczycielskie skutki, a to i tak na niewielką skalę. Raz na jakiś czas dochodzi jednak do kataklizmu. Największe trzęsienie ziemi w historii, o magnitudzie 9,5, miało miejsce właśnie na Pacyficznym Pierścieniu Ognia – w Chile w 1960 roku. Zniszczenia były niewyobrażalne.

Nie trzeba jednak aż takiej siły, by spowodować tragedię. Od początku XX wieku część Ekwadoru, która ucierpiała najbardziej w 2016 roku, była siedmiokrotnie nawiedzana przez niszczycielskie trzęsienia ziemi, z których największe w 1906 roku spowodowało tsunami i zostawiło za sobą setki ofiar śmiertelnych.

Beatriz pracuje w urzędzie miasta, a właściwie w zaadoptowanym na tę funkcję piętrze targu miejskiego. Targ, potężna betonowa konstrukcja, nie ucierpiał szczególnie, w przeciwieństwie do budynku urzędu. Do tej pory w samym centrum Bahía de Caráquez straszą popękane ściany pełne dziur po rozbitych oknach. Przez trzy lata nie zaczęto nawet remontu budynku. Przez salę przebiega drewnopodobna ścianka, oddzielająca przestrzeń zajmowaną przez urzędników od tej dla petentów. Biurka stoją na otwartej przestrzeni hali targowej. Piętro niżej na straganach sprzedawane są owoce i warzywa.

Na wybrzeżu na północy miasta stoją wysokie bloki. Niegdyś nowoczesne budynki, drogie apartamentowce, w których oprócz bogatych Ekwadorczyków chętnie osiedlali się emeryci ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, dziś puste ruiny. Na niektórych wiszą informacje o sprzedaży. Odbudowano jedynie niektóre z nich, gdyż ze względu na strukturę własnościową, proces uzyskania odszkodowań z ubezpieczenia wciąż trwa. Przy samej plaży wznosi się La Piedra, elegancki i drogi hotel, jeden z zaledwie kilku, które obecnie można tu znaleźć. Ruch turystyczny powoli odżywa, ale mogą minąć lata, nim wróci do dawnej świetności.

Hostal Xanadu prowadzony jest przez Diega Silvę. Rysy twarzy zdradzają indiańskie pochodzenie. Wychował się w mieście Riobamba w górach, ale od kilku lat mieszka na wybrzeżu. Hostel mieści się w starym domu, mającym z pewnością ponad sto lat. To właśnie takie domy przetrwały najlepiej. Tradycyjna konstrukcja z drewna i bambusa, pokryta gliną zmieszaną ze słomą i trzciną oparła się lepiej niszczycielskiemu żywiołowi niż żelbetowe słupy. Oczywiście konieczny był generalny remont – ale konstrukcja przetrwała. Diego zdecydował się na zmniejszenie liczby pokoi, likwidując wszystkie z drugiego piętra, by odciążyć konstrukcję. I tak w hostelu nie ma zbyt wielu gości. Zabytkowy budynek znajduje się na liście dziedzictwa narodowego, podobnie jak sąsiednie, jednak nie wszystkim jest to na rękę. Dla niektórych trzęsienie ziemi stało się pretekstem, by wyburzyć zabytkowe konstrukcje i zastąpić je betonem. Państwo nie pomaga w utrzymaniu, a jednocześnie ogranicza możliwości przebudowy.

Zabytkowe centrum Portoviejo zostało doszczętnie zrujnowane. Dziś, prawie trzy lata po kataklizmie, trwa druga faza projektu odbudowy, która według opinii mieszkańców nie zdaje się postępować zbyt szybko. Podobnego zdania są władze, które nałożyły już karę na jednego z wykonawców. Trzecia faza jest dopiero w planach. Rekonstrukcja jest okazją, by przywrócić miastu bardziej ludzki charakter, który zatracił się przez lata w szumie samochodów i natłoku ruchu. Tworzone są nowe deptaki, ścieżki rowerowe, a przy chodnikach ustawiane są ławki. Do jedenastu odbudowanych kwartałów centrum historycznego powróciło około pięćdziesięciu restauratorów. Historycyzm tego miejsca wynika jednak raczej z lokalizacji w oryginalnym miejscu fundacji z 1535 roku niż z architektury – do dziś przetrwały jedynie cztery domy z czasów kolonialnych. Reszta to późniejsze konstrukcje.

Nad miastem Bahía de Caráquez góruje potężny betonowy krzyż. Konstrukcja służy także jako punkt widokowy. Można tam dojechać motocyklem z centrum miasta. Popękana droga prowadzi przez ubogą dzielnicę na stoku wzgórza. Kiedyś u stóp krzyża znajdował się punkt gastronomiczny. Dziś betonowy, na wpół zawalony budynek zaściełają śmieci. Metalowe przerdzewiałe schody na szczyt nie budzą zaufania. Tabliczka ostrzega: „wchodzić pojedynczo”. Z góry nie widać obrazu zniszczenia, bo gruzy w mieście zostały uprzątnięte. Alonso, właściciel motocykla pokazuje wzgórze, na którym stał jego dom. Z prawie trzydziestu tysięcy osób, które zostały ewakuowane, tylko część wróciła do domów. Alonso chciałby wrócić, ale nie ma do czego. Mieszka teraz w Leonidas Plaza, miasteczku wchodzącym w skład tej samej aglomeracji, które przeżyło gwałtowny rozwój po trzęsieniu ziemi w 2016 roku. Niektórzy wracają, ale miasto jest puste. Nieliczne restauracje praktycznie nie mają klientów. Oprócz młodych ludzi, którzy na plaży bawią się przy kakofonii muzyki puszczanej z wielu samochodów naraz, wieczorem ciężko kogoś spotkać na ulicach.

Zbliżają się w Ekwadorze wybory samorządowe. Hasła wyborcze w prowincji Manabí, tej najbardziej poszkodowanej, nawiązują do tematu zniszczeń. Mówi się o ponownych narodzinach, odbudowie, rewitalizacji, jednak miną jeszcze długie lata, nim sytuacja wróci do normy.

W Ekwadorze trzęsienia ziemi nie są jedynym zagrożeniem naturalnym. Przed tygodniem przeprowadzano we wszystkich prowincjach wybrzeża ćwiczenia na wypadek tsunami. W miastach ustawione są znaki, pokazujące drogi ewakuacyjne i bezpieczne punkty. W górach, szczególnie w prowincji Tungurahua, odnotowuje się znaczną aktywność wulkaniczną. W jednym z najbardziej turystycznych miast Ekwadoru – Baños de Agua Santa – drogi ewakuacyjne oznaczone są tabliczkami z rysunkiem człowieka uciekającego przed strumieniami lawy. Wulkan Tungurahua znajduje się w stanie erupcji od 1992 roku. W tym czasie wielokrotnie wyrzucał z siebie słupy dymu i języki ognia. Jego nazwa nie jest przypadkowa – tunqur w języku kichwa to gardło, a rawra – ogień. Nie jest to jednak jedyny aktywny wulkan. Quito regularnie pokrywane jest popiołem. Jest w końcu jedyną stolicą na świecie, zbudowaną na stokach aktywnego wulkanu. Nie potrzeba jednak trzęsienia ziemi ani erupcji lawy, by nieść zniszczenie. Co roku w porze deszczowej w Ekwadorze dochodzi do powodzi, a górskie drogi przykrywane są lawinami błota albo zapadają się razem z osuwającą się ziemią. W porze suchej pożary dewastują górskie lasy i łąki.

Historia Ekwadoru zna wiele przypadków miast, które zostały praktycznie zrównane z ziemią przez kataklizm. Niektóre z nich przeniesiono, niektóre odbudowano w tym samym miejscu. Portoviejo i Bahía de Caráquez też nie po raz pierwszy ucierpiały. Ludzie jednak wrócą, domy zostaną odbudowane. Mimo pewnej pustki w mieście i nostalgii jego mieszkańców, nie panuje tam smutna atmosfera. Nie ma poczucia przygnębienia – jest raczej determinacja i ulga, że kataklizm odebrał tylko dom, a nie życie.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” znajduje się na s. 19 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” na s. 19 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Program Wschodni 2 marca 2019 roku. Goście: Aleksandr Podrabinek, Jakub Maciejewski, Inese Sulzanoka

W dzisiejszym Programie Wschodnim m.in. sytuacja po wyborach w Mołdawii, współczesna Rosja oczami byłego dysydenta, media i polityka na Łotwie;

Goście:

Jakub Maciejewski– Gazeta Polska Codziennie;

Aleksandr Podrabinek– dziennikarz rosyjski;

Inese Sulzanoka– dziennikarka z Łotwy;

Nagranie archiwalne Pani Stefani Szantyr–  Zarząd Główny Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej;


Prowadzący: Antoni Opaliński

Wydawca: Antoni Opaliński/Jaśmina Nowak

Realizator: Dariusz Kąkol


Całość:

 

Wizyta Radia WNET na Szmaragdowej Wyspie z okazji setnej rocznicy ogłoszenia Deklaracji Niepodległości przez Irlandię

Irlandczycy dopiero w drugim referendum przyjęli traktat lizboński, po uzyskaniu gwarancji nienaruszalności irlandzkiego prawa do życia, rodziny i edukacji, podatków oraz bezpieczeństwa i obrony.

Tomasz Wybranowski

Irlandzka duma

Mer Dublina Nial Ring powiedział w rozmowie z Radiem WNET, że „Republika Irlandii jest dumnym członkiem Unii Europejskiej i samodzielnym podmiotem międzynarodowym”. Tak rzeczywiście było i jest, o czym przekonali się szefowie Komisji Europejskiej i zastęp urzędników w Brukselii, kiedy w pierwszym referendum 12 czerwca 2008 roku obywatele Republiki Irlandii odrzucili zapisy traktatu lizbońskiego.

Ich obawy wzbudzał projekt ujednolicenia na całym obszarze UE stawek podatkowych, tak bardzo lansowany przez Niemcy i Francję. Szefowie irlandzkich przedsiębiorstw i właściciele firm nie ukrywają, że do wielkiego wzrostu gospodarczego kraju przyczyniła się głównie elastyczna polityka podatkowa Republiki Irlandii. Mając dobre warunki do rozwoju i pomnażania kapitału, obcy inwestorzy lokowali swoje pieniądze właśnie w Irlandii.

Mer Dublina Nial Ring w rozmowie z Radiem WNET | Fot. T. Szustek

– Francuski rząd już w tej chwili uważa, że nasze podatki są za niskie i rażąco niesprawiedliwe! Francuzi, a wtórują im Niemcy, twierdzą, że my, Irlandczycy, wypaczamy w Unii zasadę uczciwej konkurencji. To zapowiedź tego, co nas czeka w przypadku zgody na traktat z Lizbony – powtarzali jak mantrę ówcześni premierzy Republiki Irlandii Bertie Ahern (do 7 maja 2008 roku) i Brian Cowen.

W tamtym czasie lista argumentów przeciw przyjęciu przez obywateli Irlandii treści traktatu lizbońskiego była bardziej niż obszerna. Przeciwnicy traktatu przekonywali, że jest on niemal kopią odrzuconego projektu europejskiej konstytucji. Ich zdaniem wielką niedorzecznością i oszustwem jest nazywanie „starej, niedobrej i powszechnie odrzuconej przez ogół państw europejskich rzeczy mianem czegoś nowego i dobrego dla wszystkich”. W takich ocenach przodowała partia Sinn Feinn. Jej posłowie, europarlamentarzyści i szeregowi członkowie nie mogli pogodzić się z faktem, że Republika Irlandii straci stałego przedstawiciela w Komisji Europejskiej.

– Tracimy naszego pełnomocnika rządu raz na pięć lat. Przed ostatnim referendum, jakie mieliśmy w Irlandii poprzednio – w sprawie traktatu nicejskiego – nasi ministrowie i premier Ahern mówili nam, że głosowanie na „tak” zagwarantuje nam pełnomocnictwo irlandzkiego rządu przez następne 130 lat. I co się stało, że jest teraz inaczej? Warto przypomnieć, że było to pięć lat temu… – mówiła wtedy eurodeputowana, a obecnie szefowa Sinn Feinn, Mary Lou McDonald. Posłowie Sinn Feinn obawiali się także nadrzędności zapisów traktatu lizbońskiego nad konstytucją irlandzką. To rodziło poważne obawy o pozycję Irlandii i jej rolę we wspólnej unijnej polityce obronnej i w sprawach międzynarodowych. Wielu Irlandczyków mówiło wówczas wprost: „Tak” – dla traktatu to „Nie” dla irlandzkiej konstytucji i świętej na Wyspie polityki neutralności! Co ciekawe, wsparcia Sinn Feinn w kampanii z 2008 roku przeciw traktatowi udzielili irlandzcy socjaliści, którzy obawiają się, że „nowa Europa w pogoni za wzrostem gospodarczym i rozwojem ekonomicznym zgubi człowieka”.

Ostatecznie, jak wiemy, Irlandczycy dopiero rok później, w drugim referendum opowiedzieli się za przyjęciem traktatu lizbońskiego, ale na swoich zasadach. Unia Europejska, aby rozwiać obawy mieszkańców Republiki Irlandii, uzgodniła z rządem w Dublinie specjalne gwarancje. Podczas posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli w czerwcu 2009 r. ogłoszono dokumenty ułatwiające przyjęcie traktatu przez Irlandczyków, w tym gwarancje nienaruszalności irlandzkiego prawa w odniesieniu do prawa do życia, rodziny i edukacji, podatków oraz bezpieczeństwa i obrony. To samo tyczyło się kwestii praw pracowniczych, polityki społecznej i kulturalnej.

Czytelnicy „Kuriera WNET” muszą wiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, którą zawdzięczają Irlandczykom. Oto 19 czerwca 2009 roku Rada Europejska zgodziła się, by po wejściu w życie traktatu lizbońskiego w skład Komisji Europejskiej wchodził jeden obywatel z każdego państwa członkowskiego UE. Na żądanie premiera Irlandii Briana Cowena gwarancje te mają być w przyszłości dołączane do kolejnych traktatów akcesyjnych jako osobne protokoły. Republika Irlandii uważała, i tak jest do tej pory, że „uroczyste oświadczenia nie mają mocy wiążącej”.

Zachować mowę i korzenie

Przemysław Łozowski, dyrektor polskiej szkoły „Wspólna Wyspa” w Droghedzie, muzyk i dyrygent opowiada Radiu WNET o potrzebie edukacji polskich dzieci urodzonych na Szmaragdowej Wyspie i o swojej pasji muzykalnego i kulturowego łączenia Irlandczyków i Polaków. Wraz z Marcinem Fabisiakiem w Droghedzie i Dublinie animuje muzyczne i poetyckie działania kulturalne.

Jak i dlaczego założył Pan szkołę?

Szkoła polska w Droghedzie | Fot. T. Szustek

Szkoła w Droghedzie nie jest pierwszą szkołą, która powstała z mojej inicjatywy. Niemal tuż po przyjeździe tutaj, do Irlandii, w 2007 roku zauważyłem, że jest taka potrzeba i wspólnie z koleżeństwem zaczęliśmy zakładać polskie szkoły w Irlandii. Powstało kilka szkół w Dublinie i okazało się, że tutaj, w Droghedzie, także powinna powstać taka szkoła.

Co jest największym kłopotem dyrektora takiej szkoły?

Pojawiają się różne sytuacje, które wymagają koordynacji. Trzeba zorganizować miejsce, kadrę pedagogiczną, która musi być najlepsza… Później dopiero przychodzą rodzice, którzy czują potrzebę, żeby tutaj, w Irlandii, zapewnić dzieciom polską edukację, co nie jest wcale takie oczywiste. Rodacy przyjeżdżają tutaj, rodzą się im dzieci, ale oni uważają, że język polski nie jest tak powszechny jak na przykład angielski i rozmawiają z dziećmi w domach po angielsku, czyli odrzucają tę tożsamość, którą przede wszystkim wyznacza język, prawda? Jak się porozumiewamy, tak myślimy; to jest bardzo istotne, w jakim języku to się odbywa. Dużym wsparciem dla mnie jest Katarzyna Sudak, która wzięła na swoje barki administrowanie szkołą i kontakty z polskimi ministerstwami i organizacjami.

„Wspólna Wyspa” – szkoła w Droghedzie ma pewną niezwykłą cechę: mianowicie muzykującego dyrektora, co dla dzieci jest bardzo ważne, bo dzięki temu nie tylko uczą się pisać, ale także śpiewać i tańczyć.

Z wykształcenia jestem muzykiem i uważam, że bardzo ważne jest, żeby dzieci swój sposób ekspresji odnajdywały właśnie w muzyce. Uważam, że zajęcia artystyczne są bardzo istotne. Dzieci, tak jak w Polsce, poznają polskie piosenki, uczą się polskich tańców. Oczywiście najważniejsza jest edukacja zintegrowana w języku polskim.

Przemysław Łozowski nie tylko prowadzi szkołę, ale też promuje polską muzykę ludową. Jest nie tylko specjalistą w tej dziedzinie, ale jej wielkim miłośnikiem.

Zaraz po potrzebie edukowania polskich dzieci po polsku uświadomiłem sobie, że istotne jest także przywoływanie dźwięków tradycyjnej polskiej muzyki. Stało się to pod wpływem obserwacji, jak żywa jest tradycyjna kultura irlandzka.

Tak się składa, że jeszcze zanim wyjechałem z Polski, zrozumiałem, jak istotne jest zachowanie muzyki tradycyjnej, ludycznej, powiedzmy muzyki naszych dziadków, pradziadków. Ta muzyka jest piękna, to był magiczny świat, bardzo intensywny, bardzo prawdziwy, bo sięgając po instrument akustyczny, powiedzmy skrzypce czy jakiś inny – po prostu wyrażamy siebie. Tutaj nie można niczego zafałszować; nie ma auto-tune’ów, że tak się wyrażę. Tutaj wszystko jest bardzo prawdziwe, bardzo emocjonalne – i taka też jest właśnie nasza muzyka.

I przekonał się Pan o tym, że polska muzyka ludowa, te polskie dźwięki mogą przyciągać Irlandczyków i inne narodowości, i stworzył Pan zespół.

Najpierw wyszedłem z tą propozycją do rodaków, to było oczywiste, ale w SuperTonic Orchestra gra skład z całego świata. I to jest przykład na to, że polska muzyka tradycyjna, polska kultura może być atrakcyjna, ale trzeba ją po prostu pokazywać. Wielu naszych rodaków mówi: chciałem przyjechać do Irlandii nie z powodów ekonomicznych, finansowych, ale żeby poznać tę kulturę, muzykę, ten kraj elfów, że tak się wyrażę. A jeżeli nie będzie osób, które są w stanie przekazać dalej naszej rodzimej kultury, to czym będziemy się mogli pochwalić?

Cała relacja Tomasza Wybranowskiego z wizyty Radia WNET w Irlandii, pt. „Irlandio, dziękujemy! Radio WNET na Szmaragdowej Wyspie”, znajduje się na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Relacja Tomasza Wybranowskiego z wizyty Radia WNET w Irlandii, pt. „Irlandio, dziękujemy! Radio WNET na Szmaragdowej Wyspie”, na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skazana na wieczną zsyłkę – historia Ewy Felińskiej, pierwszej polskiej kobiety żołnierza zesłanej na Syberię

Gościem dzisiejszej audycji Radia Solidarność, prowadzonej przez red. Barbarę Karczewską jest Marta Gambin-Żbik, biografka Ewy Felińskiej, pierwszej kobiety żołnierza skazanej na wieczną zsyłkę


Felińska była autorką pięknych i porywających „Pamiętników”. Ksiązki, która – jak mówi gość audycji – była przede wszystkim reporterskim zapisem wydarzeń. I choc może on wydać się zimny i oschły, czytelnik „Pamiętników” szybko odkrywa, że to tylko pozory, za którymi skryły się burzliwe emocje i osobista tragedia. Felińska została skazana na wieczne zamieszkanie na Syberii, przepadek majątku z zachowaniem praw stanu i 500 srebrnych rubli rocznie na utrzymanie. Musiała zostawić szóstkę swoich dzieci…

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

 

 

Z czego słynie Paragwaj? / De que Paraguay es famoso?

Paragwaj nie należy do najpopularniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. Ba, mało kto wie o tym kraju cokolwiek. Pora to zmienić. Zapraszamy na pierwsze w historii wydanie República Latina o Paragwaju!

Gdyby zapytać przeciętnego Polaka o Paragwaj, w najlepszym przypadku powiedziałby on, że jest to małe państwo na terenie Ameryki Południowej.  Gdyby jednak zapytać go o to, z czego słynie Paragwaj, prawdopodobnie odpowiedź nie byłaby zbyt urozmaicona

Paragwaj nie słynie z pięknych plaż – nie ma bowiem dostępu do morza. Paragwaj nie słynie z wysokich szczytów i zapierających dech w piersiach lodowców, bowiem najwyższe wzniesienia nie przekraczają 1000 m.n.p.m.. Również i miłośnicy kultur prekolumbijskich raczej się zawiodą: nie znajdziemy to bowiem żadnych starożytnych piramid, czy świątyń indiańskich.

A jednak Paragwaj bynajmniej nie jest ubogim krewnym swoich większych sąsiadów. I odpowiedź na pytanie z czego słynie Paragwaj z pewnością nie będzie prosta. Paragwaj jest bowiem bardzo ciekawym krajem o bardzo ciekawej kulturze i historii. Tu w czasach kolonialnych zakładane były słynne jezuickie misje, których zadaniem była obrona miejscowej ludności przed zakusami europejskich kolonizatorów. I choć ambitne dzieło duchownych upadło, pozostały po nim imponujące ruiny, a przede wszystkim bogata kultura Indian Guaraní. Kultura, która z pewnością jest fenomenem. Bo chociaż Indianie Guaraní stanowią zaledwie niewielki ułamek ogółu ludności Paragwaju, to do bycia częścią tejże kultury przyznaje się niemalże każdy Paragwajczyk, nawet z czysto europejskimi korzeniami. Język Guaraní jest obok hiszpańskiego drugim oficjalnym językiem Paragwaju. Dodać tu trzeba, że Paragwaj jest chyba jedynym krajem obydwu Ameryk, gdzie język indiański używany jest przez prawie wszystkich mieszkańców kraju. Co więcej, duma z bycia częścią kultury Guaraní rozpiera niemalże każdego Paragwajczyka.

Odpowiadając na pytanie z czego słynie Paragwaj, musimy wziąć pod uwagę i inne elementy. Paragwaj słynie z bogatej przyrody. Znajdziemy tu zarówno gęste lasy, jak i połacie sawanny a także liczne gatunki dzikich zwierząt. Paragwaj jest również krajem rolniczym, co przekłada się na znakomitą kuchnię bazującą na świeżych składnikach. Odpowiedź na pytanie z czego słynie Paragwaj nie byłaby jednak pełna bez głównego produktu tego kraju, jakim jest herbata paragwajska, czyli słynna yerba mate. Bazujący na liściach ostrokrzewu paragwajskiego napój zaadoptowało wielu sąsiadów Paragwaju, przede wszystkim Argentyńczyków.

Czy zatem jest to już wszystko z czego słynie Paragwaj? Z pewnością nie. O tym, co jeszcze może zaproponować Paragwaj chętnym go zwiedzić opowie nasz dzisiejszy gość – pochodząca z Paragwaju Noelia Bogado. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość opowie jacy są Paragwajczycy, czy są oni przyjaźnie nastawieni do gości zza granicy, czy Paragwaj jest krajem bezpiecznym i co koniecznie trzeba zobaczyć w tym niezwykłym kraju. Opowiemy sobie także jakie powiązania istnieją między Paragwajem a Polską.

Na paragwajskie rozmowy zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 18-go lutego, jak zwykle o 20H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!

¡República Latina – w najdalszych zakątkach Ameryki Łacińskiej!

Resumen en castellano:

Paraguay seguramente no pertenece a los países más conocidos de América Latina. Y si le preguntaríamos a un Polaco promedio sobre Paraguay, a lo más probable no podríamos escuchar mucho como una respuesta. Teoricamente Paraguay no tiene mucho para ofrecer. No tiene playas, no tiene montañas altas con glaciales, no tiene monumentos de la cultura precolombina…

Sin embargo hay que mencionar de su historia y su cultura. De los tiempos de las misiones de los Jesuítas que guardaron la cultura del pueblo Guaraní. Y de la cultura Guaraní misma: la cultura a cuyos raíces tienen orgullo casi todos los Paraguayos independientemente de su orígen étnico. Hay que mencionar del idioma Guaraní: uno de los dos idiomas oficiales del país. El idioma, que usan casi todos los Paraguayos aun si sus venas no contienen ni una gota de la sangre indígena.

Hay que mencionar también de los paísajes paraguayos: de las selvas y las sábanas. Vale la pena decir también sobre la ganadería y la cocina paraguaya basada en los productos frescos. Y el producto número uno de Paraguay, o sea la yerba mate, conocida también como el té paraguayo.

De que más es famoso Paraguay? De este tema vamos a hablar con nuestra invitada – Noelia Bogado. Con ella vamos a hablar sobre los Paraguayos y su naturaleza. Vamos a hablar sobre la seguridad en Parguay. También vamos a hablar sobre las relaciones entre Paraguay y Polonia.

Les invitamos a escucharnos el lunes 18 de febrero, como siempre a las 20H00 UTC+1! Vamos a hablar polaco y castellano!

Studio Dublin – 15 lutego 2018 – W gronie gości: poseł Wojciech Kossakowski, Bogdan Feręc, Polska – IE i Eryk Kozieł

W piątkowe przedpołudnie w Radiu WNET, jak zwykle wieści spod nieba Irlandii i sąsiedniej Brytanii. Wywiady, analizy, przeglądy prasy, reportaże i korespondencje z różnych zakątków Irlandii i Anglii.

 


Prowadzenie: Tomasz Wybranowski i Tomasz Szustek (gościnnie)

Wydawca: Tomasz Wybranowski

Realizacja: Tomasz Wybranowski (Dublin)

Realizacja: Paweł Chodyna (Warszawa)

Produkcja: Katarzyna Sudak i Studio 37 Dublin


Piątkowe Studio Dublin, 8 lutego 2019 roku, rozpoczęła korespondencja Bogdana Feręca, redaktora naczelnego portalu Polska – IE. 

 

Bogdan Feręc, portal Polska-IE – Radio WNET Irlandia.

 

Bogdan Feręc i Tomasz Wybranowski mówili m.in. o całodniowym strajku personelu pogotowia w Republice Irlandii, oraz propozycjach irlandzkiego Ministerstwa Sprawiedliwości w kwestii „uszczelnienia luk prawnych”, które pozwalają na wysuwanie „niebotycznych roszczeń za poniesione szkody, a chodzi przede wszystkim o drobne obrażenia”.

Bogdan Feręc odniósł się także do medialnej burzy w Polsce i Izrealu, które wywołał premier Izraela Benjamin Netanjahu na zakończenie warszawskiej konferencji poświęconej sprawom Bliskiego Wschodu.

 

 

W Studiu Dublin, wraz z Krzysztofem Skowrońskim i Antonim Opalińskim, powróciliśmy do burzy, jaką wywołała korespondencja z Warszawy reporterów „The Jerusalem Post”. Wieczorem 14 kutego, serwis internetowy dziennika „The Jerusalem Post” podał, że premier Izraela Benjamin Netanjahu oświadczył po zakończeniu warszawskiego szczytu poświęconego bezpieczeństwu Bliskiego Wschodu, że – tutaj dosłowne tłumaczenie:

„Polacy pomagali Niemcom zabijać Żydów podczas Holokaustu.” / „Poles had helped the Germans kill Jews during the Holocaust.”

Anna Azari, ambasador Izraela w Polsce stwierdziła jednak, że informacje dziennika „Jerusalem Post” na temat wypowiedzi Benjamin Netanjahu są nieprawdziwe. 

 

 

W przeglądzie prasy irlandzkiej, dzisiaj Tomasz Szustek i Tomasz Wybranowski omawiali artykuły i relacje dziennikarzy „The Irish Times” i „Irish Independent”. Tomasz Szustek omówił jeden z tekstów z piątkowego wydania „Irish Independent”.

Papież Franciszek mianował irlandzkiego kardynała Kevina Farrella na stanowisko kamerlinga – duchownego, który kieruje Kościałem Katolickim od momentu śmierci papieża do wyboru jego następcy.

Postać nowego kamerlinaga wzbudza w Irlandii kontrowersje w związku z zablokowaniem przez niego wystąpeinia byłej prezydent Irlandii, Pani Mary McAleese na konferencji w Watykanie z okazji Dnia Kobiet.

Tomasz Wybranowski omówił relację Dereka Scally, korespondenta „The Irish Times”, o tytule: „USA wzywa UE w kwestii utrzymywanych jej wiézi z Iranem. Przesłanie forum w Warszawie: handel z Teheranem jest zagrożeniem sankcji dla „morderczego” reżimu.”

 

 

W piątek w Monachium odbywa się konferencja poświęcona światowemu bezpieczeństwu. Irlandzki korespondent cytował słowa kanclerz Angeli Merkel:

„Będziemy trwać przy Nord Stream 2, mimo że nie był bliski mojemu sercu”.

 

 

W dniach 11-12 lutego 2019 r. w Dublinie po raz pierwszy w Irlandii, tak Republice jak i Irlandii Północnej, gościła Komisja Łączności z Polakami za Granicą Sejmu RP, z przewodniczącą poseł Anną Schmidt – Rodziewicz.

Eryk Kozieł, vloger, działacz społeczny w Republice Irlandii.

O podsumowanie tej wizyty, z perspektywy Polaków w Republice Irlandii, poprosiłem vlogera i działacza społecznego Eryka Kozieła.

 

 

W kalendarium Studia Dublin opowieść o niezwykłej postaci, która miała irlandzkie korzenie, a urodziła się właśnie 15 lutego, a było to roku 1874, czyli 145 lat temu. Bohaterem naszego kalendarium był polarnik, eksplorator Ernest Shackleton.

 

Wyprawa Endurance fot. Frank Hurley Wikimedia Commons

Ernest Shackleton został 3 oficerem na statku Discovery, który wyruszył z wyprawą polarną w 1901 roku w celu dotarcia do bieguna południowego, gdyż już wtedy rozpoczął się wyścig o zdobycie bieguna na Antarktydzie.

Wyprawa nie zakończyła się jeszcze pełnym sukcesem, ale członkowie wyprawy dotarli dalej niż jakakolwiek inna wyprawa polarna. Podobny los spotkał drugą wyprawę, którą dowodził już sam Shackleton, na statku Nimrod znów przesunął granicę ludzkich możliwości w zdobywaniu Antarktydy.

 

 

W finale Studia Dublin rozmowa Tomasza Wybranowskiego z posłem Wojciechem Kossakowski (PiS),członkiem Komisji Łączności z Polakami za Granicą Sejmu RP.

Komisja uczestniczyła w XII Radzie Konsultacyjnej ds. Oświaty i spotkała się z Polonią w rezydencji Ambasadora RP w Dublinie.

Spotkała się również z przedstawicielami Polskiego duchowieństwa w kościele Św. Audeona, przedstawicielami Domu Polskiego w Dublinie, przedstawicielami organizacji pomocowych oraz harcerskich, spotkała się z władzami i nauczycielami sekcji polskiej Trinity College, a także złożyła wieniec pod pomnikiem Hrabiny Contance Markievicz w parku St Stephen’s Green w Dublinie.

W Londyńskim WNETowym Zwiadzie, szef studia w stolicy Wielkiej Brytanii Aleksander Sławiński opowiedział o Balu Polonijnym. 

 

 

Partnerem programu Studio Dublin jest portal Polska – IE  https://www.polska-ie.com/

                                              Produkcja Studio 37 Dublin dla Radia WNET

 

Tomasz Wybranowski, redaktor wydania i prowadzący Studio Dublin. Fot. archiwum Studio 37 Dublin

 

Hizzikaka – miejsce starożytnych obrzędów we współczesnym Ekwadorze/ Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 55/2019

Nie wiadomo, czym są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Hizzikaka – Śmiejąca się Skała

– Wódka z węża, kropelka jadu, kulka wężowego tłuszczu i krew smoka… Trzy dolary. – Ta mikstura działa podobno cudownie na ból w krzyżu. Można ją kupić co niedzielę na targu w Saraguro w południowej części ekwadorskich Andów. Wąż jest prawdziwy – zanurzony w dużym słoju pełnym alkoholu z trzciny cukrowej. Smocza krew natomiast nie pochodzi z żadnego gada, a z drzewa – istnieje kilka gatunków, których żywica określana jest tym mianem. Jest gęsta, ciemnoczerwona, a w smaku niezwykle gorzka. Używa się jej w medycynie ludowej nie tylko w Ameryce Południowej. Używają jej także Indianie Saraguro.

Pochodzenie Indian Saraguro nie jest jasne. Najpopularniejsza hipoteza wywodzi ich korzenie z terenów obecnej Boliwii lub południowego Peru. Faktem jest, że przybyli, a może zostali przesiedleni do Ekwadoru za czasów Tahuantinsuyo, Imperium Inkaskiego, prawdopodobnie w ramach polityki mieszania ludów.

Co do samej nazwy Saraguro także istnieją różne teorie. Sara w języku kichwa znaczy kukurydza. Druga część jest nieco mniej oczywista. Gurú to gąsienica. Według tej wersji Saraguro to gąsienice zjadające kukurydzę. Inna etymologia wskazuje na słowo kuri, złoto. I rzeczywiście, kukurydza jest bogactwem tego ludu. Ale nie tylko kukurydza. Słyną oni w Ekwadorze z wyrobów z wełny owczej. Wykonują z niej swoje ubrania i kapelusze, ale także koce, szale, czapki czy torby zwane alforjas, które nadają się zarówno do zarzucenia na ramię, jak i do przewieszenia przez grzbiet konia czy osła.

Tkactwo to zajęcie mężczyzn. Typowe dla Saraguro są krosna zaczepione w pasie. Ich obsługa wymaga siły. Niektóre przedmioty wykonuje się na drewnianych krosnach przypominających te znane z Polski – jednak tu także kobiety napotykają pewną przeszkodę – w ciąży trudno jest tkać, gdyż drewniana rama uciska brzuch. Doña Rosa ze wspólnoty Ñamarin nauczyła się tkactwa od swojego męża już jako dorosła kobieta. Dzisiaj to właśnie ona mimo podeszłego wieku kontynuuje rzemieślniczą tradycję, chociaż mąż czasem jej pomaga. Na pokazy tkania przybywają turyści, którzy kupują także gotowe wyroby. Doña Rosa wszystko robi od podstaw. Każdego dnia w każdej wolnej chwili z motka wełny przędzie nici. Wrzeciono zawieszone jest przy pasku, by używać go, gdy tylko można – chociażby w drodze na zakupy czy na pastwisko z owcami. Dziesiątki godzin potrzebne są, by wykonać nici, z których potem tka się inne wyroby. Im cieńsza nić, tym więcej czasu zajmuje. Dlatego dziś tradycyjne stroje Indian Saraguro osiągają zawrotne ceny. Męskie czarne poncha czy też kobiecie spódnice i chusty wykonane z wełny zanosi się zazwyczaj do utkania (ręcznego) do wyspecjalizowanego zakładu, bowiem misterna robota zajmuje zbyt wiele czasu i wymaga znacznych umiejętności. Prawdziwe ręcznie wykonane stroje zachowuje się dziś już tylko na specjalne okazje, na co dzień zastępując je prostszymi i tańszymi ubiorami lub wykonanymi ze sztucznych bądź przemysłowych tkanin.

Pewne syntetyczne produkty pojawiają się także w warsztacie doñii Rosy. Choć większość odcieni uzyskuje się wciąż z roślin, to żeby uzyskać bardziej żywe kolory, używa się barwników zakupionych w sklepie. Różowy, czerwony czy niebieski wybijają się wyraźnie na tle ziemistych odcieni brązu czy trawiastych żółci i zieleni.

Od asfaltowej drogi prowadzącej do Ñamarin odbiega ścieżka. Pnie się niespełna pół kilometra brzegiem doliny żłobionej przez wąski strumień, aż do miejsca znanego jako Baños del Inca, Łaźnie Inki. Według legendy podczas wojny domowej o władzę w Tahuantinsuyu (Państwie Inków) między Huascarem a jego bratem Atahualpą, późniejszym ostatnim władcą imperium, ten drugi schronił się po jednej z bitew w Saraguro, by wyleczyć rany. Codziennie zażywał kąpieli w naturalnej kamiennej niecce uformowanej przez kapiącą z góry strużkę wody. Dziś miejsce to służy nadal do rytualnych kąpieli, a także jako miejsce obrzędu Florecimiento, czyli kwitnienia – ceremonii mającej napełnić uczestników energią i pomóc im w odniesieniu sukcesu. Co roku podczas święta Saraguro przeprowadzane są wybory królowej piękności. Kandydatki odbywają rytualną kąpiel w wodospadzie, nim udadzą się na mszę do kościoła.

Przed wodospadem stoją betonowe słupy – pozostałość po drewnianym podeście i schodach, które wiodły niegdyś do położonej nieco powyżej jaskini. Nie przetrwały one próby czasu – w przeciwieństwie do wykutych ponad sto lat temu kamiennych stopni, które choć nie tak szerokie i wygodne, stawiają dzielnie opór żywiołom.

Ze względu na płytką, ale szeroką pieczarę, która otwiera się w zboczu kamiennego urwiska niczym szeroki uśmiech, góra nosi miano Hizzikaka, Śmiejąca się Skała. Uznawana jest za miejsce święte rdzennych mieszkańców okolicy i z tego względu ustawiono tu niegdyś drewniany krzyż. W ostatnich latach jednak krzyż został usunięty.

Chociaż większość Indian Saraguro to katolicy, istnieją grupy zyskujące w ostatnim czasie na znaczeniu, które praktykują religię przodków. Nawet najbardziej pobożni chrześcijanie nie wyrzekają się jednak tradycyjnych świąt, które obchodzone są w przesilenia i równonoce. Ich obchody mają charakter synkretyczny, dobrze obrazujący generalne podejście do chrześcijaństwa w Ekwadorze, zwłaszcza na terenach wiejskich wśród rdzennej populacji. Barwnym pochodom w tradycyjnych strojach towarzyszy msza święta, a rytuały szamańskie przeplatają się z odwołaniami do Boga i Maryi.

Przesilenie letnie, które na południowej półkuli wypada 22 grudnia, to czas obchodów Kapak Raymi, czyli Święta Wodza. Dzisiaj obchody te zlewają się z tradycjami bożonarodzeniowymi. Jest jednak wspólnota indiańska zwana las Lagunas, której mieszkańcy kultywują zwyczaje tzw. kosmowizji andyjskiej. Święto Wodza rozpoczyna rok obrzędowy spadkobierców Inków. Choć grupa rodzimowierców jest nieduża, notuje ona stały wzrost, zwłaszcza wśród młodych ludzi.

Przed kilku laty odbył się pogrzeb młodego człowieka z tej wspólnoty. Pochowany został on w otoczeniu narzędzi i wypełnionych jedzeniem naczyń, tak jak nakazuje obrządek inkaski. Wyznawcy religii przodków zawierają śluby i celebrują swoje święta ku czci Słońca przy świętej skale. Uczestniczyć może każdy – dla wielu ludzi jest to ciekawy element tradycji.

Młodzi ludzie w Saraguro od pewnego czasu starają się zachować jak najwięcej z dawnych zwyczajów. Dziewczęta noszą charakterystyczne stroje, mężczyźni zapuszczają włosy, które zaplatają potem w długie warkocze. Wszyscy uczą się kichwa – od dziadków, bowiem pokolenie rodziców padło ofiarą polityki, która próbowała zunifikować ich z resztą społeczeństwa ekwadorskiego, wprowadzając obowiązkowe nauczanie jedynie w języku hiszpańskim i piętnując tych, którzy rozmawiali w kichwa.

Ważną częścią rozwoju Saraguro jest turystyka. Unikalna wartość kulturalna przyciąga miłośników tradycji. W mieście działa jedna agencja turystyczna, Saraurku, prowadząca także własny hostel. Jej właściciel, Lauro, podkreśla, że jego działalność to coś więcej niż przedsięwzięcie nastawione na zysk. Przywożąc turystów do rozsianych po dolinie osad indiańskich, Lauro zapewnia im źródło dochodu. Pomaga również w organizowaniu transportu dzieci do i ze szkoły, a także w znalezieniu środków na zakup pomocy szkolnych. Turyści mogą spędzić kilka dni, żyjąc w domu z indiańską rodziną, uczestnicząc w pracach polowych czy poznać techniki rzemiosła.

Młodzi ludzie zakładają także różnorakie biznesy zorientowane na turystów. W jednej ze wspólnot obok centrum medytacji funkcjonuje restauracja serwująca tradycyjne potrawy przygotowane tradycyjnymi technikami. Na ceglanym piecu opalanym drewnem w glinianych garnkach gotuje się różne odmiany kukurydzy, by przygotować tradycyjne napoje i zupy. Goście na wstępie raczeni są chichą, czyli fermentem z kukurydzy, podawanym z surowym jajem i szczyptą cynamonu. W innej restauracji w centrum miasta zjeść można tradycyjne dania podawane w sposób nie ustępujący niczym eleganckim restauracjom typu fine dining.

Park przed kościołem wypełniony jest ludźmi wychodzącymi z nabożeństwa. W każdą niedzielę na ulicach miasta odbywa się targ, na którym oprócz ubrań kupić można warzywa i owoce. Uwagę zwraca szczególnie różnorodność ziemniaków i kukurydzy – występują w kilkunastu odmianach różnych wielkości i kolorów. Niedziela 6 stycznia, Trzech Króli, jest podwójnie wyjątkowa ze względu na święto, jak i na fakt, że jest to pierwsza niedziela miesiąca. Pojedynczy turyści wybijają się na tle biało-czarnych strojów Indian, którzy zjechali tłumnie ze wszystkich otaczających miasto wiosek. Kobiety noszą czarne poncha spięte srebrnymi kunsztownymi igłami na łańcuszkach, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Wiele z nich na głowach ma ciężkie, białe kapelusze z prasowanej wełny z czarnymi łatami na spodzie. Inne mają zwykłe, czarne kapelusze z filcu, podobnie jak większość mężczyzn. Między nimi biegają ubrani w kolorowe stroje pajaców wiki. Nie wiadomo, czym tak naprawdę są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie dziecięcych zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami. Chętnie korzystają ze swojej anonimowości, by prosić przechodniów o pieniądze, wymuszać na sklepikarzach i restauratorach darmowy alkohol czy kraść znienacka całusy dziewczętom. 6 stycznia to ostatni dzień, kiedy można ich zobaczyć. Pojawili się na początku grudnia, by po Trzech Królach zniknąć na kolejny rok. Obowiązuje ich jedna zasada, której nikt nigdy nie złamał – nie mają wstępu do kościoła.

Saraguro jest miejscem unikalnym, tak jak unikalni są wiki. Indianie, o których mówi się, że wciąż noszą żałobę po śmierci Atahualpy, ostatniego Inki, żyją z rolnictwa i rękodzieła. Modlą się w kościele, ale nie zapominają o świętowaniu przesileń i rytuałach u stóp świętego wodospadu.

Piją chichę i piwo. Noszą dumnie w nowoczesnym świecie swoje łaciate kapelusze i poncha i rozmawiają między sobą w tym samym języku, w którym mówili, gdy przybyli na te ziemie przed setkami lat gdzieś z Peru czy Boliwii, a jednocześnie uczą się angielskiego, by przyjmować turystów. Doña Rosa tłumaczy gringo metody tkactwa, zajęcia, którego nie powinna wykonywać kobieta. I tak właśnie żyje tradycja.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cejrowski: W Polsce wymarła idea debaty. Debaty, która nie polega na bezmyślnej obronie tylko na argumentach…

Wiosna w Polsce… Ja wiem, skąd ta wiosna. Górale śpiewali kiedyś „wiosna, każdemu … jak sosna”. I myślę, że bardzo ta przyśpiewka góralska może być mottem tej partii…

Wojciech Cejrowski mówi o debacie, partii Roberta Biedronia Wiosna oraz – tradycyjnie – o Ameryce i Donaldzie Trumpie. Czy Trump mógłby byĉ królem? Nie – to prezydent i zatroskany krajem obywatel. A sama monarchia…

– Nie jestem jakimś zagorzałym zwolennikiem wprowadzenia monarchii w Polsce, gdyż jednocześnie realia wskazują na to, że nie mamy kandydata na króla. nasza magnateria musiałaby poszukać i wyznaczyć króla – opowiada Wojciech Cejrowski. – Pytanie, czy on by nam się podobał jako osoba. Bo nie da się zostać królem tak z dnia na dzień i być od razu dobrym królem. W dawnych czasach, kiedy królestwa były modne i oni się bili o trony to kandydat do tronu był z koncepcją. Była tradycja zarządzania państwem z tronu. My dzisiaj tej tradycji nie mamy – musielibyśmy się od nowa wszystkiego uczyć. Teoretycznie jako model to jest koncepcja bliższa Pismu świętemu. Król się zajmował rozsądzaniem sporów. Od czasu do czasu wyruszał na wojnę…

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

pp

Gdyby nie pomoc Węgrów i działalność Instytutu Polskiego w Budapeszcie, historia Wojny mogłaby wyglądać zupełnie inaczej

Dzisiaj Instytut Polski w Budapeszcie, najstarszy instytut kulturalny – obok podobnego, włoskiego – prowadzi cykl imprez na stałe wpisanych w kulturę węgierską. Cieszy się również piękną historią

 

– Instytut Polski jest ważną instytucją nie tylko dla Polaków, ale również dla Węgrów – mówi w Poranku WNET Joanna Urbańska, dyrektor Instytutu Polskiego w Budapeszcie. W tym roku Instytut będzie obchodził 80-lecie. – Jesteśmy najstarszą placówką, która została powołana przez II Rzeczpospolitą dla krzewienia kultury polskiej za granicą. I drugą tego typu instytucją na Węgrzech, obok Instytutu Włoskiego.

Dzisiaj IP prowadzi cykliczne imprezy, m.in.  festiwal Polska Wiosna Filmowa, który w tym roku odbywa się po raz 25.. Uczestniczy również w węgierskich imprezach – festiwalach filmowych, wszędzie gdzie może zaistnieć związek z polską kulturą.

– W Instytucie prowadzimy również lekcje języka polskiego dla Węgrów – opowiada Joanna Urbańska. –  Obecnie uczymy łącznie 120 osobową grupę w systemie dwóch semestrów, na poziomach początkującym i zaawansowanym. Łatwo nas znaleźć, przed wejściem powiewa polska flaga a budynek instytutu znajduje się przy reprezentacyjnej ulicy Budapesztu. Dzięki temu nie tylko mieszkańcy stolicy Węgier, ale również turyści mogą oglądać to, co się u nas dzieje w oknach wystawowych. A staramy się, żeby działo się jak najwięcej.

W czasie II Wojny Światowej w Instytucie działał Komitet ds. Pomocy Polskim Uchodźcom.

– Węgry podlegały bardzo silnym naciskom III Rzeszy, lecz robiły wszystko żeby ochronić Instytut i przebywających tutaj Polaków, którzy w dużej liczbie wyjeżdżali stąd do Francji, żeby zasilić Armię Polską na Zachodzie – mówi Urbańska. – Przez Węgry przechodziły sławy – gen. Maczek, któremu pozwolono przejechać we własnym czołgu, Kazimierz Sosnkowski… Gdyby nie pomoc Węgrów, historia polskich działań zbrojnych mogłaby potoczyć się inaczej.

Instytut Polski prowadził także działania konspiracyjne, o których państwo węgierskie wiedziało, i które wspierało. Weryfikował wykształcenie młodych Polaków, tak aby mogli uczyć się na węgierskich uniwersytetach. Kiedy już Niemcy uparły się, żeby Instytut zlikwidować, Państwo Polskie zmieniło go na placówkę uniwersytetu prowadzoną  przez uniwersyteckiego lektora, faktycznego dyrektora Instytutu. Dopiero pod faktyczną okupacją niemiecką nastąpiła likwidacja IP. Ale udało się uchronić przed gestapo bazy danych – pracownikom Instytutu pomagali w tym Węgrzy.

– Te wszystkie historie chcemy dokładnie zbadać – mówi Joanna Urbańska. – Przygotowujemy projekt badawczy „Osiem dekad z instytutem polskim”. Chcemy poznać i opisać jego rolę zarówno w czasie wojny, jak i już po niej.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy!

Cejrowski: Papież Franciszek jest niepokojący jeśli chodzi o doktrynę kościoła, więc słucham go z uwagą

Studio Dziki Zachód. Nie da się w nieskończoność z kimś rozmawiać i nie z każdym należy, bo można się upaprać. Tego kościół też uczył przed Franciszkiem, a teraz nagle Franciszek mówi odwrotnie…

 

W dzisiejszym Studio Dziki Zachód Wojciech Cejrowski słucha korespondenta WNET Michała Kłosowskiego relacji ze Światowych Dni Młodzieży w Panamie. Relacjonuje przerwę w kryzysie amerykańskiej administracji oraz waszyngtoński marsz dla życia i rodziny. Komentuje również sytuację polityczną w Polsce.

Michał Kłosowski, Studio Panama: Ojciec święty jest już wyleciał do Rzymu. Wiele ludzi wciąż tu pozostało – to przystanek w pielgrzymce zapoczątkowanej przez Jana Pawła II. Część pojedzie odwiedzić sanktuarium Matki Boskiej Guadelupe w Meksyku.

Wojciech Cejrowski, Studio Dziki Zachód: Niewiele do mnie docierało informacji z Panamy. Kiedy Jan Paweł II jeździł po świecie. to było zawsze wydarzenie medialne. Tymczasem obecny papież Franciszek jest używany przez media, kiedy coś chlapnie takiego, że lewicy pasuje. Oni wtedy podpierają się Watykanem mówiąc „o właśnie nawet papież powiedział, że mur na granicy z Meksykiem jest niedobry”. Natomiast wydarzenia czysto religijne nie interesują mediów i nigdzie nie zauważyłem Panamy na tych kanałach, które oglądam w Ameryce. Większość z nich jest prawicowa i zauważa coś takiego, jak wielki marsz dla życia w Waszyngtonie. To są kanały, które powinny zauważyć tę Panamę. Jednak choć wszyscy zauważyli wydarzenia w Wenezueli, mszy i spotkania z Franciszkiem w Panamie nikt nie raportował.

Michał Kłosowski: Papież mówił bardzo wyraźnie o tym, że trzeba budować kulturę porozumienia. Panama to kraj „pomiędzy”, to kraj który łączy oceany, łączy Ameryki, łączy kultury. I to jest główne przesłanie tego, co papież Franciszek mówił. A mówił, że trzeba zawsze szukać porozumienia, budować dialog. Że trzeba zawsze zrozumieć drugiego człowieka. Szczególnie w ostatniej homilii. Mówił również, że młodzi są nadzieją przyszłości. Ale żeby ta przyszłość mogła się wydarzyć, młodzi muszą już teraz podejmować decyzje, już teraz zmieniać ten świat na lepsze.

Wojciech Cejrowski: Papież Franciszek jest niepokojący jeśli chodzi o doktrynę kościoła, więc słucham go z uwagą – właśnie dlatego, że jestem zaniepokojony. Nie wprowadza pokoju we mnie, tylko właśnie zaniepokojenie. I jeżeli przyjąć za prawdę to, co pan mówił, że zawsze, w każdej sytuacji trzeba uprawiać dialog to chciałbym zapytać papieża Franciszka: a co z tą sceną, kiedy Pan Jezus kazał otrzepać proch z sandałów i odejść? Co z tymi wszystkimi momentami w Ewangeliach czy szerzej w Biblii, kiedy należy kogoś wykluczyć, bo nie da się z nim gadać? Dlaczego papież takich rzeczy nie zauważa? Nie da się w nieskończoność z kimś rozmawiać i nie z każdym należy, bo można się upaprać. Nie należy wchodzić na msze satanistyczne i uprawiać dialogu. I tego kościół też uczył przed Franciszkiem, a teraz nagle Franciszek mówi „zawsze gadać ze wszystkimi w kółko”.

Krzysztof Skowroński: Wspominał pan o marszu dla życia w Waszyngtonie. Czy marsz zrobił na Amerykanach wrażenie?

Wojciech Cejrowski: Jeżeli go oglądali to zrobił na nich wrażenie. On jest przez media ukrywany właśnie dlatego, że jest potężny. Dzień później marsz kobiet był dużo mniejszy i były kłopoty, żeby się w ogóle odbywał. Marsz kobiet, czyli przeciwko życiu – feministki i te wszystkie głupoty, które one wygadują. W zeszłym roku było starcie tych dwóch marszów – i podobnie, jak w Polsce, marsze w obronie życia i rodziny są przez media lewicowe ukrywane, bo im nie pasują do ichniej narracji.

Marsz dla życia w Ameryce jest potężny. Można znaleźć film z kamery studenckiej – on robi wrażenie – zainstalowanej na jednym z wieżowców. Oni pokazują w internecie skrót – bardzo przyspieszony. Widać, jak tam godzinami ludzie maszerują przed tą kamerą i jaka ogromna jest masa tych ludzi. To największy i najdłużej trwającym nieprzerwanie cyklicznym marszem – co roku wraca do Waszyngtonu o tej samej porze.

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

 

PP