Chorzy na rdzeniowy zanik mięśni otrzymali oczekiwany i refundowany lek, który napisał dla nich nowy scenariusz na życie

Teraz, kiedy wiem, że moje życie nie ma tak krótkiego okresu ważności, planuję rozwój zawodowy. Chcę też wrócić do skoków spadochronowych, z których zrezygnowałem ze względu na słabnące mięśnie.

Agata Misiurewicz-Gabi

To mały fragment historii walki o życie chorego na rdzeniowy zanik mięśni Łukasza Kufty z Mysłowic. Dziś to dorosły mężczyzna po trzydziestce. Od dziecka wzruszał i budził szacunek swoją godnością w cierpieniu i uporem, z jakim o tę godność walczył. Szczęśliwie został zauważony. Wywalczył szansę na życie nie sam i nie tylko dla siebie. (SM)

W grudniu 2016 r. w USA, a w czerwcu 2017 r. w Unii Europejskiej zarejestrowano nusinersen – pierwszy lek na SMA. W Polsce lek objęty jest refundacją od ponad roku. (…) Chorzy już po kilku dawkach nusinersenu czują się zdecydowanie lepiej.

Na spotkaniu u Pierwszej Damy, Agaty Kornhauser-Dudy | Fot. z archiwum prywatnego Łukasza Kufty

33-letni Łukasz Kufta był jedną z osób, które mocno zabiegały o dostępność leku w Polsce. Gotów poruszyć niebo i ziemię, żeby się udało. Był u Agaty Kornhauser-Dudy. Obiecała pomóc. Był u ministra Szumowskiego i u wielu innych polityków. Pisał listy do ówczesnej premier Beaty Szydło, aby opowiedzieć o losie chorych na SMA. Organizował zbiórki pieniędzy na badania leków w początkowej fazie. Walka o leczenie zajęła w sumie 7 lat. Zorganizował „Podniebną drużynę SMA”, aby dotrzeć z kampanią informacyjną dotyczącą nowych możliwości terapeutycznych do jak największej liczby osób. Była to grupa skoczków spadochronowych chorych na rdzeniowy zanik mięśni, którzy starali się udowodnić opinii publicznej, że mimo przeciwności losu są zdolni do wielkich wyczynów. Piękna akcja i zauważona przez media. Dzięki niemu i innym, którzy się nie poddawali, dostęp do leczenia w Polsce stał się faktem. Dziesiątki, a może setki dzieci zostały uratowane, wiele osób dorosłych częściowo odzyskało sprawność. (…)

Lekarze rozpoznali u niego SMA – typ 1. Diagnozę postawiono, kiedy miał 2 lata. Przedtem nikt w jego rodzinie nie chorował. Zawsze poruszał się wyłącznie na wózku. Ponieważ chorował od dziecka, zdawał sobie sprawę, że z czasem będzie coraz trudniej. Mówi, że uchroniło go to przed szokiem albo stanem, w którym nie miałby ochoty dalej żyć. (…)

Kochał rysować, startował na ASP, chciał być artystą, jednak jego ręce coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Stanął przed decyzją: ASP i niepewna przyszłość czy informatyka i pewność pracy, zwłaszcza że z powodu choroby posługiwanie się kredkami czy farbami stawało się coraz trudniejsze. Dziś jest inżynierem informatykiem ze specjalizacją sieci komputerowych i baz danych.

Zajmuje się projektowaniem stron internetowych i grafik. Od lat jest na swoim. Prowadzi własną działalność gospodarczą i ceni sobie niezależność – zawodową i finansową. Przedtem różnie bywało z jego zatrudnieniem. Wielokrotnie napotykał bariery.

– Kiedyś szukałem pracy jak każdy normalny człowiek, ale kiedy przyznawałem się, że jestem osobą z niepełnosprawnością, słyszałem odpowiedź odmowną. Kiedy ukrywałem mój stan, otwierało się przede mną dużo więcej drzwi. Udało mi się zatrudnić w software house, gdzie przepracowałem 4 lata i zdobyłem dużą wiedzę zawodową i biznesową. To pozwoliło mi założyć własną firmę. (…)

O postępach w terapii mówi z zaangażowaniem: – Z początku byłbym szczęśliwy, gdyby lek chociaż zahamował chorobę. Moje życie już by się zmieniło, nie myślałbym, że będzie ze mną coraz gorzej i że czeka mnie tylko śmierć. Tymczasem nusinersen bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Potrafię już samodzielnie siedzieć, a umiejętność tę utraciłem ok. 12 lat temu. Dostrzegam bardzo widoczny postęp. Podczas badań funkcjonalnych w szpitalu, przeprowadzanych przez rehabilitantów, wyskoczyłem z wyniku 20 punktów na 36, przy czym każdy punkt przyznawany jest za jedną sprawność. Dla przykładu – podniesienie ręki to jeden punkt, przełożenie jej z boku na bok drugi.

Potrafię wykonać dużo więcej ćwiczeń, z którymi wcześniej miałem trudności. Wzmocniły mi się plecy, lepiej mówię. Nawet praca przy komputerze mniej mnie męczy. Przed leczeniem podniesienie szklanki z herbatą nie było dla mnie możliwe. Musiałem kogoś prosić, żeby mi tę szklankę podniósł, przytrzymał, żebym mógł się napić. Teraz radzę sobie sam. To jest cud. Przyznam się, że nie spodziewałem się aż takiego sukcesu.

Jest pierwszą osobą w Polsce, której podano lek podpotylicznie. Zwykle wykonuje się to w odcinku lędźwiowym, ale u niego po trzeciej dawce pojawiły się w tym miejscu zrosty i opuchlizna. Gdyby wówczas nie udało się znaleźć miejsca w potylicy, przez które można przeprowadzić punkcję, mógłby zostać wykluczony z programu lekowego. Na szczęście nie było takiej konieczności.

– Teraz, kiedy wiem, że moje życie nie ma tak krótkiego okresu ważności, planuję rozwój zawodowy. Chcę także powrócić do skoków spadochronowych, z których musiałem zrezygnować ze względu na słabnące mięśnie szyi i tułowia. Dzięki terapii nusinersenem moje mięśnie powoli odzyskują utraconą sprawność, a plany i marzenia nabrały nowego wymiaru. Dlatego głęboko wierzę, że będzie jeszcze lepiej i że mi się uda – mówi.

Tekst został pierwotnie opublikowany w „Kurierze Medycznym” nr 4/2020. Skróty pochodzą od redakcji KW.

Pełna wersja artykułu Agaty Misiurewicz-Gabi pt. „W pogoni za życiem” znajduje się na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Agaty Misiurewicz-Gabi pt. „W pogoni za życiem”, z wprowadzeniem Stefanii Mąsiorskiej, której bohater artykułu był uczniem, na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejna odsłona obrony dwutlenku węgla niewinnie oskarżonego o zaobserwowane zmiany klimatu na kuli ziemskiej

Bardziej prawdopodobni sprawcy globalnego ocieplenia to gaz ziemny i zmiana albedo powierzchni lądów przez drogi, dachy i rolnictwo. Teraz zastanowimy się nad rolą sztucznych zbiorników wodnych.

Jacek Musiał, Karol Musiał, Michał Musiał

Istnieją dowody na sztuczne nawadnianie pól w Egipcie i na Bliskim Wschodzie, sięgające 6000 lat p.n.e. (Gibling M.R., River Systems and the Anthropocene, Dept. of Earth Sciences, Dalhousie Univ., Halifax, 2018). Pojedyncze źródło sugeruje, że w Dolinie Nilu zbudowano mniej więcej wtedy zbiornik o pow. 2000 km2 i pojemności 12 km3 (Hjorth P., Bentsson L., Large Dams, Statistics and Critical Review, Encyclopedia of Lakes and Reservoirs, Springer, 2012). Z uwagi na klimat woda z tak nawadnianych pól parowała, powodując w konsekwencji wytrącanie się soli w nawadnianych glebach, czym tłumaczy się przejście z upraw pszenicy na odporniejszy na sól jęczmień ok. 2000 p.n.e.

W Polsce jednym z najstarszych udokumentowanych sztucznych zbiorników wodnych jest Jezioro Zygmunta Augusta, pochodzące sprzed 1559 roku, wykorzystywane do hodowli ryb.

Dzięki uprzejmości i na podstawie informacji uzyskanych od p. Alicji Michałek z Muzeum Ustrońskiego przytoczymy ciekawostkę hydrotechniczną. Około 1772 roku wybudowano sztuczny kanał, zwany Młynówką, prowadzący wodę pochodzącą z Wisły, zaczynający się w miejscowości Wisła-Obłaziec, ciągnący się prawie równolegle do rzeki Wisły przez 16 kilometrów aż do Skoczowa. Woda ta była potrzebna do napędzania maszyn w powstałej w 1772 roku hucie żelaza, 5 innych zakładach przemysłu metalowego oraz przynajmniej jednego młyna. Przy każdym z zakładów powstał własny rezerwuar wody – staw. W 1872 roku Huta w Ustroniu dostarczała 40% żelaza ze Śląska Austriackiego. Obecność zbiorników wodnych, których część wciąż istnieje, prawdopodobnie złagodziła tamtejszy klimat, tworząc swoisty mikroklimat, doceniany współcześnie przez turystów, wczasowiczów i kuracjuszy. (…)

Energię wodną do napędzania generatorów elektrycznych zaczęto stosować od II poł. XIX w. w Stanach Zjednoczonych. Tzw. dostępna moc hydroelektrowni jest wprost proporcjonalna do wysokości spiętrzenia wody nad turbiną i wielkości strumienia wody przepływającego przez turbinę w m3/s. (…)

Największym pod względem obszaru (powierzchnia to jeden z najważniejszych czynników mających wpływ na parowanie, o czym w dalszej części) sztucznym akwenem jest Volta (Akosombo) w Ghanie o powierzchni 8500 km2, służący hydroelektrowni o zainstalowanej mocy mocy 1,38 GW; w Unii Europejskiej – zespół zbiorników Suorva w Szwecji, o powierzchni do 266 km2 i objętości 5900 mln m3 (ICOLD 1984/1988, za: Leonard J., Lakes and Reservoirs in the EEA area), z hydroelektrownią Harsprånget o zainstalowanej mocy 977 MW. Szwedzkie Archiwum Wodne SVAR, administrowane przez Szwedzki Instytut Meteorologiczno-Hydrologiczny (SMHI), wymienia 11 tysięcy zapór wodnych. Wśród nich jest prawie 200 dużych zapór, a 3 powyżej 100 m wysokości korony.

Szwedzi nie mają świadomości, że aż 43% swojej energii czerpią kosztem zniszczenia ekosystemu wodnego i klimatu europejskiego. Top secret? Czynione przez koncerny energetyczne zarybiania lub budowa infrastruktury rekreacyjnej to tylko fałszywe uspokajanie własnego sumienia.

Krzywa obrazująca wzrost pojemności zbiorników wodnych na świecie (Development of Worldwide reservoir storage since 1900, [w:] World Water: Resources, Usage and the Role of Man-Made Reservoirs, A Review of Current Knowledge, revised 2010, U.K.) doskonale koreluje z obserwowanym w minionym stuleciu wzrostem średniej temperatury przy powierzchni ziemi, tzw. krzywej kija hokejowego. Związek przyczynowo-skutkowy wydaje się o wiele mocniejszy niż w przypadku dwutlenku węgla, choć bardziej złożony – niebezpośredni i może być trudny do zrozumienia przez mniej lotnych ekologów-amatorów. (…)

Sztuczne zbiorniki powiększyły zatem obszar śródlądowych zbiorników naturalnych (wód stojących) o około 10%. (…) Jaką cegiełkę w globalnym ociepleniu dokłada zmiana albedo od sztucznych akwenów – przedstawimy w przyszłości. Za to są inne, poważniejsze oddziaływania sztucznych zbiorników wodnych na klimat.

1/3 światowej produkcji żywności pochodzi z upraw nawadnianych. Stanowią one ok. 20% upraw, czyli 300 mln ha, i pochłaniają ¾ używanej przez ludzi wody (dane nieco różniące się od podanych w poprzednich artykułach, rząd wielkości jednak podobny, za: Development of worldwide…). 300 mln ha to 3 mln km2, co stanowi ok. 2% powierzchni lądów, której albedo zostało zmienione wskutek nawadniania. (…)

Nawet gdyby sztuczne nawadnianie pól tylko w połowie pochodziło z antropogenicznych zbiorników, to bez tych zbiorników zmiana albedo, wynikająca ze zmiany użytkowania gleby, nie byłaby tak spektakularna, jak oszacowaliśmy w poprzednich artykułach.

Swoją drogą – bez zbiorników irygacyjnych zmiana użytkowania tych gleb w celu upraw najpewniej nie byłaby nawet możliwa.

Cały artykuł Jacka, Karola i Michała Musiałów pt. „Hipoteza Harsprånget. Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat” znajduje się na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka, Karola i Michała Musiałów pt. „Hipoteza Harsprånget. Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat” na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

40 lat NZS: Nam udało się coś zmienić; naszym następcom też może się udać/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 76/2020

NZS istnieje i działa nadal. Są młodzi ludzie wyznający te same wartości i kontynuujący jego działalność. Utrzymują autentyczną więź z poprzedzającymi ich pokoleniami członków, w tym z założycielami.

Zbigniew Kopczyński

Niezależne Zrzeszenie Studentów

Obecna sytuacja w nauce polskiej to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie miałoby się udać naszym następcom?

Nieco w cieniu 40 rocznicy sierpniowych strajków i powstania Solidarności obchodzona jest również 40 rocznica powstania NZS, czyli Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

Obchody, zaplanowane na cały rok, rozpoczęły się w lutym Balem Alumnów w podcieniach Zamku Królewskiego w Warszawie. Impreza, która miała być ogólnopolską inauguracją obchodów, stała się ich punktem kulminacyjnym, jako że wybuch pandemii spowodował odwołanie pozostałych lub przeprowadzenie ich w sposób kameralny, z ograniczoną liczbą uczestników.

Kameralnie również mówi się i pisze o czterdziestoleciu NZS. Czterdziestolecie, bo NZS istnieje i działa nadal, choć nie jest już organizacją masową. Jest też inny niż pierwotny NZS, tak jak inni są ludzie, czasy i wyzwania. Niemniej cenne jest, że są młodzi ludzie wyznający te same wartości i kontynuujący w zmienionej rzeczywistości organizacyjnej istnienie i działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zresztą NZS jest jedyną chyba organizacją studencką utrzymującą autentyczną więź z poprzedzającymi ich pokoleniami członków, w tym z założycielami Zrzeszenia.

Umowy, podpisane przez reprezentantów strajkujących robotników z przedstawicielami komunistycznych władz, umożliwiły powstanie niezależnych od komunistów związków zawodowych, początkowo na Wybrzeżu, a po podpisaniu Porozumienia Katowickiego w całym kraju. Jasne było, że studenci dołączą do nich.

Temu jednak zdecydowanie sprzeciwili się komuniści, argumentując, skądinąd słusznie, że studenci, nie będąc pracownikami, nie mogą należeć do związku zawodowego.

Choć trwały wakacje – rok akademicki rozpocząć się miał, jak zawsze, 1 października – już we wrześniu na wielu uczelniach powstały komitety założycielskie niezależnych organizacji studenckich. Przyjmowano różne nazwy i tworzono różne statuty, jak to bywa z ruchem powstającym oddolnie. Szybko jednak, choć po kilku burzliwych konferencjach, udało się ustalić nazwę i powołać Ogólnopolski Komitet Założycielski. Szybko też, wręcz lawinowo, rosła ilość członków. W skali kraju było to ok. 10% studentów, ale NZS cieszył się poparciem wielu niezrzeszonych, o czym świadczy wybieranie do samorządów studenckich tych, których popierał lub wysuwał NZS. Podobnie było z wyborami rektorów.

Sformułowano też postulaty, czyli cele, do realizacji jakich dążyć ma organizacja. Było ich sporo. Dotyczyły zarówno spraw studenckich, jak autonomii uczelni, programu i formy studiów, a także i ogólnospołecznych, m.in. zniesienia cenzury i demokratyzacji kraju.

NZS, jak na organizację młodych ludzi przystało, prezentował radykalną postawę. Twardo i skutecznie nie zgodził się na wpisanie do statutu uznania kierowniczej roli partii komunistycznej, na co pozwoliła Solidarność. Nie ograniczał się tylko do środowiska studenckiego. Oddziaływał też skutecznie na młodzież szkół średnich, co dało efekt w późniejszych latach w formie zdecydowanego oporu młodzieży wobec komunistycznej władzy.

To wolnościowe oddziaływanie na przyszłe elity zostało dostrzeżone przez komunistów i na ich sposób docenione w formie utrudniania formalnej rejestracji Zrzeszenia. Trzeba było strajku łódzkiego, najdłuższego studenckiego strajku okupacyjnego w Europie, i solidarnościowych strajków w całym kraju, by 18 lutego 1981 r. Zrzeszenie zostało zarejestrowane, a władze zobowiązały się do spełnienia szeregu postulatów.

Z tym ostatnim było różnie. O ile sprawnie przeprowadzono demokratyczne wybory rektorów i innych organów uczelni, o tyle na przykład z odejściem od obowiązkowej nauki języka rosyjskiego był pewien problem. Wprowadzono wprawdzie wolny wybór języków, jednak w ramach ograniczonej ilości miejsc na poszczególnych lektoratach. Trudno było zastąpić rzeszę rusycystów przez anglistów czy germanistów, bo te języki wybierano najczęściej. Niemniej życie uczelni naprawdę bardzo się zmieniło. Oczywiście do czasu.

Wprowadzenie stanu wojennego i późniejsze regulacje cofnęły reformy. A NZS otrzymał kolejny dowód uznania ze strony czerwonej junty: jako pierwsza organizacja został zdelegalizowany.

Komuniści nawet nie planowali, jak w przypadku Solidarności, stworzenia jakiegoś neo-NZS, kierowanego przez ludzi im uległych. O ile wśród sygnatariuszy czterech historycznych porozumień jedynie Andrzej Rozpłochowski – podpisujący Porozumienie Katowickie – miał czystą kartę, o tyle wśród liderów NZS do dziś nie znaleziono żadnego tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, o funkcjonariuszach nie mówiąc. Byli w Zrzeszeniu donosiciele, ale znaczyli tak mało, że nie można było na nich budować niczego o choćby pozorach wiarygodności.

NZS zdelegalizowano, lecz jego działacze w swej większości nie zaprzestali walki o wolną Polskę, kontynuując ją w podziemiu. Wielu przypłaciło to represjami. Wydawać by się mogło, że to koniec NZS-u. Studia trwają średnio pięć lat, po czym absolwenci odchodzą z uczelni. Działacze i członkowie NZS, jeśli kontynuowali działalność opozycyjną, robili to już pod innym szyldem. Znaleźli się jednak wśród studentów tacy, którzy kontynuowali działalność NZS, oczywiście w konspiracji. Wymagało to dużej odwagi i determinacji. Mimo to dali radę i doprowadzili Zrzeszenie do roku 1988, gdy mogli się już ujawnić.

A wtedy powtórka z historii. Znów blokowanie formalnej rejestracji. Znów trzeba było strajków i protestów ulicznych, by do niej doprowadzić. Nastąpiła ona dopiero 22 września 1989 r.

NZS został zarejestrowany jako ostatnia z organizacji zdelegalizowanych w czasie stanu wojennego. Kolejny dowód uznania za etyczny radykalizm.

Ani komunistom, ani ich okrągłostołowym partnerom nie była na rękę legalizacja organizacji konsekwentnie nazywającej białe białym, a czerwone czerwonym.

Jaki jest zatem bilans NZS-u, jakie są efekty jego działalności? Wygłaszający na rocznicowych obchodach w Krakowie okolicznościowy wykład prof. Henryk Głębocki określił go jako jednoznacznie dodatni.

Choć większość członków NZS-u wybrała w wolnej Polsce życie poza polityką, to jednak wielu z nich odegrało i odgrywa znaczącą rolę w III Rzeczypospolitej, nie tylko w polityce. Dziś reprezentują oni różne opcje polityczne (oprócz komunistycznej) i znajdują się po obu stronach dzisiejszej barykady.

Wspomnę tylko Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę z jednej strony, a Jacka Czaputowicza i Marka Jurka z drugiej. Oprócz tego wielu młodszych polityków, choć nie byli członkami NZS-u, wychowało się na jego legendzie i kieruje się w swej działalności ideami NZS.

Jednak jako były działacz pierwszego NZS-u zmącę ten optymistyczny obraz. Już kilkanaście lat temu w gronie byłych NZS-owców doszliśmy do smutnej konstatacji:

W zasadzie uczelnie mają to, o co wtedy walczyliśmy. Mają autonomię i spore fundusze na działalność i badania. Ale to wszystko jest w rękach starych komuchów i ich wychowanków.

Kiszą się oni we własnym sosie, produkując publikacje uzasadniające ich etaty i wydane fundusze, a nie wnoszące niczego do nauki. Nieprzypadkowo nie używa się dziś określenia „uczony”, lecz „naukowiec”. Uczony to ktoś, kto posiadł dogłębną wiedzę i pracuje nad jej poszerzeniem, podczas gdy naukowiec to ktoś, kto żyje z zajmowania się nauką, i tyle.

Cenzury państwowej już nie ma, za to uczelnie spętały się ustanowioną przez siebie cenzurą politycznej poprawności, niszcząc tym samym to, co było istotą istnienia uniwersytetów – nieskrępowaną wymianę myśli. A o uniwersytecie jako wspólnocie profesorów i studentów dążących wspólnie do poznania prawdy możemy poczytać jedynie w podręcznikach historii. W efekcie, gdy spojrzymy na miejsca polskich uczelni w światowych rankingach, nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać.

Wygląda to fatalnie. Jednak jako były działacz NZS-u dostrzegam w tym promień optymizmu. Nie tylko dlatego, że gorzej być mnie może, bo może. Taka sytuacja to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie miałoby się udać naszym następcom?

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Niezależne Zrzeszenie Studentów” znajduje się na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Niezależne Zrzeszenie Studentów” na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powody, dla których Imperium Wolności może upaść (6). Spekulacja, fałszywe pieniądze…/ Felieton Jana A. Kowalskiego

Odrzucenie wartości duchowych, które ukształtowały naszą łacińską cywilizację, teraz owocuje jej upadkiem w świecie i w naszych narodach. Tak upadła I Rzeczpospolita i tak może upaść Ameryka.

W poprzednim odcinku jako największe zagrożenie dla Imperium Wolności opisałem korporacje, kiedyś amerykańskie, a obecnie światowe. Kumulacja bogactwa, wynikająca z wadliwego systemu gospodarczego ostatnich dekad, czyli globalizacji, osłabiła struktury wolnościowe w samych Stanach Zjednoczonych. W Amerykę wierzą już tylko niższe warstwy amerykańskiego społeczeństwa, biznes i armia. Warstwy wykształcone na amerykańskich marksizujących uniwersytetach już takiej wiary nie wykazują. Dla uzupełnienia: im wyższy prestiż uczelni, tym bardziej lewicowa kadra.

Nie myślałem, że jest aż tak źle. Jednak dane podane przez Samuela Huntingtona, przywołanego przeze mnie poprzednim razem, rozwiały moje optymistyczne wyobrażenia.

Jako liberałowie (=socjaliści) określa się jedynie 25% amerykańskiego społeczeństwa. Reszta jest konserwatywna. Jednak amerykańskie elity rządowe, społeczne i medialne w przedziale 90–50% uważają się za liberałów. Wyjątek stanowi właśnie biznes (14%) i armia (9%). To są dane do roku 2000 i nie wygląda na to, żeby coś zmieniło się na lepsze w ostatnich latach.

Zwłaszcza, że w armii od roku 2011 (Obama), a szczególnie od 2013, osoby LGBT mogą już bez przeszkód afiszować się swoją orientacją seksualną, łącznie z legalnymi związkami. Na marginesie: wzrosła zdecydowanie liczba homoseksualnych gwałtów na towarzyszach broni.

Jest w tym pewna zależność. Lewicowość obyczajowa idzie w parze z brakiem religijności, co również wynika z przytaczanych przez Profesora badań. A w czym widzi nadzieję dla Ameryki ten konserwatywny intelektualista? W przebudzeniu religijnym Amerykanów. I nawet podaje garść faktów mających za tą tezą-nadzieją przemawiać. Tylko wracając do religii, Ameryka może powrócić do swoich korzeni i wartości, które ją zbudowały. Wartości te to: wolność, równość, demokracja, indywidualizm, prawa człowieka, rządy prawa i własność prywatna.

Mam nadzieję, że nadzieja Samuela Huntingtona spełnia się na naszych oczach. Donald Trump zostanie ponownie prezydentem. Globalizacja zostanie unieważniona na rzecz rozwoju wewnętrznej gospodarki amerykańskiej. Korporacje zostaną podzielone i podporządkowane państwu, a Chiny skutecznie powstrzymane w ich światowej ekspansji. Sam bym tego chciał ze względu na interes Polski – jak go widzę i rozumiem.

Czy to wezwanie Samuela Huntingtona nie przypomina Wam wezwania i przestrogi polskiego prymasa, Stefana Wyszyńskiego: Albo Polska będzie katolicka, albo nie będzie jej wcale?

Jak to się ma do siły państwa i narodu, do gospodarki, spekulacji i fałszywych pieniędzy? I po co piszę o wartościach duchowych w tekście o pieniądzach? Otóż występuje tu prosty związek przyczyna-skutek, chociaż upadłe elity twierdzą coś zgoła przeciwnego. Upadłe elity, którym pozwoliliśmy zarządzać naszymi narodami. I które doprowadziły do negacji związku przyczyna-skutek w ocenie zjawisk lokalnych i światowych w umysłach młodych ludzi. Przecież sami uwierzyliśmy, że ornitolog nie musi latać, a drogowskaz iść w kierunku, który wskazuje. Prawda, że śmieszne?

Tymczasem odrzucenie wartości duchowych, które ukształtowały naszą łacińską cywilizację, teraz owocuje jej upadkiem w świecie i w naszych narodach. Tak upadła I Rzeczpospolita i tak może upaść Ameryka. Jej elita już nie wierzy w wartości, które stworzyły najpotężniejsze państwo wolnych obywateli.

Bo jeżeli tracimy wiarę w Boga, który stworzył nas równymi i wolnymi, to co nas powstrzyma przed wykorzystaniem i zniewoleniem słabszych na ciele i umyśle?

Albo przed zdeprawowaniem, skoro słowa Pana Jezusa o kamieniu młyńskim i utopieniu jako lepszym wyborze dla tych, co gorszą maluczkich, wywołują na naszym obliczu jedynie uśmiech politowania?

To dlatego, po uznaniu Dekalogu i nauki Jezusa za bajeczki dla niedouczonych, możemy myśleć już tylko o własnej doczesności. O urządzeniu się w szczęśliwości i dostatku kosztem ogromnych ciemnych mas, bo już przecież nie naszych bliźnich.

To dlatego możemy fałszować pieniądz, doprowadzać do upadku firmy i lokalne rynki. Grać bezkarnie na giełdzie i pompować kolejne spekulacyjne bańki na mieszkania, kawę, ropę, na cokolwiek. A wszystko w oderwaniu od myślenia o losie i życiu właścicieli i pracowników firm, a nawet całych narodów. I swoich państw, rzecz jasna.

Gdy przypomnimy sobie jeszcze raz składowe amerykańskiego credo, to już możemy się zacząć śmiać. Zwłaszcza teraz, w czasie rzekomej pandemii Covid-19.

Wolność? – chyba co do kształtu i koloru obowiązkowej maseczki. To samo dotyczy równości, demokracji – możemy jeszcze zagłosować na określoną grupę interesu (chociaż w Stanach nie jest tak źle, jak w Polsce i Europie). I co jeszcze znaczą prawa człowieka, rządy prawa i indywidualizm? Przecież obecne rozumienie tych pojęć jest kompletnie sprzeczne z rozumieniem ich twórców, amerykańskich Ojców-Założycieli.

I wreszcie własność prywatna.

Cały spekulacyjny mechanizm obecnej światowej gospodarki jest nastawiony na zniszczenie własności prywatnej. W interesie korporacji, przeciwko człowiekowi – posiadaczowi firmy, ziemi, domu.

Chociaż jeszcze do Margaret Thatcher (1979–90) wiedzieliśmy, że upowszechnienie własności stanowi fundament stabilności państwa i konserwatywnego ładu społecznego. Temu zniszczeniu służy również ogólnoświatowa kampania odchodzenia od pieniądza w jego dotychczasowej, fizycznej postaci. Kreowanie z niczego ogromnych pieniędzy (rzekomo ratujących gospodarkę) i atak na pieniądz w postaci fizycznej (monet i banknotów) ma spełnić jeden cel. Ten cel to ostateczne zniszczenie materialnej – a co za tym idzie każdej – niezależności zwykłego Jana Kowalskiego i Johna Smitha od państwa podporządkowanego korporacjom.

Po ogromnym kryzysie, który niechybnie nastąpi, i utracie większości majątku i oszczędności, zdecydowana większość z nas będzie chciała bezpieczeństwa na każdych warunkach. I takie bezpieczeństwo dostaniemy, na przykład w postaci punktów przysługujących nam na przeżycie miesiąca. Najmniej przydatni dostaną 100. Korpo-szczurki dostaną 200–300 i w ramach tej walki będą się wzajemnie zagryzać w interesie korporacji. Politycy dostaną od 300 do 1000 i tu będzie dopiero rzeźnia.

Wszyscy zostaniemy pozbawieni indywidualnej własności i pieniądza – miernika jej wartości. Będziemy wszystkiego jedynie używać, na poziomie zależnym od naszej przydatności dla władców świata.

W ten sposób oprócz własności i pieniądza pozbawieni zostaniemy indywidualnej wolności, o prawach i demokracji nie wspominając. W ten sposób upadnie amerykańskie Imperium Wolności. Nie tyle w wyniku przegranej wojny z Chinami (oczywiście, że się przyłączą ze swoją armią i systemem), ile w wyniku wewnętrznej przegranej wartości, które to państwo zbudowały.

Samuel Huntington jako lekarstwo na odbudowę potęgi Stanów Zjednoczonych – Imperium Wolności – wskazał odrodzenie religijne (=moralne). No dobrze, ale przecież 85% Amerykanów deklaruje swoją głęboką wiarę w Boga. Gdyby to była ta sama wiara, jaka cechowała Ojców-Założycieli, to żadne odrodzenie nie byłoby potrzebne. I żaden kandydat nie musiałby krzyczeć: Make America Great Again!

I właśnie tym dylematem zajmę się w najbliższym czasie. Nie martwcie się, nigdzie nie wyjeżdżam. Zagubionych chrześcijańskich głów mamy w Polsce pod dostatkiem J

Jan Azja Kowalski

Norma personalistyczna Karola Wojtyły. Utylitarystyczne uznanie przyjemności za podstawowe dobro jest zasadniczym błędem

Oto cel ludzkiego życia, czyli szczęście, człowiek może osiągać w kształtowaniu siebie i otoczenia przez swoje czyny. Popularnie wyraża się to frazą: „przez dobre uczynki do zbawienia”.

Teresa Grabińska

Nikt nie zaprzeczy, że czyn ludzki powinien być pożyteczny, albo inaczej – użyteczny (łac. utilitis). Rzecz jednak w tym, co owa użyteczność oznacza: użyteczny ze względu na co, dla kogo? Skoro użyteczny, to urzeczywistniający jakieś dobro. A skoro idzie o dobro, to ostatecznie problem znajduje rozwiązanie w teorii bytu (w tym – człowieczego) i w pochodnej jej etyce (gdy ma się na uwadze system filozofii).

Najbardziej współcześnie rozpowszechnionym w świecie euroatlantyckim rozumieniem użyteczności czynu jest to, które pochodzi z trzechsetletniej tradycji rozwijania filozofii utylitarnej – na początku także we Francji, ale równolegle i konsekwentnie po dziś dzień – w kręgu brytyjskim. Na temat zalet i wad utylitaryzmu teoretycznego i praktycznego napisano setki, a pewnie i tysiące tomów. (…)

Jeśli zacząć od spełniania się człowieka w życiu doczesnym, to wypada przywołać różne koncepcje po grecku rozumianego szczęścia. Ten starożytny spór po mistrzowsku odsłonił Władysław Tatarkiewicz w traktacie O szczęściu.

Przeważyło w Grecji i potem było szeroko rozpowszechnione Arystotelesowskie pojmowanie szczęścia, które współcześnie zdaje się być zapominane. Arystoteles utożsamił szczęście z eudajmonią, czyli z posiadaniem najcenniejszych dóbr i odróżnił ją od błogości.

Uważał bowiem – jak podsumował Tatarkiewicz – „że gdy na człowieka sprzysięgną się złe losy i odbiorą mu dobra zewnętrzne, jeśli np. będzie chory i samotny, to choć będzie mieć dobra najwyższe, nie będzie doznawał błogości, będzie (…) ‘eudaimon’, ale nie ‘makarios’”.

[related id=124184]W tym rozróżnieniu eudajmonii i błogości można dostrzec dwa momenty. Po pierwsze – tzw. pełnia szczęścia wymaga przeżywania obu stanów, wszak Arystotelesowski człowiek jest jednią psychofizyczną. Po drugie – najwyższe dobra mają charakter obiektywny, a ich osiąganie jest procesem i wynikiem doskonalenia w dzielnościach (sprawnościach) etycznych; stan błogości jest zaś przeżyciem subiektywnym i zależnym (nie dla każdego w jednakowy sposób) od zewnętrznych warunków życia i kondycji własnej cielesności. Np. męstwo, jak było to przybliżane we wrześniowym „Kurierze WNET”, jest koniecznym warunkiem w osiąganiu eudajmonii, nie zaś błogości; w czynach mężnych odsuwa się przeżywanie stanów błogości. (…)

Nie odnosząc się tu do długiej historii znaczenia pojęcia ‘przyjemność’ i jego relacji do ‘szczęścia’, trzeba przede wszystkim przypomnieć osiemnastowiecznego angielskiego filozofa Jeremy’ego Benthama, który we Wprowadzeniu do zasad moralności i prawodawstwa nadał szczęściu jako przyjemności bardziej zobiektywizowaną i ocenianą rozumem postać. Zgodnie z nowym zwyczajem XVII/XVIII w. matematyzowania wiedzy, wprowadził tzw. rachunek przyjemności (szczęścia) – calculus of pleasure (felicific calculus).

Wartość przyjemności (subiektywnie odczuwanego szczęścia) mierzy się – według Benthama – siedmioma ilościowymi i jakościowymi wskaźnikami charakteryzującymi stan odczuwania przyjemności: intensywnością jej przeżywania, czasem trwania, pewnością jej osiągnięcia, bliskością (dostępnością), płodnością w generowaniu dalszych przyjemności, czystością (brakiem współwystępowania cierpienia), zasięgiem.

Zasięg jako kryterium w rachunku szczęścia oznacza odczuwanie przyjemności równocześnie przez inne osoby. Im większa jest ich liczba, tym wyższa jest wartość przyjemności i powszechniejszy stan szczęśliwości. To głównie ten czynnik jest punktem wyjścia do sformułowania tzw. zasady użyteczności (łac. principium utilitatis) działania w skali społecznej. Jest ona równocześnie kryterium moralnej kwalifikacji czynu.

Tym większym dobrem czyn skutkuje, im „jego tendencja do pomnożenia szczęścia społeczeństwa jest większa od ewentualnej tendencji do zmniejszenia go”. Przy czym dobro (przekładające się na szczęście) jest tu rozumiane jak użyteczność wszelkiego ludzkiego wytworu (materialnego lub niematerialnego), czyli „właściwość jakiegoś przedmiotu, dzięki której sprzyja on wytwarzaniu korzyści, zysku, przyjemności, dobra lub szczęścia (wszystko to w obecnym przypadku sprowadza się̨̨ do tego samego) lub (co znowu sprowadza się̨̨ do tego samego) zapobiega powstawaniu szkody, przykrości, zła lub nieszczęścia zainteresowanej strony”. (…)

Karol Wojtyła, jeszcze przed opracowaniem swojej teorii sprawczości ludzkiego czynu w dziele Osoba i czyn, podjął w studium etycznym Miłość i odpowiedzialność krytykę teorii i praktyki utylitaryzmu z pozycji analizowania miłości oblubieńczej. Wynikiem tej krytycznej analizy było sformułowanie normy personalistycznej, która ma zasięg uniwersalny.

K. Wojtyła pisał: „Dla utylitarysty człowiek jest podmiotem obdarzonym zdolnością myślenia oraz wrażliwością. Wrażliwość czyni go żądnym przyjemności, a każe mu odsuwać przykrość. Zdolność myślenia zaś, czyli rozum, jest człowiekowi dany po to, ażeby kierował swym działaniem w sposób, który zapewni mu maximum przyjemności przy minimum przykrości”.

Podstawowym błędem etyki utylitarnej jest – według Karola Wojtyły i jak to zostało też przedstawione powyżej – uznanie przyjemności za podstawowe dobro, podczas gdy „[p]rzyjemność z istoty swojej jest czymś ubocznym, przypadłościowym, co może pojawić się przy sposobności działania”.

Przede wszystkim jednak K. Wojtyła wskazywał na podstawową sprzeczność między specyficznie chrześcijańskim (choć zapowiadanym już w Starym Testamencie) przykazaniem miłości a zasadą użyteczności. (…)

W utylitaryzmie, aby połączyć dobro indywidualne ze społecznym, zgodnie z zasadą użyteczności trzeba wprowadzić „harmonizację egoizmów”, co jest w praktyce możliwe tylko za pomocą miękkiego lub twardego przymusu. (…)

Zasada użyteczności zasadniczo jest zatem zniekształceniem rozumienia miłości, będącym – jak pisał Karol Wojtyła – „z samej istoty takiego ujęcia (…) pozorem, który należy pieczołowicie pielęgnować, ażeby się nie odsłoniło to, co się pod nim naprawdę kryje: egoizm”. I nie należy tego odnosić wyłącznie do miłości oblubieńczej. (…)

Zasada użyteczności nie może stać się podstawową normą moralną, może natomiast w uszczegółowionej postaci służyć jako dyrektywa skutecznego działania. Szeroką moralną perspektywę otwiera zaś, wcale w istocie nienowa, Wojtyłowa norma personalistyczna – w jej przesłaniu negatywnym (przypominającym imperatyw praktyczny Kanta) i pozytywnym (artykułującym przykazanie miłości bliźniego). W oryginale ma ona postać: „osoba jest takim dobrem, z którym nie godzi się używanie – które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowartościowe odniesienie do niej stanowi tylko miłość”.

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Szczęście a użyteczność. Norma personalistyczna Karola Wojtyły” znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Szczęście a użyteczność. Norma personalistyczna Karola Wojtyły” na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Brona: Będzie trwała rywalizacja między USA a ChRL o to, kto poleci na Księżyc. Chodzi o to, by go skolonizować

Dr Grzegorz Konrad Brona o Nagrodzie Nobla z dziedziny fizyki, polskim wkładzie w eksplorację kosmosu i chińskich staraniach o przełamanie amerykańskiej hegemonii w tej dziedzinie.

Istnienie czarnych dziur przewidział w 1915 r. Albert Einstein.

Dr Grzegorz Konrad Brona zauważa, że autor teorii ogólnej względności nie wierzył w możliwość istnienia czarnych dziur i starał się „wyrzucić je” ze swojej teorii. Za badania nad czarnymi dziurami przyznano tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki. Laureatami są Roger Penrose, Reinhard Genzel i Andrea Ghez.

W 1965 r. Roger Penrose wykazał matematycznie, że jeżeli masa zaczyna się zapadać, gdzieś w przestrzeni tworzy nieskończenie gęste skupienie materii, zakrzywia nieskończenie przestrzeń, pojawia się dzielenie przez zero- całkowita osobliwość fizyki.

Pozostała dwójka odkryła istnienie czarnych dziur. Odkryty przezeń obiekt ma masę czterech milionów mas Słońca. Stephen Hawking odkrył z kolei, że czarne dziury po pewnym czasie parują, czyli się rozpadają. Czarne dziury osiągać mogą różne rozmiary, wskazuje nasz gość:

W świecie mikro istnieją prawa grawitacji, które pozwalają na zaistnienie czarnych dziur o wielkości protonu, elektronu, czy nawet mniejszych.

Powstałe w wyniku rozpadu gwiazd czarne dziury mają masę zazwyczaj kilkukrotnie większą od gwiazd. Największe, położone w centrum wszechświata osiągają masę kilku milionów Słońc.

Były prezes Polskiej Agencji Kosmicznej zdradza, jak wygląda polska eksploracja kosmosu. Przypomina, że  Centrum Badań Kosmicznych PAN istnieje od pół wieku, w trakcie którego współpracowała przy projektach radzieckich, europejskich i amerykańskich. Eksploracja kosmosu jest kolejną areną rywalizacji chińsko-amerykańskiej. Ci ostatni obecnie wciąż dominują, ale Chiny wykorzystują posiadane przez siebie możliwości.

Następne 10-15  lat będzie trwała rywalizacja między tymi mocarstwami o opanowanie technologii pozwalającej ponownie wysłać człowieka na Księżyc.

Fizyk wskazuje, że być może w niedalekiej przyszłości będziemy czerpać z zasobów naturalnych Księżyca. Chodzi zwłaszcza o Hel-3 – formę pierwiastka helu rzadko spotykaną na Ziemi, której używa się w reaktorach fuzyjnych.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Prof. Wysmołek: Czarna dziura waży cztery miliony mas Słońca. Centrum czarnej dziury nie widać

Zerowy fizyczny rozmiar osobliwości, teoria względności i wieczny powrót. Prof. Andrzej Wysmołek o badaniach Rogera Penrose’a, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki.

Prof. Andrzej Wysmołek zdradza, ile waży czarna dziura. Na stosunkowo małych obszarze może się zmieścić masa czterech milionów Słońc. Zauważa, że laureat tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki udowodnił coś, w co sam Albert Einstein powątpiewał.

Roger Penrose otrzymał Nagrodę Nobla za to że pokazał że w zasadzie z ogólnej teorii względności wynika istnienie czarnych dziur.

Ogólna teoria względności ma w sobie, zgodnie z tym, co udowodnił laureat, wbudowane w sobie istnienie czarnych dziur. Gość Wolności Wnet wskazuje na problem osobliwości, takich jak zmniejszanie rozmiarów obiektu, przy zachowaniu jego masy, aż do momentu, gdy mierzy on „0,00000”. Od takiego punktu prawdopodobnie zaczął się Wielki Wybuch. Obecnie do teorii o Wielkim Wybuchu dochodzą teorie kwantowe.

Im więcej wiemy, tym więcej jesteśmy w stanie postawić pytań.

Prof. Wysmołek potwierdza, że zasada zachowania energii wciąż w fizyce obowiązuje. Dodaje przy tym, iż w przypadku eksperymentów energia tymczasowo może nie zostać zachowana. Wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego odnosi się do problemu Pierwszego Poruszyciela. Zauważa, że

Roger Penrose ma taką koncepcję, że te wszechświaty się powtarzają. Są eony i jeden się kończy, a drugi zaczyna.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki. Wykład prof. Kazimierza Koraba w Akademii Wnet

Lewica odrzuca „ordo” w imię neutralności i tolerancji oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez „ordo” przed nikim i niczym nie odpowiada.

Kazimierz Korab

Opracowanie Joanna Pyryt

Konspekt wykładu prof. Kazimierza Koraba pt. „Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki”, wygłoszonego w Akademii Wnet 19 września br.

Bez precyzyjnego zdefiniowania pewnych powszechnie przyjętych fałszywych pojęć trudno dobrze zrozumieć współczesne zniewolenie myślowe. Mamy do czynienia z wojną ideologiczną prowadzoną przez lewicę, która pod hasłami wolności i neutralności w istocie neguje wszelką aksjologię, porządek (ordo), chce pozostawić ludzi bez oparcia w prawie naturalnym i doprowadzić do zaniku naturalnych zasad i więzi społecznych. W tym celu tworzy liczne, coraz to nowsze ideologie, chętnie prezentowane i promowane przez współczesne uniwersytety w imię postępu i nowoczesności.

Stawianie oporu przez środowiska konserwatywne, zwane też prawicowymi, nie jest łatwe – przede wszystkim dlatego, że posługują się one wykształconym na uniwersytetach językiem lewicy i wytworzonymi przez nią fałszującymi pojęciami (np. ‘wolność’ to nie „wolna wola wyboru między dobrem a złem”, ale „pełna swoboda odrzucenia wszelkich zasad, łącznie z obrazem rzeczywistości”).

Profesor Korab podkreśla jednocześnie, że konserwatyzm nie oznacza wstecznictwa i oglądania się w przeszłość, lecz kontynuację tego, co dobre z przeszłości, wytworzonego przez poprzednie pokolenia. To znaczy: zachowujemy to, co dobrze się sprawdziło, naprawiając i porzucając błędy. Stąd – ponieważ prawica nie tworzy nowych ideologii – może jedynie odrzucać fałszywe ideologie lewicy. Osiemnastowieczny filozof i polityk Edmund Burke, analizując rewolucję francuską, mógł jedynie powiedzieć 'nie’, zaprzeczając jej ideom.

Politykę tworzą w istocie trzy zasadnicze elementy: porządek i ład (ordo), władza, społeczność.

Lewica w istocie odrzuca ordo w imię neutralności i tolerancji (Kościół to właśnie ordo, a więc jest nieodłącznym elementem polityki i stawia Boga ponad władzą) oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez ordo w rzeczywistości przed nikim i niczym nie odpowiada. W takiej sytuacji trójpodział władzy w istocie jest narzędziem despotyzmu, ewentualnie państwa totalitarnego.

Warto też precyzyjnie zdefiniować pojęcia republiki i demokracji oraz ustroju i systemu.

Republika, jak wskazuje nazwa, to rzecz wspólna, a więc władza w imię wspólnego interesu, podczas gdy demokracja wychodzi od interesu poszczególnego człowieka, więc w istocie promuje egoizm i konflikt sprzecznych interesów.

Warto też odróżniać ustrój od systemu. W pewnym uproszczeniu ustrój to porządek prawnie zapisany, a system to realna władza, sieć powiązań ludzi w różnych miejscach zarządzania (tu jako przykład posłużył PRL – gdzie w ustroju występował sejm, Rada Państwa, a nie istniał taki organ jak Pierwszy Sekretarz PZPR, który jednak sprawował rzeczywistą władzę i był za granicą przyjmowany jako głowa państwa).

Dla zobrazowania antynomii lewica – prawica w polityce wykładowca przywołał Księcia autorstwa Machiavellego przeciw Erazma z Rotterdamu De institutione principis christiani.

Aby bronić się w wojnie ideologicznej, warto zauważyć jej trzy reguły:

  1. neutralność – zabrania się oceniać, bo ocena to dyskryminacja (tym samym zastępuje się chrześcijaństwo ideologią, co prowadzi do utraty tożsamości),
  2. prymat walki z wrogami – prymat idei nad człowiekiem (dlatego można wykorzystać wszelkie narzędzia nawet przeciw człowiekowi, byle zapewnić panowanie ideologii),
  3. rewolucja aksjologiczna – wprowadza się ideologiczne zasady normatywne (np. głosi się wolność, ale wprowadza się przymus akceptowania wolności zdefiniowanej przez ideologów). Te ideologiczne zasady są wprowadzane do prawa – a potem następuje obrona „państwa prawa”.

W myśli konserwatywnej, chrześcijańskiej człowiek rodzi się wolny, ma zdolność oceniania, rozróżniania dobra i zła oraz możliwość wolnego wyboru drogi postępowania. Tymczasem rewolucja głosi wolność i równość przy rzeczywistym zniewoleniu jednostki: wolność oznacza odrzucanie zasad; uniemożliwia się ocenę jako wartościującą, a to powoduje mnożenie prawa i urzędników je wdrażających.

Oczywiście jest to bardzo skrótowy konspekt w wykładu. Warto zajrzeć do książki profesora Kazimierza Koraba, o której prof. Andrzej Nowak napisał: „To wyjątkowo oryginalna, oddalona od politologicznej sztampy analiza świata polityki w ujęciu systemowym, ustrojowym i filozoficznym zarazem. Ważne dzieło!”.

Natomiast sam autor mówi o swojej książce: „Po największym w dziejach sponiewieraniu polityki przez dwudziestowieczne systemy totalitarne pragnę bronić jej wielkości, godności i czystości”.

Prof. Kazimierz Korab jest autorem książki Polityka. Zmierzch czy odrodzenie?, a obecnie czeka na wydanie jego książka o współczesnej wojnie ideologicznej.

Kontakt w sprawie zapisów na spotkania Akademii Wnet: [email protected].

Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, zatytułowane „Polityka sponiewierana przez ideologię”, znajduje się na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, pt. „Polityka sponiewierana przez ideologię”, na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Praktyczne konsekwencje ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce mogą być katastrofalne. Głos pracownika naukowego

Występuje rozdwojenie jaźni co do „zasad etycznych” i „dobrych praktyk”, zwłaszcza gdy nie przeprowadzono w Polsce lustracji w środowisku akademickim, a wątpliwe zasady i praktyki się utrwaliły.

Teresa Grabińska

1 października 2019 r. weszła w życie długo dyskutowana w środowisku akademickim tzw. Ustawa 2.0, która ostatecznie przybrała postać ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce (PoSWiN). Obecnie obowiązuje (od 24.06. do 31.12.) jej wersja opublikowana w Dzienniku Ustaw 2020.85. Do tej wersji odnosić się będzie poniższy komentarz. Ustawa jest systematycznie wdrażana do 31.12.2023 r., z poprawkami przedłużenia niektórych terminów ze względu na epidemię koronawirusa. Została szumnie nazwana „Konstytucją dla nauki”. (…)

PoSWiN jest ustawą niedoskonałą, a w swych najbardziej ogólnych konsekwencjach – nawet groźną dla zachowania polskiej kultury, nie tylko naukowej.

Zapewnienia, także w zapisie ustawy, o ścisłym nawiązaniu do „standardów międzynarodowych” nie mogą w taki sam sposób dotyczyć wszystkich dziedzin nauki. Gdy taki nieprecyzyjny zapis staje się prawem ogólnie obowiązującym, marginalizuje rozwój kultury polskiej oraz żywotne dla społeczeństwa polskiego obszary badań. (…)

Nazewnictwo: z jednej strony – ‘nauka’, z drugiej – ‘badania’

W porównaniu z terminem ‘badania’, ogólniejszym i tradycyjnie związanym z kulturą europejską jest ‘nauka’, czyli wytwór kultury w postaci usystematyzowanych wyników poznania, którego celem jest dotarcie do prawdy (jak zresztą głoszą pierwsze słowa Preambuły PoSWiN) mniej lub bardziej ogólnej. Tak rozumiana nauka jest wytworem specyficznie europejskim, wywodzącym się z filozofii antyku. Narzędziem poznania naukowego jest metoda badawcza – racjonalno-empiryczna. Badanie zaś samo w sobie tradycyjnie nie jest celem poznania.

Współcześnie – m.in. za sprawą popularyzacji nurtów postmodernizmu i ustaleń tzw. teorii krytycznej neomarksistowskiej szkoły frankfurckiej – modne jest kwestionowanie wszelkich sądów oraz indywidualizacja (w sensie jednostki lub konkretnej grupy) relacji podmiot-przedmiot, także w poznaniu i interpretacji faktów. Taka postawa rzeczywiście faworyzuje szczegółowe badania w celu doraźnej diagnozy i zastosowań, nie zaś rozumienie faktów i przybliżanie się do prawdy, choćby w Popperowskim procesie verisimilitude. Badanie ma się stać celem samym w sobie, a na podstawie wynikających z nich szczegółowych ustaleń może służyć manipulowaniu taką lub inną rzeczywistością. Badanie wcale nie musi być nakierowane na prawdę, może np. służyć wyłącznie celom społecznym lub politycznym tych, którzy łożą na owe badania.

Nauka jako w miarę spójny system twierdzeń ma funkcje wyjaśniające, wyniki badań zaś nie. Natomiast w lansowanych ideologiach skrajnie liberalistycznych nauka jako system jest ograniczeniem wolności interpretacji i wyjaśnień, badania zaś nie.

Ponadto w świecie kultury zachodniej dawno oddzielono ‘science’ od ‘art’. ‘Science’ to twarda wiedza o faktach empirycznych, tradycyjnie jeszcze ubrana w teorię (ale w tym świecie rozumianą bardziej jak spekulacja niż pewne odbicie prawdy o takiej lub innej rzeczywistości), ale najlepiej w teorię ilościową, która się przekłada na technologiczne zastosowania. ‘Art’ natomiast to humanistyka, a więc – według tej dychotomicznej klasyfikacji – ot, taka po prostu narracja o jakiejś rzeczywistości, mająca walor inspiracji lub estetyczny (bliższa literaturze). W kulturze łacińskiej (a więc i polskiej) termin ‘nauka’ jest szerszy znaczeniowo niż ‘science’. W zapisach PoSWiN występuje nieporządek w stosowaniu pojęć ‘nauka’ i ‘badania’. (…)

Wolność nauczania i badań naukowych a odpowiedzialność kadry akademickiej za wychowanie pokoleń

W zapisach PoSWiN występuje pewna sprzeczność między tzw. wolnością nauczania, przysługującą nauczycielom akademickim, a realizacją celów nauczania studentów. W art. 3.1 „Podstawą systemu szkolnictwa wyższego i nauki jest wolność́ nauczania, twórczości artystycznej, badań naukowych i ogłaszania ich wyników oraz autonomia uczelni”. Natomiast w art. 11.1 „Podstawowymi zadaniami uczelni są: (…); 7) wychowywanie studentów w poczuciu odpowiedzialności za państwo polskie, tradycję narodową, umacnianie zasad demokracji i poszanowanie praw człowieka; (…)”.

„Wolność nauczania” w naukach humanistycznych (w tym – historycznych) i społecznych nie zawsze pozostaje w zgodzie z „tradycją narodową” i „odpowiedzialnością za państwo polskie”.

Brak hierarchii wartości przekazywanych młodemu pokoleniu, uważanej w ruchach radykalnie liberalistycznych za ograniczenie wolności, nie pozwala spełnić należycie zadań uczelni. Bez przybliżenia hierarchii wartości, w nakierowaniu na badania dla nich samych (z inspiracji sponsorów) i ze zdawkowo zaserwowaną „prawdą”, art. 11.1 (7) może stać się bezprzedmiotowy. Ustawodawca dalej brnie tą koleiną w art. 3.2: „System szkolnictwa wyższego i nauki funkcjonuje z poszanowaniem standardów międzynarodowych, zasad etycznych i dobrych praktyk w zakresie kształcenia i działalności naukowej oraz z uwzględnieniem szczególnego znaczenia społecznej odpowiedzialności nauki”.

Treść art. 3.2 to następny przykład w PoSWiN swoistego zaklinania nazewnictwem rzeczywistości norm kulturowych i moralnych.

Nie bardzo wiadomo, co oznaczają „standardy międzynarodowe”. Przecież nie wszystkie w relacjach między narodami są jednakowe. Czy chodziłoby o politykę ONZ lub UE? Ale to – z jednej strony – za mało na standardy (bo nie są ogólnie przyjęte), a z drugiej – za dużo (bo nie dość uwzględniają lokalne różnice kulturowe).

Podobnie występuje rozdwojenie jaźni w związku z „zasadami etycznymi” i „dobrymi praktykami”, zwłaszcza gdy nie przeprowadzono w Polsce lustracji w środowisku akademickim, a wątpliwe zasady i praktyki „minionego okresu” się utrwaliły. Szybka zmiana pokoleniowa środowiska akademickiego (lansowana w PoSWiN) nic tu nie zmieni na lepsze.

System grantów

(…) w dyscyplinach „art”, mimo dobrze na Zachodzie prosperujących fundacji o różnym profilu światopoglądowym, wiodące uczelnie są wylęgarnią ideologii na zamówienie określonych kół ekonomicznych i politycznych.

W Polsce intratne (jak na polskie warunki) zamówienia przychodzą z zewnątrz i bywa tak, że w zakresie humanistyki, nauk społecznych i sztuki szkodzą kulturze polskiej, „tradycji narodowej” i ostatecznie polityce.

Z powodu małej ilości pieniędzy na rozwój nauki w Polsce, może dochodzić w przydzielaniu grantów za pośrednictwem rodzimych centrów do zjawisk dyskryminacji, kumoterstwa i korupcji, ale też i wzrostu pospolitej biurokracji. (…)

Finansowanie nauki polskiej w świetle PoSWiN powinno się stać przedmiotem oddzielnej analizy. Nie tylko bowiem zagrożone są badania służące rozwojowi kultury narodowej i rozwiązywaniu specyficznych lokalnych problemów, z powodu narzucania tematyki przez politykę grantów, ale całkiem realne jest zubożenie i tak mizernych funduszy na naukę z powodu – znowu skądinąd ważnego nawiązania do „standardów międzynarodowych” – tj. opłacania, i to sowitego (bo proporcjonalnego do możliwości zachodnich sponsorów), zagranicznych publikacji, które dają punkty niezbędne do zdobycia kategorii A+, A lub B+, pozwalających uzyskać uczelni status akademicki i wyższy oraz prawo do nadawanie stopni naukowych. (…)

Dyskryminacja seniorów po 67 i 70 roku życia

W świetle tzw. „międzynarodowych standardów” nie wolno dyskryminować przeróżnych mniejszości, wprowadza się prawa dziecka, osób niepełnosprawnych itd., natomiast w PoSWiN bezwzględnie pozbawia się pracowników naukowych po 67 roku życia realnego wpływu na zarządzanie uczelnią i promowanie kadry naukowej, kiedy właśnie późniejszy wiek w tej profesji pozwala na przekazywanie w najbardziej wolny sposób wieloletniego doświadczenia.

Jeśli zaś ustawodawca był zatroskany o stan mentalny seniorów, to, jak pokazują badania, nie od dziś zresztą, intensywne operacje umysłowe raczej przedłużają w czasie sprawność funkcji mózgu niż ją skracają. Jeśli zaś dyskryminacja seniorów ma być – w zamyśle ustawodawcy – substytutem lustracji, nieprzeprowadzonej w środowisku akademickim, to zabieg jest bliższy przysłowiowemu wylaniu dziecka z kąpielą niż realizacji tak określonego celu. Trzydziestoletniej (po 1989 r.) selekcji kadry według starych, także ideologicznych kryteriów (zwłaszcza w naukach humanistycznych i społecznych, i to w wiodących ośrodkach akademickich) on nie unieważni.

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „O praktycznych konsekwencjach wybranych artykułów ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” znajduje się na s. 10 i 11 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „O praktycznych konsekwencjach wybranych artykułów ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” na s. 10 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego