Tworzenie własnych elit nie jest łatwe; warto się uczyć od bolszewików/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 77/2020

To pewne – nie można rządzić wbrew nadbudowie. Jeśli szybko nie wytworzy się własnych elit artystycznych, literackich, naukowych czy prawniczych, nie można liczyć na zwycięstwo w następnych wyborach.

Jan Martini

Nadbudowa, głupcze!

Dlaczego wyborcy głosują przeciw swojemu interesowi?

Młodzi ludzie mogą nie pamiętać, że obecna opozycja, gdy rządziła, miała tylko jedną propozycję dla młodych – pracę na zmywaku w Anglii. Bardzo konkretne działanie rządu PiS – zniesienie podatku dla wyborców do 26 roku życia – pod względem skuteczności wyborczej okazało się daremne, bo młodzież generalnie zagłosowała przeciw PiS.

Za „pierwszego PiS-u” Kaczyński ogłosił zamiar przekopania tunelu do Świnoujścia. Po objęciu władzy przez PO od pomysłu odstąpiono (miasto nie jest „odcięte od świata”, bo ma piękne połączenie do Berlina…). Mimo to mieszkańcy Świnoujścia gremialnie głosowali „na Rafała”.

Artyści za rządów PO mieli nielekko – zlikwidowano im ulgę na tzw. koszty uzysku. Nie zmieniło to entuzjastycznego poparcia środowiska dla tej partii. PiS, pragnąc „odbić kulturę”, przywrócił tę ulgę. Jednak umizgi te nie zmieniły wrogości artystów do Prawa i Sprawiedliwości.

Teraz istnieje zamiar zajęcia się losem ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez transformację – pracowników rolnych byłych PGR-ów, którzy z maniackim uporem głosują na kontynuatorów Balcerowicza – sprawcy ich nędzy. Prawdopodobnie efekt wyborczy będzie taki sam…

Przygotowując swoją reformę szkolnictwa wyższego, premier Gowin odbył ogromną ilość konsultacji ze środowiskiem akademickim, w wyniku których uwzględniono postulaty tego środowiska – zwłaszcza „autonomię uczelni”. To brzmi pięknie, ale w praktyce oznacza „zabetonowanie” starych, postkomunistycznych układów.

Smutny stan polskiej nauki i poziom naszych uczelni wynika m.in. z braku jakiejkolwiek lustracji i dekomunizacji. W Niemczech mogli przeprowadzić weryfikację stopni naukowych i oczyścić uczelnie dawnego NRD ze złogów komunizmu. Niestety w Polsce, ze względu na „prawa człowieka”, takie działania nie były możliwe, a przyczynił się do tego miłośnik wartości europejskich i praworządności – prof. Geremek.

W 2007 roku, będąc europarlamentarzystą, Geremek odmówił złożenia obowiązującego go oświadczenia lustracyjnego informując: „Powiedziano, że ustawa lustracyjna ma cel moralny. Nie podzielam tego poglądu. Uważam, że ustawa ta w obecnym kształcie narusza zasady moralne, stwarza zagrożenie dla wolności słowa, dla niezależności mediów, dla autonomii instytucji akademickich”.

W efekcie mamy sytuację, że w rankingach jeden z uniwersytetów w Ho Chi Minh (dawny Sajgon) notowany jest o 200 „oczek” wyżej niż najlepsza polska uczelnia, a ogromna większość naszej kadry akademickiej, pomimo reformy Gowina, zamiast cieszyć się z autonomii, głosowała na „opozycję demokratyczną”. Prawdopodobnie ci, którzy oddali głos na Trzaskowskiego (a było ich wielu), są zwolennikami pozatraktatowych i niepraworządnych sankcji finansowych, które zamierza zastosować brukselskie kierownictwo wobec „rządu PiS” za „autorytaryzm, antysemityzm, prześladowanie homoseksualistów i łamanie praworządności”. Sankcje takie uderzyłyby zarówno w elektorat „pisowski”, jak i w ten „postępowy” – proeuropejski. Jak widać, interes wyborców wcale nie jest najistotniejszym czynnikiem wpływającym na decyzje przy głosowaniu, co przy okazji udowadnia ograniczony efekt tzw. kiełbasy wyborczej.

Reakcje wyborców są trudno przewidywalne, bo pozbawione racjonalności. Dlatego prognozy wyborcze dla PiS – partii starającej się myśleć o interesie Polaków – nie wyglądają dobrze. Zwłaszcza, że w przyszłych wyborach głosować będą dzisiejsi 15-latkowie, z których nikt nie wie, kim był Kiszczak czy Urban, a PRL jawi się jako śmieszne dziwactwo.

Takie irracjonalne zachowanie elektoratu nie wynika z masochizmu czy „syndromu sztokholmskiego”, lecz z chęci naśladowania elit i aspiracji, by do nich należeć. Zjawisko to ilustruje wagę marksistowskiej nadbudowy w procesach społecznych.

Po 1945 roku Sowieci, podporządkowując sobie Polskę, przystąpili bardzo metodycznie do tworzenia swojej nadbudowy. W tym celu trzeba było wyniszczyć do końca resztki polskich elit, które zdołały przetrwać wojnę, i szybko wygenerować nowe. Takie dwutorowe, równoczesne działania najlepiej ilustruje aktywność braci Józefa i Benjamina Goldbergów. Jeden, jako płk Różański – szef Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – zajmował się fizyczną „neutralizacją” polskich elit, drugi – pod nazwiskiem Jerzy Borejsza – został organizatorem wielkiego wydawnictwa „Czytelnik” i animatorem nowej literatury. Równocześnie jeden z nielicznych intelektualistów etnicznie polskich – Stefan Żółkiewski – przeprowadzał stalinizację polskiej kultury. Jako kierownik wydziału oświaty i kultury KC PPR (później także wydziału nauki) wyszukiwał talenty wśród ideowej, komunistycznej młodzieży, umożliwiając im błyskawiczną karierę. W ten sposób wylansowana została np. Maria Janion, która będąc jeszcze studentką, została pracownikiem uniwersytetu. Przedwojenni profesorowie o bogatym dorobku naukowym, którym udało się przeżyć wojnę, zostali odsunięci od dydaktyki i wpływu na młodzież. W tym celu powołano w 1951 roku Polską Akademię Nauk – rodzaj kwarantanny, w której przechowywano np. resztki słynnej w Europie filozoficznej Szkoły Lwowsko-Warszawskiej. Ci profesorowie usuwani byli z uniwersytetu na żądanie różnych Hollandów, Kołakowskich czy Kuroniów – młodzieżowego aktywu, domagającego się wyczyszczenia uczelni z „burżuazyjnej” nauki.

Trzeba przyznać, że Sowieci, doceniając rolę nadbudowy, bardzo dbali o kulturę, np. budując sieć szkół artystycznych, bibliotek, tworząc zawodowe teatry i filharmonie, gdzie artyści mieli spokojną pracę na państwowych etatach.

Pisarze, mając do dyspozycji rozmaite Domy Pracy Twórczej, pozbawieni trosk i kosztów związanych z drukiem i dystrybucją (tym zajmował się Borejsza), mogli koncentrować się na twórczości. Jeśli ich „produkt” spełniał oczekiwania, mogli liczyć na nakład, o jakim pisarze „kapitalistyczni” nawet nie marzyli. Równocześnie prestiż i ranga literatów i artystów w społeczeństwie wzrosła niepomiernie. Można powiedzieć, że byli oni „pieszczochami” komuny, wiodąc stosunkowo wygodne, beztroskie życie w ówczesnej ponurej rzeczywistości. W zamian musieli tylko realizować wytyczne wydziału kultury KC PZPR.

Trudno uwierzyć, że w przeciągu kilku lat garstka komunistów (wspomagana kilkoma dywizjami wojsk NKWD) zdołała nie tylko opanować wrogo nastawiony kraj, ale także wytworzyć nowe, zdolne do samopowielania się elity, które spokojnie przetrwały transformację 1989 roku i do dziś dzierżą władzę nad mózgami Polaków.

Irracjonalna wrogość

Niechętne władzy (mówiąc oględnie) środowisko artystyczne wyraża swoje opinie nie tyle szemrząc po kątach, lecz wręcz krzycząc w przestrzeni publicznej. Czy spotyka ich jakaś krzywda ze strony władzy? Czy czują się „niedopieszczeni? Przecież nie powinni kąsać ręki, która ich karmi. Takiego nastawienia racjonalnie wytłumaczyć się nie da. Ale da się je wykorzystać.

Nie ulega wątpliwości, że idea polskiej podmiotowości ma potężnych wrogów, którzy wewnątrz kraju dysponują wielkimi zasobami. Wrogie środowisko artystyczne to dla obcych służb dar niebios. „Siła rażenia” tego środowiska jest przeogromna. Artyści udzielają wywiadów, używają różnych fejsbuków czy instagramów, a każdy ma wielu „followerów” i tysiące „polubień”. Całe środowisko działa jak potężna agentura wpływu, której nawet nie trzeba werbować. A wobec agentury wpływu demokratyczne państwo jest kompletnie bezradne. Agenta wpływu nie da się złapać, ponieważ nie robi on mikrofilmów, nie zostawia materiałów w wydrążonym kamieniu, nie spotyka się z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje wynagrodzenia w gotówce.

Historia zna tylko jeden przypadek skazania agenta wpływu. Pierre Ch. Pathé ze znanej rodziny wynalazcy patefonu i wydawców kronik filmowych, po 20-letniej bezkarnej działalności wpadł przypadkowo podczas rutynowej inwigilacji nowego pracownika ambasady ZSRR. Wydawany przez niego dwutygodnik „Synthesis” z materiałami inspirowanymi przez KGB trafiał do 70 procent składu francuskiej Izby Deputowanych i połowy składu Senatu, a także wielu ambasadorów i dziennikarzy. Pathé działał świadomie i brał za to pieniądze, ale wielu agentów wpływu nawet nie wie, że są narzędziami, których ktoś używa do realizacji swoich celów.

Stosunek aktorów do obecnej władzy, do Polski i „polskości – nienormalności” jest powszechnie znany.

Wstydliwy Stuhr senior nie wstydzi się swojego ojca (a powinien), lecz wstydzi się za granicą mówić po polsku, więc musi korzystać z jakiegoś innego języka (jidisz? rosyjski?). Artyści o bogatym dorobku wypowiadają się publicznie w szokujący sposób.

„Myślę sobie czasem, czy rozbiory nie były najlepszym rozwiązaniem wobec tego kraju i mówię to z całą odpowiedzialnością” – oznajmił w wywiadzie jazzman Michał Urbaniak. „Z całą odpowiedzialnością” można go nazwać renegatem. Ta wypowiedź jest nie do przebicia, ale inni muzycy z górnej półki, o nazwiskach znanych także poza Polską, również „koncertują”.

Zbigniew Preisner poczuł się dotknięty faktem rzekomego wykorzystania jego utworu podczas „miesięcznicy” smoleńskiej: „Oświadczam publicznie: nie jestem żadnym wyznawcą religii smoleńskiej. Nic mnie z tą grupą ludzi nie łączy. Nie jestem żadnym oszołomem, który wierzy w jakiś zamach. Mam tylko jedną prośbę do państwa z PiS, żeby naprawdę dali mi święty spokój i przestali używać mojej twórczości do własnych, politycznych celów”. Preisner był członkiem komitetu poparcia prezydenta Komorowskiego, który odznaczył go później Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Kompozytor jest chyba jedynym człowiekiem, który zmienił sobie swojskie nazwisko Kowalski na „internacjonalne” (sądził, że ułatwi mu to karierę?). W Polsce z reguły zmieniano nazwiska w drugą stronę – ze „światowych” na rozmaitych Dobrowolskich, Wróblewskich, Romkowskich. Każdy profesjonalny muzyk wie, że Preisner jest dyletantem przyuczonym do zawodu. Jego nieporadności warsztatowe są łatwo zauważalne, ale jest na tyle zdolny, że ludzie nie będący wyrafinowanymi melomanami odbierają jego muzykę jako „wielką sztukę”. Piękne wokalizy Elżbiety Towarnickiej w wysokim rejestrze, z pogłosem, na tle dość banalnych akordów smyczków, czasem z kilkoma nutami oboju – brzmią wzniośle i szlachetnie.

Preisner miał szczęście i znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – filmy Kieślowskiego przyniosły mu sławę. Ale jeszcze w latach 90. miał dystans do swojej twórczości – zwierzał się mojemu znajomemu muzykowi z Krakowa, że nie wie, co się dzieje, dlaczego ma tyle zamówień, telefony z Japonii, wielkie zlecenia itp.

W znakomitym przedstawieniu Teatru Telewizji pt. Norymberga (dostępne na YT) jest ukazany mechanizm, za pomocą którego komunistyczne służby dyskretnie wpływały na losy ludzi. Mogły spowodować, że ktoś miał „pod górkę” i spadały na niego przeciwności niczym na Hioba, lub na odwrót – wszystko się wspaniale układało. Delikwent nawet nie wiedział, że korzystne zrządzenie losu to coś więcej niż łut szczęścia.

W internecie można przeczytać, że „obsypany licznymi nagrodami kompozytorskimi, jazzowymi i dyrygenckimi Krzesimir Dębski jest jednym z najwybitniejszych polskich artystów”. Dębskiego właściwie nie znam (lata temu ograliśmy wspólnie chałturniczą trasę po Festiwalu Opolskim), ale wiem, że pochodzi on ze szlachty kresowej naznaczonej traumą wołyńską. Tacy ludzie przeważnie pielęgnują tradycje patriotyczne, jednak kompozytor jest „postępowy” – propaguje antypisowski i antyklerykalny hejt: „Koronawirus to mały pikuś, 3 mln Polaków cierpi na kaczyzm”. Mimo swej wrogości do „reżimu”, Dębski regularnie dostaje wielkie zlecenia od instytucji państwowych – MKiS i TVP. Jako wzięty kompozytor, Dębski ma bardzo dużo pracy. Być może z braku czasu niekiedy ucieka się do plagiatu. Np. jeden z głównych wątków melodycznych filmu Niepodległość jest bezwstydnie inspirowany (?) muzyką Nina Roty z filmu Romeo i Julia. Przed laty, na zaproszenie polsko-australijskiego milionera Ryszarda Opary (powszechnie kojarzonego z WSI), Dębski odbył rejs po Morzu Śródziemnym. Państwo Oparowie – przemili ludzie – wspominali mi, że podobną wycieczkę zasponsorowali też pewnemu aktorowi, którego nazwiska nie pamiętam. Zjawisko wspomagania artystów przez bogatych ludzi – mecenasów sztuki – znane jest od stuleci, a Dębski z pewnością nie musi wykonywać żadnych zadań w ramach wdzięczności.

Pozyskać czy kreować?

Widać, że próba pozyskania wrogich środowisk przez intratne zlecenia najwyraźniej nie przynosi rezultatów, czy warto zatem „dokarmiać” artystów – „tłustych misiów”, energicznie zwalczających „reżim Pis-u”? Mając narzędzia (np. w postaci ministerialnych zamówień), chyba lepiej kreować własne elity. Jest co najmniej kilku kompozytorów, którzy są w stanie napisać muzykę nie gorszą niż Dębski.

Chociażby Bartosz Kowalski (nie zmienił nazwiska) – młody, lecz mający spory dorobek kompozytor, swobodnie czujący się w jazzie i w muzyce poważnej – wysoko ceniony przez K. Pendereckiego.

Przy zwalczaniu zarazy pomaga wykształcenie tzw. odporności stadnej. Może gdyby w środowiskach artystycznych, naukowych czy prawniczych udało się wytworzyć 20-procentową grupę „nowych” elit, homogeniczna zwartość tych środowisk wraz z grupową solidarnością, owczym pędem, obawą przed ostracyzmem, mogłaby zostać przełamana. Nie chodzi wcale o to, by „nowi” byli przekonanymi „pisowcami”, lecz by nie wykazywali gorliwości w zwalczaniu rządu, paląc świeczki czy skacząc z Giertychem na demonstracji KOD-u. A także powstrzymywali się od szkalowania własnego kraju wobec gremiów międzynarodowych.

Zdolnych ludzi nie brakuje, ale zdolności niestymulowane i nierozwijane zanikają, potrzebny jest więc rodzaj mecenatu (niekoniecznie rejsy po ciepłych morzach) i w miarę regularne zlecenia. Tylko lewica wykształciła mechanizmy generowania swoich elit, które następnie propagują miłe jej treści. Nawet gdyby dziś rządzący powołali różne odpowiedniki „paszportów Polityki”, czy nagród Nike, to nie zdołają wylansować „swoich” artystów, bo do tego są potrzebne recenzje w opiniotwórczych pismach i laury międzynarodowe.

Prawica nigdy nie będzie miała dojść do Festiwalu w Edynburgu czy Biennale w Wenecji. To dlatego, jak pisze Dębski, „w świecie PiS nie ma sztuki, kultury, książek, artystów, aktorów, twórców, ludzi wybitnie uzdolnionych, ludzi cenionych i nagradzanych prestiżowymi nagrodami, ludzi pogodnych, pięknych duchem”.

Proces tworzenia elit nie jest łatwy i wymaga czasu, warto się jednak uczyć skuteczności i determinacji od bolszewików – mistrzów kreacji.

Mechanizmy sterowania karierą ukazuje kompletnie przemilczana, jedyna niehagiograficzna książka o A. Wajdzie – Pan Andrzej Piotra Włodarskiego. Nie ulega wątpliwości, że Wajdzie stworzono wręcz cieplarniane warunki rozwoju artystycznego – co roku dostawał zlecenia na nowe filmy i był intensywnie promowany w kraju i za granicą. Od pierwszych swoich filmów jak Lotna, w której zawarł kłamliwe tezy niemieckiej propagandy (szarża kawalerii na czołgi, gdzie głupkowaci Polacy okładają szablami pancerze czołgów), poprzez filmy szkalujące AK, aż po najbardziej zakłamany film Człowiek nadziei, będący odpowiedzią na dekonspirację Wałęsy – reżyser był narzędziem. Ci, którzy się nim posługiwali, wiedzieli, że im zdolniejszy i głośniejszy artysta, tym skuteczniejsze narzędzie. Dlatego troskliwie pielęgnowali jego karierę, a przy okazji powstało kilka wybitnych filmów.

Wkrótce po tym, jak Jelcyn przyznał się do sowieckiego sprawstwa zbrodni katyńskiej, reżyser Robert Gliński (brat premiera) przygotował scenariusz i chciał kręcić film o tym dramatycznym wydarzeniu. Jednak władze instytucji filmowych ciągle pozostawały w dobrych, sprawdzonych rękach, a ten temat był przeznaczony dla Wajdy i czekał na odpowiedni moment historii. Dopiero kilkanaście lat po „upadku” komunizmu taki moment nadszedł. Po dojściu do władzy Tuska – „naszego człowieka w Warszawie”, nastąpił gwałtowny wybuch przyjaźni polsko-rosyjskiej, zacieśnienie współpracy, „pojednanie Kościołów” i wówczas powstał film Wajdy Katyń. Aby złagodzić antyrosyjską wymowę filmu, Wajda wprowadził postać „dobrego” oficera radzieckiego. Być może tacy ludzie istnieli, ale się „nie wychylali” i nikt ich nie widział.

Wajda wraz ze swoimi znakomitymi aktorami (Olbrychski, Janda, Seweryn, Gajos, Pszoniak) „walczył z komuną” i popierał Solidarność. Dziś wszyscy oni stoją „murem za Wałęsą”, wyznają kiszczakową wersję historii i pozostają na pierwszej linii walki z „kaczyzmem”… Ci wybitni artyści byli (i są!) bardzo użyteczni – oddali nieocenione usługi organizatorom „demokratyzmu oligarchicznego” Kulczyka, Krauzego, Czarneckiego.

Tylko ok. 25 procent Polaków z wyższym wykształceniem głosowało na PiS. Można ich uznać za kontynuatorów tradycji I Rzeczypospolitej, powstańców, inteligencji międzywojennej, AK i Żołnierzy Wyklętych. Inteligencja o tym rodowodzie została fizycznie zniszczona, zmarginalizowana i rozproszona, a w III RP wciąż nie ma dobrych warunków do odtwarzania się środowisk nawiązujących do tradycyjnej polskiej inteligencji – patriotycznej i mającej silne poczucie misji.

Jedno jest pewne – nie można rządzić wbrew nadbudowie. Jeśli szybko nie wytworzy się własnych elit artystycznych, literackich, naukowych czy prawniczych, nie można liczyć na zwycięstwo w następnych wyborach.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nadbudowa, głupcze!” znajduje się na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Nadbudowa, głupcze!” na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolność, odpowiedzialność, sumienie – pojęcia, które dziś trzeba przypomnieć / Teresa Grabińska, „Kurier WNET” 77/2020

Wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Teresa Grabińska

Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe według Jana Pawła II

Wspomniany w październikowym eseju w „Kurierze WNET” angielski filozof utylitarysta John Stuart Mill w traktacie O wolności od razu odżegnał się od scholastycznej tradycji zajmowania się wolną wolą człowieka, przejawiającą się – jak pisał św. Tomasz z Akwinu w traktacie Człowiek (tom 6 londyńskiego wydania Sumy teologicznej) – swobodą „wyboru między dobrem a złem”. Skupił się zaś na tzw. wolności obywatelskiej lub społecznej, rozumianej jako „charakter i granice władzy, której społeczeństwo ma prawo podporządkować jednostkę”. We współcześnie zapominanym zwyczaju języka polskiego, bardziej odpowiednie byłoby tu wyrażenie: ‘swobody obywatelskie lub społeczne’.

O ile wolność odniesiona do samostanowienia (przybliżonej w eseju lipcowym „Kuriera WNET” koncepcji Karola Wojtyły) jest władzą człowieka nad samym sobą w czynieniu dobra i doskonaleniu siebie, to swobody obywatelskie lub społeczne są osłabieniem przymusu władzy zewnętrznej – państwa lub obyczaju – wywieranego na jednostkę.

Mill jako teoretyk liberalizmu sformułował wiodącą zasadę, która głosi, „że jedynym celem usprawiedliwiającym przez ludzkość, indywidualnie lub zbiorowo, ograniczenie swobody działania jakiegokolwiek człowieka, jest samoobrona, że jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem”.

Na pierwszy rzut oka Millowska zasada mogłaby się wydać swoistym przeskalowaniem (z poziomu osoby na społeczność) Wojtyłowej normy personalistycznej (przedstawionej w październikowym „Kurierze WNET”). Zgodnie z nią

„Osoba jest takim dobrem, (…) które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowartościowe odniesieniu do niej stanowi tylko miłość”.

Niewątpliwie zasada Milla słusznie staje w obronie każdego indywiduum, które ma prawo do swobody działania, akcentuje w ten sposób jego podmiotowość, broni przed naruszeniem jego dobrostanu. Co prawda jest pewien kłopot z ową Wojtyłową miłością, ale pewnie dałoby się jej realizację przełożyć na unikanie krzywdzenia drugiego człowieka? Okazuje się jednak, że uspójnienie obu zasad jest niewykonalne w bezpośrednim przekładzie znaczeń językowych, lecz dopiero na poziomie współuzupełniających się koncepcji wolności.

Po pierwsze, jednak postawa miłości, a nawet Arystotelesowskiej przyjaźni wobec drugiego człowieka to nie to samo, co niewyrządzanie mu krzywdy. Ponadto postulowana przez Milla możliwość nieuwzględniania dobra moralnego poszczególnego człowieka nie wpisuje się w relację miłości, a wraz z możliwością nieuwzględnienia dobra fizycznego zapowiada legalność nie tylko miękkiego, ale i twardego przymusu. Mimo zastrzeżenia szczególnych okoliczności użycia przymusu, jego cele i metody mogą być różne.

Po drugie, jeszcze trudniejszą do rozwiązania kwestią, wywołaną zestawieniem obu zasad, jest odpowiedzialność za czyn. Według Milla: „Każdy jest odpowiedzialny przed społeczeństwem jedynie za tę część swego postępowania, która dotyczy innych. W tej części, która dotyczy jego samego, jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Dziedzina wolności bowiem obejmuje „po pierwsze, wewnętrzną sferę świadomości: żądanie wolności sumienia w najszerszym znaczeniu tego słowa; wolności myśli i uczucia; absolutnej swobody opinii i osądu we wszystkich przedmiotach praktycznych lub filozoficznych, naukowych, moralnych lub teologicznych”.

W dziele personalisty Karola Wojtyły „Osoba i czyn” odpowiedzialność także ma wymiar społeczny, lecz zaczyna się w sprawcy czynu, przede wszystkim względem siebie samego, a względem zewnętrznych regulacji lub opinii społecznej w takim stopniu, w jakim są spójne z imperatywem wewnętrznym.

„Stosunek między sprawczością osoby a jej odpowiedzialnością daje podstawę do tych elementarnych ustaleń, na których opiera się cały porządek moralny i prawny w swym wymiarze międzyludzkim i społecznym. Tym niemniej stosunek ten, podobnie jak powinność, jest przede wszystkim pewną rzeczywistością w osobie, wewnątrz osoby. Tylko też dzięki tej rzeczywistości wewnątrzosobowej możemy z kolei mówić o społecznym znaczeniu odpowiedzialności i ustalać w życiu społecznym pewne jej zasady”.

Warto się zatem przyjrzeć tym jednak dwóm różnym rozumieniom odpowiedzialności za sprawstwo czynu oraz odpowiedzieć na pytanie: skąd ta różnica się bierze?

Porównanie w pierwszym już momencie ujawnia przeciwny zwrot relacji w zależności między indywiduum a grupą indywiduów (społecznością). W personalizmie (ale częściowo też w arystotelizmie) wszystko zaczyna się w osobie i to kondycja poszczególnych osób w swoistej wypadkowej wyznacza kondycję wspólnoty. Zależność ukierunkowana jest od dołu (od osoby) ku górze (ku wspólnocie). Natomiast w Millowskim podejściu to kondycja ogółu (społeczności, tj. od góry) wymaga niejako dopasowania stanu poszczególnych indywiduów (tj. ku dołowi). Jedno i drugie podejście jest istotne w odpowiednim uzupełnianiu się podczas wypracowywania właściwych relacji wewnątrz wspólnoty. Jednak od XIX w. zaczyna przeważać to drugie. Niebezpiecznie deprecjonuje status osoby i w istocie ignoruje etykę, aż po współczesny nurt transhumanizmu, który unieważnia w ogóle biologiczną (naturalnie psychofizyczną) strukturę organizmu ludzkiego na rzecz struktury stechnologizowanej.

J.S. Mill próbował uwzględnić oba te podejścia w swoich rozważaniach o wolności. Nie przypadkiem jednak uważa się go za równoległego twórcę filozofii pozytywistycznej (pozytywnej), obok francuskiego filozofa Auguste’a Comte’a. Pozytywizm za wiedzę prawdziwą uznaje jedynie wiedzę o faktach. Comte zapostulował wprost „unaukowienie” poznania ludzkiego postępowania w zaproponowanej przez siebie nowej dyscyplinie wiedzy – socjologii, która za przedmiot badań empirycznych przyjmuje fakty (zjawiska, fenomeny) społeczne. Badanie w ten sposób faktów społecznych rzeczywiście dostarcza wiele cennej wiedzy o ludzkim działaniu, determinowanym uwarunkowaniami społecznymi. Ma więc pozytywne znaczenie dla teorii moralnej w poszerzeniu jej zakresu przedmiotowego o tzw. moralność zsocjologizowaną.

Jednak dziewiętnastowieczni filozofowie nie poprzestali na socjologii w jej funkcji wzbogacania wiedzy o ludzkim działaniu w określonych warunkach kulturowych, bytowych, społecznych itp. Część z nich przyjęła stanowisko zrywające z moralną kwalifikacją ludzkiego czynu, nieuwzględniające innego rodzaju moralności niż ta zsocjologizowna.

Odrzuca ono zatem tzw. sądy wartościujące czyn, tzn. stwierdzenia tego, czy jest dobry, czy zły. A skoro tak, to człowiek nie jest moralnie odpowiedzialny za swój czyn, lecz wyłącznie wobec ustanowionych w społeczności reguł (prawnych) i wobec własnego zindywidualizowanego sumienia. W ten sposób powstał żywotny do dziś nurt zwany socjologizmem.

W definicji francuskiego personalisty Jacquesa Maritaina (z jego Dziewięciu wykładów o podstawowych pojęciach filozofii moralnej) socjologizm jest nurtem będącym „ekstrapolacją socjologii, utożsamiającym ją z filozofią życia moralnego i zastępującym nią etykę”. Nie tylko ze względu na własne odmienne stanowisko filozoficzne Maritain uznał socjologizm „za pozbawiony sensu”, lecz wykazywał jego wewnętrzne sprzeczności, niespójności i konsekwencje, które ostatecznie unieważniają jego przedmiot. M.in. poruszył problem sumienia, który wiąże się z wolnością podejmowania czynu i równocześnie z odpowiedzialnością zań. Pisał o tym tak:

„Zawsze gdy w życiu codziennym ze względu na sumienie – aby mieć czyste sumienie – rezygnujemy z czegoś, co rzeczywiście sprawia nam przyjemność, zawsze gdy wznosimy się ponad to, co się robi i myśli, aby podjąć decyzję, którą uważamy za naprawdę dobrą, doświadczenie moralne stawia nas wobec rzeczywistości, która jest autentycznie nasza, zakorzeniona w mojej wolności osobowej, tak że wszelka presja zewnętrzna ma władzę nade mną tylko o tyle, o ile tego chcę”.

W przytoczonym wcześniej fragmencie autorstwa Milla i ostatnim cytacie autorstwa Maritaina występuje sumienie jako instancja, do której się człowiek odwołuje w ocenie moralnej podejmowanego czynu. Już po pobieżnym porównaniu obu tekstów widoczna się staje zasadnicza różnica w rozumieniu, czym sumienie jest dla każdego z autorów. W podejściu Milla do wolności jest to instancja zindywidualizowana, stając się u różnych ludzi w różny sposób podstawą moralnej oceny własnego czynu. U Maritaina, jak i u innych personalistów, sumienie jest uniwersalnym, niejako gatunkowym miernikiem przystawalności czynu osoby do dobra.

W świetle podjętych rozważań bardziej jasne staje się osłabienie (a nawet wykluczenie) jednostkowej odpowiedzialności za moralne zło czynu, gdy sumienie ma wymiar indywidualny. Natomiast ujednorodniony stopień odpowiedzialności za czyn względem sumienia uniwersalnego prowadzi do samoregulacji poszczególnych osób w ich postępowaniu, ze względu na tę samą ocenę czynu w sumieniu. Jednostki o zindywidualizowanym sumieniu bardziej wymagają regulacji zewnętrznych (prawnych, konwencjonalnych) niż jednostki o sumieniu uniwersalnym (prawym), które wedle tego samego wzorca moralnego niejako same się względem siebie dopasowują, harmonizują we wspólnotę.

Powstaje jednak pytanie, czy w tym drugim przypadku nie ma miejsca krępowanie indywidualnej wolności, hamowanie twórczości i przekraczania rozmaitego typu barier, służącego rozwojowi? Tak lub nie; wszystko bowiem zależy od tego, jak się rozumie wolność w relacji do systemu wartości, a więc od tego, od czego zaczął się niniejszy esej:

Czy wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru, czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Piękną wykładnię funkcji sumienia prawego dał Jan Paweł II w encyklice Veritatis splendor (Blask prawdy). Są to złożone i trudne rozważania teologiczne, adresowane do biskupów, nie zaś bezpośrednio do wiernych, którym to biskupi mają przybliżać ich tok i wyniki. Pisząca nie jest teologiem, a więc może tylko sygnalizować niektóre ważne punkty powiązania wolności i koncepcji sumienia.

Sumienie jest pojęciem teologicznym. Jedna z jego definicji pochodzi z Listu do Rzymian św. Pawła. Powołuje się na nią Jan Paweł Ii, gdy pisze, że „sumienie w pewnym sensie stawia człowieka wobec prawa, samo stając się «świadkiem» w jego sprawie: świadkiem jego wierności lub niewierności prawu, tzn. jego istotnej prawości lub niegodziwości moralnej. (…) Sumienie składa swoje świadectwo wyłącznie wobec samej osoby. Z kolei tylko ona sama zna własną odpowiedź na głos sumienia”.

W cytacie tym termin ‘prawo’ to prawo naturalne. „[O]dnosi się ono do pierwotnej natury właściwej człowiekowi, do «natury osoby ludzkiej», którą jest sama osoba jako jedność duszy i ciała, jako jedność wszystkich jej skłonności zarówno duchowych, jak i biologicznych, oraz wszelkich innych właściwości, które są niezbędne, by mogła dążyć do swego celu”. W chrześcijaństwie prawo naturalne jest utożsamiane z prawem Bożym. Jest w swoim ogólnym zarysie powszechne (uniwersalne) i niezmienne.

W 1987 r. Jana Paweł II w lubelskiej homilii, skierowanej do kapłanów, powiedział, że „człowiek (…) rośnie przez osąd sumienia”. Jednak sama zgodność osądu moralnego czynu z wyrokiem sumienia nie oznacza, że jest ów osąd prawdziwy.

Jak to już było wskazane w eseju lipcowym „Kuriera WNET”, współcześnie zanika „nieodzowny wymóg prawdy, ustępując miejsca szczerości, autentyczności, «zgodności z samym sobą», co doprowadziło do skrajnie subiektywistycznej interpretacji osądu moralnego”. W języku codziennym wyraża się to frazą, że każdy ma swoją własną prawdę, w jednakowym stopniu godną uznania. Owszem, godną zastanowienia, pochylenia się nad nią, zrozumienia, ale nie można zgodzić się na to, aby przyznawać „sumieniu jednostki wyłączny przywilej autonomicznego określania kryteriów dobra i zła oraz zgodnego z tym działania”. Te kryteria są bowiem obiektywne i uniwersalne, gdy wynikają z prawa naturalnego.

Rozmycie klasycznego rozumienia prawdy jako zgodności sądu z rzeczywistością albo zgodności bytu z poznaniem jest przyczyną błędnego osądu sumienia. Błąd sumienia może mieć jednak dwojakie pochodzenie. Po pierwsze, przy zachowaniu dążenia do prawdy obiektywnej, człowiek oceniający czyn może nie mieć dostatecznej wiedzy i nie być tego świadom. Mimo błędu, człowiek dalej legitymuje się prawym sumieniem, choć swoim czynem powoduje niezawinione zło.

Natomiast po drugie, gdy człowiek legitymuje się błędnym sumieniem, pracującym w matrycy subiektywnie (indywidualnie) oraz dowolnie dobieranych norm i zasad, wyroki tak ukształtowanego sumienia, prowadzące do czynów złych, obarczają sprawcę winą.

Jan Paweł II podkreślał kardynalną sprzeczność w liberalistycznym pojmowaniu wolności. Z jednej oto strony wolność OD wszelkich ograniczeń jest celem samym w sobie; „czyni się z niej absolut, który ma być źródłem wartości”. Z drugiej zaś strony, w tym ujęciu wolności płynność wartości i norm nie może być powstrzymana, aby nie deabsolutyzować wolności, nie tamować procesu samoprojektowania się wolności. W ludzkiej egzystencji prowadzi to do – jak to kiedyś nazwała pisząca – zniewolenia doraźnością, tym, co tu i teraz. Stan ten rodzi zarówno patologie społeczne, jak i patologie osobowościowe – znane współczesnym socjologom i psychologom. Oba rodzaje patologii są wynikiem fałszywie rozumianej wolności tak grupowej, jak jednostkowej, wynikającej z błędnie uformowanego sumienia.

Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” znajduje się na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” na s. 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wagner: Wkrótce możemy mieć do czynienia z taką eksplozją innowacji, jak przy rozwoju komputerów i telefonii komórkowej

Ekspert ds. automatyzacji i sztucznej inteligencji Ernest Wagner mówi o znaczeniu udanych testów SpaceX Starship oraz o gospodarczych korzyściach z eksploracji Kosmosu.

Ernest Wagner mówi o perspektywach rozwojuprzemysłu kosmicznego. Ocenia, że  będzie on coraz bardziej potrzebny. W ostatnim czasie nastąpił wyraźny przełom w tej kwestii.

Jeszcze do niedawna byliśmy w fazie, w której eksploracja kosmosu była bardzo kosztowna. Granicę epok może wyznaczyć wczorajszy test SpaceX Starship.

Zgodnie ze słowami rozmówcy Adriana Kowarzyka, celem jest obniżenie kosztów wyniesienia jednej osoby w przestrzeń kosmiczną.

W przypadku Starshipa możliwe będzie wyniesienie jednego kilograma ładunku za 20 dolarów. W ten sposób każda uczelnia w będzie mogła mieć swoją rakietę. Będziemy mieli całą gospodarkę graczy, którzy mogą robić różne rzeczy w kosmosie.

W przypadku rakiety Falcon koszt ten wynosił 2700 dolarów.

Ekspert wskazuje, że w wielu gałęziach gospodarki produkcja na orbicie cechuje się znacznie większą opłacalnością. Dotyczy to również wytwarzania energii. Jej przesył na Ziemię mógłby się odbywać za pomocą mikrofali. Przewaga takiej energii nad słoneczną polega na możliwości pozyskiwania jej także w nocy.

Wkrótce możemy mieć do czynienia z taką eksplozją innowacji, jak w przypadku rozwoju komputerów i telefonii komórkowej. Nie podejmuję się nawet przewidywania tego, co może się wydarzyć.

Gość „Popołudnia WNET” przestrzega jednak, że nie wszystkie pomysły, które dzisiaj wydają się bardzo atrakcyjne, uda się szybko zrealizować.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Prof. Włodzimierz Gut: Zaszczepieni będą mogli swobodnie podróżować. Między firmami toczą się boje sądowe o patenty

Prof. Włodzimierz Gut o szczepionkach, ich bezpieczeństwie, procedurze testowania oraz o tym, na czym szczepionki przeciw Covid-19 są oparte i jakimi przywililejami będą dysponować zaszczepieni.

Prof. Włodzimierz Gut komentuje pojawienie się szczepionek na SARS-CoV-2. Stwierdza, że teoretycznie wszystkie szczepionki są już bezpieczne, jednak są one na razie dopuszczone warunkowo. Najważniejsze organy nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Stwierdza, że gorączka po szczepionce pokazuje, iż organizm reaguje na podane antygeny.

Wirusolog wyjaśnia, iż szczepionkę testuje się na 40-60 tys. osób. Zauważa, że przy placebo pojawiają się podobne efekty uboczne, jak przy szczepionkach (gorączka i ból w miejscu ukłucia). Tłumaczy, na czym opierają się szczepionki. Jeden wektor jest małpi, drugi to ludzki adenowirus. Jest też szczepionka klasyczna, oparta o białka wirusa.

Między poszczególnymi firmami toczą się boje sądowe o patenty.

Prof. Gut sądzi, że ludzie, którzy dzisiaj nie chcą zaszczepić, jeszcze będą sami prosić o szczepionkę. Zaszczepieni będą bowiem mieli, jak mówi, przywileje.

Osoby szczepione mogą spokojnie nie podlegać kwarantannie, mogą spokojnie wsiadać na pokład samolotu.

Ocenia, że koszt szczepionki z mikrochipem byłby dużo wyższy od kosztu dostępnych szczepionek. Nasz gość zauważa, że w przypadku innych koronawirusów przeciwciała giną po trzech latach.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Wspomnienie o wybitnym Wielkopolaninie, prof. Marcinie Nadobniku – statystyku, naukowcu, społeczniku, patriocie

Zapisał się w pamięci wielu studentów potrzebujących wsparcia. Podobnie postępował w stosunku do krewnych i znajomych z rodzinnego Wielichowa, którzy uczyli się lub pracowali w Poznaniu.

Aleksandra Tabaczyńska (opr.)

Listopad to szczególny czas na refleksję i wspomnienie osób, których nie ma już wśród nas, ale warto, by pozostali w naszej pamięci. Jedną z nich jest profesor Marcin Nadobnik, statystyk, człowiek nauki, działacz społeczny, wybitny Wielkopolanin.

„Był człowiekiem o silnej osobowości […] Prostolinijność postępowania jednała Mu wielki szacunek i zaufanie, cieszył się powszechnie wysokim autorytetem etyczno-moralnym. W bezpośrednich kontaktach był niezwykle prosty, skromny, niewynoszący się ponad otoczenie, życzliwy”.

Tak wspominał Profesora młodszy kolega po fachu, prof. Stanisław Wierzchosławski. Te cechy, podobnie jak patriotyczna postawa Profesora — w wymiarze narodowym i lokalnym – nastawienie na pracę organiczną i przedkładanie dobra wspólnego ponad korzyści osobiste z pewnością godne są przypomnienia, docenienia i naśladowania. (…)

Prof. Marcin Nadobnik. Fot. z archiwum rodzinnego

Marcin Nadobnik urodził się 9 listopada 1883 roku, w Wielichowie w powiecie grodziskim, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, od dawna zasiedziałej w Wielkopolsce. W roku 1896 rozpoczął naukę w Gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu, utrzymując się z korepetycji i prac dorywczych. W tym samym czasie działał też w tajnych kółkach samokształceniowych i organizacjach młodzieżowych m.in. Czerwonej Róży. W 1905 roku z wyróżnieniem zdał maturę i wyjechał do Krakowa. Podjął studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale w 1906 roku przeniósł się na uniwersytet w Berlinie, a następnie w Greifswaldzie (Gryfia). W roku 1908 uzyskał doktorat z filozofii w zakresie ekonomii i statystyki na Uniwersytecie Greifswaldzkim.

Po powrocie z Greifswaldu do Wielkopolski Marcin Nadobnik współpracował z Wiktorem Kulerskim (1865–1935), znanym działaczem ludowym, twórcą i długoletnim wydawcą „Gazety Grudziądzkiej”. Zmuszony, ze względów politycznych, do opuszczenia zaboru pruskiego w roku 1909, przeniósł się do Lwowa. Przez 10 lat był pracownikiem naukowym w Krajowym Biurze Statystycznym, którym kierował wówczas profesor Józef Buzek. W 1911 roku ożenił się z Bronisławą Wandą Kaczorowską, z zawodu nauczycielką, a dwa lata później urodził się im jedyny syn Kazimierz. W 1919 roku Nadobnik przeprowadził się do Warszawy i przez kilka miesięcy pracował na stanowisku naczelnika wydziału w Głównym Urzędzie Statystycznym, którego był jednym z pierwszych współorganizatorów. Jesienią tego roku powrócił do Wielkopolski i został naczelnikiem Wydziału Budżetowego w Ministerstwie byłej Dzielnicy Pruskiej w Poznaniu.

Współuczestniczył w tworzeniu Uniwersytetu Poznańskiego i znacząco przyczynił się do rozbudowy jego bazy materialnej. Po habilitacji na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie w roku 1920, Marcin Nadobnik zorganizował Katedrę Statystyki na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego i został jej kierownikiem.

Jako profesor nadzwyczajny pracował w niej do wybuchu II wojny światowej, kilkakrotnie pełniąc funkcje prodziekana i dziekana wspomnianego wydziału. Był także współorganizatorem utworzonej w 1926 roku Wyższej Szkoły Handlowej w Poznaniu, która w roku 1938 została przekształcona w Akademię Handlową. Tam prowadził wykłady i seminarium ze statystyki, równolegle pracując na Uniwersytecie Poznańskim.

W 1939 roku, po przejściowym internowaniu, Marcin Nadobnik został wysiedlony przez Niemców do Warszawy, gdzie pracował jako kierownik Biura Statystycznego Ubezpieczalni Społecznej. Jednocześnie wykładał na tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich oraz prowadził dla Delegatury Rządu na Kraj badania w zakresie organizacji i zagospodarowania Ziem Zachodnich i Północnych po wojnie. Z Janem Rutkowskim i Stefanem Zaleskim — również profesorami wspomnianego uniwersytetu — przygotował program seminarium statystycznego. Drogą tajnej korespondencji przekazał go swemu synowi, por. Kazimierzowi Nadobnikowi, wówczas jeńcowi oflagu IIC w Woldenbergu, gdzie w końcu 1942 roku zorganizowane zostały studia uniwersyteckie. W ramach tego seminarium, którym kierował Kazimierz Nadobnik, przeprowadzono unikatowy spis jeńców. Dzięki temu oficerski obóz IIC stał się zapewne jedynym obozem jenieckim, a z pewnością jedynym obozem dla jeńców polskich, o którym zebrano tak wnikliwe i wyczerpujące materiały statystyczne.

Po powstaniu warszawskim prof. Marcin Nadobnik trafił do obozu w Pruszkowie, a po opuszczeniu go zamieszkał w Miechowie. Do zakończenia działań wojennych pracował w Ubezpieczalni Społecznej. W marcu 1945 roku wrócił do Poznania i ponownie objął kierownictwo Katedry Statystyki na Uniwersytecie Poznańskim. Wznowił też zajęcia dydaktyczne w Akademii Handlowej. W roku 1946 otrzymał nominację na profesora zwyczajnego. W ramach seminarium statystycznego do 1950 roku wypromował dziewięciu doktorów, którzy zasilili kadrę dydaktyczną obu wymienionych uczelni. (…)

Marcin Nadobnik wiele czasu, pracy i środków finansowych poświęcił „małej ojczyźnie”, z której się wywodził i gdzie miał korzenie. W kronikach Wielichowa odnotowano: Grzegorza Nadobnika jako wójta w latach 1690–1691, Jana Nadobnika — wójta i burmistrza w latach 1725–1728 oraz Wawrzyńca Nadobnika – wójta w latach 1742–1743.

Prof. Nadobnik uczestniczył w tworzeniu i prowadzeniu organizacji gospodarczych opartych na zasadach spółdzielczych i społecznych (Bank Ludowy, mleczarnia, cegielnia, kółka rolnicze), inwestując w te przedsięwzięcia własne pieniądze.

W 1921 roku wspólnie z żoną założył i wyposażył ze swoich oszczędności spółdzielczą wytwórnię kilimów „Kilim Wielichowski”. Zatrudniano w niej prawie sto dziewcząt z Wielichowa i pobliskich Rakoniewic, ucząc je zawodu i zapewniając im utrzymanie. Wiadomo też, że z myślą o utworzeniu uniwersytetu ludowego kupił dwór w Prochach niedaleko Wielichowa, ale tego planu nie zdołał zrealizować ani w okresie międzywojennym, ani po wojnie.

(…) Pełniąc funkcję kuratora Polskiej Akademickiej Młodzieży Ludowej w Poznaniu od chwili powstania tej organizacji (1922) aż do roku 1939, zapisał się w pamięci wielu studentów potrzebujących wsparcia w różnych okolicznościach życiowych. Podobnie postępował także w stosunku do krewnych i znajomych z Wielichowa, którzy uczyli się w poznańskich szkołach lub pracowali w Poznaniu. Często gościł ich w swoim domu, a nawet umożliwiał im zamieszkanie tam podczas nauki czy pracy.

Całe opracowanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Wybitny Wielkopolanin – prof. Marcin Nadobnik” znajduje się na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Opracowanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Wybitny Wielkopolanin – prof. Marcin Nadobnik” na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tomasz Rożek: Jest za wcześnie na wystrzeliwanie korków od szampana w związku ze szczepionką na koronawirusa

Dziennikarz naukowy opowiada o procesie certyfikowania szczepionki na koronawirusa. Wskazuje, że szczepienia i antybiotyki są kluczowym osiągnięciem medycyny.

 

Tomasz Rożek mówi, że na dzień dzisiejszy niewiele wiadomo o szczepionce na koronawirusa:

Ważne, czy odpowiednie agendy dopuszczą szczepionkę na rynek.

Gość Tomasza Wybranowskiego ocenia, że obok antybiotyków, szczepionki są najważniejszym osiągnięciem medycyny. Jak jednak dodaje:

Ich rejestracja jest możliwa dopiero po trzecim etapie badań klinicznych. Nie został on jeszcze pozytywnie zakończony.

Jak zapewnia dziennikarz, w przypadku pomyślnego zakończenia tych badań nie będzie miał wątpliwości przed zaszczepieniem siebie i swoich dzieci.

W tej chwili jest za wcześnie na odkorkowanie szampana. Rozumiem jednak zmęczenie społeczeństw pandemicznym zamknięciem.

Widoczne jest zwiększenie śmiertelności, spowodowane paraliżem służby zdrowia.  Tomasz Rożek wyrażą pogląd, że ponad 90-procentowa skuteczność szczepionki byłaby bardzo zadowalającym wynikiem:

Niestety w tej chwili dysponujemy jedynie informacjami od producentów. Wszyscy są w trakcie rejestracji.

Tomasz Rożek zwraca uwagę, że transport i magazynowanie szczepionki będzie ogromnym wyzwaniem logistycznym. Dodatkowa trudność wynika z faktu, że pacjentom trzeba będzie podać dwie dawki szczepionki:

Nasza służba zdrowia będzie w stanie zaszczepić ok. 8 mln Polaków.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Przyczynek do zrozumienia przyczyn żałosnego stanu domeny akademickiej z wielką liczbą utytułowanych profesorów na czele

Tekst prof. Śliwerskiego reprezentuje publicystykę niezależną od prawdy, czym zwraca uwagę na niedoskonałości profesorów od doskonałości naukowej, selekcjonujących akademików do grona profesorskiego.

Józef Wieczorek

Przed kilku miesiącami pisałem w „Kurierze WNET” (nr 70 – kwiecień 2020 r.) o konieczności doskonalenia doskonałych, czyli areopagu polskich akademików skupionych w Radzie Doskonałości Naukowej, oceniających poziom doskonałości innych akademików na drodze do otrzymania tytułu profesora – głównego celu karier naukowych w Polsce. Niestety mój postulat jest bez szans na realizację w systemie zamkniętym, w którym to od dziesiątków lat bardzo niedoskonali decydowali i nadal decydują o poszerzaniu swojego grona tworzącego coś na kształt nadzwyczajnej kasty akademickiej.

Sporo światła na orientację intelektualną i moralną tego gremium rzuca, prowadzony z imponującą regularnością, blog członka Rady Doskonałości Naukowej, a do niedawna Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów – prof. dr. hab. Bogusława Śliwerskiego. (…)

Doskonały profesor rozprawia się bez pardonu z dr. Herbertem Kopcem, uczestnikiem X Zjazdu Pedagogicznego, który odbył się w Warszawie 18–20 września 2019 r., ale pozjazdowy tom, z referatami i podsumowaniami zjazdu, jeszcze się nie ukazał.

Profesor, uprzedzając pojawienie się tego tomu drukiem, już opiniuje jego treść związaną z dr. Herbertem Kopcem, który, jego zdaniem, „postanowił wysupłać z referatów plenarnych niezrozumiałe dla siebie zdania, by poddać krytyce pedagogikę. Każdy, kto je przeczyta w całości, dostrzeże manipulację typową dla propagandzisty z minionego ustroju”.

Rzecz w tym, że nikt jeszcze tego przeczytać nie może w całości, czy chociażby w części, aby ocenić, czy to jest manipulacja, czy święta prawda o pedagogice, którą podobno dr. Kopiec poddaje krytyce. A ponadto nie wiadomo dlaczego ta wypowiedź skłania prof. Śliwerskiego do obdarzenia go mianem „propagandzisty z minionego ustroju”. Czyżby się obawiał, że ktoś nieprzygotowany jego opinią do czytania tego tomu, kiedy się on ukaże, sam do takich konkluzji może nie dojść, a winien, bo tak uważa prof. Śliwerski?

Jako profesor od doskonałości naukowej tak charakteryzuje poddanego grillowaniu kolegę-pedagoga: „Emerytowany doktor, który z powodu braku osiągnięć naukowych został kilkanaście lat temu wyrotowany z Uniwersytetu Śląskiego, przyjechał na Zjazd jako komiwojażer prawicowej gazety. (…) Po co przyjechał? Nie po to, by wygłosić referat, bo od ponad czterdziestu lat nie zajmuje się nauką, a na zjeździe naukowców nikt nie potrzebuje wysłuchiwać publicystycznego żargonu”.

Czyli dyskwalifikacja!? Ale czy naprawdę dr. Kopca? Czy prof. Śliwerski nie zna choćby informacji łatwo dostępnych w internecie o działalności naukowej dr. H. Kopca? Pisał o nim chociażby red. Grzegorz Filip – MAM KŁOPOTY – Forum Akademickie, 2000/11-12, a z tekstu wynika, że o działalności naukowej dr. Kopca, i to nie przed 40, ale przed 20 laty wiedział obecny prof. Śliwerski i nawet sam wyrażał się pozytywnie o książce dr. Kopca, jak wielu innych profesorów.

Czytamy: „O książce wypowiedział się w opinii wydawniczej prof. Bogusław Śliwerski, specjalista teorii wychowania z Uniwersytetu Łódzkiego. Napisał m.in. tak: »Skoro wciąż obecni w akademickim życiu profesorowie nie mają odwagi, by zmierzyć się z etycznym wymiarem prawdy swoich czasów i własnej w nich działalności, ktoś musi to za nich zrobić. […] Ktoś musi oczyścić terminologię nauk o wychowaniu z nowomowy, by przywrócić jej fenomenom ich właściwy sens. Ktoś wreszcie musi zatrzymać się nad detalami tamtych czasów, by nie zamazywano więcej różnic między doktryną a nauką. Nie jest to łatwe studium, ale i niezwykle trudnego zadania podjął się jego autor«”.

Dlaczego zatem pisze nieprawdę, sam siebie dyskwalifikując swoimi opiniami? (…) Może prof. Śliwerski osiągnął poziom antypedagoga i sfrustrowany tym wypisuje takie manipulacje/dyrdymały, kompromitując się publicznie, choć trudno nad nim pochylać się z wyrozumiałością, jako że jest decydentem i tym, co wypisuje, szkodzi innym, co skłania do wysunięcia postulatu przeniesienia go w stan nieszkodliwości.

Póki co, jako nadal profesor, brnie konsekwentnie w grillowaniu dr. Kopca, pisząc: „Zatrudniał się w wyższych szkołach prywatnych. W jednej z nich ukarano go dyscyplinarnie, a następnie zwolniono, bo ponoć obrażał pracujących tam pracowników naukowych i ujawniał studentom artykuł prasowy, w świetle którego rektorem szkoły był tajny współpracownik poprzedniego reżimu”. Nijak ma się to do prawdy i faktów, na których jakoś nie chce opierać swoich insynuacji/manipulacji.

W internecie można znaleźć nagranie rozprawy sądowej: „28 marca 2014 r. Sąd Rejonowy w Gliwicach – przewodniczy pani sędzia Małgorzata Sąsiadek – rozpoznawał sprawę VI P 646/12 o przywrócenie do pracy doktora Herberta Kopca przeciw Gliwickiej Wyższej Szkole Przedsiębiorczości.

Dr Kopiec ośmielił się przeciwstawić destrukcji pedagogiki polskiej przez reprezentantów dominujących dziś tendencji neokomunistycznych i dlatego został zwolniony z pracy pod zmyślonym pretekstem. Sąd uwzględnił powództwo i niepokornego naukowca nakazał przywrócić do pracy”.

Nie wiadomo, dlaczego profesor uznał ujawnienie faktu o współpracy rektora z komunistyczną SB za obraźliwe. Nie podaje jednak żadnych faktów ani o kogo chodzi. Można jednak sądzić, że chodzi o b. Rektora Gliwickiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości, gdzie był zatrudniony dr Herbert Kopiec. O rektorze można przeczytać „Sąd Okręgowy w Gliwicach: Tadeusz Grabowiecki kłamcą lustracyjnym: „Tadeusz Grabowiecki w latach 1993–1998 był przewodniczącym Rady Miejskiej. Później sprawował funkcję radnego. Od ośmiu lat jest rektorem Gliwickiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości. W marcu tego roku Instytut Pamięci Narodowej oskarżył go o kłamstwo lustracyjne. Rektor miał zataić, że w latach 1976–1978 był zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Jan”.

To IPN ujawnił taką niechlubną przeszłość rektora i sąd to potwierdził, a profesor od doskonalenia, na ślepo, z nienawiścią bije w dr. H. Kopca, trafiając kulą w płot, a właściwie samemu sobie w stopę, tracąc przy tym twarz. Wyszło na jaw, że jest do dnia dzisiejszego twardym obrońcą minionego systemu, nie dając zapomnieć o swym romansie z przewodnią siłą narodu.

Tekst prof. Śliwerskiego reprezentuje publicystykę niezależną od prawdy, czym zwraca uwagę na niedoskonałości profesorów od doskonałości naukowej, selekcjonujących akademików do grona profesorskiego.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „O konieczności przenoszenia »doskonałych« w stan nieszkodliwości” znajduje się na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


 

  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „O konieczności przenoszenia »doskonałych« w stan nieszkodliwości” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tlenoterapia odwróci proces starzenia? Badania izraelskich badaczy sugerują, że tak

Zgodnie z przeprowadzonymi przez Uniwersytet w Tel Awiwie i Shamir Medical Center w Izraelu badaniami tlenoterapia hiperbaryczna w komorach ciśnieniowych może zatrzymać proces starzenia komórek krwi.

Wyniki badań izrelskich badaczy opublikowane zostały na łamach amerykańskiego czasopisma naukowego „Aging”. Jak informuje portal DW.com.pl:

Naukowcy zastosowali u 35 zdrowych osób w wieku 64 lat lub starszych serię 60 sesji tlenoterapii hiperbarycznej w okresie 90 dni.

Testowanie mieli pobierane próbki krwi przed, w trakcie i po zakończeniu zabiegów. Na podstawie ich analizy naukowcy doszli do wniosku, że dzięki tlenoterapii hiperbarycznej możliwe jest odwrócenie dwóch procesów związanych ze starzeniem. Chodzi o skracanie telomerów -swoistych obszarów ochronnych na końcu chromosomów oraz nagromadzenie starych i źle funkcjonujących komórek organizmu. Prof. Shai Efrati z Sackler School of Medicine zaznaczył w publikacji, że

Obecnie skracanie telomerów jest uważane za ‘święty Graal’ biologii starzenia.

Telomery zaś udało się w ramach terapii wydłużyć do 38 proc. O nawet 37 proc. spadła ilość starzejących się komórek. Oznacza to, że tlenoterapia hiperbaryczna w komorach ciśnieniowych (HBO) może nie tylko zatrzymać starzenie się komórek krwi u zdrowych, starzejących się osób dorosłych, ale może nawet odwrócić proces starzenia.  Jak wyjaśniał uczestniczący w projekcie dr Amir Hadanny:

W naszym badaniu tylko trzy miesiące HBO były w stanie wydłużyć telomery z szybkością znacznie przekraczającą wszelkie obecnie dostępne interwencje lub modyfikacje stylu życia. Dzięki temu przełomowemu badaniu mamy drzwi do dalszych badań nad komórkowym działaniem HBO i wygląda na to, że powstał potencjał do odwrócenia procesu starzenia.

A.P.

Grzegorz Zwoliński: Rewolucja New Space zmieni świat. Polska ma najlepszych inżynierów

Prezes SatRevolution o technologii New Space, jej zastosowaniu w codziennmy życiu i potencjalnym udziale Polski w rozwoju Kosmosu.

 

Dr Jacek Bartosiak komentuje wybory prezydenckie w USA:

Nie wiadomo, kto wygra, i to bardzo niedobrze dla stabilności państwa amerykańskiego. Dla programu kosmicznego USA lepszy byłby Trump. Jeżeli chodzi o interes Polski, sprawa jest bardziej złożona.

Z kolei Grzegorz Zwoliński stawia tezę, że amerykańska polityka kosmiczna pozostanie aktywna niezależnie od tego, kto zostanie prezydentem USA na kolejną kadencję. Prezes SatRevolution tłumaczy, na czym polega koncepcja New Space:

To nowy trend i wielka zmiana w przemyśle kosmicznym; miniaturyzacja urządzeń kosmicznych i podbój orbit okołoziemskich. Kosmos zmieni świat, a New Space będzie motorem zamachowym tych zmian.

Nowe satelity mają mieć znacznie zredukowaną wagę:

Małymi urządzeniami można zdziałać więcej.

Ekspert podkreśla, że aktywność człowieka w kosmosie ma ogromne przełożenie na życie codzienne. Wskazuje na system GPS, bowiem użycie map satelitarnych jest coraz bardziej powszechne. New Space ma swoje zastosowanie również w telekomunikacji, ma zminimalizować ryzyku utraty zasięgu sieci komórkowej. System ma za zadanie również wspierać rolncitwo i ostrzegać np. przed pożarami.

Polska ma duże szansę zająć czołowe miejsce w rozwoju Kosmosu. By ją wykorzystać, nasz biznes potrzebuje lepszego otwarcia na rynek amerykański. Obecnie polskie firmy mają tam duże kłopoty. Muszą płacić pośrednikom, by utrzymywać obecność w USA.

Goś dr Jacka Bartosiaka wskazuje, że większość europejskich rządów zniosła bariery, utrudniające współpracę kosmiczną ze Stanami Zjednoczonymi. Podobnie w jak innych dziedzinach życia, rozwój tego sektora w Polsce blokuje biurokracja.

Polscy politycy powinni wziąć sobie do serca projekt New Space , i jak najszybciej przystąpić do programu Artemis Accord.

 

Nauka w Polsce jest chora, ale nie ma woli poznania chorób akademickich, ich zaraźliwości ani dróg rozpowszechniania

Chory system akademicki wprowadza do życia publicznego młodych ludzi zaopatrzonych w dyplomy, ale niezdolnych do krytycznego myślenia, podatnych manipulacje w mediach i na odwracanie znaków wartości.

Józef Wieczorek

Co jakiś czas w mediach pojawiają się apele czy listy otwarte środowisk akademickich na wieść o skandalicznym potraktowania jednego czy drugiego akademika. To pozytywny przejaw solidarności akademickiej. Stanowi wsparcie moralne dla poszkodowanego, a nagłośnione medialnie sprawy przebijają się do świadomości społeczeństwa, dowiadującego się, że w świątyniach nauki dzieją się czasem rzeczy nieprzyzwoite, czasem uwarunkowane czynnikami pozanaukowymi, często politycznymi – tzw. poprawnością polityczną. Autorzy listów nieraz argumentują zasadnie, że ta czy inna sprawa jest objawem głębokiej choroby nauki w Polsce. Gdyby jednak przeanalizować nagłaśniane w przestrzeni publicznej sprawy poszkodowanych akademików, to obraz „chorób” byłby bardzo niekompletny, a rozwiązanie tej czy innej nagłaśnianej sprawy chorej nauki nie wyleczy, nawet jeśli pojedynczy akademik/pacjent po takich listach zostanie ocalony, co nie zawsze ma miejsce.

Mimo braku monitoringu nie mam wątpliwości, że przeważająca ilość poszkodowanych w chorym systemie akademickim nie ma nawet szans stać się obiektem solidarnych działań środowiska.

Bezzasadne merytorycznie odwołanie jednego wykładu, skierowanie do komisji dyscyplinarnej, odrzucenie wniosku o awans pojedynczych poszkodowanych wywołuje duży rezonans medialny, podczas gdy merytorycznie bezzasadne odwołanie setek, a nawet tysięcy wykładów, wypędzenia z systemu akademickiego, nieraz dożywotnie, niszczenie warsztatów pracy, postępowania dyscyplinarne wobec innych, chyba z jakiegoś powodu niewygodnych dla wszystkich, solidarnie są pomijane milczeniem.

Listy otwarte, przed wielu już laty, w sprawie Marka Migalskiego potraktowanego niegodziwie na UJ, nie rozwiązały ani jego problemów akademickich, ani nie spowodowały zmian systemowych – odpolitycznienia procedur awansu naukowego. Pomogły mu wprawdzie w karierze politycznej, jednak bynajmniej nie przełożyło się na zmniejszenie jego frustracji. Pozostał nadal zmartwiony, bo w Parlamencie Europejskim za dużo mu płacili i nawet mu do głowy nie przyszło, aby nadwyżki finansowe przeznaczyć na wsparcie tych, którym za pracę, i to naukową, nic nie płacono, a którzy go w jego akademickiej niedoli wspierali. Mógł te nadwyżki przeznaczyć na rzecz uzdrawiania nauki w Polsce. Nic z tego, wolał nadal cierpieć (Nadal strapiony problemami dr. Marka Migalskiego, Blog akademickiego nonkonformisty). (…)

Ostatnio stała się głośna sprawa profesury belwederskiej Andrzeja Zybertowicza, wybitnego socjologa, znakomitego analityka i krzewiciela potrzeby podejścia systemowego do patologii naszego życia społecznego. Jak wielu innych, jest krzywdzony poczynaniami Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów – chorego składnika, a właściwie filaru polskiego akademickiego systemu tytularnego.

Sprawa została nagłośniona przez list otwarty do prezydenta RP, ale bez propozycji rozwiązań systemowych, które by zmniejszyły tytularne patologie. Pokrzywdzony będzie się od niesprawiedliwości odwoływał, ale, jak mówi, „profesura przyznana przez osoby, które trudno szanować, traci smak. Dlatego, gdybym uzyskał ten tytuł w wyniku odwołania, miałby on gorzki smak”.

Nie ulega wątpliwości, że żadne listy otwarte ani smaku nie poprawią, ani chorej nauki nie uzdrowią. Tak smak tytułów, jak i głęboka choroba nauki w Polsce ma uwarunkowania systemowe i konieczna jest rzeczywista, a nie pozorowana reforma. (…)

Chory system akademicki wprowadza do życia publicznego młodych ludzi zaopatrzonych w dyplomy, ale pozbawionych skłonności do krytycznego myślenia przyczynowo-skutkowego, nieznających najnowszej historii Polski, podatnych na demagogie, manipulacje w mediach i na odwracanie znaków wartości.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy listy otwarte i apele uzdrowią naukę w Polsce”, znajduje się na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy listy otwarte i apele uzdrowią naukę w Polsce” na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego