Winnicki: Ambasador Izraela chce wejść do Polski jako oficer polityczny

Czym jest amerykańska ustawa 943 i jakie ma znaczenie dla Polski? Dlaczego nowy ambasador Izraela w Polsce obawia się Konfederacji? – odpowiada poseł Robert Winnicki.

 

Świeżutki ambasador Izraela w Polsce ewidentnie zaczyna swoje urzędowanie od próby rozstawienia wszystkich po kątach w naszym kraju. Chce napiętnować tych, którzy mogliby ewentualnie nie zgadzać się z jego linią. Zarzuca on nam antysemickie slogany – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Jak podkreśla: Nie prezentujemy żadnych i myślę, że ambasador powinien taki zarzut udowodnić. Jeśli widzi takie wypowiedzi z naszej strony, to niech zgłosi sprawę do prokuratury. Jeśli po prostu Konfederacja porusza się w granicach prawa, korzystając ze swobody debaty publicznej i przeciwstawia się żydowskim roszczeniom majątkowym, to oznacza, że człowiek ten chce jednoznacznie zarysować dyskurs. Ambasador Izraela chce wchodzić jako oficer polityczny.

Rozmówca porusza również kwestię amerykańskiej ustawy 943, która jest aktem w sposób drastyczny zmieniającym opowiadanie o historii II wojny światowej w Stanach Zjednoczonych.

Jest to zgodne z pewną logiką, która zakłada, że opowieść na temat Holocaustu, zakłada dwa zasadnicze dogmaty: tylko Żydzi, jako zbiorowość cierpieli, a także wszyscy są winni mordowania Żydów – zaznacza poseł.

Rozmówca twierdzi, że projekt ustawy to projekt skodyfikowania, ujęcia tej opowieści, mitologii powstałej na bazie faktów. „W Stanach Zjednoczonych z jednej strony mamy liberalnych demokratów, którzy popierają wszelkie takie rozwiązania, a z drugiej strony mamy prawicę amerykańską, która rzeczywiście panuje nad tą sytuacją” – dodaje.

Robert Winnicki podejmuje również temat przepychanek sejmowych, które jak twierdzi, są zjawiskiem wtórnym. „Oczywiście nie chcielibyśmy być posadzeni jakoś całkiem z tyłu. Chcemy mieć w miarę wygodny dostęp do przejścia do mównicy. Większy bój rozgrywa się na pewno na innych polach” – mówi.

Do 2015 roku to usadowienie było w miarę oczywiste, dlatego że było od prawa do lewa, czyli od prawicy do lewicy. Doszło wtedy do takiej sytuacji, że do Sejmu nie weszła Lewica. Zastosowano więc formułę wielkości klubu, czyli od prawej do lewej siedzą największe kluby. Mam nadzieję, że uda się dojść do porozumienia, które będzie satysfakcjonowało wszystkich, a to, że trwają negocjacje i dyskusje, to normalna rzecz – opowiada gość „Popołudnia WNET”.

Poseł tłumaczy także, w jaki sposób Konfederacja wybierze kandydata na prezydenta. W prawyborach udział może wziąć każdy Polak.

M.N.

Dr Ewa Kurek: Tokarczuk dostała od MKiDN setki tys. złotych. Na książki o prawdzie historycznej nikt nie dał ani grosza

Dr Ewa Kurek o zaniedbaniach III RP w kwestii polityki historycznej oraz konferencji „Polska hekatomba i walka z polonofobią”. „Źródła mówią same za siebie i bronią nas absolutnie” – zaznacza.

 


Głównym tematem konferencji „Polska hekatomba i walka z polonofobią” było szukanie odpowiedzi jak to odkłamać, jak zastąpić mit prawdą historyczną i pokazać polską perspektywę z czasów II wojny światowej. Jak mówi gość „Popołudnia WNET”: Trzeba jedynie tłumaczyć istniejące opracowania, badać kolejne tematy i poprzestać na dawaniu pieniędzy ludziom, którzy szkalują Polskę. 

Musimy nadrabiać lata komunizmu i 30 lat zaniedbań RP, które serwowała nam pedagogika wstydu. Mamy całą masę książek i opracowań, na podstawie których powinniśmy tłumaczyć i pokazywać światu prawdę – twierdzi rozmówca Łukasza Jankowskiego.

Co świat wie o Zamojszczyźnie? – pyta. „Nic nie wie, więc tu niestety Ministerstwo Kultury i nasze podatkowe pieniądze idą w złym kierunku. Takich autorów, historyków, jakim jestem, jest mnóstwo. Zamiast dawać pieniądze Engelkingowi i Grabowskiemu, trzeba tłumaczyć dorobek historyków polskich” – dodaje.

Premier Mateusz Morawiecki jako jedyny mówi normalnie. Reszta polityków boi się nie wiadomo czego. Nie mamy powodów bać się kogokolwiek ani Żydów, ani innych narodowości. Prawda jest po naszej stronie – zaznacza.

Mój film o dzieciach żydowskich pt. „Kto ratuje jedno życie” trwa 53 minuty. To Żydzi mówią, że trzeba pamiętać o tym, że Polacy byli jedynym narodem w Europie, który za ratowanie Żydów płacił śmiercią. To jest ta prawda, która nas broni. Są jednak jakieś siły w naszej telewizji i w naszym rządzie, które zabraniają mówić Żydom o Polakach, jak byli ratowani i w jakich warunkach to się odbywało. Żydzi są ludźmi, którzy chcą prawdy – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Historycy mają nad sobą nadzór właśnie ministra Zbigniewa Ziobry. Żadne badania historyczne nie mogą być przeprowadzone, jeśli nie zezwoli na nie minister. Nie pozwala on między innymi na ekshumację w Jedwabnem. Ponad 80 tys. Polaków walczy o prawo do badań historycznych w tym miasteczku. Bez skutku. Jak podkreśla rozmówca: Okrągłe słowa polityków mają się nijak do rzeczywistości historycznej. Historycy to jeden z najbardziej prześladowanych zawodów w Polsce. 

Jak dodaje: Paranoją jest to, że za nasze polskie podatkowe pieniądze, ludzie szkalują nas na świecie. Politycy obudźcie się! Źródła mówią same za siebie i bronią nas absolutnie. 

M.N.

Relacja Danuty Charkiewicz-Topolskiej, świadka powstania warszawskiego, z Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie

– Bardzo przeszkadza mi mówienie, że za II wojnę światową odpowiedzialni są naziści. Podczas niej nikt nie znał tego określenia. Dla mnie to byli po prostu Niemcy – mówi Danuta Charkiewicz-Topolska.

 

 

Danuta Charkiewicz-Topolska, świadek powstania warszawskiego, opowiada o swojej ucieczce z okupowanej Warszawy w 1944 r. Podczas tego wystąpienia zbrojnego gość Kuriera w samo południe mieszkała na ul. Marszałkowskiej 118. Codziennie wychodziła do znajdującego się na ul. Złotej 7/9 Kina Palladium, skąd pobierała wodę. Pewnego dnia w okolicach obiektu ktoś zagrał na fortepianie Warszawiankę. Wykonanie zakazanego utworu zrobiło na 11-letniej wówczas warszawiance olbrzymie wrażenie. Przetrwało ono z nią aż do dziś.

Ja unikam nawet zgromadzeń w Warszawie upamiętniających to [powstanie warszawskie – przyp. red.], ponieważ ja płaczę. Po prostu płakać zaczynam. Raz byłam i nie wytrzymałam, Warszawiankę grali, to wystarczyło.

Charkiewicz-Topolska stwierdza, że bardzo chętnie przychodzi do dzisiejszego Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie. Jest to bowiem jedyne miejsce, które najbardziej kojarzy jej się z przeszłością. Gość Kuriera… trafiła do ówczesnego Durchgangslager 121 ok. 8 września, trzy dni po zbombardowaniu Warszawy. W obozie przejściowym opatrzono nogę jej wuja, a ona sama otrzymała zupę.

Świadek powstania warszawskiego wspomina również wypędzenie jej z Pruszkowa. Niemcy skierowali ją razem z matką do pociągu towarowego, w którym usłyszała jedynie „Nach Auschwitz”. Pojazd nie dojechał jednak do celu – powstrzymały go przed tym wojska radzieckie, które zbombardowały wagony na wysokości ówczesnej wsi Białopole. Charkiewicz-Topolska dotarła z matką do pobliskiego dworca Skarżysko-Kamienna, skąd dojechały pociągiem towarowym do Krakowa.

Gość Kuriera dzieli się ze słuchaczami Radia WNET nauką, jaką wyciągnęła z wydarzeń II wojny światowej.

Trzeba być bardzo czujnym. To jest pierwsza rzecz. Wierzyć do pewnego stopnia (…). Raczej starać się mieć przyjaciół, ale nawet z przyjaciółmi trzeba być bardzo ostrożnym (…). Trudno tutaj oceniać ludzi, bo w każdym narodzie mogą się znaleźć wrogowie (…). Jedno, co mi tylko bardzo przeszkadza, to jest nazywanie tego nazistami, bo naziści mogą być wszędzie. (…) Nam to słowo nie było znane w ogóle (…) Dla mnie to byli po prostu Niemcy.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Wrzesień 1939: między niemieckim i sowieckim piekłem. Kpt. Henryk Kalemba – jeden z tysięcy poległych w Katyniu

„Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się”.

Zdzisław Janeczek

Henrykowi Kalembie dane było doświadczyć dramatu kresu II Rzeczypospolitej. Po zmobilizowaniu w czerwcu 1939 r. został mianowany porucznikiem w 73 Pułku Piechoty (w latach 1918–1920 dowodzonym przez ppłk. Kazimierza Zentkellera, późniejszego dowódcę III powstania śląskiego), podległym 23 Dywizji Piechoty w Okręgu Korpusu nr V. Jako dowódca kompanii uczestniczył w kampanii wrześniowej. Udział w niej Kalemby możemy prześledzić, zapoznając się ze szlakiem bojowym katowickiego 73 Pułku Piechoty, który zgodnie z wyhaftowaną na rewersie sztandaru sentencją „Honor i Ojczyzna”, stanął do boju z niemieckim najeźdźcą jako jedna z jednostek Armii „Kraków”.

W dniach 1–3 IX 1939 r. brał udział w bitwie granicznej. 2 IX chlubnie zapisał się w boju pod Wyrami z formacjami 8. i 28. Dywizji Piechoty Wehrmachtu, 9 IX walczył pod Pacanowem, 11 IX pod Osiekiem, następnie 16 IX pod Biłgorajem, Solą i w dniach 19–20 IX stoczył ostatni, 22-godzinny bój pod Tomaszowem Lubelskim. Ślązacy do końca zachowali żelazną dyscyplinę i wojskowy szyk. Jedna z ich formacji, przemaszerowując przez Lublin, wzbudziła zachwyt i podziw mieszkańców: szli jak na defiladzie, równym, sprężystym krokiem, zachowując przepisowe odstępy, błyskając stalą bagnetów, wybijając rytm uderzeniami podkutych obcasów o bruk. Zwracali uwagę czystością mundurów i butów. (…)

H. Kalemba, wydostawszy się z niemieckiego kotła na Lubelszczyźnie, w jakim znalazł się 73 PP, za Bugiem zetknął się z rzeczywistością, która przypominała mu rok 1920.

Narracja na ten temat pozbawiona jest niestety szczegółów, ale w pewnym sensie ich brak rekompensuje przywołanie atmosfery tamtych czasów, przedstawionych jako okres schyłku i rozpadu. Od 12 IX bronił się Lwów m.in. z udziałem RKU Pszczyna, szwadronu zapasowego 3 Pułku Ułanów Śląskich i śląskiego Batalionu Obrony Narodowej mjr. Franciszka Głowy. Najpierw miasto nad Pełtwią szturmowały tylko jednostki Wehrmachtu, po 17 IX pojawiły się formacje Armii Czerwonej.

Porucznik H. Kalemba zobaczył znajomy mu sprzed lat widok: brudnych, spoconych żołnierzy roztaczających wokół siebie nieprzyjemną woń dziegciu. Kawalerzyści zamiast strzemion mieli powrozy, karabiny na sznurkach, twarze złowrogie i zacięte, czasami skośnookie, policzki niegolone, a na czapach czerwone gwiazdy. Traktami ciągnęły oddziały konnicy, posuwające się w szyku, truchtem, za nimi jechały wozy taborowe. Zdumienie budził autobus zaprzężony w czwórkę koni w poręcz, tj. obok siebie. Na jednym z nich jechał wierzchem krasnoarmiejec, jak w zaprzęgu działowym. W środku pojazdu siedzieli oficerowie. Sowieci konie mieli po części jeszcze swoje, małe, kudłate, przeważnie karej lub szarogniadej maści, ale już trafiały się także rosłe i ładne, uprowadzone z dworskich stadnin. (…)

Do rąk H. Kalemby trafiła ulotka propagandowa, której treść i polszczyzna wprawiły go w zdumienie:

„Rzołnierze Armii Polskiej! Pańsko-Burżuazyjny Rząd Polski, wciągnąwszy was w awanturniczą wojnę, pozornie przewaliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obronu. Ministrzy i generałowie, schwycili nagrabione imi złoto. Tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polski na wolę losu. Armia Polska pocierpiała surową porażkę, od którego ona nie oprawić w stanie się. Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Wasze przeciwienie bez korzyści i przerzeczone na całą zgubę. My idziemy do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi braci po klasu, jako wasi wyzwoleńcy od ucisku obszarników i kapitalistów. Wielka i niezwolczona Armia Czerwona niesie na swoich sztandarach procującym, braterstwo i szczęśliwe życie. Rzołnierze Armii Polskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników i kapitalistów. Was przymuszają uciskać białorusinów, ukraińców. Rządzące kołe Polskie sieją narodową różność między polakami, białorusinami i ukraińcami. Pamiętajcie! Nie może być swobodny naród, uciskające drugie narody. Pracujące białorusini i ukraińcy – Wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z nami budujcie szczęśliwe dorobkowe życie!”

(…) Według relacji naocznego świadka, por. H. Kalemba, uniknąwszy niewoli niemieckiej, dostał się jeszcze we wrześniu 1939 r. do sowieckiej, w założonym w 1540 r. przez hetmana Jana Tarnowskiego Tarnopolu. (…) Rozpoczął się w życiu H. Kalemby ponad półroczny okres koszmarnych nocy więziennych. W Tarnopolu przesłuchania aresztowanych, inwigilacje, prowokacje, wszystko to było na porządku dziennym. Instrumentem śledczym NKWD stosowanym wobec miejscowych był, obok szerokiego asortymentu tortur (konwejer, stójki, siedzenie nago na nodze odwróconego taboretu, bicie po żebrach, łamanie grzbietu, ujeżdżanie wierzchem), głód i szantaż losami bliskich. Dlatego wielu z nich decydowało się na zmianę nazwisk, imion i dat urodzenia dzieci. Śledztwa były nadzwyczaj brutalne, dokładne i drobiazgowe. Celem ostatecznym oprawców było: zmiażdżyć moralnie i pozbawić godności przesłuchiwanego. H. Kalemba mógł być szczęśliwy, że jego rodzina mieszkała w Siemianowicach Śl. na dalekim Górnym Śląsku, a nie w Tarnopolu, Brodach, Stanisławowie czy we Lwowie.

Po pewnym czasie ze stolicy Podola jeniec został przeniesiony do nadgranicznych Podwołoczysk nad Zbruczem, gdzie mieściła się strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie do Kozielszczyzny, wsi w dwudziestoleciu międzywojennym leżącej przy granicy polsko-radzieckiej po stronie sowieckiej w obwodzie mińskim; wreszcie trafił do Kozielska nad Żyzdrą nieopodal Kaługi, skąd napisał krótki list (notkę) z 29 XI 1939 r. i kartkę pocztową z 19 II 1940 r. Został tam osadzony w tzw. Pustelni Optyńskiej – w XVIII-wiecznym monastyrze, na którego terenie w latach 1939–1940 funkcjonował sowiecki obóz jeniecki dla Polaków. W zachowanej korespondencji starał się uspokoić rodzinę. W notce listopadowej pisał: „Moi Najmilsi! Znajduję się na terenie SSSR–ZSRR. Jestem cały i zdrowy, czego się i od Was spodziewam. Bóg niech Was ma w opiece i pozdrawiam Was wszystkich. Henryk”. Żona i córka ucieszyły się, że trafił do sowieckiej, a nie niemieckiej niewoli. Nie wiedziały, bo nie mógł im napisać, że był to obóz śledczy, w którym na potrzeby NKWD pod kierownictwem kombryga (generał-majora), prawdopodobnie Wasilija Michajłowicza Zarubina, rozpracowywano każdego internowanego.

W ostatnim liście z Kozielska, datowanym 19 II 1940 r., można między wierszami wyczytać oznaki niepokoju i ślady cierpienia. Od prawie pół roku żył w świecie nękanym przemocą i niedoborami spowodowanymi wojną. (…) Krew i łzy lały się strumieniami. Równocześnie wyczuwał niebezpieczeństwo grożące jego rodzinie, która była zdana na łaskę okupanta niemieckiego. Radził przeprowadzkę do Generalnej Guberni. Gdzieś w głębi duszy rodził się także niepokój o własną przyszłość. W trwodze i on nie mógł być pewien jutra.

Jak trafnie to ujął Florian Czarnyszewicz, autor Nadberezyńców, „chwile wyczekiwania śmierci straszniejsze bywają niż sama śmierć”.

Na co dzień myślał o swojej rodzinie. Toteż pisał: „Najdroższa Broniu, Dzidziuniu i Wszyscy w domu! Otrzymałem 12 II br. Wasz miły list, za który serdecznie dziękuję i który mnie bardzo rozweselił. Moi Najmilsi! Jak z mieszkaniem? Czy wszyscy żyją? Rodzice obojga stron, bracia, siostry? Czy wszyscy pracują? Pozdrówcie Wszystkich i uściśnijcie Ich ode mnie. Gdzie ty moje Złotko (Józefo – Z.J.) pracujesz? A ty Ukochana Broniu czy pobierasz zasiłek po mnie? Bo jak wynika z listów kolegów, to żony niektórych otrzymują około 47 zł. Czy złote kursują? Moi Najdrożsi! Zlikwidujcie mieszkanie i bądźcie do mego powrotu u Babci (Wiktorii Jędruskowej – Z.J.) na Saturnie. Resztę ja załatwię. Dbajcie tylko o Wasze cenne zdrowie. Ja już zupełnie zdrowy i mam drugą gwiazdkę. Bardzo tęsknię za Wami i niepokoję się o Was ale poruczam wszystko Bogu. Kiedy się zobaczymy, nie wiadomo. Jest tu kilku Panów z Siemianowic, a nawet w Kozielszczyźnie był Koczy i Kocek z Dębu oraz Buk z Wełnowca. Bardzo dużo przeżyłem i nie wiem co nas jeszcze czeka. Zatem bądźcie ostrożne, nie wychodźcie, piszcie mi częściej gdyż ja mogę raz na miesiąc. Całuję Was Najdroższa Żonusiu i Córuniu mocno i ściskam. Wasz Ojciec. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich obojga stron. Przyślij mi notes i papier”.

Otrzymawszy prawo do korespondencji, musiał podawać swój adres pocztowy jako „Dom wypoczynkowy im. Gorkiego” w Kozielsku. Dla bezpieczeństwa swojej rodziny (był poszukiwany przez gestapo) pisał do Wiktorii Jędruskowej, przebywającej w tym czasie u pana Trojaka, zamieszkującego posesję przy ulicy Katowickiej w Czeladzi. Informował, iż przyznano mu drugą gwiazdkę, co znaczyło, iż otrzymał awans na porucznika. Starał się w ten sposób odwrócić uwagę najbliższych od grożących mu niebezpieczeństw. Był to ostatni pozostawiony przez niego ślad życia. Pozostała mu już tylko wiara. Bo jak napisał F. Schiller: „Kto się Boga boi, ten się nikogo bać nie potrzebuje”. (…)

W dziele zagłady Sowieci mieli doskonałych wspólników. Komunistycznych filii Katynia można doszukiwać się także w niemieckich obozach, m.in. w Auschwitz i Buchenwaldzie, gdzie sympatycy J. Stalina, nawet jako więźniowie, likwidowali polskich faszystów, tj. sanacyjnych oficerów.

(…) „Wszyscy polscy oficerowie są wrogami proletariatu! Wszyscy byli indoktrynowani do walki z komunizmem i socjalizmem. Żaden z nich nie może być reedukowany do pracy dla dobra ojczyzny! Są zdecydowanie kontrrewolucyjnym elementem antysocjalistycznym, który musi być zniszczony […] Zadaniem Sowietów jest uwolnienie [Polski – Z.J.] od faszystów i zbudowanie prawdziwego społeczeństwa socjalistycznego”.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” znajduje się na s. 6, 7 i 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” na s. 6–7 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nawet w złych czasach w ludziach rodzą się dobre uczucia. To nie narodowość czyniła w czasie wojny z człowieka zwierzę

Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich.

Tadeusz Puchałka

Zanim zdecyduję się na przelanie wspomnień na papier, bo pamięć jest zawodna i wiek robi swoje, zacytuję słowa mojej starki, które nieco później często powtarzała moja mama podczas wielu wspomnieniowych spotkań rodzinnych: „Hitler wygnał naszych mężów, ojców, braci i synów z domów i pognał ich w daleki świat, każąc im walczyć o wartości, które w większości przypadków każdemu z nich były obce, a wrócili do domów często dzięki wrogom, do których na początku kazano im strzelać”… (…)

Młody Alojzy Klose był lokalną gierałtowicką złotą rączką – potrafił nie tylko naprawić, ale i wyprodukować wiele potrzebnych w gospodarstwie urządzeń. Motocykle nie stanowiły dla niego tajemnicy i nie tylko je naprawiał, ale z nimi rozmawiał po swojemu (często trochę z przekąsem mawiał, że z maszyną można szybciej znaleźć wspólny język aniżeli z człowiekiem, bo ona nie politykuje). (…)

Alojzy został ciężko ranny. Część oddziału zginęła, kilku dostało się do niewoli, ale on wrócił do żywych na pryczy polowego radzieckiego szpitala. Odzyskiwał przytomność, by po chwili ją tracić. Po czasie nabrał sił. Rosjanie traktowali go dobrze.

Alojzy zaczął chodzić i dostrzegł wiele niesprawnych samochodów, w których usuwał drobne usterki. Pomagał także lekarzom (jak wynika z opowiadań, własnoręcznie wykonywał igły chirurgiczne), za co radzieccy lekarze dziękowali mu najserdeczniej.

Pewnego dnia wezwała go do siebie radziecka lekarka w stopniu oficera. – Obiecuję wam, Alojzy – powiedziała – że jeszcze nie rozpoczną się transporty waszych ludzi do kraju, a wy już tam będziecie.

Nie wiadomo, jak długo wujek przebywał w niewoli. Faktem jest, że rodzina uważała go za zaginionego i łatwo sobie wyobrazić, co odczuwała moja ciocia, skoro np. chłopak mojej mamy nie wrócił z frontu, a walczył na zachodzie Europy. Wszystko więc wskazywało, że potworne fatum w rodzinie Gaborów osiadło na stałe. Warto w tym miejscu raz jeszcze przypomnieć słowa radzieckiej lekarki, bo chociaż miała do czynienia z wrogiem, to jednak obudziły się w niej ludzkie uczucia. Wujek wspominał, że lekarka, mimo trudnej sytuacji, przynosiła z domu jedzenie, dokarmiała Alojzego, czym narażała się na wielkie ryzyko. Widać zatem, że zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie byli ludzie z sercem i duszą, a także nie brakowało pospolitych bandziorów i chacharów. (…)

Któregoś dnia, kiedy w Gierałtowicach stacjonowali jeszcze Rosjanie, ktoś powiadomił moją starkę, że oto Alojzy widziany był w Ornontowicach. Starka nie brała tych słów poważnie, bo przecież nikt nie słyszał, by ktoś wrócił stamtąd. – Plotka, zwyczajne wiejskie klachy – pomyślała i po pacierzu, jak zwykle, uroniła kilka łez i zasnęła. W pokoju obok spał ruski oficer. Postawne ponoć to było chłopisko o dobrotliwym spojrzeniu, nie pasującym do żołnierza. Z relacji starki wynikało, że podwładni bardzo go szanowali, a niektórzy bali się okrutnie. Dla rodziny Gaborów, w której w tym czasie przecież były same tylko kobiety, był bardzo dobry. Stara Gaborka zasnęła twardym snem, ale obudziło ją pukanie w szybę okna. Był to to Alojzy, ziyńć. Cichaczem, aby nie budzić ruskiego oficera, teściowa i żona przetransportowały bezpiecznie Alojzego do piwnicznej komórki. (…)

Kobiety rozpaczały i opatrywały umierającego człowieka. Czynności te przerwało pukanie do drzwi. Na progu stał ruski żołnierz, najpewniej z meldunkiem, ale kiedy popatrzył na chorego, wybiegł. Po chwili wrócił z dużym workiem żołnierskim, z którego wyciągnął opatrunki i jakieś środki dezynfekcyjne i sam niezwykle fachowo zajął się wujkiem. W tym czasie na podwórko wtoczył się motocykl naszego oficera. Żołnierz natychmiast wstał, wyprężył się w postawie zasadniczej i czekał na wejście przełożonego. Do motocykla przytroczone było kilka bażantów i jakiś zając.

Oficer poprosił, by oprawić zająca, oskubać ptaki i dopiero potem wysłuchał żołnierza i nakazał mu, by natychmiast udał się do polowego punktu opatrunkowego po kolejne opatrunki, środki dezynfekcyjne i jakieś leki. Nauczył potem kobiety, jak należy karmić naszego wujka, jak gotować potrawy, jak z nim postępować w najgorszym dla niego czasie.

– Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich (kiedy się żegnał, obiecał, że kiedy będzie wracał do swoich, wstąpi, by zgodnie ze zwyczajem usiąść przed podróżą). Ciągle jednak mamy nadzieję, że Bóg pozwolił mu przeżyć, bo bardzo sobie na to zasłużył.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nowak: Pod powłoką symboli i znaków w twórczości Witkiewicza zawarte są treści, które w dalszym ciągu są aktualne

Dr hab. Paweł Nowak opowiada o twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, który 18 września 1939 roku popełnił samobójstwo.

 

 

Dyskusja na temat jego śmierci trwa od samego początku, oczywiście od czasu, kiedy można było o tym dyskutować i badać. Z jednej strony  jest naoczny świadek – kuzyn, który w wieku młodzieńczym znalazł ciało Witkacego, ale z drugiej strony osoba, która próbowała popełnić samobójstwo razem z nim, czyli partnerka, która nie pamięta tego momentu, gdyż straciła przytomność – mówi gość „Poranka WNET”.

Pojawiła się legenda, że Witkiewicz żył jeszcze po II wojnie światowej. Bardzo długo po w roku 1969 zmarł gdzieś na terenie Polski. Ta legenda o jego dłuższym i trudnym życiu po śmierci formalnej jest oczywiście jedną z legend, które wokół Witkiewicza narastają ze względu na jego twórczość, życie i dokonania.

Aktualnie dzieła Witkacego nie znajdują się w pierwszej lidze czytelności. Jak dodaje rozmówca: Jest to zaskakujące ze względu na to, że jego twórczość wydaje się twórczością uniwersalną, nie jest przywiązana do czasu i miejsca, tak jak w wielu wypadkach literatury pozytywistycznej czy literatury realistycznej, natomiast myślę, że jego działa są zbyt za trudne dla młodych odbiorców. Jego twórczość wymaga erudycji, elokwencji, a ze względu na to, jak rozwija się kultura, są one mniej spotykane.

Swoją znajomość z pisarzem zaczynałem od dramatów, które były na liście obowiązkowych lektur w szkole, natomiast moim ulubionym fragmentem jego twórczości są powieści, gdyż są one najbardziej nietypowe i czarodziejskie. Jego twórczość ma to do siebie, że pod powłoką symboli i znaków, zawarte są przemyślenia i treści, które dla młodego człowieka są w dalszym ciągu aktualne – opowiada dr hab. Paweł Nowak.

W polskiej literaturze przez krótki niestety czas było tak, że głównym nurtem literackim była walka z konwencjami, walka z pokazaniem, że kreacja może być zastąpiona przez dekonstrukcję. W literaturze Witkiewicza pociąga przede wszystkim personalizacja, zwrócenie uwagi na człowieka i jego trudne życie.

M.N.

Wrzesień 1939. Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 63/2019

Stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ podczas agresji Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji.

Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła

Wojciech Pokora

Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna:

– Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem.

Chwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.

Pogranicze w ogniu

Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”.

To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu.

Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu.

Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego.

18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca:

„Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00.

Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspomnianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack – Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108).

O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.

Termopile Wschodu

Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie.

Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier.

Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom.

Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew.

Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz…”.

Leonidas, Raginis… Bołbott

Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy.

W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanisław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II.

Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin.

Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.

Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari.

Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.

Mistyfikacja i propaganda

11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner.

26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane.

Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi.

Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego.

Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17 września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty.

A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków.

W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”.

Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”.

Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą.

Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Miejsce Niemiec nie jest na wschodzie Europy. Jednak zrozumienie tego faktu nie przychodzi łatwo elitom niemieckim

Jedynym, co na razie wiąże ręce wielkomocarstwowej polityce Niemiec, są dość trwałe kłopoty demograficzne i demobilizacja moralna części społeczeństwa; siła ekonomiczna kraju jest jednak nadal duża.

Piotr Sutowicz

W kontekście wielu wydarzeń historycznych i trudnych momentów historii często zastanawiamy się, od kiedy Niemcy w jakiejkolwiek postaci były wrogiem państwa i narodu polskiego. (…) Rocznica napaści niemieckiej na Polskę na pewno jest dobrą okazją nie tylko ku temu, by przyjrzeć się po raz kolejny przebiegowi kampanii wrześniowej i kulisom politycznym ówczesnych stosunków międzynarodowych. Na pewno warto kolejny raz to zrobić, lecz przede wszystkim warto przyjrzeć się kwestii niemieckiej z różnych, czasem może subiektywnych punktów widzenia, również w postaci szczątkowej, co niniejszym rzutem oka subiektywnie czynię. (…)

Niemieckie parcie na wschód jest zjawiskiem – czy raczej procesem – ciekawym. (…) Faktem jest, że w początkach średniowiecza Słowianie siedzieli nad Łabą, a ich ekspansja trwała w najlepsze.

W pewnym momencie zderzyli się oni z państwem Karola Wielkiego, którego nie tylko nie mogli zmóc, lecz musieli się miejscami cofnąć. Te słowiańskie ludy miały słaby punkt, mianowicie niechętnie podchodziły do scentralizowanych państw.

Feliks Koneczny patrzył na tę kwestię prosto: Polacy ucywilizowali się na sposób łaciński, a Niemcy – generalnie bizantyjski. Linia styku jest więc obszarem śmiertelnej walki dwóch wielkich metod ustroju życia zbiorowego. Jest w tej konstatacji fundamentalna prawda, tyle że kiedy schrystianizowani już Sasi walczyli z chrześcijańskim Państwem Wielkomorawskim tylko dlatego, że było odmienne i niezależne od nich, rząd pojęć bizantyjskich chyba jeszcze nad nimi nie panował.

Problem tkwi głębiej. Wspomniany Karol Wielki doprowadził do przyjęcia przez Sasów chrześcijaństwa nie tylko przymusem, ale użył do tego brutalnej siły, mordując tych, którzy nowej religii nie przyjęli. Wydaje się, że ta traumatyczna metoda wpłynęła na ich mentalność w sposób kluczowy. Z jednej strony potomkowie owych saskich ocaleńców uznali ją za jedyną skuteczną i możliwą, z drugiej – zwolnili się z autentycznego głoszenia Ewangelii, dlatego skądinąd greccy Bizantyjczycy, jakimi byli dwaj mnisi, Cyryl i Metody, wzbudzali w nich niechęć, wręcz nienawiść. To tu tkwi źródło przekonania, że chrześcijaństwa się nie głosi – religię się narzuca, a każdy, kto tego nie akceptuje, winien zginąć. (…)

U Słowian było dokładnie na odwrót. Nie lubili oni, gdy ktoś nad nimi sprawował władzę. Tę ostatnią tolerowali niechętnie, w stopniu ledwo zabezpieczającym ich przeżycie, chociaż wolność cenili niekiedy wyżej.

W I wojnie światowej Niemcy za cel stawiali stworzenie podporządkowanego sobie środkowoeuropejskiego obszaru gospodarczego, w którym ewentualna Polska, gdyby w ogóle się wyłoniła, byłaby małym, wręcz karłowatym państewkiem rządzonym przez jednego z pruskich czy ogólnie niemieckich dynastów. Zrastanie się gospodarcze zarówno jej, jak i całego obszaru na wschód od ówczesnego cesarstwa byłoby początkiem asymilacji kulturowej, a z czasem także językowej; kto wie, jak długo przywrócone przez Niemców Królestwo Polskie byłoby polskie. Względem okupowanego w czasie I wojny światowej obszaru Królestwa Kongresowego Niemcy wcale nie kierowali się jakąś widoczną zasadą humanitaryzmu. Przypadek ludobójstwa i zniszczenia miasta, jaki miał miejsce w Kaliszu, okazał się tylko przygrywką do tego, co spotkało naród polski ponad dwadzieścia lat później. Tak jak w średniowieczu, celem polityki całych Niemiec było panowanie gospodarcze i polityczne na wielkim obszarze, ale najlepiej bez Słowian, spośród których wiodącą grupą w wieku XX byli Polacy.

Oczywiście rodzi się pytanie, czemu Niemcy tak jawnie dali poznać, że przede wszystkim chcą wyeliminowania Polaków. Fakt ten wydaje się być złożony, choć z drugiej strony – prosty. Jak napisałem na początku, Słowianie są ludem specyficznym, niechętnie tworzą państwa i źle się czują, będąc podporządkowani silnej władzy, co nie znaczy, że są głupi.

Polacy, przyjmując wieki temu cywilizację łacińską, trafili w sedno swej pierwotnej mentalności. Łaciński sposób organizacji życia, oparty na wolności osoby ludzkiej, rodzinie, samorządzie i zasadzie partycypacji, odpowiadał ich cechom charakteru. Stąd też wynikało ich przywiązanie do katolicyzmu, który moralność i prawdy wiary traktował z dużą łagodnością.

Jeśli go zestawić na przykład z bizantyjskim prawosławiem i sposobem sprawowania rządów, czy niemieckim odłamem bizantynizmu, innym od tego pierwszego, ale jednak mającym mocne skłonności totalitarne, to uzyskamy jednoznaczną odpowiedź, że dla Polaków nie były one możliwe do przyjęcia.

Stąd tylko Polakom, jeśli chodzi o sąsiadów Niemiec, udało się stworzyć państwo, które powstrzymało ich ekspansję; tylko oni wytworzyli tkankę społeczną, która mogła przetrwać bez państwa, cały czas wytwarzając narodową elitę, która w wieku XIX osiągnęła sławę światową. To przecież Sienkiewicz zbeletryzował konflikt polsko-krzyżacki. W jego powieści rycerze zakonni zostali ukazani negatywnie, co przebiło się nie tylko do polskiej, ale i światowej opinii publicznej.

Podobno, co jest znamienną ciekawostką, „Krzyżacy” byli niezwykle popularną książką w zachodnich Niemczech, co każe myśleć, że jeszcze w końcu XIX wieku dominacja mentalności prusko-brandenburskiej nad całym narodem nie była taka oczywista.

W końcu to nie kto inny, jak wielki uczeń Konecznego, zmarły w 1970 roku Anton Hilckman, jako Niemiec wzywał do zerwania pruskiej okupacji nad plemionami niemieckimi. Byłoby to niewątpliwie rozwiązaniem kwestii niemieckiej nie tylko z polskiego, ale w ogóle europejskiego punktu widzenia. (…)

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Niemieckie parcie na Wschód” znajduje się na s. 10 i 11 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Niemieckie parcie na Wschód” na s. 10 i 11 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

I Państwo Polskie skończyło się 22 lipca 1944 roku. Czy uda się zbudować drugie?/ Jan Bogatko, „Kurier WNET” 63/2019

Wszyscy sojusznicy Hitlera wyszli na kolaboracji z III Rzeszą lepiej niż Polska, która pierwsza mu się przeciwstawiła. Dwóch kolaborantów Hitlera – Rosja i Francja – weszło do grona wielkich mocarstw.

Wrzesień

Jan Bogatko

Sierpień 39’ moja Matka z małym bratem (oczywiście wiele lat starszym ode mnie) spędzała w Rawskiem, w majątku moich dziadków. W ostatnich dniach sierpnia Ojciec został zmobilizowany. Na dworcu Łódź Fabryczna panował chaos. „Już przegraliśmy tę wojnę” – powiedział, żegnając się z Mamą.

Wóz transportowy przewiózł wyposażenie łódzkiego mieszkania w Rawskie. Wypędzeni z Łodzi 13 grudnia 1939 roku moi Rodzicie już tam nie wrócili. Od 26 sierpnia do listopada ʼ39 moi Rodzice nic o sobie nie słyszeli.

Piję herbatę w rezydencji barona Philippa Boeselagera w Altenahr. W rogu stoi szafa – gruszka podobna do tej, jaką znam z Łańcuta. Okazuje się, że to prezent od Potockich. Jest piękny, sierpniowy dzień. Jak wtedy? Rozmowa schodzi na wrzesień. Dokładniej – na 1 września 1939 roku. Dla mnie historia, więc słucham z najwyższą uwagą. Dla Philippa von Boeselager – czas jego młodości. O czasie przeszłym dokonanym opowiada z iskrą w oku. Komentuje film, przesuwający się przed jego oczami.

„Gdyby nie doszło do paktu Hitler-Stalin (tak – i chyba prawidłowa to nazwa – określa się w Niemczech pakt Ribbentrop-Mołotow), to wojna by nie wybuchła” – z przekonaniem opowiada mój rozmówca. I wiele wskazuje na to, że może mieć rację. Boeselagerowie byli ustosunkowani, należeli do elity II i III Rzeszy, byli dobrze poinformowani, wiedzieli, co się tańczy na parkiecie politycznym Berlina.

Philipp von Boeselager pochodził z bardzo katolickiej rodziny (jego przodkowie po reformacji przenieśli się do Nadrenii ze względów wyznaniowych) i stąd tradycyjnie antypruskiej. Był krewnym barona Wilhelma von Ketteler, niemieckiego dyplomaty i przeciwnika narodowego socjalizmu, oraz błogosławionego kardynała Clemensa Augusta hrabiego von Galen, nieprzejednanego przeciwnika narodowosocjalistycznej eutanazji, jakże promowanej dziś w Polsce (i nie tylko) przez postępowych (jak nazi) „liberalnych demokratów”. Na chwilę muszę zatrzymać się przy tym człowieku, dobrym Niemcu i przyjacielu Polski (jedno, jak widać, nie wyklucza drugiego), by ukazać jego tło kulturowe, które nakazało mu pamiętać o tym, że jest po pierwsze człowiekiem. Kiedy aktywiści rewolucji narodowosocjalistycznej przystąpili do usuwania krzyży w nadreńskich szkołach, widział, czym zagraża hitleryzm. Pozostał do końca wierny swej dewizie etiam si omnes, ego non (mniej więcej: nawet, jak wszyscy są za, ja nie muszę).

Mam przed sobą niewielką broszurkę wydaną przez Bibliographisches Institut AG w Lipsku pod koniec września 1939 roku, pod tytułem Schlag nach über Polen (w wolnym tłumaczeniu: „Wszystko, co powinieneś wiedzieć o Polsce”. Mnóstwo tam propagandy, ale najciekawsza jest mapa Polski i państw bałtyckich z oznaczoną na niej niemiecko-rosyjską linią demarkacyjną z 22 września 1939 roku.  Gruba, czerwona linia rozbioru dzieli niemiecką od rosyjskiej części Polski mniej więcej następująco: od granicy z III Rzeszą linia przebiega wzdłuż Pisy i Narwi, i krótkiego odcinka Bugu do Warszawy (Saska Kępa to pewne miała być już Białoruś, Podobnie jak Białystok); dalej wzdłuż Wisły do Sanu i stamtąd do granicy z Węgrami. Oznacza to, że w pierwszej fazie Niemcy dawały Rosji większą część łupów (później doszło do rozwiązania tzw. problemu litewskiego), ale tego już na mapie nie ma, podobnie jak brak tam informacji o tym, kiedy Stalin podarował polskie Wilno Litwie, zanim je połknął).

Z mapy tej wyczytać można, jak bardzo Hitlerowi zależało na Rosji, skoro dawał jej aż tak wiele polskiego terytorium! To mając na uwadze, opinia Boeselagera, że bez paktu ze Stalinem Hitler na Polskę by nie napadł, jest przekonująca.

Ponieważ lewica (liberalna demokracja, socjalistyczna demokracja, słowem każda demokracja przymiotnikowa, czyli żadna) majstruje teraz przy Historii, na nowo pisząc gorliwie tom poświęcony XX wiekowi, musimy być przygotowani na to, że jakiś polski czy inny uczony lub historyk (niepotrzebne skreślić!) niebawem nam obwieści, że to Polska napadła 1 września na Niemcy i Słowację, a nie Niemcy i Słowacja na Polskę – Słowacy o godzinie 5 rano weszli 1 września 1939 roku na terytorium Polski w sile trzech dywizji, zajmując Podhale, Nowosądecczyznę i część Bieszczadów. O ile wiem, nigdy Polski za to nie „przepraszali”. Oczywiście napaść Rosji (która to, w przeciwieństwie do Niemiec, złamała deklarację o niestosowaniu siły – Berlin ją jednak wypowiedział) w dniu 17 września przedstawiana jest, na razie tylko w Rosji i na polskiej lewicy, jako kolejna bitwa w wojnie rozpoczętej przez polski faszyzm w 1919 roku. Skoro prof. Hartman zapewnia, że Polska napadła wtedy na Rosję, to niebawem znajdzie się (dzięki grantom lub licząc na takowy) jakiś ekspert, który uzna słowa Adolfa Hitlera wypowiedziane w Reichstagu w dniu 1 września 1939 roku za historyczną prawdę: „Polen hat heute nacht zum erstenmal auf unserem eigenen Territorium auch mit bereits regulären Soldaten geschossen. Seit 5.45 Uhr wird jetzt zurückgeschossen!”, w wolnym tłumaczeniu: „Polska dziś w nocy po raz pierwszy zaczęła na naszym własnym terytorium strzelać regularnym wojskiem. Od 5.45 odpowiadamy teraz ogniem”.

Może pierwsi eksperci zabiorą głos już w tym roku w Gdańsku, który tak marzy o tym, by znów stać się Wolnym Miastem, na festynie pierwszowrześniowym?

Stanowisko władz miasta jest do tego stopnia żenujące, że brak na ten temat komentarzy nawet w niemieckich bulwarówkach. Postawa wielu polityków totalnej opozycji w Polsce pozwala zrozumieć zjawisko kolaboracji i szmalcownictwa w latach okupacji niemieckiej i rosyjskiej w Polsce i skalę zjawiska donosicielstwa w okresie tzw. Polski Ludowej.

Pod koniec września nadchodzi wiadomość o śmierci mego stryja, Stefana Iwickiego, młodego oficera. 10 września poległ on w Konstancinie pod Warszawą. Moja Matka nadal nie ma żadnych wiadomości od swego męża. Wiadomo tylko, że miał się udać do swej jednostki w Brześciu nad Bugiem, by służyć tam jako lekarz w jednostce sanitarnej. Na wiadomość od męża przyszło jej czekać długo.

Jako dziecko fascynowała mnie opowieść Ojca z frontu wschodniego. Otóż był on dowódcą oznaczonego czerwonym krzyżem wagonu sanitarnego w pociągu pancernym na trasie Brześć–Wilno. Pociąg ostrzelali Rosjanie, skład zatrzymał się, rosyjski oficer kazał ustawić się personelowi przed wagonem. Nie pamiętam, ile to było osób – ojciec, jego asystenci, farmaceuta i siostry miłosierdzia. Na rozkaz oficera pojawiło się paru sołdatów uzbrojonych w karabiny. Każdy wiedział, co się za chwilę zdarzy. Groza wisiała w powietrzu. Rosyjski dowódca wyciągnął machorkę i zaczął skręcać papierosa. Po chwili zorientował się, że nie ma zapałek. Rozpoczął się dialog: – Spiczki u was jest’?Da, konieszno (ojciec nie palił, ale miał w kieszeni fartucha zapałki do zapalania maszynki spirytusowej), pażałujsta. – Można wziat’? – spytał Rosjanin. – Da – odparł Ojciec. I zdarzył się cud: – Uchaditie wsie! – ryknął dowódca.

Wolność trwała krótko. Zaraz po tym szczęśliwym incydencie Ojciec dostał się do rosyjskiej niewoli. Tak jak w innym miejscu i w innych okolicznościach jego brat, stryj Kazimierz Iwicki, ichtiolog, zamordowany potem w Katyniu. Nie wiem, w jakim obozie znalazł się mój Ojciec, może w Rawie Ruskiej? Wiem natomiast, że transportowano jeńców pociągiem przez Polesie. Ojciec, uczestnik wojny 1920 roku, miał o bolszewikach wyrobione zdanie. Wyśmiany przez młodszych towarzyszy niedoli (przecież nas odeślą do niemieckiej strefy, bo my stamtąd), postanowił z jednym z nich, Henrykiem Sztompką, wyrwać deski z podłogi wagonu bydlęcego, w jakim ich wieziono, i nocą rzucić się między tory jadącego dość wolno pociągu. Ucieczka udała się, tylko jego towarzysz niedoli złamał przy upadku nogę. Teraz trzeba było nocami przechodzić od wsi do wsi. Kiedy nocowali w jakiejś stodole, usłyszeli po białorusku: – Uciekajcie, NKWD jedzie!. Potem już tylko trzeba było przepłynąć San – i do domu! Przybyli nocą, wynędzniali i obdarci. Nocny stróż nie poznał ojca. Poznały go psy. Potem tylko spalono odzież, wykąpano ich i po 24 godzinach snu obudzili się szczęśliwi i zdziwieni w białej, wykrochmalonej pościeli. No i Ojciec kazał zawieźć wszystko z powrotem do Łodzi, gdzie przecież pracował…

Dzisiaj toczy się dyskusja o tym, czy można było uniknąć wojny. Dyskusja ma sens pod warunkiem, że wyciągniemy z niej wnioski na przyszłość. Faktem jest, że wszyscy sojusznicy Hitlera wyszli na kolaboracji z III Rzeszą lepiej niż Polska, która jako pierwsza mu się przeciwstawiła.

Dwóch kolaborantów Hitlera – Rosja i Francja – weszło nawet do grona wielkich mocarstw. Pomniejsi – Rumunia, Słowacja, Chorwacja, Włochy i Węgry (pomijam tu Finlandię, to odrębny przypadek), niemal nie poniosły uszczerbku terytorialnego i strat w ludności. Może rzeczywiście przyjęcie brytyjskich gwarancji (bez pokrycia) było tylko metodą na zachęcenia Hitlera do ataku na Polskę? W każdym razie od porozumienia Sikorski-Majski Polska nie miała szans na zwycięstwo. Straty Polski to 6 milionów obywateli, ponad połowa terytorium państwa, czyli przerwanie ciągłości terytorialnej. Tu należy wymienić Pożogę – eksterminację polskich elit – znacznie dotkliwszą dla społeczeństwa polskiego od Holocaustu dla społeczeństwa żydowskiego, który objął głównie żydowską biedotę, wzmacniając rolę elit.

22 lipca 1944 roku skończyło się I Państwo Polskie. Czy uda się zbudować drugie, tego nie wiem, choć mam taką nadzieję, bo próba trwa.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Wrzesień” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Wrzesień” na s. 3 „Wolna Europa” wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Francuski historyk Jacques Bainville precyzyjnie przepowiedział II wojnę światową / Piotr Witt, „Kurier WNET” 63/2019

Ustalił datę jej wybuchu i opisał sposób postępowania Niemiec, który miał na celu wywołanie tej wojny. Jego wywód opiera się wyłącznie na obiektywnym rozumowaniu, znajomości historii i geografii.

Gdyby posłuchano Bainville’a

Piotr Witt

Druga wojna światowa była do przewidzenia i została przewidziana. Na długo przed pojawieniem się Hitlera pewien historyk francuski ją przepowiedział, ustalił precyzyjnie datę wybuchu oraz dokładnie opisał sposób postępowania Niemiec. Najpierw wkroczą do Austrii, następnie pochłoną Czechosłowację, wreszcie, w trzecim rzucie, przyjdzie kolej na Polskę. Atak będzie miał miejsce dwadzieścia lat po podpisaniu traktatu wersalskiego – w 1939 roku. Przed uderzeniem na Polskę zawrą sojusz wojskowy z Sowietami. Uderzą, biorąc za pretekst autonomię Gdańska i ochronę rodaków prześladowanych rzekomo w Polsce.

Jacques Bainville zawarł swoje konkluzje w broszurze Konsekwencje polityczne Traktatu Pokojowego napisanej w 1919 i wydanej w 1920 roku, ledwo obsechł atrament podpisów i wystygł lak pieczęci pod traktatem pokojowym.

Pisano wiele i rozmaicie o tym traktacie.

Nie jeden Bainville odniósł się krytycznie do zredagowanych postanowień. Młodzi artyści doświadczeni przez wojnę, kombatanci uratowani z okopów i sławni już: Roland Dorgelès, Pierre Mac Orlan, Jean Galtier-Boissière uhonorowali traktat, przyznając mu pierwszeństwo w konkursie na najgorszą książkę roku.

Ze swej strony prasa głównego nurtu zignorowała broszurę Bainville’a: głos historyka stanowił niemiły zgrzyt w ogólnej symfonii zachwytów. Dokument wersalski, który miał się okazać zarzewiem nowej wojny światowej, najstraszliwszej ze wszystkich, fetowano wówczas jako doniosły akt trwałego pokoju europejskiego.

W 1939 roku, kiedy proroctwa sprawdziły się, Jacques Bainville już nie żył. Dla Profesora Seamusa Dunna nie ulega wątpliwości, że każdy, kto przeczyta dzisiaj Konsekwencje… będzie uderzony jasnością wizji Bainville’a i precyzją jego przepowiedni”. Inni mówią o cudownym darze jasnowidzenia.

Czyż można było brać na serio w republice laickiej i lewicowej wypowiedzi Bainville’a? Nie po to III Republika urzędowo stwierdziła, że Pana Boga nie ma, w związku z konfiskatą dóbr kościelnych w latach 1905–1906 i laicyzacją nauczania, nie po to zakneblowała usta konserwatystom w Armii, korzystając z rehabilitacji Dreyfusa, aby teraz usłuchać krakania członka monarchistycznej Action Française i ultrakatolickiego Opus Dei.

Ta niechęć nigdy nie minęła. Nie tylko lewacy francuscy ignorują historyka. Margaret Mac Millan w swoim dziele referencyjnym o zmianie mapy świata przez traktat wersalski Rzemieślnicy pokoju (2005) nie widzi potrzeby wspominania Bainville’a w tekście, ani nawet w bibliografii przedmiotu liczącej czternaście stron. A przecież autor Konsekwencji był historykiem słynnym. Jego Historia dwóch narodów (1925) miała do 1935 roku 250 000 egzemplarzy nakładu. Profesor Oxfordu pani MacMillan jest prawnuczką Lloyd George’a jednego z czterech tytułowych „rzemieślników”. Ten pacyfista był nieprzejednanym przeciwnikiem oddania Polsce Górnego Śląska, gdyż „dać Polakom Śląsk, to jakby małpie zegarek”.

Ale Jacques Bainville był racjonalistą i w jego dziele nie ma nic poza trzeźwym rozumowaniem, doskonałą znajomością historii i geografii i umiejętnością wyciągania wniosków nie zamąconą przez zacietrzewienie stronnicze. Toteż profesor Édouard Husson nazywa trafnie dzieło Bainville’a „arcydziełem analizy geopolitycznej” (2003).

Ale, ale… jak było można przewidzieć wybuch II wojny światowej i opisać okoliczności konfliktu z dwudziestoletnim wyprzedzeniem?

„W tym, co ma w sobie twardego, traktat jest zbyt miękki; w tym, co ma w sobie miękkiego, jest zbyt twardy” stwierdził Bainville. Podstawowym błędem było odłożenie reparacji wojennych do 1935 roku, zamiast wymagania zapłaty ze skutkiem natychmiastowym. Zmusiło to Francję i Polskę do stałej czujności i nieustającego wysiłku wojennego, podczas gdy Niemcy mogły się zbroić w tajemnicy.

Francuscy republikanie u władzy liczyli stale i wbrew oczywistości na pojednanie z Niemcami. Domagając się na próżno zapłaty reparacji wojennych, posłali wprawdzie do zagłębia Ruhry oddziały wojska, ale szybko je wycofali w imię hipotetycznego pojednania, nie uzyskawszy niczego. Propozycja wspólnej wojny prewencyjnej przeciwko Niemcom hitlerowskim, wysunięta przez Piłsudskiego w 1934 roku, również została przez Francuzów odrzucona.

Bainville swoją książką udowodnił w pewnym sensie doświadczalnie istnienie charakteru narodowego i psychiki narodu – pojęć wyklętych przez rządzącą lewicę.

Znał dobrze język niemiecki i historię narodu niemieckiego, którą opisał w innych książkach. Monarchistą został po dwuletnim pobycie w królestwie Bawarii, w roku 1900. Republika – twierdził – reprezentuje władzę zbyt słabą i zbyt podatną na korupcję, aby przeciwstawić się Niemcom. Prusacy nigdy nie zrezygnują ze wschodnich terenów zwróconych przez traktat wersalski Polsce, tak jak nigdy nie zrezygnują z czeskich Sudetów i Austrii. U boku zjednoczonych Niemiec Austria, mała i bezbronna, stała się dziwolągiem na mapie Europy.

W 1919 roku opisał dokładnie modus operandi Niemiec na dwa takty, potwierdzony kilka lat później przez Hitlera w Mein Kampf (1925–1926). Naród – mówił Führer – zniesie dawki poniżenia, których by nigdy nie ścierpiał, gdyby musiał je przełknąć za jednym razem.

Po zdobyciu władzy wcielił swe założenia w życie. Aby zwyciężyć bez walki, jak tylko przygotowania wojskowe zostały zakończone, wzywano do Berchtesgaden premiera upatrzonego kraju. Tam poddawano nieszczęśnika serii prób mających go pogrążyć w przerażeniu. Opisywano mu dywizje pancerne gotowe do inwazji na jego kraj, samoloty, które obrócą w perzynę stolicę, efekty wielkich bomb. Wchodzili generałowie. Führer grzmiał. Udzielał gościowi terminu kilku godzin do wyboru między hańba i ruiną. Ten ustępował. Po czym Europa winszowała sobie rozwiązania najważniejszych problemów polubownie i bez rozlewu krwi.

Po każdym akcie inwazji trzeba było uspokoić inne państwa europejskie. Świadczono im zatem najczulszą przyjaźń. Niemcy – mówiono – pragną żyć z nimi w pokoju, nie dążą do żadnych podbojów, chcą tylko ustrzec swych braci i ukarać winny naród. Wchłonąwszy Sudety, Hitler przemówił do tłumów w Pałacu Sportu, zapewniając: „po rozwiązaniu tego problemu Niemcy nie mają już żadnych innych problemów terytorialnych w Europie”. Podobnie mówił po wkroczeniu do Pragi w marcu 1939 roku.

Stosunki z Polską wydawały się wówczas doskonałe. W 1934 roku traktat o nieagresji został podpisany na dziesięć lat; od tego czasu Hitler w licznych przemówieniach zapewniał Polskę o swej przyjaźni. Lepiej niż ktokolwiek wyjaśniał przyczyny, które usprawiedliwiały istnienie Korytarza: „Nie można – stwierdził – odmówić dostępu do morza krajowi o trzydziestu pięciu milionach mieszkańców”. Problem Gdańska jawił mu się jako jeden z tych, które trzeba będzie rozwiązać pewnego dnia; nie uważał go wszakże ani za naglący, ani natury, która może spowodować poważny konflikt.

Ale już 21 marca inny dźwięk dzwonu. Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, w rozmowie z ambasadorem Lipskim zaproponował polubowne rozwiązanie konfliktu: powrót Gdańska do Rzeszy, linia kolejowa i autostrada niemiecka między Prusami wschodnimi i Rzeszą; w zamian Niemcy oferowały uznanie granic polskich i traktat o nieagresji obowiązujący przez dwadzieścia pięć lat. Słowem, Polska miała oddać klucz do swego terytorium w zamian za iluzoryczną gwarancję. Zwłaszcza można było obawiać się, że będzie to, potwierdzony licznymi przykładami, wstęp do podboju prowadzonego na dwa takty, jak w przypadku Czechosłowacji.

28 kwietnia 1939 roku Kanclerz wypowiedział pakt niemiecko-polski o nieagresji. Skarżył się na polskie prześladowania mniejszości niemieckiej, jaskrawe zwłaszcza w Gdańsku i na Śląsku. Agenci niemieccy i prasa robili wszystko, aby te fałszywe zarzuty uprawdopodobnić.

W sierpniu wszystko uległo przyspieszeniu. 23. Ribbentrop i Mołotow podpisali zakomunikowany całemu światu pakt o nieagresji, a nazajutrz Hitler w rozmowie z sir Neville’em Hendersonem zaproponował Wielkiej Brytanii sojusz wojskowy pod warunkiem, ze Anglia pozostawi mu wolną rękę w Polsce.

Na propozycję wymiany ludności, która czuje się prześladowana, Hitler nigdy nie odpowiedział. „Z natury – powiedział – jestem artystą, nie politykiem i chciałbym zakończyć życie jako artysta, a nie dowódca wojskowy. Nie chcę zamienić Niemiec w wieczne koszary; po załatwieniu kwestii polskiej będę uważał mój własny los za spełniony”.

Ze swej strony premier Francji Daladier wysłał do Hitlera długą depeszę wzywającą go do opamiętania. „Obydwa nasze narody będą walczyć (w przyszłej wojnie), wierząc we własne zwycięstwo. Ale jedno jest pewne: zwycięzcą będą zniszczenie i barbarzyństwo”. 25. sierpnia ambasador Francji miał długą rozmowę z Hitlerem. Jeżeli Führer wątpi o postanowieniu bicia się w przypadku inwazji na Polskę – powiedział p. Coulondre – to ambasador ręczy mu za to słowem honoru żołnierza.

Alianci doskonale wiedzieli, że pozorując negocjacje, Hitler gra na zwłokę, podczas gdy jego plany wojenne zostały już zatwierdzone. Informacje z rozmaitych źródeł wskazywały ambasadorom Francji i Wielkiej Brytanii w Berlinie, że atak niemiecki przeciwko Polsce został zaplanowany na rano 26 sierpnia. Wiedziano o tym również w Warszawie. W pełni lata w kotłowniach ambasad brytyjskiej i francuskiej ogień nie gasł. Palono dokumenty. Wieczorem 24 sierpnia nadeszła do sztabu depesza od grupy wywiadu polskiego w Paryżu, podająca szczegółowo tajne klauzule paktu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego poprzedniej nocy. Oryginalny dokument z podpisem dyżurnego oficera sztabu, który ją odebrał, zachował się w polskich archiwach wojskowych. Po rozszyfrowaniu kapitan Zdzisław Witt – mój ojciec – przekazał ją dowódcy referatu „Zachód”. Pisałem już o tym w „Kurierze” i mówiłem w Radiu WNET.

Prorocze przewidywania Jacquesa Bainville’a podzielał znakomity polski historyk Szymon Askenazy. Pod wpływem rozmów z nim Jerzy Stępowski zatytułował swój zbiór utworów Eseje dla Kasandry. W mitologii greckiej Kasandra miała dar przewidywania przyszłości. Jej dramatycznych ostrzeżeń nie słuchali rodacy, nie udało się jej zapobiec upadkowi Troi.

W jednej z rozmów z brytyjskim premierem Hitler zachęcił sir Neville’a Chamberlaina do rozwagi, gdyż na wypadek wojny „Niemcy nie będą miały nic do stracenia, Wielka Brytania wszystko”. Z perspektywy osiemdziesięciu lat można powiedzieć, że on także niewiele się pomylił.

Zwycięska w wojnie Wielka Brytania, po utracie imperium zredukowana do rozmiarów wyspy, walczy o przeżycie w rozterce, czy zostać w Unii Europejskiej, gdzie pierwsze skrzypce grają Niemcy. Nawet Rolls-Royce przegrał z BMW.

Rządząca we Francji lewica nie mogła przyznać racji monarchiście, a w linię Maginota zaangażowane były zbyt wielkie kapitały, zbyt wiele wylano cementu, zbyt wiele zużyto stali, aby pójść za radą Piłsudskiego. Ambasador Coulondre, człowiek honoru, odszedł z Quai d’Orsay po kapitulacji Francji.

Artykuł Piotra Witta pt. „Gdyby posłuchano Bainville’a” znajduje się na s. 1 i 3 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

Artykuł Piotra Witta pt. „Gdyby posłuchano Bainville’a” na s. 1 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego