Irena Sendler uhonorowana pomnikiem w Wielkiej Brytanii

Ambasador Arkady Rzegocki przed pomnikiem Ireny Sendler

Park miejski w Fountain Gardens przy London Road w angielskim Newark jest miejscem, w którym w sobotę 26.czerwca 2021 odsłonięto pomnik Ireny Sendlerowej.   Irena Sendlerowa pracowała w Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego Warszawy w czasie drugiej wojny światowej. Była częścią sieci pracowników i wolontariuszy, którzy ratowali żydowskie dzieci, uwięzione w warszawskim getcie. Przekazywała im fałszywe dokumenty i organizowała schronienie wśród polskich rodzin lub w placówkach opiekuńczych, w tym […]

Park miejski w Fountain Gardens przy London Road w angielskim Newark jest miejscem, w którym w sobotę 26.czerwca 2021 odsłonięto pomnik Ireny Sendlerowej.

 

Ambasador Arkady Rzegocki odsłanie pomnik Ireny Sendler
Ambasador Arkady Rzegocki odsłania pomnik Ireny Sendler.
Żródło: Ambasada RP w Londynie

Irena Sendlerowa pracowała w Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego Warszawy w czasie drugiej wojny światowej. Była częścią sieci pracowników i wolontariuszy, którzy ratowali żydowskie dzieci, uwięzione w warszawskim getcie. Przekazywała im fałszywe dokumenty i organizowała schronienie wśród polskich rodzin lub w placówkach opiekuńczych, w tym katolickich klasztorach, ratując je przed zagładą. Niemcy, podejrzewający Irenę o jej działalność w podziemiu, aresztowali ją w październiku 1944 roku. Udało się jej jednak ukryć listę nazwisk i miejsc pobytu dzieci, dzięki czemu informacja nie dostała się w ręce Gestapo. Mimo tortur i więzienia, Irena Sendler nie wyjawiła szczegółów swoich działań. Została skazana na śmierć, ale w dniu zaplanowanej egzekucji udało się jej uciec, ponieważ eskortujący ją strażnicy zostali przekupieni przez Żegotę. Aż do końca wojny, zarówno Irena Sendler, jak też uratowane przez nią dzieci, żyły w ukryciu. Szacuje się, że Sendlerowa uratowała kilkaset żydowskich dzieci. Po wojnie została odznaczona m.in. złotym krzyżem zasługi oraz Orderem Orła Białego. Jako jedna z pierwszych Polek została uhonorowana tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, przyznawanym przez Yad Vashem. Irena Sendler zmarła w 2008 r.

 

Ambasador Arkady Rzegocki przed pomnikiem Ireny Sendler
Ambasador Arkady Rzegocki przed pomnikiem Ireny Sendler
Żródło: Ambasada RP w Londynie

Lilly Pohlmann, która ocalała z zagłady, jedna z ostatnich żyjących przyjaciółek Ireny Sendler, mieszka obecnie w Londynie. Tak ją wspomina po latach:

Irena była świadkiem dantejskich scen, kiedy dzieci były odbierane zrozpaczonym matkom, ojcom i dziadkom. Ciągle pytano ją: Czy możesz zagwarantować, że przeżyją? Ale ona mogła jedynie zagwarantować, że zginą, jeśli zostaną.

Pomnik został ufundowany m.in. przez Instytut Pamięci Narodowej i został ofiarowany Newark and Sherwood District Council. Niedaleko miejsca, w którym stanął pomnik Ireny Sendlerowej, znajduje się również fontanna poświęcona siostrze Ethel Harrison, która w pierwszych latach XX. wieku straciła życie, próbując uratować tonące dziecko. Autorem rzeźby jest Andrew Lilley, który tworzył ją przez 6 miesięcy.

Projekt zacząłem, gdy moja synowa opublikowała krótki film, w którym Irena Sendler wspomina czasy II wojny światowej. Byłem pod takim wrażeniem, że od razu wiedziałem, że to jest coś, czego szukałem, aby nadać mojej sztuce sens – powiedział Andrew Lilley. – Irena uosabia poświęcenie, nie rozróżniała nikogo ze względu na pochodzenie etniczne, ani religię, tylko to, co łączy nas, ludzi – i z tym się identyfikowała.

Z kolei radny David Lloyd, przewodniczący Newark and Sherwood District Council powiedział:

Istnieje głęboko zakorzeniony związek między Newark a polską społecznością. Podczas II wojny światowej polski personel wojskowy dokonał wielu poświęceń, aby powstrzymać nazistów i dalszy rozlew krwi.

Irena Sendler powiedziała kiedyś Lilly Pohlmann:

Dopóki będę żyła i miała w ciele odrobinę energii, zawsze będę głosić, że tylko dobro jest nadrzędne. Trzeba tylko zabiegać o nie za wszelką cenę i w końcu ono musi zwyciężyć.

 

Odsłonięcia pomnika dokonał ambasador RP w Londynie dr. Arkady Rzegocki.

Iza Smolarek

Alex Sławiński

Studio Dublin – 25. 06. 2021 – Sandra Maria Kwiatkowska, dr Jarosław Płachecki, Maciej Sieczak i Bogdan Feręc, Polska-IE

Piątkowy poranek w sieci Radia WNET należy do Studia Dublin, w którym informacje, przegląd wydarzeń tygodnia i rozmowy. Nie brak dobrej muzyki i ciekawostek z Irlandii. Zaprasza Tomasz Wybranowski.

W gronie gości:

  • Sandra Maria Kwiatowska – wokalistka i trenerka wokalna, od siedemnastu lat mieszkająca w Irlandii,
  • dr Jarosław Płachecki – dziekan Staropolskiej Szkoły Wyższej w Dublinie, były prezes Irish – Polish Society,
  • Maciej Sieczak – muzyk, połowa duetu „Kozyrska – Sieczak”,
  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com, Studio 37.

Prowadzenie i scenariusz: Tomasz Wybranowski

Redaktor wydania: Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak i Bogdan Feręc

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek

Wydawca techniczny: Nina Nowakowska, Aleksander Popielarz, Andrzej Karaś

Realizatorzy: Michał Mioduszewski (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin).

 

 

Tradycyjnie na początku Studia Dublin z szefem portalu Polska-IE.com Bogdanem Feręcem przypominamy sobie alfabet grecki. Alfa, Beta, Gamma i … No tak, Delta.

Irlandzki minister zdrowia Stephen Donnelly oznajmił, potwierdzając anons wicepremiera Leo Varadkar, że ostateczna decyzja o kolejnym kroku odmrożenia Irlandii z objęć koronawirusa, zapadnie w ostatniej chwili, czyli w przyszłym tygodniu.

Zwłoka ma związek z rosnącą ilością zakażeń wariantem koronawirusa Delta. Warunki zmienne są, powiedział minister Donnelly. Trzeba teraz ściśle monitorować ich rozwój. W tym i przyszłym tygodniu minister spotykać się będzie z krajowym Zespołem ds. Zdrowia Publicznego oraz przedstawicielami HSE, by na bieżąco kontrolować stan epidemiologiczny kraju.

Co do samej dynamiki wzrostu zakażeń odmianą Delta jest ona duża, bo w ubiegłym tygodniu stanowiły 5%, a w tym tygodniu już 20%. Minister uważa, że w tej sprawie, najważniejsze zdanie należy do naukowców i lekarzy.

Tutaj jeszcze jeden kamyczek do szczepionkowego ogródka, albowiem specjaliści – medycy zastanawiają się, czy osoby w pełni zaszczepione, odporne będą na nowe warianty, które obecne są teraz i przypuszczalnie mogą pojawiać się w najbliższej przyszłości. Czy czekają nas kolejne szczepienia punktujące nowe warianty koronawirusa. Wydaje się, że jednak tak.

Siedziba irlandzkiego rządu. Fot. Studio 37 Dublin (c).

Przynajmniej 5 tys. domów w Republice Irlandii zaczyna się kruszyć i przypominają budynki z serca stref wojny.  Właściciele nieruchomości wybudowanych podczas boomu gospodarczego w latach 1990 – 2000 dotkniętych problemem już zapowiadają walkę o odszkodowanie. 

Powodem tego jest mało restrykcyjne prawo budowlane, które nie wykluczało z listy materiałów budowlanych z miką, minerałem pochłaniającym wodę i dewastującym ściany i elewacje budynków głównie na północno – zachodnim skraju Irlandii w hrabstwach Mayo i Donegal. Manifestacje wściekłych Irlandczyków przeszły ulicami Dublina a rząd w kwestii pomocy pokrzywdzonym jest bardzej niż powściągliwy.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bogdanem Feręcem, szefem Polska-IE:

 

 

Hanna Dowling, były prezes Irish-Polish Society a w centrum dkotor Jarosław Płachecki podczas spotkania w Domu Polskim w Dublinie. Dr Płachecki przegląda „Trybunę Ludu” wydaną w dniu wizyty Jana Pawła II w Warszawie, w 1979 roku. Fot. archiwum H. Dowling

Z doktorem Jarosławem Płacheckim, dziekanem Staropolskiej Szkoły Wyższej w Dublinie, byłym prezes Irish – Polish Society, rozmawiał szef Studia 37 o przyszłości irlandzkiej gospodarki. Mimo złych prognoz eksporterzy w Republice Irlandii przewidują wzrost do 8% do końca 2021 r.

Enterprise Ireland to państwowa agencja odpowiedzialna za pomoc irlandzkim firmom w starcie, rozwoju i umiejętnym poruszaniu się na rynkach międzynarodowych. Eksport firm, które wspiera, utrzymuje się na stałym poziomie w 2020 r., pomimo ogromnych wyzwań i problemów związanych i z pandemią, i z Brexitem.

Trzeba jednak powiedzieć, że porównanie rok do roku eksportu i samych wyników irlandzkiej gospodarki rozpatruje się od bardzo niskiego, bo pandemicznego poziomu tych wartości. – dodał dr Jarosław Płachecki.

Eksport do strefy euro nadal rósł, zwiększając się o 1,6% do łącznej wartości 5,85 mld euro w 2020 r. Natomiast strefa euro odpowiada obecnie za 23% eksportu, czyli dwukrotnie więcej niż dziesięć lat temu.

Dublin, dzielnica biznesowa. Fot. Studio 37.

Wielka Brytania pozostaje wciąż największym rynkiem eksportowym, choć w 2020 r. skurczyła się o 3,8%. Wielka Brytania odpowiada obecnie za 29% całkowitego eksportu, co zamyka się kwotą 7,51 mld euro obecnie w porównaniu z 5,5 mld euro sprzed dziesięciu lat. Zdaniem opozycyjnych polityków wobec rządu premiera Martina nie taki straszny Brexit.

Podnoszą się jednak głosy, że Republika Irlandii może znacznie tracić w obrocie gospodarczym z Wielką Brytanią po jej wyjściu z Unii Europejskiej. Czy może to sprawić, że irlandzcy politycy będą krytyczni wobec Unii Europejskiej i tęsknym okiem patrzeć na Wielką Brytanię?

Na pewno nie dojdzie do tego, że Irlandczycy pomyślą o wyjściu ze struktur UE. Po prostu im się to nie opłaca. Samo położenie Republiki Irlandii i fakt, że jest to teraz jedyny angielskojęzyczny kraj w zjednoczonej Europie przekłada się na zyski dla wyspy. – zauważa dr Jarosław Płachecki.

Dr Jarosław Płachecki i Tomasz Wybranowski rozmawiali także o zbliżającej się rocznicy XXX-lecia powstania Polskiej Ambasady w Dublinie i przygotowywanych z tej okazji publikacji. Warto jednak pamiętać, żę stosunki dyplomatyczne między Rzeczpospolitą Polską a Republiką Irlandii nawiązano dużo wcześniej:

Irlandzko-polskie stosunki dyplomatyczne nawiązano w 1929 roku. Wtedy Wacław Tadeusz Dobrzyński został Konsulem Generalnym Polski w Irlandii. W czasie II Wojny Światowej Irlandia zachowała neutralność, a polski konsulat w Dublinie działał nieprzerwanie.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z doktorem Jarosławem Płacheckim:

 

andra Maria Kwiatkowska pod niebem mistycznym krainy druidów i prastarych Celtów.

 

Kolejnym gościem jest Sandra Maria Kwiatkowska, wokalistka i trenerka wokalna. Sandra Maria Kwiatkowska jest rodowitą tczewianką, któa od 17 lat żyje, pracuje i rozwija swoje talenty pod niebem Irlandii. Jakie talenty? Dowiecie się tego piękne słuchaczki i zacni słuchacze z serwisu internetowego Sandry Marii, pod adresem heartsinging.eu.

Jej pasją jest śpiew, który pochodzi z serca i osadzony jest w ciele. Pomaga również innym w odnajdywaniu siebie poprzez głos oraz uczy techniki wokalnej.

Razem ze swoim partnerem, producentem muzycznym Marcinem Ciszczoniem (znanym pod pseudonimem Martin Emiji) tworzą muzykę, której przesłaniem jest empatia, otwartość serca, miłość do natury i samorozwój.

Sandra Maria zdradziła Tomaszowi Wybranowskiemu, że na Szmaragdową Wyspę przyciągnęła ją muzyka zespołu Clannad.

Irlandia jest magiczna. Myślę, że ten ląd coś w sobie ma. – dodała Sandra Maria Kwiatkowska.

Po niemal dwóch latach od stworzenia anglojęzycznego projektu „I’m Your Dirty Sacred”, poczuła, że

Po latach śpiewania w języku angielskim, pragnę powrócić do swoich korzeni. Moje piosenki zawsze odzwierciedlają mój osobisty proces w odkrywaniu siebie. Chcę pisać o rzeczach istotnych, o głębi i pięknie jakie odnajduje w życiu, o tym co mnie dotyka, wzrusza i porusza.

I tam zrodził się pomysł piosenki „Staję się sobą”. To bardzo intymne i kobiece wyznanie Sandry Marii o drodze, jaką przebyła by spotkać samą siebie w miłości i w zgodzie na to co widzi w lustrze, ale i akceptacji tego, co nie zawsze jej się w niej podobało.

Ten utwór to wyciągnięcie przyjacielskiej dłoni do samej siebie i każdej kobiety. To manifest kobiety, która odkrywa swoją moc. Nie wyobrażam sobie, by to wyznanie mogło powstać w języku innym niż ten, który ukształtował moje postrzeganie świata. – dodaje Sandra Maria Kwiatkowska. – Pragnę, by ta piosenka otwierała serca, by przysiadała na Waszym ramieniu niczym kolorowy motyl, symbol transformacji i otulała Wasze zmęczone ciała i dusze. Niech płynie z serca do serca.

W powstanie utworu i magicznego teledysku zaangażowanych było wiele cudownych ludzi. W tym muzycznym obrazku do pieśni, kobietami i dziewczęta (w bardzo różnym wieku) stworzono wielki i solidarny krąg, symbol energii żeńskiej i kobiecej jedności.

Wystąpiły w nim zwyczajne kobiety, takie jak ja i Ty, kobiety, które mają odwagę by każdego dnia stawiać na siebie, na drogę serca i bycie sobą. – przemawia do pań Sandra Maria.

Sandra Maria stwierdziłą, że ma wielkie szczęście i przywilej być otoczoną przez cudownych Polaków w Irlandii.

Tworzymy cudowne rzeczy razem.

Profil Sandry Marii znajdą państwo tutaj: letyourheartsinging, zaś Instagramowe opowieści pod tym linkiem: heartsingingsandra.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Sandrą Marią Kwiatkowską:

 

Ostatnim gościem Studia Dublin jest muzyk Maciej Sieczak, połowa duetu „Kozyrska x Sieczak”.

Maciej Sieczak mówił o długogrającym debiucie duetu „Nowe niebo”. Tkliwi dream – pop rockowcy, jak obiecali kilka tygodni temu na antenie Radia WNET, tak też dotrzymali słowa:

Dzisiaj 25 czerwca 2021 r. i tak jak obiecywaliśmy dziś ukazała się nasza debiutancka płyta „Nowe Niebo”. Na naszej stronie stronie kozyrskaxsieczak.pl można już kupić płytę i to nie tylko w wersji cyfrowej, ale i fizycznie. – cieszył się Maciej Sieczak.

Trzy singlowe rozgrzewacze (z czterech) przed premierą albumu były już słuchaczom Radia WNET doskonale znane. Dwa z nich „Powolność” i „Jestem” były naszymi częstograjami.

 

Grupa powstała w Gdańsku w 2018 roku. Przy mikrofonie, z piórem poetyckim w ręku i nucąca melodie Joanna Kozyrska – Sieczak oraz szczęśliwy gość „Studia Dublin” Maciej Sieczak. To on odpowieda za ostateczny lształ kompozycji, warstwę instrumentalną i produckję.

Na albumie duet (także w życiu prywatnym) umieścił 11 piosenek, które jak zgodnie twierdzą są znaczone cieniem ich inspiracji i przecięć wspólnych życiowych dróg i empirii.

„Nowe Niebo” to opowieść o poszukiwaniu prawdziwej twarzy w świecie pełnym ułudy (nagrania „Droga” i „Chwila”), pragnieniu szczęścia i spełnienia (przepiękny „Jestem”), a także o ocenie teraźniejszości przez pryzmat pandemii, która ludzkości dała możliwość przeanalizowania naszych celów, pragnień i prawdziwej jakośći życia (ergo wegetacji). Tam osobiście odbieram dwa finalne nagrania „Tui teraz” i „Wszystko”.

Podobnie jak pierwsza EPka zespołu, tak i długograj „Nowe Niebo” powstał w studiu Tall Pine Records pod dyrekcją i czułym uchem Łukasza Sieradzkiego. Album przeniesie nas klimatem do melodycznych i piosenkowych lat. 80. XX wieku. Kompozycje chaakteryzuje rozmach i dream popowy sznyt ze znakomitymi rockowymi zagrywkami i solówkami.

Od 6 lipca krążek będzie „Polskim albumem tygodnia Radia WNET”. Zachęcam do zakupu albumu: kozyrskaxsieczak.pl/noweniebo, a przynajmniej odsłuchu w churach dźwięków: kxs.lnk.to/noweniebo

Album jest bardzo różnorodny i na pewno nie znudzi słuchaczy. Jestem z niego bardzo zadowolony, ponieważ udało mi się przelać jako kompozytorowi całą gamę i atmosferę muzyki, którą nasiąknąłem przez ostatnie 15 lat. – powiedział Maciej Sieczak.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Maciejem Sieczakiem:

 

Współpraca: Katarzyna Sudak, Jakub Grabasz i Bogdan Feręc

 


Partner Radia WNET

      (C) Produkcja: Studio 37 Dublin Radia WNET – czerwiec 2021 roku

Studio Dublin na antenie Radia WNET od października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątek, zawsze po Poranku WNET ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Alex Sławiński oraz Jakub Grabiasz.

Zbigniew Siemaszko został na politycznej emigracji, gdy emigracji już nie było/ Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” 84/2021

W myśleniu o polityce nie kierował się emocjonalnym chciejstwem. Nie miał złudzeń nie tylko wobec nowej władzy, ale także wobec polskiego społeczeństwa, które uważał za zsowietyzowane.

Andrzej Świdlicki

Zbigniew „Nie przyjmuję” Siemaszko

Zbigniewa Siemaszkę (28 X 1923 – 2 II 2021) – emigracyjnego historyka, pisarza i publicystę znałem wiele lat, chodziłem na spotkania z nim i bywałem u niego w domu, ale najbardziej utkwił mi w pamięci jego gest w ambasadzie RP w Londynie podczas imprezy upamiętniającej Polskie Siły Zbrojne.

Sala, z powodu znaków na suficie zwana chińską, była pełna. Jak było w zwyczaju na takich uroczystościach, nie mogło obyć się bez odznaczeń. Listę odznaczonych odczytywano w porządku alfabetycznym; wywołani podchodzili do podium, gdzie mistrz ceremonii w randze wysoko postawionego dyplomaty recytował wyćwiczoną formułkę, odbierali odznaczenie i wracali na miejsce. W miarę upływu czasu oklaski stawały się coraz bardziej zmęczone, ale na sali utrzymywał się radosny gwarek, któremu sprzyjała konieczność przeciskania się między krzesłami, zwłaszcza tymi specjalnie na tę okazję dostawionymi.

Utapirowane damy na tę okoliczność nie pożałowały sobie perfum, co powodowało, że oko rozglądające się za źródłem dopływu świeżego powietrza dostrzegało, że wywietrzniki umieszczone nad drzwiami psuły harmonię chińskiego sufitu. Łysiny ich mężów jaśniały dostojeństwem, więc na sali, mimo dnia chylącego się ku zmierzchowi, panowała jasność. Goście zasiadający w pierwszych rzędach niezbyt umiejętnie skrywali poczucie wyższości nad nieszczęśnikami, którzy z braku miejsca podpierali ściany, choć zazdrościli im pierwszeństwa w drodze do baru, gdzie tradycyjnie takie imprezy miały swój finał.

Gdy wywołano Zbigniewa Siemaszkę wstał z ostatniego rzędu, poszedł do podium, odwrócił się twarzą do widowni i powiedział „Nie przyjmuję”.

Sala zamarła, ale nie na długo, bo mistrz ceremonii, obeznany z niedyplomatycznymi nietaktami, nie dał po sobie niczego poznać i tym samym monotonnym tonem wznowił wyczytywanie nazwisk na popularną w języku polskim literę „s”. Siemaszko, wówczas w zaawansowanym wieku osiemdziesięciu kilku lat, wrócił na miejsce wyniesionym z wojska sprężystym krokiem, odprowadzany zdziwionym wzrokiem pań w wieku balzakowskim.

Siemaszko pozostał na politycznej emigracji, gdy emigracji już nie było. Uważał, że po 1989 roku w Polsce nie było politycznego przełomu, narodowego ani kulturalnego odrodzenia, ponieważ Polacy uznali PRL za państwo polskie. Nie było to dla niego zaskoczeniem, bo w myśleniu o polityce nie kierował się emocjonalnym chciejstwem. Nie miał złudzeń nie tylko wobec nowej władzy, ale także wobec polskiego społeczeństwa, które uważał za zsowietyzowane.

Długo przed okrągłostołowym rokiem 1989 krytykował nostalgiczny ogląd polskiej rzeczywistości przez emigrację. W Londynie zakładano, że system komunistyczny upadnie, ponieważ naród chce niepodległości i odzyska ją dzięki współdziałaniu Zachodu, emigracji i opozycji politycznej w kraju. Życie polityczne w Polsce po wyzwoleniu od komunizmu uformuje się wokół przedwojennych stronnictw: ludowców, narodowców, socjalistów i chadeków, Zachód Polsce pomoże, by wynagrodzić nierówny rachunek za Jałtę, doceniając jej wkład w demontaż systemu; itd.

Siemaszko, podobnie jak Juliusz Mieroszewski z „Kultury”, sądził, że nowa Polska będzie wynikiem ewolucji PRL-u, a nie powrotem do państwowej tradycji II RP, choćby z tego powodu, że Polacy urodzeni w PRL byli zupełnie inni niż ich ojcowie i dziadowie.

Wskazywał, że system komunistyczny przeobraził samo pojęcie polskości, które w czasach jego młodości na Wileńszczyźnie było pojęciem chłonnym i otwartym, alternatywnym wobec rosyjsko-bizantyjskiego pojmowania człowieka jako bytu podporządkowanego państwu, a przez to ciekawym dla innych wyznań i narodowości. Po wojnie Polacy zostali zsowietyzowani w myśl stalinowskiej formuły Polski „narodowej w formie, socjalistycznej w treści”, zamknęli się w sobie i nabrali kompleksów; nie wytworzyli nowej państwotwórczej i kulturalnej elity, zdolnej zająć miejsce tej, którą stracili wskutek wojny, represji i emigracji:

„Przez dziesięciolecia komunizmu Polacy utracili szacunek dla samych siebie i dla własnej historii, i wcale go nie odzyskali. Utracili poczucie własnej wartości, dumę narodową, popadli w kompleksy niższości i dlatego tak naśladują, żeby nie powiedzieć »małpują« wszystko, co napływa z tak zwanego Zachodu. Szczególną rolę w kształtowaniu tego stanu rzeczy nadal odgrywają zmarksizowane wydziały humanistyczne uniwersytetów, które kształcą ludzi ograniczonych, pozbawionych zdolności myślenia przyczynowo-skutkowego, pozbawionych logiki” („Nowy Czas”, XI/XII 2018).

W życiu społecznym w Polsce widział fatalne skutki „połączenia galicyjskiej tytułomanii z sowieckimi zwyczajami”. Wyrazem błędnej hierarchii wartości było to, że tytuły naukowe ceniono tam wyżej niż wiedzę wynikającą z doświadczenia, zaś wiedzę, nawet jeśli tylko teoretyczną, ceniono wyżej niż charakter.

Porównywał to z praktyką brytyjską, gdzie na czele hierarchii wartości był charakter, nieco niżej umiejętność i wiedza, a dopiero na końcu naukowy tytuł. Możliwego wyjścia upatrywał we wprowadzeniu brytyjskiego systemu głosowania imiennego na poszczególnych kandydatów w wyborach, z których każdy musiał wygrać w swoim okręgu wyborczym, co eliminowało małe partie. Wątpił zarazem, by było to możliwe, gdyż „zbyt wielu czynnikom zależy na tym, żeby był bałagan, co ułatwia traktowanie państwa jako drogi dla własnej kariery i zysków” („Tydzień Polski”, 5 III 2005).

Pod pojęciem elity Siemaszko rozumiał ludzi z charakterem, zdolnych zmotywować innych, aby korzystać z ich wiedzy i umiejętności dla pożytku ogółu.

Zastanawiał się, czy trudowi przygotowania elity podoła Episkopat, ale nie widział w nim takiej skłonności. Jakością polskich elit w III RP był rozczarowany podobnie jak Giedroyć, który pod koniec życia, mimo ciągłych zapewnień, że cała nowa władza łącznie z postkomunistami wychowała się na „Kulturze”, mówił, że przeżył własny pogrzeb. Z Giedroyciem łączy Siemaszkę wieloletnia współpraca, pokrewieństwo myślenia, a także niechęć do orderów i odznaczeń licznie przyznawanych emigrantom politycznym przez nową władzę.

Ani jeden, ani drugi nie chciał stwarzać wrażenia, że pozwalając się uhonorować, dawał się nowej władzy „dokooptować”, afirmując kulawą rzeczywistość nieprzystającą do wyobrażeń.

Do przyszłości Siemaszko nastawiony był pesymistycznie: „Można przypuszczać, że z powodu braku koncepcji innej niż kontynuacja PRL i z powodu braku ludzi, którzy mogliby ją stworzyć i wprowadzić w życie, w najbliższym czasie będzie, niestety, jedynie kontynuacja obecnego stanu” (jw.).

Gdy ostatnio odwiedziłem go w zachodnim Londynie, mówił mi:

„Wydziały humanistyczne polskich uniwersytetów uczą i każą myśleć o czymś w określony sposób i żaden inny. Ich absolwenci mają ułożone sposoby tłumaczenia zjawisk, nie zastanawiają się nad nimi głębiej, poprzestając na powtarzaniu tego, co ich nauczono. Na to nakładają się różne intelektualne mody: marksizm, liberalizm, feminizm, postmodernizm i inne. Do tego dochodzą względy karierowiczowskie. Młody naukowiec myślący o karierze musi orientować się na establishment, który kształtuje opinię środowiska. Myśleć nie musi”.

Potem nieco się skorygował: „To, że nie musi myśleć, nie oznacza, że nie próbuje, ale czy myśli po polsku, jeśli uważa się za Europejczyka, a poglądy ma takie jak zagraniczna fundacja, która ufundowała mu stypendium lub przyznała grant?”.

Na wydarzenia historyczne Siemaszko patrzył z daleka i z góry, starając się, by jego ogląd był obiektywny, wolny od emigracyjnego sentymentu.

W liście do Aleksandry Rymaszewskiej pisał, że politycy II RP: Mościcki, Rydz-Śmigły i Beck nie mieli zdolności przewidywania i przyjęli błędne założenia. Uważali, że Francja, jak obiecała, ruszy do wojny z Niemcami na wszystkich frontach najpóźniej po upływie 2 tygodni od ich ataku na Polskę. Po drugie nie spodziewali się, że ZSRS wystąpi zbrojnie, mając z Polską pakt o nieagresji. Piłsudski, jego zdaniem, gdyby żył, nie popełniłby takiego samobójstwa; niewykluczone, że poszedłby na ugodę z Niemcami i dążył do zminimalizowania strat. Nie zmieniłoby to wyniku wojny, o którym przesądził potencjał gospodarczy, finansowy i militarny USA, Polska nie uniknęłaby losu PRL, ale wyszłaby z wojny z mniejszymi stratami.

Powstanie warszawskie było dla niego „samobójczym obłędem”, a uroczyste obchody jego 70. rocznicy w 2014 r. nazwał „gloryfikacją samobójstwa”. W innym miejscu stwierdził, że „powstanie złamało psychikę Polaków”.

Mówił, że przesuwając powojenne polskie granice na Odrę i Nysę, Stalin niemal dokładnie zrealizował plan rosyjskiego, carskiego Sztabu Generalnego w przededniu I wojny światowej.

Jakim człowiekiem był Zbigniew Sebastian Siemaszko?

Wiele wyniósł z gimnazjum Ojców Jezuitów w Wilnie, gdzie nauczył się publicznego wypowiadania i wpojono mu poczucie obowiązku. Zdolności nieszablonowego myślenia nabył z wileńskiego „Słowa” Cata-Mackiewicza. Potem ukształtowała go zsyłka do Kazachstanu, armia gen. Andersa, wojenna praca radiotelegrafisty w Batalionie Łączności Sztabu Naczelnego Wodza, emigracja i konieczność urządzenia się w nowym otoczeniu. Będąc z zainteresowań humanistą (mówił o sobie „historyk-amator”), skończył studia inżynierskie, bo z matematyką nie miał trudności. Słusznie sądził, że wykształcenie techniczne daje większe możliwości na rynku pracy. Długie lata pracował jako testator w firmie realizującej zamówienia dla ministerstwa obrony. Raz, gdy zwątpił w parametry, które miał testować, powiedziano mu, że nie jest od ich ustalania i o mało nie zwolniono.

Potrafił wiele godzin barwnie opowiadać o Andersie, którego biografię doprowadził do 1943 r., przeprowadził z nim jedyny wywiad, jakiego generał komukolwiek udzielił, i do końca życia był pod jego wrażeniem, przez co nie należy rozumieć, że napisał jego hagiografię.

Miał wielką wiedzę o zsyłkach Polaków do ZSRS, a jego dorobek liczy kilkanaście tytułów. Pisał niemal do samego końca długiego, spełnionego życia. Większość książek napisał na emeryturze, a w niektórych tematach jego prace były pionierskie.

„I co dalej?” pytał w tytule jednej z książek.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Zbigniew »nie przyjmuję« Siemaszko” znajduje się na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Zbigniew »nie przyjmuję« Siemaszko” na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zmarł prof. Witold Kieżun. Miał 99 lat

Informację o śmierci kombatanta i wybitnego ekonomisty przekazało Muzeum Powstania Warszawskiego.

Profesor Witold Kieżun urodził się 6 lutego 1922 r. w Wilnie. W trakcie II wojny światowej wstąpił do Armii Krajowej. W 1942 r. ukończył studia w Szkole Budowy Maszyn i Elektrotechniki. Brał udział w Powstaniu Warszawskim, między innymi w słynnej akcji zdobycia Poczty Głównej na dzisiejszym placu Powstańców Warszawy ( przedwojennym placu Napoleona).[related id=50461 side=right]

Po Powstaniu uciekł z transportu do niemieckiego obozu dla jeńców, jednak w marcu 1945 został zesłany do sowieckiego łagru na obszarze dzisiejszego Turkemnistanu. Do kraju wrócił po rocznej tułaczce na mocy amnestii.

[related id=43188 side=right]Podczas Powstania Warszawskiego odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. Po wojnie ukończył studia prawnicze, a na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci stał się uznanym specjalistą w dziedzinie zarządzania i teorii organizacji. W 1975 uzyskał tytuł naukowy profesora. Był kierownikiem Zakładu Prakseologii Polskiej Akademii Nauk.  Wykładał na Akademii Leona Koźmińskiego, Wyższej Szkole Humanistycznej w Pułtusku, a także  na uczelniach zagranicznych,  m.in. w Montrealu i Filadelfii.

Jegliński o Macieju Morawskim: starał się być ponad podziałami, rozmawiał z wieloma ludźmi

Piotr Jegliński w „Wolności WNET” wspominał Macieja Morawskiego, działacza, wieloletniego korespondenta Radia Wolna Europa w Paryżu

 

Piotr Jegliński wspomina zmarłego 6 czerwca Macieja Morawskiego. Jak podaje, poznał go tuż po przyjeździe do Paryża:

Pamiętam serdeczność, z jaką Maciej podchodził do przybyszów. (…) Maciej miał bliskie kontakty ze środowiskami francuskimi. (…) Wyrastał w środowisku dyplomatycznym.

To, co wyróżniało Morawskiego, to umiejętność łączenia różnych środowisk.

Był człowiekiem bardzo otwartym. Starał się być ponad podziałami. Rozmawiał z wieloma ludźmi.

Jego cechy charakteru powodowały, że szybko zyskiwał przychylność i powierzano mu nawet najtrudniejsze zadania.

Jan Nowak–Jeziorański powierzał mu różne delikatne misje. Wydaje mi się, że to właśnie on nawiązał kontakt z przebywającym członkiem Rady Państwa Oskarem Lange. Był to wtedy najbardziej prominentny człowiek reżimu. (…) Właśnie Lange przekazał bezcenne informacje, które przyczyniły się do upadku Moczara.

 

Zachęcamy do wysłuchania całej rozmowy!

A.N.

Czy Polska, pamiętna swojej historii, wciąż jeszcze ma wybór? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET”, 82/2021

Możemy wybrać tuskizm-milleryzm, raczej pewne zatrudnienie w montowniach i hurtowniach, ciepłą wodę w kranie i uznanie w stolicach. W pakiecie dostalibyśmy wartości europejskie i wielokulturowość.

Jan Martini

Ryzykowna suwerenność czy „ciepła woda w kranie”?

Największym dramatem nowożytnej Europy była likwidacja I Rzeczypospolitej. W świetle ówczesnego prawa międzynarodowego był to akt bandytyzmu politycznego, a nawet… grzech. Po I rozbiorze Polski cesarzowa Maria Teresa płakała, konsultowała się ze swoim spowiednikiem i pokutowała. Tym niemniej dzięki rozbiorom Polski Europa zapewniła sobie 100 lat „pięknej epoki” kosztem ogromnych cierpień 5 pokoleń Polaków. Powstały dwa bardzo agresywne imperia, co przyniosło globalne kataklizmy w wieku dwudziestym. Odległą konsekwencją rozpadu państwa Polaków, Litwinów i Rusinów była „zimna wojna” z perspektywą zagłady atomowej.

Po rozbiorze największego organizmu państwowego w Europie możliwości działania i ambicje naszych zaborców sięgnęły globalnych rozmiarów – zarówno Rosja, jak i Niemcy doszły do zgubnego przekonania, że mogą opanować cały świat. Ta perspektywa była powodem obaw narodów europejskich, ale najbardziej przerażała Polaków. Fryderyk Chopin pisał: „Car ma być panem świata! Boże, Ty widzisz i pozwalasz na to”. Choć Prusy „skubnęły” zaledwie 7 procent ogromnej Rzeczypospolitej, to wystarczyło im, by stać się najsilniejszym państwem niemieckim, a z czasem zjednoczyć całe Niemcy – zresztą przy pomocy polskiego rekruta. Pod koniec XIX wieku, kontrolując dwa z czterech największych przemysłowych obszarów Europy (Nadrenię i Śląsk), Niemcy stały się wiodącą potęgą militarną i techniczną kontynentu.

Prawdopodobnie wielu Niemców podzielało poglądy, które profesor prawa międzynarodowego w Monachium – baron von Stengel – wyraził w następujących słowach:

„Spomiędzy wszystkich narodów nas, Niemców, wybrała Opatrzność, abyśmy stanęli na czele wszystkich narodów kulturalnych i prowadzili ich pod naszą opieką do pewnego pokoju, gdyż dana nam jest nie tylko potrzebna ku temu moc i potęga, ale i najwyższa potencja wszelkich darów duchowych i tworzymy koronę kultury wszechstworzenia. Poddanie się naszemu pod każdym względem wyższemu kierownictwu jest zatem jedynym i najpewniejszym środkiem zapewnienia sobie korzystnej egzystencji dla każdego narodu, mianowicie też dla narodów neutralnych, które zrobiłyby najlepiej, gdyby przyłączyły się do nas dobrowolnie i nam się powierzyły. My, Niemcy, przejmiemy razem z panowaniem nad niespokojnymi sąsiadami także urząd i zadanie wszelakiej pokojowej policji i z własnej mocy potrafimy zgnieść w zarodku wszelką niechęć pokoju”.

To Polacy, modląc się przez 100 lat o „wielką wojnę”, byli tymi „niespokojnymi sąsiadami”, bo natychmiast zaczęli knuć, spiskować, organizować powstania i nigdy nie pogodzili się z utratą państwa.

Stałą, odwieczną troską zaborców była duża liczebność Polaków. Fakt ten utrudniał szybkie wynarodowienie ludności zajętych terytoriów i wykorzenienie kultury polskiej. W obawie przed „polskim rewanżyzmem” podjęto wielkie przedsięwzięcia inżynierii społecznej, takie jak przesiedlenia dużych grup ludności, prześladowania religijne (likwidacja kościołów unickich) czy pozbawiająca szans na wykształcenie weryfikacja tytułów szlacheckich w zaborze rosyjskim. Rzesze Polaków z Wielkopolski pojechały do Nadrenii, a na tereny polskie sprowadzano kolonistów niemieckich (sporo z nich się spolonizowało!). Za czasów Stołypina zachęcano do osadnictwa polskich chłopów na Syberii, gdzie dostawali tyle ziemi, ile zdołali wykarczować. W celu zmiany stosunków ludnościowych w polskich miastach przesiedlono ludność żydowską (tzw. litwaków) z „ziem zabranych” do Królestwa Polskiego.

Trudno pojąć, dlaczego zarówno Niemcy, jak i Rosjanie uważali samo istnienie Polaków za groźbę dla ich imperiów.

Nikołaj Karamzin – pisarz i historyk rosyjski, przyjaciel cara Aleksandra I – był zdeklarowanym wrogiem Polski. Uważał, że „Polska nie powinna powstać w żadnym kształcie ani imieniu”, bo zagraża istnieniu Rosji, dlatego sądził, że trzeba opanować także pozostałe części Polski, zajęte przez Prusy i Austrię, by i tam „zneutralizować” Polaków. Identyczne poglądy miał znacznie późniejszy kanclerz Bismarck: „Polaków trzeba wytłuc do ostatniego, jak wilczą watahę (…) jeżeli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić“.

Szokiem dla naszych sąsiadów było odrodzenie się Polski w 1918 roku, dlatego ani przez chwilę nie zamierzali pogodzić się z jej istnieniem. Groźbę odwetu z ich strony rozumiał doskonale Józef Piłsudski, starając się odzyskać całą Rzeczpospolitą przedrozbiorową („Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”) i nie wynikało to z jego megalomanii czy „imperializmu”, tylko z obawy o bezpieczeństwo kraju.

Marszałek uważał, że Rosja bez Ukrainy i Białorusi nie będzie już mocarstwem, dlatego chciał stworzyć federację z narodami byłej Rzeczypospolitej. Jednak Roman Dmowski był przeciwnikiem tej koncepcji, sądząc, że nie warto bić się o teren, gdzie żyje 200 tysięcy Polaków i 2 miliony ludności niepolskiej, a to jego zwolennicy prowadzili rokowania pokojowe w Rydze.

Wspaniałe zwycięstwo nad sowietami w 1920 roku zostało niewykorzystane. Rosjanie nie zapłacili ustalonych kontrybucji, nie udało się przywrócić bezpieczniejszych granic ani utworzyć federacji. Polacy wycofali się ze zdobytego Mińska – miasta etnicznie równie polskiego jak Wilno. Ci opuszczeni Polacy byli pierwszymi ofiarami ludobójstwa sowieckiego tzw. akcji polskiej z 1937 roku. Zamordowano wówczas nawet potomków XIX-wiecznych polskich osadników na Syberii. „Polskę opanujemy i tak, gdy nadejdzie pora. (…) przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami”, pisał Lenin po przegranej wojnie z Polską.

Komisarz Rzeszy ds. umocnienia niemczyzny, Heinrich Himmler, mówił o Polakach: „ten lud przez 700 lat blokował nas na wschodzie i stał na naszej drodze od dnia pierwszej bitwy pod Tannenbergiem” (Grunwaldem), więc Hitler postanowił: „Polska będzie wyludniona i zasiedlona Niemcami (…) zdobędziemy potrzebną nam przestrzeń życiową”. Wytępienie Polaków „do ostatniego” było niewykonalne w wieku XIX z przyczyn technicznych – taka możliwość realnie powstała w wieku XX.

W 1939 roku, natychmiast po opanowaniu Polski, zarówno Niemcy, jak i Rosjanie przystąpili do „rozwiązywania kwestii polskiej”, poczynając od elit. Eliminacją miały być objęte arystokracja, szlachta, oficerowie, księża, nauczyciele oraz całość inteligencji.

Listy proskrypcyjne „osób przeznaczonych do ujęcia” liczyły dziesiątki tysięcy osób. O tym, że akcja była skoordynowana przez obu agresorów, świadczy fakt swoistych targów w miejscach, gdzie ich armie się spotkały. Przekazywano sobie wzajemnie jeńców – oficerów na wschód, szeregowych na zachód.

Niemców obowiązywała konwencja genewska (której Rosjanie nie podpisali), więc sowietom przekazywali polskich oficerów do dalszego „procedowania”. Nigdy w dziejach nie byliśmy tak blisko zagłady biologicznej, jak podczas II wojny światowej. Szczęśliwym dla Polaków zrządzeniem losu wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i Niemcy postanowili najpierw „ostatecznie rozwiązać kwestię żydowską”, wychodząc z założenia, że wśród europejskich Żydów są liczni sympatycy komunizmu – potencjalni szpiedzy.

Choć tempo ucieczki sowietów z okupowanej wschodniej Polski było imponujące, zdążyli oni starannie wymordować wszystkich przetrzymywanych w zatłoczonych więzieniach Polaków. Sowiecki aparat zbrodni był szatańsko perfekcyjny – pragmatyka służbowa wymagała też wywiezienia rodzin zamordowanych oficerów. Większość oficerów „internowanych” przez Rosjan pochodziła z terenów wschodniej Polski, ale część rodzin była poza zasięgiem sowieckim. Te rodziny (np. z Wielkopolski) sowieci odnaleźli i wywieźli już po wojnie, by procedurom stało się zadość…

W wyniku kataklizmu z roku 1939 Polska nie tylko utraciła niepodległość, ale kresy zostały ostatecznie „oczyszczone” z Polaków, a w miejsce wymordowanych i przesiedlonych sprowadzono ludność rosyjską z głębi ZSRR. W ten sposób Rosja przesunęła się na zachód, a Europa została pomniejszona o kilkaset kilometrów…

Równocześnie, dzięki posłużeniu się działającą na wyobraźnię ideologią komunistyczną, tradycyjny imperializm rosyjski uzyskał ogromną dynamikę, rozpoczynając wielki pochód przez kontynenty. Furiacki amok, z jakim sąsiedzi ze wschodu i zachodu mordowali Polaków w latach 1939–1956, niewątpliwie był spowodowany tym, że Polacy ośmielili się odrodzić w pełni suwerenne państwo i zdołali obronić je w 1920 r. – wbrew propagandowym tezom o niezdolności Polaków do rządzenia, o „polskiej gospodarce”, „polskich drogach” itp. Straszliwe represje, jakie nam zgotowano, miały na celu zapobiec ew. ponownemu odrodzeniu się Polski.

Doświadczenie historyczne uczy nas, że niepodległość może być niebezpieczna, a próby poszerzenia podmiotowości są obarczone ryzykiem. My – ludzie Solidarności – mieliśmy stale tę świadomość podczas samoograniczającej się rewolucji lat 1980–1981.

Czy internacjonaliści zapewnią bezpieczeństwo?

Czasy saskie – rządy ambasadorów rosyjskich i „panowanie” osadzonych na tronie polskim przez Rosjan Wettynów – zostały zapamiętane jako okres względnego dobrobytu i spokoju („ciepłej wody w kranie”). Konfederacja barska – próba uniezależnienia się od Rosji – była bezpośrednią przyczyną I rozbioru. Reformy Sejmu Wielkiego spowodowały interwencję 100-tysięcznej armii rosyjskiej w obronie „polskiej demokracji”, cofnięcie wszystkich reform („żeby było tak jak było”) i II rozbiór Polski. Konsekwencją powstania kościuszkowskiego był III rozbiór i likwidacja państwa. Gdyby po pierwszych rozbiorach, kiedy zaborcy osiągnęli już „sprawiedliwe granice”, Polacy pogodzili się ze statusem państwa buforowego i nie podjęli prób reformowania kraju ani walki, być może taka Polska, „istniejąca tylko teoretycznie”, wciąż dość rozległa, miałaby szanse egzystencji.

Może właśnie wiedzą historyczną kierują się tzw. realiści, którzy przeważnie nieźle wychodzą na „zacieśnianiu współpracy międzynarodowej, budowaniu wzajemnego zaufania” itp., a brzydzą się „polską ksenofobią” tak dalece, że nie cofają się przed działaniami ocierającymi się o kolaborację. Bo czym innym było szkolenie Państwowej Komisji Wyborczej w Moskwie czy współpraca Służby Kontrwywiadu Wojskowego z rosyjską FSB?

Profesjonalni internacjonaliści proletariaccy – Szłapka, Szczerba, Szejna, Brejza i Myrta (kwiat poselstwa podległościowego) kolaborantami oczywiście nie są, lecz ich walka z polskim nacjonalizmem, zacofaniem, populizmem, klerykalizmem, rasizmem, homofobią, prześladowaniem wykluczonych, przemocą w tradycyjnych rodzinach, pedofilią w Kościele czy torturowaniem kobiet spotyka się z uznaniem w wielu stolicach.

Jednak największym żyjącym jeszcze internacjonalistą polskim, który wszystkie swoje zdolności i całą energię poświęcił świętej sprawie walki o podległość Polski, jest Donald Tusk.

Jego działania polegające na pilnowaniu, aby Polska znała swoje miejsce w szeregu i korzystała z okazji, by „siedzieć cicho” (według rad prezydenta Chiraca), zostały przyjęte z uznaniem w tych samych stolicach. Po dojściu do władzy w 2007 roku Tusk oznajmił: „nie mam ambicji, by mieć najgorsze stosunki z Rosją”, a Rosjanie nazwali go „naszym człowiekiem w Warszawie”. Wkrótce zaczęto intensywnie odbudowywać „zdewastowane przez Kaczyńskiego” stosunki polsko-rosyjskie, co bardzo przydało się przy „śledztwie” smoleńskim.

W marcu 2008 r. premier Donald Tusk w dobrym towarzystwie innych internacjonalistów – Radosława Sikorskiego i Sławomira Nowaka – spotkał się w Nowym Jorku z kolegami internacjonalistami z organizacji żydowskich. Poruszono zagadnienia interesujące internacjonalistów, a Tusk zapewnił, że Kaszubem będąc, wie z autopsji, jak to jest być prześladowaną mniejszością. Liderzy organizacji żydowskich wystawili polskiemu premierowi znakomite rekomendacje, mówiąc, iż „Donald Tusk reprezentuje zupełnie nową generację liderów Polski o nowych horyzontach”.

Jego działania jako internacjonalisty zostały docenione – to Malta wystawiła D. Tuska jako swego kandydata na drugą kadencję szefa Rady Europejskiej, Niemcy natomiast wręczyli mu szereg prestiżowych nagród „za całokształt”, ze szczególnym uwzględnieniem jego wkładu w walkę z globalnym ociepleniem przez „wygaszenie” energochłonnego polskiego przemysłu stoczniowego.

Po wyborze na „króla Europy” Donald Tusk zapowiedział, że teraz musi dbać o całą Unię i nie może się kierować interesem kraju. Słowa dotrzymał – nikt nie może mu zarzucić, że załatwił coś dla Polski.

Jedyna korzyść z faktu jego „kierowania” Europą to dobre samopoczucie ludzi dumnych, że Przewodniczący Rady Europejskiej posiadał polski dowód osobisty.

Obecnie obserwowany proces „wybijania się na niepodległość” w wykonaniu ekipy PiS przypomina taniec na linie. Jeden nieprzemyślany ryzykowny ruch może spowodować utratę z trudem uzyskanych pozycji. Pozostaje mozolne wyrywanie okruchów suwerenności – każdy odkupiony bank, pozyskany tytuł prasowy czy utworzona brygada Obrony Terytorialnej poszerza naszą wolność. Ta wolność daje się przeliczyć na pieniądze. Drobny przykład, o którym nikt nie pamięta – obniżka opłat za gaz w wyniku wygrania sporu z Gazpromem. Czy można sobie wyobrazić sytuację, że poprzednia ekipa skarży potężną rosyjską firmę przed arbitrażem międzynarodowym? Inwestycje takie, jak przekop Mierzei Wiślanej, tunel pod Świną czy CPK to już bardzo konkretne przedsięwzięcia na drodze do podmiotowości, jednocześnie niosące największe ryzyko. Czy będą jeszcze tolerować fuzję Orlenu z Lotosem, polonizację mediów, a może to już będzie „o jeden most za daleko”? Czy warto denerwować naszych potężnych „ojców chrzestnych”? Mamy przecież lotnisko w Berlinie, do Świnoujścia można jeździć przez Niemcy, a z Elbląga płynąć przez Cieśninę Pilawską po wcześniejszym wystosowaniu uprzejmej prośby.

W dalszym ciągu są zarówno w Rosji, jak i w Niemczech ludzie, dla których istnienie podmiotowej Polski jest wstrętne i nieakceptowalne. Jasno wyraził to geopolityk, doradca Putina, wykładowca na uczelniach wojskowych i wychowawca młodzieży – Aleksandr Dugin:

„My, Rosjanie, i Niemcy rozumujemy w pojęciach ekspansji i nigdy nie będziemy rozumować inaczej. Nie jesteśmy zainteresowani po prostu zachowaniem własnego państwa czy narodu. Rosja w swoim geopolitycznym oraz sakralno-geograficznym rozwoju nie jest zainteresowana istnieniem niepodległego państwa polskiego w żadnej formie”. W wywiadzie dla polskiego dziennikarza radził nam (po dobroci), by „przyłączyć się do narodów słowiańskich”.

Po przegranych dwóch wojnach ambicje niemieckie uległy pewnemu utemperowaniu – ale czy wystarczy im tylko ekonomiczne opanowanie Europy? Niemcy oczekują w Polsce rządu spolegliwego i kooperującego. Takim był rząd Tuska, który w ramach dostosowania siły roboczej do potrzeb rynku (niemieckiego) ograniczył nauczanie historii i polskiego, obniżył wiek rozpoczęcia nauki i opóźnił czas przejścia na emeryturę. Na wszelki wypadek nie prowadzono też żadnej polityki historycznej. Natomiast rząd PiS przez swoją politykę „doganiania Zachodu” w poziomie życia podnosi płace, a Niemcy potrzebują taniej siły roboczej i rynku zbytu, a nie konkurencji. Dlatego Niemcy nie akceptują naszej obecnej ekipy rządzącej i prowadzą regularny „Kulturkampf” przeciw Polsce. Kiedyś pretekstem do interwencji Prus i Rosji w wewnętrzne sprawy Polski była „dyskryminacja” protestantów i prawosławnych, dziś są to „prawa człowieka, prześladowanie osób LGBT i praworządność”.

Natomiast Rosja, zmuszona do wycofania się z niektórych terenów, pomimo zawirowań okresu „pierestrojki”, w dalszym ciągu prowadzi ekspansję globalną, a świadczą o tym interwencje w procesy wyborcze w licznych krajach świata i intensywne działania hybrydowe przeciw zachodnim demokracjom. Rosjanie angażują na ten cel ogromne środki i odnoszą znakomite sukcesy, co przekłada się na tryumfalny pochód lewicowości przez instytucje i popularność marksizmu kulturowego wśród społeczeństw Zachodu. W wojnie informacyjnej zaangażowane są dziesiątki tysięcy pracowników – influencerów i hakerów, lobbystów i programistów, propagandzistów i trolli internetowych. Zdaniem ekspertów ich głównym zadaniem (obok siania zamętu i tworzenia podziałów) jest podważanie zaufania do rządów i administracji państwowych. We wprowadzaniu w błąd społeczeństw (i przywódców!) Zachodu Rosjanie mają ogromne tradycje, bo w ZSRR istniało specjalne ministerstwo dezinformacji, któremu podlegali wszyscy dziennikarze.

W Polsce jesteśmy dosłownie zatopieni w lawinie dezinformacji szerzonych przez ok. 280 portali internetowych i kanałów filmowych wspomaganych rzeszą trolli w mediach społecznościowych. Ich największym osiągnięciem jest dewastujący podział środowiska niepodległościowego.

Dzięki synergii działań hybrydowych z obrazem świata kreowanym przez wielkie media (mniej lub bardziej polskie lub zgoła niepolskie), bijące po oczach osiągnięcia rządu Zjednoczonej Prawicy przekładają się na bardzo umiarkowane poparcie społeczne. Przygnębiającym faktem jest wielka niechęć do ekipy rządzącej szczerych patriotów, przywiązanych do kultury i tradycji polskiej gorliwych katolików. Rzecz dziwna, nawet sprawa aborcji, która kosztowała PiS utratę 10% poparcia, nie spowodowała zmiany niechętnego stosunku tej grupy Polaków do rządzących. Wydaje się, że ta grupa jest szczególnie podatna na działania fachowców od sterowania nastrojami społecznymi.

W przeciwieństwie do naszych przodków, którzy często nie mieli wyboru, my wybór mamy. Możemy wybrać w miarę bezpieczny tuskizm-milleryzm, raczej pewne zatrudnienie w montowniach i hurtowniach, ciepłą wodę w kranie i uznanie w wielu (tych samych) stolicach. W pakiecie dostalibyśmy wartości europejskie i wielokulturowość, dziwaczne formy językowe i szalejącą tolerancję, a także możliwość ubogacenia przez mniej lub bardziej kolorowych współobywateli, z paleniem samochodów włącznie. Parytety wkroczyłyby do zawodów dotychczas niesłusznie zdominowanych przez mężczyzn, jak betoniarz-zbrojarz (betoniarka-zbrojarka) czy górnik przodowy (górniczka przodowniczka). Prawami reprodukcyjnymi objęto by również młodzież szkolną i przedszkolną, weganizm mógłby się stać się obowiązkowy, a spożycie mięsa zeszłoby do podziemia. Być może wynaleziono by też jakieś kolejne niekonwencjonalne zachowania płciowe, takie jak wspomniany przez Witkacego „gimetyzm – nowe zboczenie”.

Gdybyśmy wybrali jednak próbę poszerzenia suwerenności, mamy pewność dalszego upokarzania na arenie międzynarodowej, ataki z „wielowektorowych” kierunków, kłody pod nogi przy każdej decyzji i groźbę, że wymrzemy jak dinozaury.

Często mówi się, że obecnie istniejąca walka polityczna w naszym kraju wynika stąd, że zamieszkują go dwa zwaśnione plemiona. Można by je określić jako wschodniosłowiańskie i zachodniosłowiańskie (a może raczej jako bardziej i mniej słowiańskie). Wydaje się jednak, że podział jest znacznie starszy i sięga czasów rozbiorowych – to podział na „niepodległościowców” i „podległościowców”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ryzykowna suwerenność czy »ciepła woda w kranie«” znajduje się na s. 1 i 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Ryzykowna suwerenność czy »ciepła woda w kranie«” na s. 1 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Swiatłana Fiłonowa: Rodziny przymusowo zesłane do Kazachstanu stanowią część ofiar zbrodni katyńskiej

W „Poranku WNET” rosyjska dziennikarka mówi m.in. o wspólnych motywach zbrodni katyńskiej i deportacji Polaków do Kazachstanu i Syberii.

[related id=142006 side=right] W najnowszym „Poranku WNET” rosyjska dziennikarka Swiatłana Fiłonowa porusza temat swojego nowego artykułu „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” opublikowanego niedawno „Kurierze WNET”. Znajdujący się na str. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” tekst porusza tematykę związków między zbrodnią katyńską a deportacjami Polaków do Kazachstanu i Syberii:

Zawsze mówiłam, że rodziny przymusowo zesłane do Kazachstanu również stanowią część ofiar zbrodni katyńskiej. To dotyczy pośrednio drugiej i pierwszej deportacji – zaznacza dziennikarka.

Rozmówczyni Krzysztofa Skowrońskiego podkreśla, że z punktu widzenia historycznego warto patrzeć na oba wydarzenia jako na dwa elementy motywowane wspólnym celem:

Na deportacje do Polaków Kazachstanu nie sposób patrzeć bez połączenia tego faktu z Katyniem. Tu chodzi o motywy zbrodni – po co to było zrobione. A motywem tym było zniszczenie elity polskiego narodu. Nie trzeba tłumaczyć dlaczego Rosjanie próbowali zniszczyć polską elitę, to oczywiste – tłumaczy rosyjska dziennikarka.

Jednocześnie autorka wyjaśnia z jakich powodów zdecydowała się opublikować w najnowszym „Kurierze WNET”akurat ten artykuł:

Zaproponowałam taki tekst na 13 kwietnia, bo uważam, że Polacy przymusowo deportowani do Kazachstanu, ci, którzy tam później pozostali stanowią również ofiary zbrodni katyńskiej – podkreśla.

Co więcej, Swiatłana Fiłonowa przybliża też słuchaczom historię swoich badań nad zbrodnią katyńską, która rozpoczęła się ponad dwie dekady temu:

Dwadzieścia sześć lat temu zupełnie nie spodziewałam się, że tak długo będę zajmować się właśnie tematem Katynia. Wtedy nikt o tym nie mówił, a ja czułam, że to było bardzo ważne wydarzenie historyczne. (…) Dlatego pojechałam do Katynia żeby zrozumieć, co tak naprawdę się tam wydarzyło.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

W hołdzie wszystkim Polakom, którzy nie wrócili ze Związku Sowieckiego / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” nr 82/2021

13 IV 1990 r. Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego. 13 IV 1943 r. Radio Berlin poinformowało o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok polskich oficerów. Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia.

Swietłana Fiłonowa

Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii

W hołdzie wszystkim, którzy nie wrócili

13 kwietnia to dzień dla Polski szczególny. 13 kwietnia 1990 r. Michaił Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego i przekazał kopie wyselekcjonowanych dokumentów zbrodni katyńskiej Wojciechowi Jaruzelskiemu. Dokładnie 47 lat wcześniej, 13 IV 1943 r., Radio Berlin nadało informację o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok kilku tysięcy polskich oficerów.

Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia. W ten dzień rodziny wszystkich – bez wyjątku! – więźniów łagrów kozielskiego, starobielskiego i ostaszkowskiego, których co noc mordowano masowo, zostały wywiezione do Kazachstanu. Bo elita polska miała być wytępiona do szczętu; razem z tymi, którzy mogliby na taką elitę wyrosnąć i tymi, które mogłyby nową elitę urodzić.

5 III 1940 r. na wniosek Berii i za aprobatą Stalina Biuro Polityczne KC WKP(b) przyjęło uchwałę o rozstrzelaniu 26 700 polskich jeńców przetrzymywanych w więzieniach i 3 łagrach specjalnych. Od razu po przyjęciu decyzji Beria zażądał od majora Soprunienki, szefa Zarządu ds. Jeńców Wojennych NKWD ZSRR, kolejnego sporządzenia precyzyjnych list więźniów, które musiały „wskazywać skład rodziny każdego jeńca wojennego i jej dokładny adres”.

To nie była prosta ciekawość. Dwa dni wcześniej, 2 marca, Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podjęła tajną uchwałę nr 289–127 „O eksmisji rodzin represjonowanych właścicieli ziemskich, oficerów, policjantów itp.; innymi słowy, krewnych 26 700 więźniów, którzy mieli zostać rozstrzelani. Operacja miała być przeprowadzona w ciągu jednej nocy z 12 na 13 kwietnia (de facto trwało to do 16). Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia deportacja Polaków.

Pionierami na drodze do sowieckiego piekła były rodziny osadników wojskowych, którzy jako rezerwiści zostali w większości wcieleni do wojska. Nie wszyscy trafili do niewoli radzieckiej i później zostali rozstrzelani. Wielu poległo w walce, komuś udało się przebić do Rumunii lub na Węgry, lecz krewni wszystkich (według oficjalnych danych NKWD – 141 759 osób) w środku zimy, 10 II 1940 r., zostali wysłani w nieogrzewanych wagonach na daleką północ Rosji. Podróż trwała kilka tygodni. Nie wszyscy dotarli. Ludzie umierali z zimna, chorób, rozpaczy, popełniali samobójstwa. Ciała wyrzucano na stacjach albo na pobocza toru. Beria w notatce do Stalina z 1 maja 1944 r. napisał, że podczas przedwojennych deportacji na wschód zginęło po drodze 11 516 osób. Resztę przewieziono do 115 osiedli w obwodzie archangielskim, krasnojarskim i w Republice Radzieckiej Komi, gdzie nie przygotowano dla nich schronienia i przetrwać mogli tylko cudem.

„Warunki bytowe osadników specjalnych są niezadowalające (1,5–2 m na osobę, w wielu wsiach ludzie śpią na podłodze lub na wspólnych pryczach). Wśród osadników specjalnych jest wielu chorych, którzy nie są odizolowani od zdrowych. Zdarzały się ogniska tyfusu itp. W powiecie nadomskim w obwodzie archangielskim na 1549 specjalnych osadników zatrudnionych przy pracy 737 nie ma butów (…) Baraki, jadłodajnie, punkty pierwszej pomocy, łaźnie i inne pomieszczenia komunalne nie są wyposażone w niezbędny sprzęt. Wiele z nich nie jest oświetlonych z braku lamp naftowych. Podobnie wygląda sytuacja w osiedlach specjalnych w innych regionach” (Z raportu L. Berii, komisarza ds. bezpieczeństwa państwowego NKWD ZSRR I stopnia, do tow. Stalina). Rodziny rozstrzelanych polskich oficerów nie miały lepiej.

Zbigniew Kwiatkowski: Wywozili nas 13 kwietnia. (…) Dwa dni wcześniej stało na stacji 20 bydlęcych wagonów, co złe wróżyło, bo widzieliśmy już takie w lutym. Enkawudziści przyszli o godzinie 1:30 w nocy i dali czas dwóch godzin na spakowanie się. Na stacji, dokąd dowieziono nas furmanką, znajdowało się wiele znajomych rodzin. Były to rodziny policjantów, nauczycieli, a zresztą całej polskiej znaczącej społeczności urzędników, kupców itp. (…) Gdy zaryglowano drzwi, lokomotywa buchnęła parą, enkawudziści krzyczeli, odprowadzający rozpaczliwie biegli wzdłuż torów, zaś my, uwięzieni, jak długi pociąg, mali, duzi czy starzy, całą piersią śpiewaliśmy „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”.

Nam, żyjącym w epoce, która nie sprzyja romantyzmowi, taki masowy patriotyczny impuls może wydawać się nieco teatralny, a niektórym wręcz nieprawdopodobny. Ale wszystko było dokładnie tak: ludzie, którzy przeżywali silny stres, coś w rodzaju końca świata – przynajmniej ich świata, znanego i zrozumiałego – którzy nie wiedzieli, co stanie się z nimi jutro, za godzinę, za minutę – czerpali siłę z pieśni patriotycznych. Inaczej mówiąc: śpiewali, bo duchowa więź z ojczyzną, sama myśl o niej przywracała ich do życia i napełniała siłą. Potwierdzają to po pierwsze tysiące zeznań, a po drugie, choć pośrednio, dokumenty NKWD.

Na początku lat 30, gdy dopiero rozpoczęły się masowe deportacje tzw. kułaków, wydział transportu OGPU wydał instrukcję, w której w najdrobniejszych szczegółach uregulował warunki transportowania zesłańców – od liczby wagonów w pociągu do tego, jak otwierać drzwi wagonu „dla przepływu powietrza”. Przez 10 lat wszystkich zesłańców w ZSRR, a było ich wielu, transportowano zgodnie z tymi zasadami. Żadnych innowacji nie wprowadzono takoż w 1940 r., przed deportacjami Polaków. Ta sama dziura w podłodze, z której musieli korzystać mężczyźni, kobiety i dzieci obojga płci, i którą nawet po wielu latach wszyscy pamiętali jako główny koszmar długiej podróży. Tak samo na stacjach jedna osoba miała prawo wnosić dla całego wagonu wiadro wrzątku, tak samo – gorące jedzenie co dwa dni. Okazało się jednak, że coś się zmieniło. Przed trzecią deportacją pojawiły się nowe instrukcje z najsurowszym zakazem śpiewania na całej trasie.

Trzecia deportacja odbyła się latem 1940 r. Wywieziono na północ Rosji uchodźców, „którzy przybyli na tereny zachodnich regionów Ukrainy i Białorusi po 1 IX 1939 r.”. W zdecydowanej większości byli to Żydzi, którzy uciekli przed masakrami dokonanymi w Polsce w latach 1939–40 przez Einsatzgruppen SD i Gestapo. Według szacunków rosyjskiego stowarzyszenie „Memoriał”, było ich 76 380. W maju–czerwcu 1941 r. zostały deportowane do Kazachstanu rodziny „członków organizacji i formacji powstańczych ze strefy przygranicznej i republik bałtyckich”.

Życie zesłańców na północnych kresach ZSRR prawie niczym nie różniło się od życia na kresach południowych. Tu i tam ta sama praca ponad siły, ta sama niepewność jutra, ten sam brak wszystkiego – szkół, szpitali, łaźni, wody, jedzenia. Wbrew pozorom, dostosować się do klimatu kazachskiego południa nie było łatwiej niż do klimatu dalekiej północy Rosji: latem w Kazachstanie upały sięgały 45°C, zimą mrozy -50°C.

Anna Świrkula: Zimy były bardzo ostre. Silne mrozy i zawieje śnieżne, tzw. burany. Kiedy zrywał się buran, nikt już nie mógł wyjść z domu. Robiło się ciemno od śniegu. Jeżeli ktoś musiał wyjść na zewnątrz po wodę (burany trwały kilka dni), musiał przywiązywać się sznurkiem do drzwi domu, bo inaczej nie mógł trafić z powrotem. W czasie jednej z zim zdarzyło się, że dwóch chłopaków i dziewczyna wyszli z domu, gdy zerwał się buran. Już nigdy nie wrócili, mimo że dom znajdował się po drugiej stronie drogi. Ich ciała odnaleziono daleko w stepie, dopiero kiedy stopniały śniegi. Śniegi padały tak obficie, że zupełnie zasypywały nasze lepianki. Pamiętam, że często po zasypanych dachach przejeżdżały sanie, bo śnieg zrównywał dachy z drogą.

Ilu ich pozostało na zawsze na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii? Tego się nigdy nie dowiemy. Nie chodzi tylko o to, że archiwa Rosji i Kazachstanu nadal pozostają niedostępne. Istnieje jeszcze jeden problem nie do rozwiązania, o który Sowiety postarały się na początku. Wkrótce po wcieleniu polskich ziem do Białoruskiej i Ukraińskiej Republik Radzieckich przeprowadzono powszechny spis ludności na tych terenach i dekretami z 29 XI 1939 r. narzucono obywatelstwo radzieckie wszystkim osobom, które przebywały tam w dniach 1 i 2 XI 1939 r. Również tym, którzy wcale sobie tego nie życzyli. Było to wbrew prawu międzynarodowemu, ale kto i kiedy w ZSRR tym się przejmował?

To prawda, że prawie wszystkich szeregowców wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. po kilku tygodniach zwalniano na rozkaz Berii od 3 X 1939 r. Lecz już po 10 dniach Beria wydał inne rozporządzenie: „Spośród wypuszczonych jeńców wojennych z zachodniej Ukrainy i Białorusi wybrać dobrze ubranych, zdrowych fizycznie 1700 osób i przygotować je do wysłania pociągiem do pracy w Krzywym Rogu 16 października. Konwój wzmocnić”. To niejedyne takie zlecenie. Jako obywatele radzieccy wolni ludzie pod wzmocnionym konwojem mogli być kierowani do kopalń lub do innych ciężkich prac, wykonywanych przez jeńców i zesłańców, lecz nie mieli na co liczyć, gdy zabłysnął płomyk nadziei po zawarciu 30 VII 1941 r. układu Sikorskiego-Majskiego. Dodatkowy protokół układu stwierdzał: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd ZSRR udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Natomiast nigdzie nie było mowy o tym, co ma się dziać z obywatelami polskimi znajdującymi w ZSRR, lecz formalnie niepozbawionymi wolności. W podpisanym dokumencie nie było bowiem nigdzie mowy o unieważnieniu innych niż radziecko-niemieckie umów. Więc nadal pozostawał w mocy dekret o przymusowym nadaniu obywatelstwa z 29 listopada 1939 r.

Rząd sowiecki wszystkich „wolnych” nie uważał za obywateli polskich. „Nie liczyli się” takoż Polacy, którzy zostali aresztowani na terenie Litwy, Łotwy i Estonii w 1940 r. i później. Oni też nie mogli zabiegać ani o zmianę obywatelstwa, ani o pomoc powołanej do życia po zawarciu układu ambasady polskiej w ZSRR, która poprzez delegatury terenowe i mężów zaufania zajmowała się poprawą położenia materialnego deportowanej ludności polskiej. Lista takich „nieliczących się” była bardzo długa.

Najgorzej było z dziećmi. Po śmierci rodziców władze miejscowe przekazywały osierocone dzieci do radzieckich sierocińców, tzw. dietdomów, gdzie traciły – w większości przypadków na zawsze – nie tylko narodowość, ale czasami prawdziwe imię i nazwisko. Ile polskich sierot udało się wyrwać z radzieckich pazurów ochotnikom z polskich delegatur, którzy udawali się do oddalonych częstokroć kołchozów i rosyjskich sierocińców, aby tam wyszukiwać dzieci mówiące po polsku? Nie wiadomo.

Ten czas nadziei nie trwał długo. Już w lipcu 1942 r. delegatury zlikwidowano. Wszystkie zorganizowane i prowadzone przez stronę polską zakłady opiekuńcze od 15 I 1943 r. miały przejść pod zarząd i administrację radziecką. 16 I 1943 r. LKSZ ZSRR zawiadomił ambasadę polską w Kujbyszewie, iż wszystkie osoby, przebywające w nocy z 1 na 2 XI 1939 r. na terenach wcielonych do ZSRR, są odtąd ponownie uważane za obywateli ZSRR. A skoro tak, to wobec znikomej liczby polskich obywateli na terenie ZSRR dalsze istnienie polskiej sieci opiekuńczej władze radzieckie uznają za bezcelowe, o czym 25 stycznia ambasada polska została powiadomiona. Za „bezcelowe” Stalin uznał wszelkie relacje z rządem polskim w Londynie, bo już miał swoją wizję powojennej Polski, innych stosunków z nią i przewidywał innych opiekunów dla setek tysięcy Polaków znajdujących się nadal na terenie ZSRR. Te funkcje miał pełnić Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele, który działał faktycznie już od 1 III 1943 r. (formalnie zjazd założycielski odbył się 9 VI 1943 r.).

Ważnym narzędziem ideowego wychowania polskich zesłańców był tygodnik ZPP „Wolna Polska” wydawany w Moskwie. Na wszystko, co się działo na świecie, redakcja patrzyła oczyma Stalina. W tym – na ujawnienie przez Niemców zbrodni w Katyniu. O zerwaniu przez ZSRR stosunków dyplomatycznych z Polską tygodnik poinformował swoich czytelników 1 V 1943 r. w obszernym artykule o znamiennym tytule Dzieje zdrady. W tym samym numerze zamieszczono tekst przemówienia radiowego W. Wasilewskiej z 28 IV 1943 r.: „Związek Radziecki, niezależnie od przerwania stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie, zawsze był i pozostanie sojusznikiem narodu polskiego” – zwracała się do rodaków Wasilewska. Apelowała przy tym, by Polacy trwali przy swojej pracy i miejscach zamieszkania: „Zachowajcie się z godnością, zachowajcie się jak prawdziwi obywatele (…), bądźcie godnymi Polski (…), bądźcie godnymi kraju, w którym dziś żyjecie (…), bądźcie lojalnymi sojusznikami (…), pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę i polski naród!”

Gdy 6 VII 1945 r. zastała zawarta polsko-radziecka umowa, umożliwiająca repatriację Polaków z głębi ZSRR, „Wolna Polska” podkreślała, że do wyjazdu ma prawo każdy i zapewniała swoich czytelników: „Prawo opcji i wyjazdu do Polski nie może być kwestionowane z powodu przekonań politycznych czy przynależności partyjnej, wskutek umów pracy lub zajmowania odpowiedniego stanowiska zawodowego”. W rzeczywistości wszystko wyglądało nie tak różowo. Po pierwsze umowa zezwalała na repatriację tylko Polakom i Żydom. Obywatele II RP innych narodowości, mimo że czuli się związani z Polską i faktycznie byli polskimi obywatelami, musieli pozostać na terytorium ZSRR. Oprócz tego umowa zawierała wymogi nie do spełnienia.

Bolesława Dolna: Wydawałoby się, że najłatwiej było skorzystać z list, według których wszyscy zostaliśmy wezwani do narzucenia nam obywatelstwa radzieckiego. Listy te były sporządzone bardzo starannie i nic tym listom nie mogło się stać– minęły tylko dwa lata. Ale było inaczej. Każdy z nas został poproszony o udowodnienie, że jest Polakiem, na podstawie dokumentów, które sami funkcjonariusze NKWD zabrali nam podczas przeszukania. To było jak głupia, dziecięca zabawa.

W lutym władze ZSRR zgodziły się na pewną zmianę zasad procedury – odtąd miało być brane pod uwagę nie tylko posiadanie dowodów osobistych (których prawie nikt nie miał), lecz także zeznania świadków i dokumentacja o mniejszej wadze urzędowej. Zdarzało się, że komisja specjalna zadowalała się zaświadczeniem o szczepieniu konia.

Dariusz Hopak: Mamie mojego przyjaciela Tadka jakimś cudem udało się zachować listy męża z obozu w Kozielsku i zdjęcia ślubne. Prawdopodobnie bardzo kochała swojego męża. Wszyscy dookoła mówili: przynajmniej raz miłość i wierność opłacą się na tej ziemi – wyjedzie z dziećmi bez żadnych problemów. Ale specjalna komisja powiedziała, że małżeństwo z oficerem polskiej armii nie jest jeszcze dowodem jej obywatelstwa; poślubiają także cudzoziemki… Wobec tego nasza sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna. Dla całej rodziny mieliśmy tylko wypisany w kościele akt mojego chrztu, który, uwzględniając sowieckie nastroje ateistyczne, mógł raczej nam zaszkodzić niż pomóc. Ale stał się cud – puścili nas.

Czy złagodzenie twardych zasad było dowodem przyjaźni rządu radzieckiego? Wątpię, bo teraz wszystko faktycznie zależało od woli, a nawet nastroju urzędnika, co stwarzało warunki do przeróżnych nadużyć i przede wszystkim selekcji repatriantów. „Wolna Polska” pisała jasno: „Naród nasz przeszedł wielką próbę dziejową i wstąpił dzisiaj pod kierownictwem nowych sił społecznych w okres, rokujący mu dobrobyt i potęgę. Budujemy od podstaw Polskę Ludową. Budujemy niepodległy byt na podstawie demokracji ludowej, na podstawie przyjaznych stosunków ze Związkiem Radzieckim i demokracjami Zachodu. (…) Wracamy do kraju, by wziąć czynny udział w budowaniu Polski Ludowej, w utrwalaniu i wzmacnianiu demokratycznego frontu narodowego. Zmagając się z resztkami reakcji, przezwyciężając wszystko, co stare i zmurszałe, wszystko, co chwiejne i niezdecydowane, kraj kroczy po drodze cementowania jedności wszystkich szczerze demokratycznych sił społecznych”.

W latach 1945–1947 ZSRR udało się opuścić 320 000 Polaków. I rząd radziecki właściwym sobie cynizmem oświadczył, że każdy, kto chciał, już wrócił do ojczyzny.

Stanisław Ważywec: Wszyscy próbowali opuścić ZSRR – w jakikolwiek sposób. Wielu udawało się do zachodniej Ukrainy lub Białorusi. Mówiono, że łatwiej stamtąd wyjechać na wymianę. Byli śmiałkowie, którzy szli w góry, do granicy z Persami. Marzyli o dostaniu się do Iranu, a stamtąd do Europy Zachodniej. Nie wiem, ilu się udało. Ktoś właśnie próbował przekupić strażników i nielegalnie dostać się do pociągu. Oczywiście tylko nielicznym się udało, ale każda zbawiona dusza jest czegoś warta. Ktoś też był w naszym wagonie. Dzieci oczywiście nie były wtajemniczone w takie sprawy, musieliśmy siedzieć cicho i nie mieszać się pod nogami. Ale z tego, co sam widziałem, i z tego, co słyszałem później, można było zrozumieć, że mężczyźni na zmianę upijali strażników bimbrem, aby podczas kontroli nie byli w stanie już ani rozróżniać twarzy, ani liczyć. Tak więc z Bożą pomocą dotarliśmy na miejsce. Był jeszcze jeden straszny sposób na opuszczenie ZSRR – kiedy ludzie sądzili, że lepiej opuścić ten świat, niż zostać w Związku Radzieckim, i rzucali się pod pociąg. Dzięki Bogu to nie było zjawisko masowe. Ale słyszałem o kilku takich przypadkach.

31 VII 1955 r. dyrektor Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański wystąpił na antenie z apelem: „Jakaż gorycz wzbiera w sercu, gdy pomyśli się o tysiącach, dziesiątkach tysięcy naszych ludzi, którzy dziesięć lat po wojnie gniją w różnych obozach rozrzuconych po całej Rosji bez nadziei powrotu. Co przeżywać musi jakiś zapomniany Polak na widok Austriaka wracającego do swego ukochanego Wiednia, gdy on, polski żołnierz II wojny światowej, pozostaje nadal za drutami? Wracają Niemcy, Austriacy, Włosi – wracają dawni żołnierze armii nieprzyjacielskiej i pokonanej. Na miejscu, w głębi Rosji pozostają Polacy, bo nikt się o nich nie upomni (…) W chwili, kiedy komuniści rozpoczynają obłudną propagandę na rzecz powrotu uchodźców z Zachodu – radiostacja nasza, Głos Wolnej Polski – zbierać będzie i nadawać wszelkie informacje na temat losu Polaków uwięzionych w Rosji. Nasze SOS rozsyłać będziemy do całej wolnej prasy Polskiej w zachodnim świecie. Gdziekolwiek dziś jesteśmy – niechaj po całym świecie rozlegnie się wołanie tak mocne, by usłyszeli je zarówno sprzymierzeńcy, jak nieprzyjaciele. W tej sytuacji żądamy powrotu do kraju Polaków z łagrów i więzień sowieckich. Cierpią oni i umierają za jedną tylko zbrodnię: walczyli o niepodległą Polskę”.

Wracający do Europy z łagrów ZSRR Niemcy, Włosi, Austriacy chętnie udzielali informacji o Polakach. Dzięki temu redakcja uzyskała listę setek nazwisk i dokładną mapę rozmieszczenia 56 obozów pracy, w których wciąż przebywali Polacy. Codziennie Wolna Europa nadawała programy specjalne. Rozgłośnia przerywała również swój normalny dziennik radiowy, nadając tzw. flash. Schemat był następujący:

„Przerywamy obecnie nasz program w celu nadania komunikatu specjalnego. Przed chwilą Głos Wolnej Polski otrzymał nowe wiadomości o Polakach więzionych na terenie Rosji Sowieckiej w obozach… [nazwy i położenia obozów]. Bliższe szczegóły i nazwiska niektórych więźniów usłyszą państwo w programie specjalnym, który powtarzać będziemy wielokrotnie w ciągu następnej doby. Nadaliśmy komunikat specjalny. Powracamy do dziennika radiowego”.

Nadawano po kilka nazwisk dziennie. Spiker wypowiadał je wolno, każde nazwisko powtarzał dwa razy, by zwiększyć dramatyzm, np. „Walenty Kucharski, Walenty Kucharski, lat 30, rodem z Sosnowca, porucznik Armii Polskiej, po wojnie zesłany do Workuty. Kopalnia nr 29”. To brzmiało jak alarm. Mieszkający w różnych miastach Europy gromadzili się na demonstracjach. Ważne było dla nich poczucie, że nie tylko przeżyli ostatnią wojnę, ale także pozostali ludźmi. I stało się to, co wydawało się niemożliwym. 18 XI 1956 r. Władysław Gomułka podpisał z władzami sowieckim deklarację o wznowieniu repatriacji, która nieco później stała się pełnoprawną umową międzynarodową. Pod koniec 1956 r. ze Związku Radzieckiego wyjechał pierwszy pociąg z repatriantami. W nieco ponad dwa lata ZSRR opuściło 259 420 obywateli polskich.

W marcu 1959 roku polsko-radzieckie porozumienie o repatriacji wygasło i nie udało się go przedłużyć. Rząd radziecki, podobnie jak przed 10 laty, bez mrugnięcia okiem oświadczył, że wszyscy Polacy zainteresowani powrotem już od dawna są w Polsce. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to kłamstwo. Wolna Europa próbowała kontynuować akcję, upublicznić los Polaków, którzy pozostali w ZSRR. Ten problem był przedmiotem dyskusji w Kongresie USA. Repatriacja została wznowiona, lecz dopiero w 1996 r. Ale to zupełnie inna historia.

Cytaty z „Wolnej Polski” za: dr Wojciech Marciniak, Problematyka repatriacyjna na łamach „Wolnej Polski” (1943–1946). Przytoczenie dotyczące komunikatów RP RWE za: P. Stanek, Wrócić muszą przede wszystkim Polacy z Rosji.

 

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego