„Kurier Wnet” 38/2017. Nawet w więzieniu byłem wolny – mówi Marian Markiewicz Krzysztofowi Skowrońskiemu. Wywiad WNET

Tylu was, tyle krat, tyle wszystkiego, ale ja jestem wolny. Tęsknię do moich rodziców, do wszystkich moich bliskich, do moich kolegów, ale jestem wolny i wytrzymam. I tak było, tak było…

Krzysztof Skowroński
Marian Markiewicz

Nawet w więzieniu byłem wolny

Marian Markiewicz – wilnianin, żołnierz AK, więzień gestapo i władzy ludowej, założyciel Solidarności w Głubczycach mówi, na czym polega wolność i jak zachował ją we wszystkich przeciwnościach życia. Wysłuchał Krzysztof Skowroński.

Jak to się stało, że Pan, wilnianin, trafił do Głubczyc?

W 1939 roku broniłem Wilna i zetknąłem się ze śmiercią – bo pod bagnetami prowadzili mnie czerwonoarmiści, mnie i mojego kolegę, który też bronił miasta; rzucaliśmy granaty.

Ale kobiety wileńskie, żony naszych nauczycieli, nałożyły na siebie chusty i wyskoczyły do tych czerwonoarmistów: – Da szto, wy duraki-li, szto? Eta uczeniki! Puskajtie ich! – Oni, uczeniki, k’ nam strielali! („Co, wy głupcy, co? To uczniowie! Puśćcie ich!” „Oni, uczniowie do nas strzelali!” – przyp. red.). A one za karabiny zaczęły ich tarmosić, w takich chustach… (śmiech). No i puścili nas.

To było moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią. Później były szkolne organizacje niepodległościowe, później aresztowanie przez gestapo, półtora roku więzienia, śledztwo. Nie wiedziałem, w czyjej sprawie; a to mój sekcyjny nie wytrzymał i powiedział, że należę. A ponieważ byłem na Litwie przez trzy miesiące, wyjechałem po wkroczeniu Niemców, więc sobie pomyślałem, że mogę się ratować mówiąc, że o niczym nie wiem i byłem na Litwie, zarabiałem na chleb.

Porozumiałem się ze swoim sekcyjnym, powiedziałem: – Heniu? Przyznałeś się? Powiedziałeś, że ja należę; odwołaj! I on odwołał, przyznał, że to dlatego, że bili. A ja mu powiedziałem od razu: – Powiedz, że proponowałeś mi, ja powiedziałem „dobrze, dobrze, Heniu, jak wrócę z Litwy, to pogadamy”. No i udawał załamanego, potwierdził to wszystko i później ci, którzy mieli nieudowodnioną przynależność, dostali rok więzienia z niezaliczeniem śledztwa.

Półtora roku odsiedziałem, bo pół roku już było śledztwa. Później Armia Krajowa na Nowogródczyźnie, później aresztowania; znowu mojego dowódcę aresztowali; zdobywanie Wilna, ucieczka z Wilna, aresztowali moich rodziców. Ja przyjechałem do Polski na innych papierach, pod innym nazwiskiem pierwszym transportem; to było 25 chyba stycznia 1944 roku. Wysiadłem w Białymstoku i wychodziłem na wszystkie transporty, pytałem o rodziców.

Później zacząłem współdziałać z grupą wileńską, nowogródzką. W różnych akcjach brałem udział. Dowiedziałem się, że tato, jak zwolnili go z więzienia, zachorował na raka, jest umierający. Przeszedłem przez granicę, zastałem rodziców w wielkiej biedzie, wróciłem znowu do Polski. Kupiłem sacharynę – pełną walizę, bo tam była bardzo droga. Przeszmuglowałem to do Wilna, sprzedawałem tę sacharynę, zarobiłem trochę pieniędzy, przekazałem rodzicom.

Spotkałem koleżankę, spytała: – Jesteś nielegalnie?, ja mówię: – Tak, nielegalnie. – Jutro odjeżdżamy do Polski transportem. Mój brat jest już w Polsce, została jego karta ewakuacyjna. Jechałem więc jako rodzina, jako Henryk Pilść. Zgarnęli mnie z tego transportu enkawudziści, zaprowadzili na NKWD i mówią; „Rossczitajties’ s nagana; rozliczcie się z nagana”. Wtedy błyskawicznie pomyślałem sobie: to znaczy – on podpisał listę współpracy, dostał nagan i przeszedł przez granicę, a rodzicom nic nie powiedział ani siostrom. Ja jadę jako on i mam się rozliczyć z nagana!

Zastanowiłem się, co mnie może uratować. Analitycznie zacząłem to roztrząsać; myślę sobie: mam ratunek. Siedziałem półtora roku, Niemcy nie udowodnili, że jestem z organizacji. Powiem, że po wyjściu mnie wywieźli, a że w czasie odsiadki, tej półtorarocznegj, siedziałem z waszym spadochroniarzem, który zachowywał się jak bohater, później byłem w Niemczech, wróciłem do Polski po robotach w Niemczech i dowiedziałem się, że rodzice są w bardzo złej sytuacji; tato chory na raka. Poszedłem do ambasady w Warszawie, gdzie powiedzieli: „propuska nie połuczisz” (śmiech).

No i mówię: „Pojechałem jako wasz sojusznik do naszych sojuszników, do umierającego ojca”. I okazało się, że tato żyje jeszcze i jest szansa wyleczenia, i ja trafiłem na taką możliwość, na inne papiery, żeby wracać z inną rodziną. „Aresztowaliście mnie, i za co ja mam cierpieć?”. Śledczy mówi: „Połuczisz pietnadcat’ let, wywiezut tiebia w dalnyj wostok, i szto?”. („Dostaniesz piętnaście lat, wywiozą cię na daleki wschód, i co?” – przyp. red.). A ja mówię: „Za szto? Da ja sajuznik!”. „A kakoj ty sajuznik?” „No kak-że… Nasz Bierut eta drug Stalina, nasz Rokossowski eta toże drug Stalina”. („Za co? Przecież jestem sojusznikiem!” „A jaki z Ciebie sojusznik?” „No jak to… Nasz Bierut to przyjaciel Stalina, nasz Rokossowski to też przyjaciel Stalina” – przyp. red.). A on mówi: „Kakoj on wasz, on nasz!”. Ja na to: „Niet. On nasz, Polak!”. „Niet, on russkij”. „Niet, on Polak, żiw w Rossii, no eto Polak”.

„A ty litowcow lubisz?” („A Litwinów kochasz?” – przyp. red.). „Nu, kak wołk sabaku”. („No, jak wilk psa” – przyp. red.). A w mojej celi ogólnej leżeli ranni Litwini; oni byli w partyzantkach. Udaję, że litewskiego nie znam, bo mnie zaraz ten śledczy będzie pytał, co oni tam mówią. Więc mówię, że ja ich nie lubię, ale nic nie rozumiem. „A ty znajesz, panimajesz pa litowskij?” „Ni czerta, brechajut kak sabaki. Ja nicziewo, ni czorta ni panimaju”. („Umiesz, rozumiesz po litewsku?” „Ani słowa, szczekają jak psy. Niczego, ni czorta nie rozumiem” – przyp. red.). Więzili mnie, bili też, ale przecież nie będę kapusiem.

No i tak się stało, że mama wyszła na ryneczek i spotkała lotnika, zdemobilizowanego Rosjanina. Poprosił ją, żeby mógł zostawić u niej worek zdobyczy. Mama zgodziła się; zostawił ten worek i powiedział: „Ja teraz będę się bawić. Będę pić, bawić się, a od czasu do czasu przyjdę i coś wezmę do sprzedania. Mam tych worków kilka. Przyjechałem z Berlina do Wilna, przywiozłem te zdobycze i mam w różnych miejscach. Jak mnie aresztują, nic nie powiem; wtedy to będzie wasze”. No i jak ja byłem aresztowany, a on już też siedział na Łukiszkach, mama wtedy zaczęła nosić.

Jeszcze muszę wspomnieć, że śledczy jakoś mi bardzo szedł na rękę (śmiech). Przyszedł, czy mi zimno, zapytał się, ja powiedziałem, że zimno. Poszedł do domu, tam rodzice odpalili mu coś z tego worka. On powiedział, kiedy będzie rozprawa, jaki sędzia, jaki prokurator; mama z tego worka wzięła i prokuratorowi zaniosła, zaniosła to wszystko sędziemu. No i tak się stało, że ja dostałem tylko trzy miesiące; prokurator zażądał trzech miesięcy w zawieszeniu. Adwokat prosił o trzy miesiące w zawieszeniu, a prokurator mówi: „No co będziemy młodemu człowiekowi dawać trzy miesiące w zawieszeniu, jak do trzech miesięcy tam tyle i tyle dni już brakuje. Dać mu te trzy miesiące, niech odsiedzi i będzie wolny. Przyjechał do umierającego ojca”. I tak było, zwolnili mnie, wróciłem znowu do Polski, rodzice jeszcze zostali tam, i zacząłem znowu działalność. Ale zostałem ranny…

Gdzie Pan działał?

W Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego i Nowogródzkiego. Tych, którzy w Lidzie z więzień uwalniali, wszystkich znam, ja w tej organizacji byłem i współdziałałem, i z Łupaszką mieliśmy kontakty. No i padłem, ranny byłem. Zawieźli mnie do Szczecina, wrzucili do celi, patrzę – kobieta. Aha, to ona ma ze mnie wyciągnąć. I już myślałem, co mnie może uratować.

Pomyślałem sobie: jak przyznam się do organizacji, to dostanę w łeb, w czapę (śmiech). Strzelą, zakopią gdziekolwiek i nawet nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem pochowany. Wszedłem do tej celi, przysiadłem, a to była łączniczka Łupaszki, Regina. Bo jedna to bohaterka Ninka, a druga – ta właśnie, która wydała Łupaszkę, Regina. I to była Regina.

Przysiadła koło mnie, i „oj jak to nasi chłopcy z Wilna, z Nowogródka cierpią!”. A ja mówię: „No tak, gdyby tak było, to ja byłbym może i dumny, a tak ja dopuściłem się przestępstwa kryminalnego, bandytą jestem, mówię, rodzice mnie się wyrzekną, tyle znajomych pomyśli sobie: co on zrobił!” I później już były bicia, bicia, a ja swoje i swoje. W końcu nie mogli ze mnie nic wydobyć, wrzucili do piwnicy. Nie wiem, ile tam byłem dni i nocy. Dostałem gangreny, lało się ze mnie wszystko, traciłem przytomność, odzyskiwałem i cały czas myślałem, co teraz może mnie uratować.

A postanowiłem żyć. Pomyślałem sobie: przecież słyszę samochody, gdzieś jeżdżą. I zacząłem krzyczeć. Jak samochody jeżdżą, to i ludzie przechodzą chodnikami. No i krzyczałem. Zdarłem sobie gardło. Odzyskiwałem świadomość i znowu krzyczałem. Dawali mi tylko śledzia solonego i wody nic, do picia nic.

I pomyślałem: aha, rzucili mnie – albo umrę, albo przyznam się na stracenie. No i właśnie te krzyki spowodowały, że kiedyś otwieram oczy, a stoją jakieś dwie postacie nade mną i jedna do drugiej mówi: – I wy dziwicie się, że on krzyczy? On umiera. A ten ktoś mówi: – To leczcie. A ten odpowiada: – W tych warunkach nie ma żadnego leczenia.

Dopiero wzięli na szpitalkę taką ubowską, pilnowany tam byłem, zaczęto leczyć. Goić się zaczęło wszystko, wszystko zgniłe mi powycinali. Pokazywali mi, każdy pytał: – Czy to bolało? A mnie nic prawie nie bolało, bo to wszystko było zgnite. A zgnite to już nie boli. I przeżyłem, ale dostałem 15 lat więzienia. Prokurator żądał kary śmierci.

W wyszedłem po siedmiu i pół latach. Siedem i pół lat siedziałem na bloku izolacyjnym, gdzie ani ołówka, ani niczego, cztery ściany i nic. Wyszedłem jako półanalfabeta. Jak szliśmy na spacer, to jak na takim stołku między kratami siedział strażnik i otwierał te kraty, a śniadanie było zawinięte w gazetę, to się zwijało to śniadanie i później ten zatłuszczony papier gazetowy szedł od celi do celi. Stukało się Morsem, że mamy wiadomości. I tam ktoś wyciągał rękę, a myśmy mieli kamuszek ze spaceru, przywiązywaliśmy do nitki z siennika, no i wyrzucaliśmy, oni łapali i od celi do celi ten kawałek zatłuszczony szedł, żeby czytać, co się dzieje. Byliśmy odcięci od świata.

Po siedmiu i pół latach, jak mnie wypuszczono, to napisano, że siedziałem za napady rabunkowe. Pisze się zawsze: z artykułu takiego i takiego, skazany na tyle i tyle lat. A mnie napisano – za napady. Musiałem zgłosić się do administracji w Gdańsku, na policję musiałem się zgłaszać.

W celi się chodziło tam i z powrotem, tam, i z powrotem, całe dnie, nie siedziało się nigdy. A tu pierwsza moja praca – kontowanie, kontowanie, trzeba było ten ołówek kopiowy przyciskać, kilkadziesiąt ileś pozycji trzeba było wykonać. Winien, ma, winien, ma. Ze mnie całego lał się pot, wszyscy patrzyli, co to za facet. I jeszcze dodatkowo milicja przychodzi, pyta się o mnie, czy ktoś mnie odwiedza.

Rodzice przyjechali, dostali jeden pokoik tylko. Tato sparaliżowany, utracił mowę, amputacja jednej kończyny. Jak byłem przy nich, to go nosiłem do wanny, kąpałem. No i chodziłem za tym mieszkaniem: nie ma i nie będzie, nie ma i nie będzie.

Spotkałem kolegę z partyzantki, który mieszkał pod Gdańskiem, był na ostatnim roku medycyny. Jego rodzice mieli gospodarstwo tuż pod Gdańskiem, od ostatniego przystanku jakieś 250–300 metrów. A w tym czasie hodowano lisy. I ja sobie pomyślałem: jedyna szansa, to tylko zrobić pieniądze na lisach i kupić mieszkanie. Założyliśmy z tym kolegą hodowlę lisów; ogrodzenie, klatki. Ja musiałem koło tego chodzić całkowicie, bo on studiował, kończył medycynę. Po dwóch latach doszliśmy do 100 sztuk.

My nie mieliśmy pieniędzy na hodowlę, tylko do nas wstawiali zwierzęta. Była moda taka, że marynarze, ci którzy przywozili różne towary i mieli pieniądze, kupowali 2 trójki, 3 trójki lisów – 2 samice i samca – i wstawiali do nas. My chowaliśmy i dzieliliśmy przychówek na połowę. Tak doszliśmy do 100 sztuk.

Cyrankiewicz wtedy miał taką fermę w Olsztyńskiem. Bardzo dużą fermę i sprzedał wszystko do hodowli; od razu ceny poszły w dół i zostaliśmy bankrutami. A ja już chodziłem, oglądałem mieszkania do kupienia.

Rozmawialiśmy z Julkiem, tym moim kolegą. Julek mówi: – Słuchaj, przetrzymamy. Ja na to: – Julek, ty jesteś w innej sytuacji. Mój tato jest sparaliżowany, jest mama, ciocia. Ja ożeniłem się szybko – ożeniłem się, bo chciałem dzieci odchować. Syn przyszedł na świat. Mówię mu: ja muszę swoją połowę zabić na skóry, rozliczyć się z długów i jadę w świat. Poszukam miejsca, gdzie będę mógł żyć. I tak się stało. Rozliczyłem się ze swojej połowy, pooddawałem pieniążki i pojechałem.

Zatrzymałem się dopiero w Głubczycach. Potrzebowali kwaterunkowego, z innego terenu. Pytam: dacie mieszkanie? Tak, damy mieszkanie. No i przyjąłem tę pracę.

Kwaterunek to było dla mnie bardzo nieodpowiednie miejsce, bo to łapówy jakieś, a ja od nikogo nie chciałem przyjmować. Nawet czasem musiałem gonić. Jak ktoś wcisnął mi pieniądze na siłę, ja go goniłem i oddawałem te pieniądze. No, ale dostałem mieszkanie i od razu przeniosłem się do służby zdrowia. A mieszkanie dostałem i mieszkam.

Tutaj wychował się syn, córeczki kochanej doczekałem się, jestem. I jeszcze staram się służyć. To znaczy wspominam o tych swoich przeżyciach, o walce, o Armii Krajowej. Sztandar AK-owski przekazaliśmy harcerzom, harcerze dumnie z nim chodzą do kościoła. Ja w miarę możliwości, to co mogę – słowa mi uciekają – ale staram się przekazywać wszystko, tak jak potrafię. I z tym mi dobrze, z tym mi dobrze…

Bo jeszcze czuję, że nie mogę zostawić tych, którzy potracili życie. Pod Surkontami, gdzie otoczeni byliśmy ze wszystkich stron, kilku cichociemnych zginęło, poginęło tylu wspaniałych kolegów… Ich życie nie może pójść na marne, trzeba walczyć o Polskę, o taką Polskę, o jakiej marzyliśmy, a teraz jest właśnie taka Polska, która daje ogromne nadzieje. Ogromne nadzieje, tylko trzeba ją wspierać. Tych, którzy tam są, bo to są ludzie wspaniali. Trzeba ich wspierać, ja to staram się, czynić.

A jaki koniec będzie, nie wiem, na razie jest wszystko porządku. Mam 94 rok życia, jeszcze jestem sprawny, chociaż teraz do krzyża jeszcze biodro doszło bolesne. Dostałem odznaczenie, Rycerski Krzyż Odrodzenia Polski. Jestem dumny z tego, że jestem czynny i się jeszcze przydaję. I tak chciałbym do końca.

Cieszę się, jak Was widzę, jak Pan wywiady przeprowadza, bardzo mnie to interesuje. Pan bardzo mnie się podoba, tak, bo takie podchwytliwe ma pytania i wydobywa na wierzch to wszystko, co trzeba byłoby pokazać.

Dużo by mówić. Koleżanka przysłała mi swoją książkę, w której mnie króciutko wspomina. Ja do Nowogródzkiego przyjechałem, a ona była w tym środowisku od dziecka. Cała jej rodzina była patriotyczna. Jej brat zginął po Dubiczami, tam, gdzie i ja byłem. A reszta rodziny uchowała się.

Po więzieniu zostałem przeniesiony z Wilna do Nowogródzkiego. Ona miała tam różnych kolegów, a ja nikogo nie znałem. Byłem w ochronie komendanta Borsuka. Pułkownik Borsuk był komendantem Okręgu Nowogródzkiego, był jeszcze szef wywiadu, kapitan Bustromiak. Moim zadaniem było blokować dojście do niego, nikt nie wiedział, gdzie on jest; ja pełniłem rolę kogoś w rodzaju pośrednika. Różne polecenia wykonywałem – i komendanta okręgu, i szefa wywiadu. Ale nie znałem nikogo. A ona właśnie znała wszystkich i w książce opowiada o wszystkim, co tam było.

Tak, że ja teraz dopiero odkrywam to środowisko: kto był, kim był. Nikomu nie mówiłem, kim jestem. Wciąż zmienialiśmy nazwiska, wszystko; wciąż nowe dokumenty.

To bardzo cenna książka. Ta koleżanka skończyła studia medyczne i była w Częstochowie lekarzem rentgenologiem. Zrobiła doktorat, jej brat, dużo młodszy ode mnie, też był w Armii Krajowej. Ona obracała się w środowisku, które służyło w Armii Krajowej, także po wojnie, i ona mnie przybliżyła te osoby wszystkie.

Czy Pan pamięta przedwojenne Wilno?

Jak najbardziej. Ja się urodziłem w Kownie, moi rodzice mieszkali w Kownie. Tato był geometrą i nam się nawet dobrze powodziło. Nasz dom był polski, rodzina cała mówiła po polsku, środowisko tylko polskie, no i Litwini zaczęli prześladować tatę za tę polskość, że w domu po polsku. Chcieli go posadzić do więzienia. Ja się urodziłem się w 1924 roku, a w 1928 tato przeszedł przez granicę do Polski. Został aresztowany jako podejrzany o szpiegostwo.

Przez kogo został aresztowany?

Przez Polaków. Przeszedł do Polski, i KOP – Korpus Ochrony Pogranicza go aresztował; prawidłowo. Przecież jak ktoś przechodzi przez granicę, to należy go sprawdzić, tak?

A my z kolei wszystko rozdaliśmy, co mieliśmy, to znaczy moja mama i ciocia, która była zawsze z nami. Rozdały Polakom – i wyjechaliśmy przez Łotwę. Bo nie było możliwości przyjazdu do Polski. Przez Łotwę więc; w Rydze mieliśmy przesiadkę – i do Polski!

Tatę zwolniono po śledztwie, bo świadkowie byli niepodważalni. Najlepszy adwokat w Wilnie to był bardzo bliski znajomy rodziny Markiewiczów z Kowna. I druga osoba poświadczyła, że to jest Polak z Polskiej rodziny, że brali udział w powstaniach, i tak dalej.

Podejrzenie upadło, tato dostał pracę i zaczęło się od zera. Początkowo w Wilnie spaliśmy u znajomych na słomie. Od początku trzeba było wszystko kupować. Jedno mieszkanie okazało się za drogie, drugie, trzecie; zmienialiśmy te mieszkania. My rośliśmy, zaczęła się szkoła podstawowa. W szkole – patriotyczne wychowanie. Nauczyciele opowiadali jak to brali udział w Bitwie Warszawskiej. Był taki – Latoszek, uczył muzyki, utracił dłoń. Opowiadał o szarży kawaleryjskiej, jak mu odcięto tę dłoń. Te opowieści trwały, patriotyzm niesamowity od dziecka.

Zacząłem interesować się polityką, bo Słowo wileńskie, Cat Mackiewicz. On był redaktorem Słowa. Zawsze przy redakcji na szybie wystawowej był jego artykuł wstępny. Tak zacząłem czytać. Czytałem i endeckie wystąpienia, i właśnie Cata Mackiewicza, i innych.

U nas zamieszkali studenci, którzy byli w korporacji endeckiej. Mnie mieczyk podarowali i przekonywali. A ja ten mieczyk do szuflady schowałem. Mnie interesowało ogólnie państwo i dlaczego takie kłótnie są. I tak było do wojny.

Wybuchła wojna. Pierwsze wrażenia to były takie: słuchałem radia i taki komunikat był, że w Niemczech rewolucja, Berlin zbombardowany, koniec wojny przed nami –tak podało radio Wilno. Dlaczego? Dlatego, że Wilno miało się nie bronić, chodziło o to, żeby zabytki uratować, żeby nie tracić tych zabytków. I taki komunikat wydano, żeby ludność była spokojna.

I ja szczęśliwy wybiegłem, pędzę, takie jakieś puste ulice, pies biegnie i ja krzyczę do niego: „Adolf, do nogi!, Adolf do nogi!” Pędzę, a ulice puste, i dobiegam przez Mickiewicza do ulicy Wileńskiej. Patrzę – rowery, wózki, toboły – wszystko w jedną stronę, w tamtą stronę zmierza. Pytam: – A dokąd to, dokąd? – A na Litwę. – A czemu? – Bolszewicy już pod Wilnem! Jak nóż w pierś. W strasznym stanie szedłem, myślałem sobie: Jak to, nie bronią Wilna? Jak to możliwe? Wróciłem, położyłem się. Roniłem łzy do poduszki. Usnąłem.

Rano słyszę: dudu, dudududu, dudududu! Zerwałem się szybko, zarzuciłem na siebie szkolny mundurek. Wybiegłem na ulicę. Wyskoczył Ziutek, mój kolega. – Ziutek, bronią się nasi! – i pobiegliśmy. Biały Zaułek, Połocka zaraz, a przedłużenie Połockiej to trakt Batorego na Mińsk i na skrzyżowanie Krzywego Koła. Działko było ustawione poniżej.

W zasadzie to ja do dzisiaj nie wiem, kto to był, czy to żołnierze, czy podchorążacy jacyś, no ale w każdym razie kilku ich było przy tym działku i podbiegliśmy do nich, chcemy się bronić. A oni mówią: – No to przyłączcie się do nas! W podwórzu są wozy taborowe, broń, granaty, weźcie i przyłączcie się. My pobiegliśmy na podwórko. Wzięliśmy granaty, do kieszeni po granacie, karabiny amunicją załadowaliśmy. No i jeszcze zapasową amunicję do kieszeni – i co mamy robić? – Idźcie pod spód. A tam był wzdłuż ulicy taki rów głęboki z cembrowiną. – Pod cembrowinę, i rzucajcie granaty, jak będą czołgi rosyjskie jechały! I my rzucaliśmy te granaty stamtąd.

W pewnym momencie słyszymy, że działko nie strzela. Patrzymy: jeden zabity, jeden ranny, a inny żołnierz mówi: – Chłopaki, rzucajcie broń i chodu! Ale nam szkoda było broni, więc pod mostkiem nad tym rowem schowaliśmy broń. I myślimy: my uczniowie, to nam nic nie zrobią. I idziemy sobie, ale nas zgarnęli pod płot. Stoimy. Oficer z naganem, a nas rewidują. Rewidują, a ja sobie uświadomiłem, że mam w kieszeni magazynki z nabojami.

Akurat koło mnie stał z chlebem taki Leszek Piekur, który tam zaraz mieszkał. To była rodzina bardzo zaprzyjaźniona z moją. I ja mówię – a staliśmy z rękami do góry: Leszek, przesłoń mnie troszeczkę. I on lekko przesunął się. A ja za niego, rękę do kieszeni, a w płocie szczeliny między deskami są, za nimi ogródek. I ja te naboje wyjąłem, powyrzucałem to wszystko; zrewidowali – nie znaleźli. Puścili. I idziemy dalej, ale znowu nas zgarnęli i pod bagnetami prowadzili. Wtedy właśnie te żony naszych nauczycieli, bo widziały nas, jak my tam broniliśmy się, wyskoczyły w tych chustach, i to był ratunek właściwie od Boga. Nie wiem, dlaczego tak się stało.

Mówił Pan o torturach w więzieniu stalinowskim.

To było bicie! – i to tylko po ranach. Tylko po ranach. Po prostu nie dawali mi wiary, że jestem bandytą. A ja wiedziałem, że to jest jedyny ratunek. Mówiłem, że spotkałem na plaży chłopaków, wypiliśmy, porozmawialiśmy, namówili mnie. I że ich w ogóle nie znam.

Bicie trwało około tygodnia, ale nic nie puściłem, nic. W czasie bicia jeden zaglądał, poznałem go, że to jest nasz partyzant. Zaglądał i – myślę sobie – przekaże, że ja nie poddałem się, nie ujawniam niczego. Wiedziałem, że on to przekaże. I byłem twardy cały czas.

Jeden z nich, jak został ze mną, mówi: mam do ciebie słabość, twardy jesteś. I mówi: krzycz. Moja ręka była na stole, on walił po tym stole, a ja krzyczałem. Pomyślałem sobie: on najstraszniej wygląda, dziobaty taki, a ma ludzkie serce. Zastanawiałem się, czy on chce coś ze mnie jeszcze wyciągnąć. Ale, myślałem, chyba wie, że mu się nie uda. I nie wyciągnęli. Ale bili po ranach, a później wrzucili do piwnicy. Wody nic, śledź solony, gangrena, wszystko czarne, a tu zaraz serce.

To było najgorsze bicie, jakie miałem. Litwini tak nie bili. Jak byłem aresztowany przez gestapo, to Litwini bili. Ale oni bili w miękkie części. Ja sobie tak pomyślałem. Kazali rozebrać się, spodnie spuszczać. Spuszczałem i myślę sobie, gdzie najlepiej, żeby bili – w miękkie miejsca, żeby kości nie połamali. Grzeczniutko kładłem się, oni walili. Przychodziło się do celi, to każdy chciał popatrzeć, jak to wygląda. Kim ja jestem, czy rzeczywiście mnie bili. To w te miękkie miejsca. A ci więźniowie, którzy opierali się, to bili wtedy wszędzie. Ja taką taktykę przyjąłem, uważam, że dobrą. To nie było takie bardzo bolesne i dało się wytrzymać.

Co myśli człowiek prowadzony na takie przesłuchanie? Boi się bardzo?

Nie ma ludzi, którzy się nie boją. Po prostu trzeba myśleć. Ja starałem się zawsze myśleć i myśleć analitycznie. To znaczy: co o mnie wiedzą, co mówić, jak się zachowywać. I po prostu nigdy nie myślałem, że ja jestem niezłomny. Postanawiałem wytrzymać ten raz. Wytrzymywałem. Następnym razem znowu. Bo jak pomyśli się, że to może pół roku tak trwać – to jak ja wytrzymam? A ja za każdym razem analizowałem siebie i stwierdzałem, że jeszcze mogę wytrzymać. I zawsze wytrzymywałem.

A lęk przed bólem?

Ja to miałem opanowane troszeczkę, bo z kolegą ćwiczyliśmy się, przed wojną jeszcze, kto dłużej rękę nad świecą utrzyma. I przez takie właśnie różne rzeczy myśmy się tak jakby przygotowali do tego wytrzymywania bólu. Po prostu trzeba myśleć o czymś innym, nie o tym, gdzie boli. O czymś innym trzeba myśleć. Zmusić się do tego, żeby oddzielić, a poza tym, że ten ból nie trwa wiecznie. Że to są tylko jakieś strefy czasowe, takie, że poboli, poboli i przestanie. To wszystko dawało się wytrzymać. To nie jest takie straszne.

Gorsza była ta piwnica?

To też nie. Dlaczego? Bo ja cały czas traciłem przytomność, nie wiedziałem, kiedy dzień, kiedy noc i ile ja tam jestem. Nie wiedziałem nic, ale dopóki myśl działa analitycznie, nic o mnie nie wiedzą, nic nikogo nie wydałem, czułem się, że jestem wolnym człowiekiem. Pod tym względem, że ja zachowuję wszystko co cenne, co bym mógł wydać – to zatrzymuję w sobie. I to daje siły. To właśnie daje siły, bo jeśli człowiek przestanie wierzyć w siebie, to może się załamać. A ja się nie załamałem.

Uważam, że wielu takich ludzi postępowałoby tak jak ja, i w śledztwie chyba tak jak ja postępowali. Dlatego nie załamali się. To nie jest jakieś bohaterstwo. To jest obrona innych, ale i siebie.

Życie jest piękne, a ja byłem już skłonny popełnić samobójstwo podczas ujęcia mnie. Kilka razy tyraliery po mnie przechodziły i nie widziały mnie. Ja miałem pistolet przystawiony do głowy, odbezpieczony, do oporu cisnąłem. Ale tyraliera przechodziła. Zabezpieczałem. Następna, trzecia, czwarta tyraliera szła, już się ściemniało. Ja wtedy, jakieś 15 minut wcześniej, pomyślałem: ciemno się robi, nie znaleźli mnie, to znaczy, że mam żyć. To niebo zadecydowało; mam bezwzględnie żyć, co będzie, to będzie.

I spojrzałem na zegarek, a zegarek cyferblat miał fosforyzowany. No i teraz ciemno się robi, idzie jeszcze jedna tyraliera, a ja nie zasłoniłem zegarka. I ostatniemu żołnierzowi, który szedł, to błysnęło. I od razu strzelił. No i teraz tak: cegły, brud, to wszystko. A to rykoszetem poszło, tak to że tu przybiło, tu przybiło, a to wszystko było brudne: kawałki cegły, brud. Dokumenty zakopane miałem, bo jak miałem samobójstwo popełnić, to zakopałem, żeby nie doszli, kim jestem. No i od razu mnie stamtąd wyciągnęli. Najpierw opatrunki, potem do Szczecina przywieźli, no i właśnie wrzucili do tej piwnicy. Jeszcze chciałem skoczyć z mostu, jak przejeżdżali przez Odrę. Później mnie przywieźli do Szczecina i mówią: – Chciałeś skoczyć. Ja na to: – Tak, chciałem, ale zdecydowałem, że będę, że trzeba żyć.

Zakładał Pan Solidarność w Głubczycach.

Tak, jak przyjechałem tutaj, zawsze włączałem się we wszystko. Rodzice na Wybrzeżu nie dostali do końca mieszkania – cały czas w tym jednym pokoiku. To była zemsta za mnie, ten pokoik. A ja, jak przyjechałem tu, włączałem się we wszystkie zrywy. Jak zaczęły się te na Wybrzeżu, kiedy powstawała Solidarność w ‘80 roku, byłem akurat u rodziców we Wrzeszczu, przy ulicy Dworcowej. Właśnie był strajk w stoczni. Chodziłem, chleb nosiłem, nie mogłem się włączyć, bo mnie nikt nie znał. I wiedziałem, że mnie nie wolno się włączać. Bo ja mam tę przeszłość, że podałem się za bandytę; więc nie chciałem do nich nawet wchodzić, ale byłem.

Zaraz później, jak tam utworzyła się Solidarność, rozdawali materiały do założenia Solidarności. Ja wziąłem ten cały plik, jak zakładać – gotowe formularze, wszystko. Przywiozłem tutaj. I zaraz zacząłem zakładać. I namawiałem lekarzy, żeby przewodniczyli komisji zakładowej Solidarności w służbie zdrowia. Nikt nie chciał. Nikt nie chciał.

I ja widząc, że nikt nie chce, zacząłem myśleć, czy ja mogę. I doszedłem do wniosku, że muszę. Bo przecież chodzi o liczbę, chodzi o to, żeby ściągnąć miliony. Trzeba. Więc zakładałem, ale zapraszałem i organy bezpieczeństwa, i wszystkie tutejsze władze na nasze zebrania. Niech widzą. Mówiłem, że chcemy demokratyzacji, że chcemy zmiany tego wszystkiego na bardziej ludzkie. Ale że jesteśmy za socjalizmem, za sojuszami. Tak mówiłem, bo tak musiałem mówić.

No i przewodniczyłem, przewodniczyłem, byłem w we władzach powiatowych. Czułem, jak to wszystko dochodzi do momentu krytycznego. Widziałem, jak oni się przygotowują, jak już szpitale przejmują, przygotowują do przyjęcia rannych. Widziałem, co się dzieje.

Poza tym mnóstwo osób przychodziło: „proszę mnie wykreślić, proszę mnie wykreślić”. Ja mówię – nie mam takiej władzy, żeby wykreślać, proszę napisać króciutko: proszę o wykreślenie mnie; podpisać. Ja na komisję zakładową wezmę, komisja podejmie uchwałę i wtedy mogę skreślić. Uciekały wszystkie wtyki, wszystkie wychodziły z tego.

Ostatnie zebranie tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego było w Opolu, w jakimś nietypowym miejscu, nawet nie wiem w tej chwili, gdzie to było. Pełno ludzi, kobiety krzyczą: – Co oni chcą, co oni chcą z nami zrobić, my ich pałkami, pałkami wybijemy, powywieszamy! Ja myślę sobie: prowokacja. Przecież to jest prowokacja! Czułem, że to tuż, tuż przed ich decyzją o wszczęcie przeciwko Solidarności tego, co oni tam zaplanowali.

Późno wyszedłem, już nie było autobusów, musiałem pójść na rogatki. Samochody jechały w jedną stronę, w drugą wojsko, wojsko, wojsko. Myślę sobie: tak jak w ‘39 roku, stan wojenny tuż, tuż. A ja ostatnio, jak były wybory, to nie dałem się wybrać do tego powiatowego, bo widziałem, że to wszystko prowokacja. – No, panie Markiewicz, jak to pan nie chce? – A ja mówię: nie! Ja nie kandyduję. Myślę sobie: dosyć mam tego! Mam obowiązki, mam rodzinę; tyle lat straciłem. I nie pozwoliłem się wybrać.

Przyjechałem do Głubczyc i jak wszystkich zabrali, szedłem ulicą i naprzeciwko szedł przewodniczący miejskiej rady narodowej i jeszcze dwóch. – Panie Markiewicz, a pana nie zabrali? – Nie – mówię. – A Pan nie był członkiem? – Nie pozwoliłem siebie wybrać. Patrzyli na mnie zdumieni, że mnie nie aresztowali.

A jak Pan przyjął informację o tym, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem?

Ja o tym wiedziałem grubo wcześniej. W Gdańsku mieszkał mój kolega szkolny. Pracował w biurze projektów budowy okrętów; bywałem u niego gościem. Pytał mnie: – Na kogo będziesz głosować? – No, na Wałęsę. A on mi na to: – Słuchaj, my wiemy, kto to jest, nie głosuj na niego. – Jak to nie? On jest przywódcą, muszę na niego głosować.

A potem byłem na zebraniu w Opolu. Na spotkaniu z Wałęsą w „Okrąglaku”. I patrzyłem na niego: siedzi za stołem prezydialnym, a tu jakaś nauczycielka zabrała głos, krzyczy na komunę, na to, na tamto. On: – Jak pani nazwisko? Ona mówi nazwisko. – Będzie pani posłem. No, myślę sobie. To przecież kim on jest? Ktoś inny też głos zabrał: – Będzie pan senatorem. A ja myślę sobie: przecież on gra, to widać od razu. I już wiedziałem, kto to jest.

Tak samo z Frasyniukiem. Ktoś się dzisiaj dziwi. A Frasyniuk, jak wszędzie czytałem, słuchałem – nieuchwytny, nieuchwytny; oni głosili, że Frasyniuk jest nieuchwytny. Polują na niego wszędzie, a on jest nieuchwytny. Zastanawiałem się, czemu go tak windują. I pojechałem do Wrocławia syna odwiedzić, studiował na politechnice. Przyjechałem do Wrocławia, wysiadłem na dworcu i wsiadam do tramwaju. A oni ogłaszali nawet, że on prawdopodobnie za kobietę się przebiera. I patrzę, jakiś rudzielec wsiada. Przyglądam mu się – przecież to mężczyzna, i do tego źle ucharakteryzowany. Patrzę – milicjanci stoją, patrzą na niego, i nic. Myślę sobie: to ich człowiek. To ich człowiek. Jak potem mówiłem o tym swoim, nikt mi nie wierzył.

Teraz – pierwsze wybory ‘89 roku przy kościele, nie wiem w tej chwili, jaki to kościół w Opolu. Jestem na tych pierwszych wyborach i przychodzi Frasyniuk. Ja siedzę przy oknie, stół prezydialny ode mnie o gdzieś 2 metry, a ja przy oknie, a on tam siedzi. Patrzę: Frasyniuk. I myślę sobie: będę się w niego wpatrywał, zaniepokoję go. I tak patrzę ostro na niego; teraz ja już nie mam takiego wzroku, ale wtedy miałem ostry wzrok. I nie odrywam od niego oczu. A on popatrzył tak na mnie raz, drugi raz i widzę – zaniepokoił się. Myślę sobie: no, masz czego się niepokoić, bo wiem, kim ty byłeś. Ale przecież ja nie mam żadnych dowodów, to tylko moje wyczucie. Moje wyczucie i nikt nie powie, żeby on po tamtej stronie był. A on był po tamtej stronie. Tak samo jak i Wałęsa. Tak to jest.

Co jest najważniejsze w życiu?

Być w zgodzie z sobą, z prawdą, z Bogiem. Każdy jest grzeszny, nie ma ludzi bezgrzesznych, ale Boże miłosierdzie jest wszechogarniające. I w zasadzie to Bóg nas prowadzi. My tylko potrafimy coś tam analizować, myśleć, chcieć czegoś, ale to Bóg nas prowadzi.

Życie to jest niesamowite; mnóstwo wszystkiego. Nie da się tego w ogóle opowiedzieć. To jest tyle spraw, które się czasem zapomina, znowu się przypomni, to sen jakiś przypomni, ta książka mi przypomniała wiele rzeczy, które już zapomniałem. Najważniejsze to jest być sobą, człowiekiem wolnym, czuć w sobie wolność.

Dlaczego ja w więzieniu czułem się wolny przez te siedem i pół roku? A dlatego, że zachowałem wszystkie tajemnice w sobie. Wy nic nie wiecie o tym, tylko ja wiem. Poza tym miałem ze sobą złoty pierścionek. Ten złoty pierścionek przechowywałem w paście od zębów. Między innymi, bo czasem w innych miejscach. Tak jak jest tubka, to tam na końcu tej tubki był pierścionek. Czasem wydobywałem jako rzecz, o której nikt nie wie, nawet współwięźniowie. W nocy brałem ten pierścionek, popatrzyłem: jestem człowiekiem wolnym, mimo że jestem na bloku izolacyjnym. Tylu was, tyle krat, tyle wszystkiego, ale ja jestem wolny. Tęsknię do moich rodziców, do wszystkich moich bliskich, do moich kolegów, ale jestem wolny i wytrzymam. I tak było, tak było…

W wigilię Bożego Narodzenia wrzucono mnie do karca. Do karca w zimie – przecież zimno! Ja całą noc biegłem. A dlaczego biegłem? Biegłem, żeby zachować ciepło, żeby nie położyć się, żeby nerek nie uszkodzić. Całą noc biegłem i wytrzymałem. Ale żałuję, że tylu kolegów nie wytrzymało, na przykład jeden z Poznańskiego.

Byli dwaj bracia. Jeden z nich zapoznał Francuza, który ich zapraszał do restauracji, na kielicha. To był agent francuski. I on, jak kogoś zapraszał, a ten ktoś mu podał nazwisko, to zapisywał go jako agenta. Chciał mieć jak najwięcej takich agentów, żeby Francuzi powiedzieli: dobry, tylu zwerbował. Został aresztowany i wysypał wszystkich tych rzekomych agentów. Ze mną siedział starszy z braci, Lech, i martwił się o młodszego brata. – Poszedłem, mówi, na kielicha, porozmawiałem, a teraz z nas wielkich szpiegów zrobiono. A Janusz, mój brat, nic z tym wspólnego nie miał, a siedzi.

Ten Lech zachorował, chyba na zapalenie płuc. I dali go do karca, od razu. Jak ktoś chory, to go zaraz do karca. Nakazaliśmy mu, żeby bielizny nie zdejmował, pod spód prześcieradło daliśmy, opatuliliśmy. Ale już nie wrócił, zmarł. Spotkałem jego brata Janusza we Wrzeszczu na Wajdeloty. Uścisnęliśmy się, pyta, gdzie mieszkam. Mówię, że tutaj, tu są moi rodzice. Zaprowadził mnie do swojej narzeczonej. Okazało się, że Janusz studiuje. On i Lech byli synami właścicieli apteki w miasteczku, którego nazwa wypadła mi z pamięci. Musiałem mu opowiadać, jak to było, jak siedziałem z Lechem, jak dzieliliśmy się paczkami, jak opatulaliśmy go do tego karca.

No i właśnie – jeden wytrzyma, drugi nie wytrzyma. On nie wytrzymał, ale był chory. I tak mi było przykro przed tym Januszem, ale opowiedziałem mu o tym wszystkim. Później on miał aptekę właśnie we Wrzeszczu, ale ja tam nie zachodziłem, nie chciałem go sobą absorbować.

Nauczyłem mojego wnuka Maćka grać w szachy, żeby nauczył się myśleć, analizować, że nie wszystko jest prawdą. Trzeba odróżniać prawdę od nieprawdy. Trzeba umieć analitycznie myśleć. I nigdy się nie poddawać.

Mówię mu: nie wyjdzie ci w jednym wypadku, to myśl dalej, jak to zrealizować. Idź zawsze do przodu i nie myśl, że czekają cię same sukcesy. Muszą być i porażki, i sukcesy. Porażką nie przejmuj się, zmobilizuj się, myśl i idź do przodu.

Tak właśnie go uczyłem i on to realizuje. To, co mu mama mówiła i co ja mu mówiłem.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Marianem Markiewiczem pt. „Nawet w więzieniu byłem wolny” znajduje się na ss. 10-11 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Marianem Markiewiczem pt. „Nawet w więzieniu byłem wolny” na ss. 10-11 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

Dzień 6. z 80 / Anna Musiał: Jest to bardzo ważny moment, żeby odpowiedzieć na wezwanie Matki Bożej z Fatimy

GŁUBCZYCE – 03.07- Zapraszam na „Zawierzenia Matce Bożej” do Warszawy w każdą pierwszą sobotę miesiąca w sanktuarium pw. św. Andrzeja Boboli – powiedziała Anna Musiał, aktorka, pochodząca z Głubczyc.

– Wracam tutaj rzadko, ale z wielkim sentymentem – powiedziała Anna Musiał, która pochodzi z Głubczyc, a mieszka w Warszawie. Jest ona organizatorką czuwań modlitewnych „Zawierzenia Najświętszej Marii Pannie” w sanktuarium warszawskich jezuitów pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli na Mokotowie.

– Chciałabym wszystkich serdecznie zaprosić na „Zawierzenia” do Warszawy w każdą pierwszą sobotę miesiąca od godziny 14 do 17, aby przyjść, czuwać z Matką Bożą i zawierzyć Jej. O 17 jest msza św., na której następuje uroczyste zawierzenie – powiedziała aktorka. Na te spotkania modlitewne przyjeżdżają ludzie nie tylko z całej Warszawy. Ostatnio przyjechał cały autobus wiernych z Lublina, wcześniej z Białegostoku.

– Czuję, że jest to bardzo ważny moment, żeby odpowiedzieć na wezwanie Matki Bożej z Fatimy, która prosiła nas po pierwsze o nawrócenie, a po drugie, żeby wynagradzać Jej w pierwszą sobotę miesiąca i zawierzyć Jej Niepokalanemu Sercu – powiedziała Anna Musiał. Przypomniała, że mamy rok fatimski, który przywołuje orędzie tamtych objawień. Aktorka uważa, że jest ono jeszcze bardziej aktualne niż kiedyś, bo znajduje się w nim „odpowiedź na nasze czasy”.

– Często, kiedy rozmawiałam z ludźmi, to nie wiedzieli oni tak naprawdę, o co prosiła Matka Boża w orędziu, zresztą ja sama też go nie znałam – mówiła Anna Musiał.

Pani Anna Musiał jest córką por. Mariana Markiewicza ps. „Maryl” – Żołnierza Niezłomnego z Okręgu Nowogródzkiego AK, podkomendnego majora Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszko”. Marian Markiewicz nadal mieszka w Głubczycach. Od początku II wojny światowej walczył z okupantami. Był więziony zarówno przez Gestapo, jak i przez NKWD. W ubeckich katowniach spędził siedem lat. Do Głubczyc sprowadził się 1959 roku.

– To jest niesamowite, bo tata z detalami pamięta wszystko, co się działo, a także wszystkich znajomych z okresu swej młodości – powiedziała rozmówczyni Poranka Wnet. Jej zdaniem pogoda ducha, jaką ma jej ojciec, jest niebywała.

– Być w zgodzie ze sobą, z prawdą i z Bogiem – mówił redaktorom wnet.fm o tym, co się najbardziej liczy w życiu, 93-letni Marian Markiewicz podczas godzinnego wywiadu, którego udzielił w niedzielę. Jego zdaniem ludzie potrafią analizować, myśleć i kombinować, ale tak naprawdę to Bóg kieruje ich życiem.

MoRo

Do wysłuchania całej rozmowy z Anną Musiał oraz fragmentów wywiadu z porucznikiem Marianem Markiewiczem ps. „Maryl” zapraszamy w audycji – kliknij tutaj.

Chcesz wysłuchać całego Poranka Wnet? kliknij tutaj

 

 

„Zdrajcy Wyklętych”, czyli kim byli agenci w szeregach Żołnierzy Niezłomnych. Książkę można kupić na Jarmarku WNET!

– Agenci w oddziałach Żołnierzy Wyklętych byli chyba lepiej zorganizowani niż Niemcy w czasie drugiej wojny światowej – opowiadał w Poranku Wnet Szymon Nowak, autor książki pt. „Zdrajcy wyklętych”.


Szymon Nowak, historyk, niedawno wydał publikację pt. „Zdrajcy wyklętych”. Książka opisuje losy agentów działających w strukturach Żołnierzy Wyklętych. Jak mówił w Poranku Wnet autor, ludzie, będący bohaterami jego publikacji, byli osobami bez skrupułów, którzy swoje kariery budowali na śmierci polskich patriotów.

 

Szymon Nowak ze swoją najnowszą książką / Fot. Radio Wnet

Zdaniem Szymona Nowaka, agenci współpracujący z komunistami byli lepiej zorganizowani aniżeli Niemcy podczas drugiej wojny światowej. W Poranku Wnet opowiedział o sposobach działania agentów w oddziałach Żołnierzy Wyklętych: – Porzucili swoich towarzyszy broni, swoich przyjaciół z lasu i przechodzili na drugą stronę barykady. Robili to w celu uzyskania różnych korzyści materialnych bądź niematerialnych, przekazując bezpiece informacje o działaczach antykomunistycznego ruchu partyzanckiego. Podszywali się m.in. pod Żołnierzy Niezłomnych, wysłanników z Zachodu lub nawet dowódców antykomunistycznego podziemia. W ten sposób rozpracowywali oddziały „Wyklętych”. Potem je likwidowali, a niektórzy osobiście mordowali polskich bohaterów.

 

W książce można przeczytać historie sześciu zdrajców. Jednym z nich jest Zygmunt Lercel pseud. Z-24. W czasie okupacji współpracował z niemiecką policją kryminalną Kripo, a po wojnie podawał się za przedstawiciela polskich władz w Londynie, rozbijając oddziały niepodległościowe.

[related id=”5004″]

Autor czterech książek o powojennym zbrojnym ruchu antykomunistycznym w Polsce poprzez historie poszczególnych bohaterów poznawał również dzieje agentów w formacjach Żołnierzy Wyklętych. Przyznał, że głównie ciekawość ich losów zainspirowała go do napisania „Zdrajców Wyklętych”.

Książkę Szymona Nowaka można będzie kupić na Jarmarku Wnet 4 marca 2017 roku. Jarmark odbywa się przy ul. Emilii Plater 29 od godziny 8:00 do 15:00.

 

K.T.

Tomasz Sakiewicz: „Operacja litewska”, czyli dlaczego wizyta Lecha Kaczyńskiego na Litwie mogła być powodem jego śmierci

a

– Zwracam uwagę na artykuł „Litewska operacja”, czyli jak wyciągnięto Lecha Kaczyńskiego na Litwę. To mogło spowodować jego śmierć – mówił Tomasz Sakiewicz, prezentując nowe wydanie „Gazety Polskiej”.

Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny, „Gazety Polskiej”, zaprezentował w Poranku Wnet nowy format swojego tygodnika. Jeden z opublikowanych w nim artykułów, autorstwa Doroty Kani, nosi tytuł „Litewska operacja”. Według dziennikarki prezydent Lech Kaczyński mógł zostać wciągnięty w dyplomatyczną grę i niewykluczone, że stało się to jednym z powodów tragicznego wypadku 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Albowiem 8 kwietnia 2010 roku Lech Kaczyński odwiedził Wilno na zaproszenie prezydenta Litwy Dalii Grybauskaite.

Celem wizyty Kaczyńskiego miała być próba wpłynięcia na litewskich parlamentarzystów, aby głosowali na rzecz rządowego projektu, zgodnie z którym imiona i nazwiska litewskich Polaków byłyby wpisywane do paszportów w dwóch językach. Według Doroty Kani głosowanie było z góry skazane na niepowodzenie. Zdaniem dziennikarki wizyta w Wilnie spowodowała, że Kaczyński musiał zmienić plany dotyczące podróży do Smoleńska.
„Litewska operacja” – czyli jak wyciągnięto 8 kwietnia 2010 roku Lecha Kaczyńskiego na Litwę, po to, aby nie mógł pojechać pociągiem do Smoleńska (jak pierwotnie zakładano). Poleciał samolotem, co mogło spowodować jego śmierć. […] Myślę, że został wciągnięty w grę dyplomatów – wyjaśniał Tomasz Sakiewicz.
Więcej informacji w najnowszym numerze „Gazety Polskiej”.

 

Continue reading

– Żołnierze Wyklęci uczą nas, co to znaczy patriotyzm i miłość do ojczyzny – powiedziała w środę premier Beata Szydło

Szefowa rządu składała kwiaty i znicze przy Panteonie Żołnierzy Podziemia Niepodległościowego, a także na grobach mjr. Zygmunta Szendzielarza ps. Łupaszka i Józefa Bandzo ps. Jastrząb.

Dzisiaj obchodzimy wyjątkowe święto – Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, tych, którzy w najtrudniejszym momencie wiedzieli, jak się zachować, tych, którzy dzisiaj również uczą nas, co to znaczy patriotyzm, co to znaczy miłość do ojczyzny, co to znaczy poświęcenie dla innych – powiedziała premier w rozmowie z dziennikarzami.

Beata Szydło zaznaczyła, że Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych jest świętem, które „na dobre zagościło już w polskiej rzeczywistości”.

W jej ocenie to święto nie tylko przypomina „o tych wyjątkowych bohaterach, o ludziach, którzy poświęcili to, co mieli najdroższe, swoje życie dla ojczyzny, dla wolności, dla tego, byśmy dzisiaj mogli mówić, że jesteśmy wolnymi Polakami, ale to jest również święto, które w tej chwili ma ogromne znaczenie w kształtowaniu postaw młodych ludzi”.

Jak zaznaczyła premier, jest to święto oddolne, które „zrodziło się z inicjatywy ludzi, którzy nie pozwolili zapomnieć”. Podkreśliła, że władze komunistyczne próbowały zniszczyć pamięć o Żołnierzach Wyklętych.

Dzisiaj kształtowanie postaw patriotycznych młodych ludzi jest w dużym stopniu oparte na budowaniu pamięci o Żołnierzach Niezłomnych – dodała premier.

Dziękowała tym, którzy przyczynili się do tego, że 1 marca jest obchodzony Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. W tym kontekście wymieniła prezydenta Lecha Kaczyńskiego. – To jest również jego święto. Bo on był tym, który powiedział, że ta pamięć nie może zginąć, musi być pamięcią, która staje się świętem państwowym – powiedziała.

Żołnierze Wyklęci uczą nas tych dwóch prostych zdań: bądź dobrym Polakiem i kochaj Polskę. Ten testament, który nam zostawili, ciągle jest aktualny – podkreśliła.

Premier Beata Szydło uczciła pamięć Żołnierzy Wyklętych, składając wieniec przy Panteonie Żołnierzy Podziemia Niepodległościowego. Wcześniej rozmawiała na Powązkach z żyjącymi Żołnierzami Wyklętymi. Razem z nimi złożyła też kwiaty na grobie mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, dowódcy 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, a także na mogile zmarłego niedawno Józefa Bandzo „Jastrzębia”, jednego z ostatnich żołnierzy 3. i 5. Wileńskiej Brygady AK, z którym zdążyła się jeszcze spotkać w ubiegłym roku w Kancelarii Premiera.

Przypadający 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych ustanowił w 2011 r. parlament w hołdzie bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu.

 

PAP/lk

Archipelag pamięci. O uroczystościach ku czci Żołnierzy Wyklętych wczoraj i dziś mówią znani polscy historycy

– Dziś państwo polskie stało się nosicielem tego zjawiska, które było pielęgnowane co najmniej od lat 90-tych – w specjalnym Poranku Wnet w Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych mówił prof. Jan Żaryn.

 

– Było to bardzo wiele drobnych środowisk, które układają się w archipelag – jak to powiedział prof. Zybertowicz. Trzeba tu przywołać takie postacie, jak Tomasz Łabuszewski czy Leszek Żebrowski. Dzień 1 marca był też dniem honorowania tych wszystkich, którzy odegrali pozytywną rolę w budowaniu pamięci historycznej Polaków, jak śp. Lech Kaczyński czy śp. Janusz Kurtyka – mówił gość Poranka Wnet.

Od sześciu lat świętujemy, także tu, w Warszawie, z inicjatywy Społecznego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych w wielu zakątkach Warszawy, a także okolicznych powiatach. Do zeszłego roku była to inicjatywa spontaniczna i oddolna. Obecnie biorą w niej udział przedstawiciele najwyższych władz państwowych – kontynuował senator Żaryn.

O obchodach Dnia Pamięci w Ostrołęce, gdzie powstaje muzeum poświęcone Żołnierzom Wyklętym, mówił dyrektor powstającej placówki, Jacek Karczewski. –  Najważniejsza część to msza święta w intencji Żołnierzy Wyklętych, odbędzie się też uroczystość pod pomnikiem ku ich czci znajdującym się na skwerze im. Lecha Kaczyńskiego. Warto również powiedzieć o koncercie brytyjskiej wokalistki Katy Carr, która odkryła swoje polskie korzenie i wiele utworów poświęca historii naszego kraju.

Dzisiejsze uroczystości omawiali też obecni w studio Poranka Wnet historycy – dr hab. Paweł Skibiński i dr Tomasz Łobuszewski. Zapraszamy do wysłuchania rozmowy!

 

Poranek 1 marca 2017 – Dzień pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Prof. Jan Żaryn, Dr Paweł Zyzak, Dr Tomasz Łabuszewski

Dziejszy Poranek Wnet zdominował przez temat walki polskiego podziemia po II Wojnie Światowej. Jan Żaryn wyraził nadzieję, że poprzez obchody państwowe nie zostanie przysłonięty patriotyzm oddolny.

 

Goście Poranka Wnet:

Prof. Jan Żaryn – wykładowca UKSW, senator RP;

Dr Paweł Zyzak – historyk, publicysta;

Ks. Tadeusz Aleksandrowicz –  proboszcz parafii Opatrzności Bożej w Warszawie;

Dr Tomasz Łabuszewski – IPN naczelnik Oddziałowego Biuro Badań Historycznych w Warszawie;

Dr hab. Paweł Skibiński – wykładowca UW;

Jacek Karczewski – dyrektor Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce.

 


Prowadzący: Krzysztof Skowroński

Wydawca: Antoni Opaliński

Realizator: Andrzej Gumbrycht

Wydawca Techniczny: Jan Brewczyński


Część pierwsza:

Ks. Tadeusz Aleksandrowicz o sensie Wielkiego Postu oraz Świątyni Opatrzności Bożej, która jest pierwszym warszawskim kościołem stacyjnym

Część druga:

Słuchowisko o Kazimierzu Jakimku – jednym z żołnierzy niezłomnych więcej słuchowisk

Część trzecia:

Dariusz Puławski relacjonował wczorajszą wieczornicę o „żołnierzach wyklętych” oraz słownym ataku na organizatorów

Część czwarta:

Serwis informacyjny Radia Warszawa

Część piąta:

Dr Tomasz Łabuszewski stwierdził, że Wielki Atlas Polskiego Podziemia Niepodległościowego był publikacją jest pewnym kamieniem milowym w działaniach popularyzatorskich, ponieważ ukazał masowość działań antykomunistycznych. Wśród opowiadania o polskim podziemiu podkreślił, że nadal nie ma monografii wielu ważnych organizacji.

Dr hab. Paweł Skibiński o złożonych relacjach Kościoła Katolickiego w Polsce z polskim podziemiem

Prof. Jan Żaryn m.in. podkreślając piękno państwowych obchodów upamiętniających Żołnierzy Niezłomnych, wyraził nadzieję, że nie zostanie przysłonięty patriotyzm oddolny

Jacek Karczewski o dzisiejszych wydarzeniach w Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce

Część szósta: 

Dr Paweł Zyzak komentował pierwsze wystąpienie Donalda Trumpa przed amerykańskim kongresem. Kontynuował również wczorajszą rozmowę o relacjach obecnego prezydenta USA z Georgem W. Bushem


Posłuchaj całego Poranka Wnet:

Senator PiS Jan Żaryn: Polska młodzież utożsamia się z pokoleniem Żołnierzy Wyklętych i pielęgnuje pamięć o poległych

Polacy od 6 lat masowo uczestniczą w obchodach dnia 1 marca, w rocznicę śmierci ostatniego składu zarządu IV ZG WiN. Inicjatorami tego święta byli prezydent Lech Kaczyński i prezes IPN Janusz Kurtyka.

W związku ze zbliżającymi się obchodami Dni Żołnierzy Wyklętych Klub Poselski PiS zorganizował we wtorek konferencję „Podziemna armia powraca – młode pokolenie Polaków o dziedzictwie Żołnierzy Niezłomnych”.

Honorowym uczestnikiem spotkania był gen. Jan Podhorski,  konspiracyjny działacz antykomunistyczny, represjonowany przez władze PRL.  Polityków PiS ucieszył udział w konferencji młodzieży z grup rekonstrukcyjnych i harcerzy.

– Dzięki temu, że to święto zostało wpisane do kalendarza obchodów ważnych wydarzeń z historii Polski, mogliśmy spowodować, że rzeczywiście w polskiej wspólnocie narodowej odżyła potrzeba upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych, Żołnierzy Niezłomnych. Szczególnie młodzi Polacy zdecydowali się utożsamiać z pokoleniem Żołnierzy Wyklętych i jesteśmy dzisiaj pełni dumy i satysfakcji, że udało nam się, także jako historykom, przesłanie o Żołnierzach Wyklętych doprowadzić do takiego stanu – powiedział senator Jan Żaryn (PiS), który zabrał głos w imieniu Społecznego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Historyk podkreślił, że młodzi ludzie dzisiaj chętnie uczestniczą w wielu konkursach związanych z tematyką  Żołnierzy Wyklętych, m.in. w zawodach sportowych, takich jak bieg „Tropem Wilczym”  oraz chętnie  biorą udział w wielu akcjach rekonstrukcyjnych.

– Chciałbym, żeby to wybrzmiało: bez wątpienia to, że dzisiaj młodzi ludzie są z Polską i tworzą Polskę, i pokazują, że nie z byle jaką Polską chcą mieć do czynienia, tylko z Polską Żołnierzy Wyklętych, oznacza, że właśnie są tą powracającą armią – powiedział Jan Żaryn. – Jest z nami piękna polska młodzież, która z pokolenia na pokolenie, jak zawsze, jest gotowa do służenia. Ta służba jest spowodowana tym, że wie, do kogo się zwrócić o pomoc w tej przestrzeni historycznej, by otrzymać dobrą informację, jak się zachować w chwilach, w których jest zadane narodowi polskiemu ważne pytanie.

Gen. Jan Podhorski skomentował poniedziałkowe podsumowanie konkursu wiedzy o Żołnierzach Wyklętych oraz przebieg biegu „Tropem Wilczym”.  Podkreślił, że liczba młodych uczestników zawodów sportowych i innych wydarzeń historyczno-kulturalnych Dnia Żołnierzy Wyklętych stale rośnie:  – Osiemdziesiąt  procent  młodego pokolenia jest za nami, a wczorajszy dzień to potwierdził.

Posłanka PiS Iwona Michałek wskazała, że w kwestii edukacji młodego pokolenia na temat historii Polski z lat 1944-1956 jest jeszcze wiele do zrobienia:

– Musimy wielu jeszcze upamiętnić, odkryć, pokazać społeczeństwu, że to naprawdę była armia, a nie jednostki. 

Konferencję podsumował jeden z jej głównych organizatorów, dr Dariusz Kucharski.  Ocenił, że fenomen Żołnierzy Wyklętych polega na tym, że żyją jeszcze pośród nas bojownicy o wolną Polskę z tamtych lat:

– Mamy szansę tych żołnierzy zobaczyć, spotkać się z nimi i posłuchać ich wspomnień. Najważniejsze, że możemy ich upamiętnić za życia. Przyglądając się życiorysom poszczególnych bohaterów tych minionych tragicznych czasów, widać, że byli niezwykle przywiązani do polskiej tradycji i wartości i każdy w swój indywidualny sposób te polskie wartości odczytywał.

(PAP)/jn

Antoni Macierewicz o obecności Żołnierzy Wyklętych w świadomości Polaków – przemówienie na starcie Biegu Tropem Wilczym

– Dzięki takim inicjatywom, jak wasza, dzięki takiej determinacji, jaką wy wykazujecie, pamięć o Żołnierzach Niezłomnych powróciła do polskich rodzin – powiedział w niedzielę w Warszawie szef MON.

Szef MON zainaugurował w niedzielę w Parku Skaryszewskim bieg honorowy na dystansie 1963 m, a później wręczył medale pierwszym dziesięciu osobom, które przekroczyły linię mety.

To znakomity bieg, bo pokazuje zaangażowanie całej rodziny, jest wydarzeniem, które angażuje całą rodzinę. Kształtuje także tężyznę fizyczną młodego pokolenia – powiedział Macierewicz. – Jest też działaniem społecznikowskim, radosnym, które wpisuje się w normalne życie rodziny – dodał.

Macierewicz podkreślił, że „wszędzie, w każdej gminie, w każdej miejscowości są ludzie, którzy pamiętają o swoich bliskich, którzy polegli walcząc o niepodległość”.

Szef resortu obrony przypomniał, że w zeszłym roku w biegu brało udział ponad 40 tys. osób, w tym roku jest to blisko 60 tys. na wszystkich kontynentach.

– Biegną z nami także żołnierze amerykańscy, którzy stacjonują po raz pierwszy od wielu, wielu dziesiątków lat na polskiej ziemi i chcą się przyłączyć do tego wielkiego biegu pamięci o Niezłomnych. Chcą się przyłączyć tak, jak przyłączyli się do polskiego wojska, by ramię w ramię bronić naszej niepodległości – powiedział Macierewicz.

Podkreślił, że nie jest zaskoczony, że w biegu uczestniczą żołnierze amerykańscy. – W społeczeństwie amerykańskim bardzo głęboka jest świadomość związków polsko-amerykańskich w walce o niepodległość: gdy przyjeżdżają tutaj, mają świadomość, że ramię w ramię będą bronili wspólnych wartości niepodległościowych – mówił.

Szef MON zwrócił uwagę, że „Żołnierzom Wyklętym zawdzięczamy niepodległość, wolność, możliwość kształtowania własnego losu, własnego bytu, zgodnie z wolą narodu, a nie oligarchii zewnętrznej”.

W jego ocenie żołnierze są tymi, którzy „nie poddali się w najtrudniejszym momencie, gdy wydawało się, że nie ma żadnej nadziei”.

– To oni nie tylko przenieśli tradycję walki o niepodległość, ale dzięki ich wysiłkowi następne pokolenia tę walkę o niepodległość podejmowały. To oni byli rzeczywiście u źródeł solidarności, u źródeł niepodległości, którą dzisiaj przeżywamy, która dzisiaj umacnia, która jest dla nas tak istotna i sprawiła, że dzięki sojuszowi z USA, z NATO, możemy czuć się w Polsce naprawdę bezpiecznie – zwrócił uwagę Macierewicz.

Później minister obrony narodowej uczestniczył w nagraniu fragmentu programu dla dzieci „Teleranek”, podczas którego opowiadał najmłodszym o Żołnierzach Wyklętych.

Idea Biegu, którego głównym organizatorem jest Fundacja Wolność i Demokracja, to krzewienie wiedzy i umacnianie pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Stołeczny Bieg w Parku Skaryszewskim odbywa się na trzech dystansach – 1963 m, nawiązującym do roku, w którym zginął ostatni Żołnierz Wyklęty – Józef Franczak „Lalek” – oraz na 5 i 10 km. Całość ma miejsce w specjalnie przygotowanym „miasteczku” z szatniami, namiotami dla gości, sceną. Samym biegom towarzyszą m.in. pokazy grup rekonstrukcyjnych, gra plenerowa, namioty edukacyjne. Impreza, której pełna nazwa to „Tropem Wilczym – Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych” odbywa się w tym roku w 240 miejscowościach w Polsce oraz poza granicami kraju.

Bieg jest jednym z wydarzeń towarzyszących przypadającemu 1 marca Narodowemu Dniowi Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Ustanowił go w 2011 r. parlament „w hołdzie Żołnierzom Wyklętym – bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu”.

 

PAP/aa

W Hajnówce jednak pomaszerują dla Żołnierzy Wyklętych. Sąd uchylił wniosek dotyczący zakazu zorganizowania marszu.

Sąd Okręgowy w Białymstoku uchylił we wtorek decyzje władz Hajnówki, które nie wyraziły zgody na zorganizowanie w mieście Marszu Upamiętniającego Żołnierzy Wyklętych.

 

Jerzy Sitak, pełniący funkcję Burmistrza Hajnówki nie wyraził zgody na marsz, powołując się m.in. na prawo o zgromadzeniach. Uznał że ten dzień i planowana trasa może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi, albo mieniu w znacznych rozmiarach. Burmistrz przypomniał również, że marsz ma upamiętniać m.in Romualda Rajsa „Burego”, którego zasługi stanowią drażliwy przedmiot dyskusji w mieście.

„Postać „Burego” w naszym mieście jest postacią kontrowersyjną, odpowiedzialną za zamordowanie 79 mieszkańców (osoby cywilne: kobiety, dzieci, mężczyźni) naszego regionu – zaznaczyli autorzy stanowiska, do którego odwoływał się burmistrz.

Postać „Burego” jest na ulotkach z zaproszeniem na zgromadzenie, które kolportuje ONR – jeden z organizatorów marszu.

Organizatorzy nie zgadzają się z argumentacją przeciwników marszu. W odwołaniu złożonym do sądu powoływali się na Konstytucję, która zapewnia wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i prawo do uczestnictwa w nich. Jak dodają, argumentacja samorządu nie wskazuje na to, by miało powstać jakiekolwiek zagrożenie, na które burmistrz się powołał zakazując zgromadzenia.

Wtorkowa rozprawa trwała krótko. Pełnomocnik składającego odwołanie powtórzył argumenty przeciwko decyzji burmistrza Hajnówki; ze strony samorządu nikt się nie pojawił.

Sąd uwzględnił odwołanie i decyzję o zakazie marszu uchylił. Postanowienie nie jest prawomocne, w ciągu 24 godz. można się od niego odwołać do sądu apelacyjnego. – Analizujemy, zastanawiamy się nad odwołaniem. Decyzja zapadnie w środę rano – powiedział krótko Agencji Prasowej burmistrz Hajnówki Jerzy Sirak.

Uzasadniając postanowienie sędzia Piotr Kozłowski podkreślił, że w Polsce organizowanie pokojowych zgromadzeń i uczestniczenie w nich zaliczone zostało do wolności konstytucyjnych, a ograniczenie tej wolności możliwe jest tylko w szczególnych sytuacjach wymienionych w ustawie.

Dodał, że obowiązkiem administracji publicznej jest zapewnienie bezpieczeństwa uczestnikom zgromadzenia. – Nie jest przy tym istotne, jak kontrowersyjne w odbiorze społecznym mają być poglądy manifestowane przez uczestników pod warunkiem, że nie są one sprzeczne z obowiązującym prawem – podkreślił sędzia Kozłowski.

Jak zaznaczył, biorąc pod uwagę zapewnioną w Konstytucji wolność zgromadzeń, nie jest zadaniem ani administracji publicznej, ani sądów analizowanie haseł, idei i treści, nienaruszających przepisów prawa-z punktu widzenia własnych przekonań moralnych osób działających w imieniu organu administracji czy też sędziów zasiadających w składzie orzekającym sądu, bądź też przekonań dowolnej części społeczeństwa– powiedział sędzia

Sąd przyznał, że powód organizacji marszu wzbudził poruszenie lokalnej społeczności i budzi kontrowersje. –Tym niemniej sądowa kontrola administracji, sprawowana aktualnie przez sądy powszechne, jest wyłącznie kontrolą legalności zaskarżonych do sądu aktów, czynności lub bezczynności organów administracji publicznej – dodał sędzia.

Marsz planowany jest na 26 lutego.

(PAP)