Trzęsienie ziemi w Ekwadorze. Mimo że w kataklizmie wiele osób straciło życie, ludzie wrócą, domy zostaną odbudowane

Ekwador, a szczególnie jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, o dużej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej. Co roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Trzęsienie ziemi

Prawie trzy lata po kataklizmie mosty i drogi zostały już odbudowane, a wiele osób wróciło do domów. Ulice miasta są rozkopane, a robotnicy kładą instalacje. Miasto próbuje żyć, mimo ewidentnych śladów katastrofy.

Jedenaście minut po silnym wstrząsie nadszedł kolejny, dużo silniejszy. 16 kwietnia 2016 roku o godzinie 18.58 na ekwadorskim wybrzeżu nastąpiło trzęsienie ziemi, które zmieniło życie wielu osób – a prawie siedmiuset go pozbawiło. Epicentrum wstrząsu o magnitudzie 7,8 znajdowało się jedynie 20 km pod powierzchnią ziemi, tam, gdzie płyta pacyficzna wchodzi pod południowoamerykańską. Najbardziej ucierpiały miasta Bahía de Caraquez i Portoviejo – oba popularne wśród turystów, oba z bezcenną historyczną zabudową.

Ekwador, a w szczególności jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, nazwanym tak ze względu na dużą aktywność sejsmiczną i wulkaniczną. Każdego roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów. Większość z nich jednak nie jest specjalnie niebezpieczna i oprócz okazyjnych pęknięć na ścianach budynków i regularnych ewakuacji centrów handlowych i obiektów użyteczności publicznej nie wywiera specjalnego wpływu na życie mieszkańców. W tym tygodniu w Ekwadorze ziemia zadrżała już trzykrotnie, jednak tylko jeden wstrząs mógł mieć potencjalnie niszczycielskie skutki, a to i tak na niewielką skalę. Raz na jakiś czas dochodzi jednak do kataklizmu. Największe trzęsienie ziemi w historii, o magnitudzie 9,5, miało miejsce właśnie na Pacyficznym Pierścieniu Ognia – w Chile w 1960 roku. Zniszczenia były niewyobrażalne.

Nie trzeba jednak aż takiej siły, by spowodować tragedię. Od początku XX wieku część Ekwadoru, która ucierpiała najbardziej w 2016 roku, była siedmiokrotnie nawiedzana przez niszczycielskie trzęsienia ziemi, z których największe w 1906 roku spowodowało tsunami i zostawiło za sobą setki ofiar śmiertelnych.

Beatriz pracuje w urzędzie miasta, a właściwie w zaadoptowanym na tę funkcję piętrze targu miejskiego. Targ, potężna betonowa konstrukcja, nie ucierpiał szczególnie, w przeciwieństwie do budynku urzędu. Do tej pory w samym centrum Bahía de Caráquez straszą popękane ściany pełne dziur po rozbitych oknach. Przez trzy lata nie zaczęto nawet remontu budynku. Przez salę przebiega drewnopodobna ścianka, oddzielająca przestrzeń zajmowaną przez urzędników od tej dla petentów. Biurka stoją na otwartej przestrzeni hali targowej. Piętro niżej na straganach sprzedawane są owoce i warzywa.

Na wybrzeżu na północy miasta stoją wysokie bloki. Niegdyś nowoczesne budynki, drogie apartamentowce, w których oprócz bogatych Ekwadorczyków chętnie osiedlali się emeryci ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, dziś puste ruiny. Na niektórych wiszą informacje o sprzedaży. Odbudowano jedynie niektóre z nich, gdyż ze względu na strukturę własnościową, proces uzyskania odszkodowań z ubezpieczenia wciąż trwa. Przy samej plaży wznosi się La Piedra, elegancki i drogi hotel, jeden z zaledwie kilku, które obecnie można tu znaleźć. Ruch turystyczny powoli odżywa, ale mogą minąć lata, nim wróci do dawnej świetności.

Hostal Xanadu prowadzony jest przez Diega Silvę. Rysy twarzy zdradzają indiańskie pochodzenie. Wychował się w mieście Riobamba w górach, ale od kilku lat mieszka na wybrzeżu. Hostel mieści się w starym domu, mającym z pewnością ponad sto lat. To właśnie takie domy przetrwały najlepiej. Tradycyjna konstrukcja z drewna i bambusa, pokryta gliną zmieszaną ze słomą i trzciną oparła się lepiej niszczycielskiemu żywiołowi niż żelbetowe słupy. Oczywiście konieczny był generalny remont – ale konstrukcja przetrwała. Diego zdecydował się na zmniejszenie liczby pokoi, likwidując wszystkie z drugiego piętra, by odciążyć konstrukcję. I tak w hostelu nie ma zbyt wielu gości. Zabytkowy budynek znajduje się na liście dziedzictwa narodowego, podobnie jak sąsiednie, jednak nie wszystkim jest to na rękę. Dla niektórych trzęsienie ziemi stało się pretekstem, by wyburzyć zabytkowe konstrukcje i zastąpić je betonem. Państwo nie pomaga w utrzymaniu, a jednocześnie ogranicza możliwości przebudowy.

Zabytkowe centrum Portoviejo zostało doszczętnie zrujnowane. Dziś, prawie trzy lata po kataklizmie, trwa druga faza projektu odbudowy, która według opinii mieszkańców nie zdaje się postępować zbyt szybko. Podobnego zdania są władze, które nałożyły już karę na jednego z wykonawców. Trzecia faza jest dopiero w planach. Rekonstrukcja jest okazją, by przywrócić miastu bardziej ludzki charakter, który zatracił się przez lata w szumie samochodów i natłoku ruchu. Tworzone są nowe deptaki, ścieżki rowerowe, a przy chodnikach ustawiane są ławki. Do jedenastu odbudowanych kwartałów centrum historycznego powróciło około pięćdziesięciu restauratorów. Historycyzm tego miejsca wynika jednak raczej z lokalizacji w oryginalnym miejscu fundacji z 1535 roku niż z architektury – do dziś przetrwały jedynie cztery domy z czasów kolonialnych. Reszta to późniejsze konstrukcje.

Nad miastem Bahía de Caráquez góruje potężny betonowy krzyż. Konstrukcja służy także jako punkt widokowy. Można tam dojechać motocyklem z centrum miasta. Popękana droga prowadzi przez ubogą dzielnicę na stoku wzgórza. Kiedyś u stóp krzyża znajdował się punkt gastronomiczny. Dziś betonowy, na wpół zawalony budynek zaściełają śmieci. Metalowe przerdzewiałe schody na szczyt nie budzą zaufania. Tabliczka ostrzega: „wchodzić pojedynczo”. Z góry nie widać obrazu zniszczenia, bo gruzy w mieście zostały uprzątnięte. Alonso, właściciel motocykla pokazuje wzgórze, na którym stał jego dom. Z prawie trzydziestu tysięcy osób, które zostały ewakuowane, tylko część wróciła do domów. Alonso chciałby wrócić, ale nie ma do czego. Mieszka teraz w Leonidas Plaza, miasteczku wchodzącym w skład tej samej aglomeracji, które przeżyło gwałtowny rozwój po trzęsieniu ziemi w 2016 roku. Niektórzy wracają, ale miasto jest puste. Nieliczne restauracje praktycznie nie mają klientów. Oprócz młodych ludzi, którzy na plaży bawią się przy kakofonii muzyki puszczanej z wielu samochodów naraz, wieczorem ciężko kogoś spotkać na ulicach.

Zbliżają się w Ekwadorze wybory samorządowe. Hasła wyborcze w prowincji Manabí, tej najbardziej poszkodowanej, nawiązują do tematu zniszczeń. Mówi się o ponownych narodzinach, odbudowie, rewitalizacji, jednak miną jeszcze długie lata, nim sytuacja wróci do normy.

W Ekwadorze trzęsienia ziemi nie są jedynym zagrożeniem naturalnym. Przed tygodniem przeprowadzano we wszystkich prowincjach wybrzeża ćwiczenia na wypadek tsunami. W miastach ustawione są znaki, pokazujące drogi ewakuacyjne i bezpieczne punkty. W górach, szczególnie w prowincji Tungurahua, odnotowuje się znaczną aktywność wulkaniczną. W jednym z najbardziej turystycznych miast Ekwadoru – Baños de Agua Santa – drogi ewakuacyjne oznaczone są tabliczkami z rysunkiem człowieka uciekającego przed strumieniami lawy. Wulkan Tungurahua znajduje się w stanie erupcji od 1992 roku. W tym czasie wielokrotnie wyrzucał z siebie słupy dymu i języki ognia. Jego nazwa nie jest przypadkowa – tunqur w języku kichwa to gardło, a rawra – ogień. Nie jest to jednak jedyny aktywny wulkan. Quito regularnie pokrywane jest popiołem. Jest w końcu jedyną stolicą na świecie, zbudowaną na stokach aktywnego wulkanu. Nie potrzeba jednak trzęsienia ziemi ani erupcji lawy, by nieść zniszczenie. Co roku w porze deszczowej w Ekwadorze dochodzi do powodzi, a górskie drogi przykrywane są lawinami błota albo zapadają się razem z osuwającą się ziemią. W porze suchej pożary dewastują górskie lasy i łąki.

Historia Ekwadoru zna wiele przypadków miast, które zostały praktycznie zrównane z ziemią przez kataklizm. Niektóre z nich przeniesiono, niektóre odbudowano w tym samym miejscu. Portoviejo i Bahía de Caráquez też nie po raz pierwszy ucierpiały. Ludzie jednak wrócą, domy zostaną odbudowane. Mimo pewnej pustki w mieście i nostalgii jego mieszkańców, nie panuje tam smutna atmosfera. Nie ma poczucia przygnębienia – jest raczej determinacja i ulga, że kataklizm odebrał tylko dom, a nie życie.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” znajduje się na s. 19 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” na s. 19 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze