Wyszkowski: Wyrok SN ws. TW „Bolka” to skutek uzdrawiania wymiaru sprawiedliwości

Były opozycjonista podsumowuje zakończoną już walkę o prawdę nt. agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Przez ostatnie 30 lat każdy, kto kwestionował oficjalny życiorys Wałęsy, był na cenzurowanym.

Krzysztof Wyszkowski komentuje wyrok sądu, zgodnie z którym można mówić o tym, że Lech Wałęsa był TW „Bolkiem”. Mówi, że odczuwa ulgę po zakończeniu trwającej prawie 30 lat walki o prawdę.

Dzisiaj Lech Wałęsa oświadczył, że dokumenty TW „Bolka” nie były zrobione w okresie PRL. (…) Skoro dziś udaje się kłamać bezkarnie, to był to najwyższy czas, by SN wskazał, co jest prawdą.

Jak przypomina gość „Popołudnia WNET”, nieraz był oskarżany, wraz z prof. Sławomirem Cenckiewiczem, o preparowanie dokumentów stanowiących dowody agenturalnej działalności Wałęsy. Wcześniej zrobiono wiele, by te archiwalia w ogóle nie ujrzały światła dziennego.

Już Leon Kieres widział dokumenty świadczące o agenturalności Wałęsy ale zaraz po tym pojechał do niego i nadal mu status osoby prześladowanej przez SB. (…) Niejeden Kieres zrobił na tym karierę.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

„Socjalizm z ludzką twarzą” – w 1968 r. hasło, dziś rzeczywistość? / Dariusz Brożyniak, „Śląski Kurier WNET” nr 82/2021

Trwają wyniszczające spory. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Dariusz Brożyniak

„Socjalizm z ludzką twarzą”

Marzec to znamienny miesiąc. Rozpoczynany jakże charakterystycznym świętem dla lewicowego nurtu – Międzynarodowym Dniem Kobiet. Pokwitowaniem przydziałowego goździka – czerwonego – obnażający feministyczną hipokryzję, pustkę haseł Międzynarodówki Socjalistycznej. Przed nową mądrością etapu, zwaną ‘globalizacja’, tenże goździk rozdawany bywał rankiem przy wejściu do firm także na kapitalistycznym tzw. Zachodzie, przynajmniej w Austrii.

Dla Polski marzec to także rozrzewniające do dzisiaj wspomnienia 1968 roku i studenckiej rewolty po zdjęciu z afisza kolejnej przecież adaptacji „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii jednak PZPR-owskiego genseka – Kazimierza Dejmka.

Powszechnie przecież znane – wówczas! – wręcz szkolne frazy o przysyłaniu z Moskwy kolejnych łotrów i inne równie mocne „antycarskie” słowa wieszcza, brawurowo recytowane przez Gustawa Holoubka, nabrały mocą „gromu z jasnego nieba” całkowicie innego znaczenia.

Autentyczny w tym wydarzeniu był jedynie ten antykomunistyczny bunt młodzieży studenckiej, z idealizmem będącym pięknym przywilejem wieku. Główni aktorzy tych wypadków jednak już niekoniecznie. W większości bowiem, jak pokazało kolejnych lat 50, sprowadzili na heglowskie manowce nie tylko siebie, ale i Polskę.

Pytaniem jest bowiem, czy sami szczerze wierzyli w tenże właśnie socjalizm „z ludzką twarzą”, czy też – pochodząc przede wszystkim z trockistowskich środowisk, wyrastając w marksistowsko-engelsowskim otoczeniu i przekonaniach – podsunęli sprytne hasło, ustawiające ideologicznie Polskę na dekady. Polskę z tradycyjnej natury rzeczy katolicką i antykomunistyczną. Cenę zapłaciła młodzież relegowana z uniwersytetów, często w ogóle z przetrąconymi życiowymi planami. No i społeczeństwo, w którym skonfliktowano, po bolszewicku i trwale, inteligenckiego „darmozjada” z pracującym w trudzie i znoju robotnikiem.

Najtrafniejszym opisem tamtego marca wydaje się być do dziś ujęcie przez Jedlickiego tzw. konfliktu pomiędzy „natolińczykami” i „puławianymi” w formę jego „chamów i żydów”.

Generał Moczar, funkcjonariusz sowiecki pod przybranym nazwiskiem, fałszywie zagrał na narodowej nucie, podbechtując nawet AK-owców, by uderzyć w skrzydło obsiadujące przede wszystkim Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

W rezultacie otworzono na chwilę bramę do Wolnego Świata, przez którą w pierwszej kolejności przeszli najwięksi mordercy niepodległościowego podziemia, mając jeszcze niemal świeżą krew na rękach. Do dziś ich ekstradycje są niemożliwe. Przez tę bramę przeszło jeszcze wielu, co ciekawe – najmniej chętnie w kierunku komunistycznych kibuców, będących organizacyjną podstawą młodego państwa w budowie, Izraela, zagłuszając wyrzuty sumienia antysemickim rejwachem. Antysemicka czystka miała, owszem, miejsce, i to często drastyczna, ale w szeregach PZPR i przede wszystkim w LWP, wykonywana rękami generała Jaruzelskiego. Moskiewski plan pewnego etapu został tym samym zrealizowany sumiennie i do końca. W stylu opisanym z kolei przez Szpotańskiego w Towarzyszu Szmaciaku i nazwanym przez Kisielewskiego „dyktaturą ciemniaków”.

Samo przejście przez „bramę” było za to jak najbardziej dobrowolne, wobec czego nie skorzystało z niej jakże przecież wielu przekonanych ideologów, zadaniowanych do długiego marszu wprowadzania „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wprowadzali go gdzie się tylko dało – poprzez KOR, Solidarność, Okrągły Stół, by – korumpując wszystkie bez wyjątku polityczne formacje „Wolnej Polski”, a nawet Kościół – wprowadzać go uparcie nadal.

Rezultat to Wojskowe Powązki, gdzie obok siebie leżą uhonorowani kaci i ciągle jeszcze wiele bezimiennych ofiar. Rezultat to najdziwniejsze konstelacje kadrowe na szczytach władzy, siermiężna propaganda połączona z obcesową cenzurą, nieszczelny system wyborczy i najbardziej typowe dla socjalistyczno-komunistycznych systemów wyborcze kupowanie całych grup społecznych. Socjalizm, by w swej utopijnej formie przetrwać, musi iść na koncesje i w konstelacje patologizujące go nieuchronnie. Zyskuje w rezultacie twarz nie ludzką, a groteskowo wykrzywioną, szczególnie na demokrację, staczając się coraz bardziej w totalitarny komunizm.

Młodzieżówka SLD-owska Jerzego Millera pobierała, a może i nadal pobiera, systematyczne nauki w Austrii. Socjalizm wiedeński lat 20. ubiegłego wieku miał szczęśliwą twarz robotnika wychodzącego z wygódki czy łazienki Zespołu Budynków im. Marksa i Engelsa, jak do dziś można to jeszcze wyczytać na przykurzonych już pyłem dziejów elewacjach. Nie trzeba było jednak długo czekać, by przekształcił się, i to jakże chętnie, w narodowy socjalizm. Przez lat dziesięć pracowali nad nim także usilnie sowieci i choć „wyszli”, to jak historia i doświadczenie uczy, nigdy nie w pełni. Winy i zbrodnie II wojny światowej zostały jednak wybaczone. Socjalistyczny minister spraw wewnętrznych „sprzedawał” zeznania uchodźców politycznych z obozu w Traiskirchen w wiedeńskiej kawiarni, także Polsce Ludowej.

W tym socjalistycznym entourage’u dobrze się czuje na nartach Władimir Putin, tańczy na weselu byłej pani minister spraw zagranicznych Kneissl (desygnowanej przez FPO), a ta przed nim… klęka (sic!).

Później pani minister redaguje kolumnę w „Russia Today”, by w końcu, jako absolwentka wiedeńskiej akademii administracji międzynarodowej, zasiąść w radzie nadzorczej Rosnieftu. Austriacka firma Strabag buduje infrastrukturę olimpiady zimowej w Soczi, ale także, jakże wiele, w Polsce. Firma Porr buduje sztandarowy projekt PiS-u – tunel dla Świnoujścia, i tylko ze spółką Srebrna jakoś źle poszło. Bank Austria i Raiffeisen Bank były pierwszymi w Polsce po 1989 roku, robiąc kokosowe interesy na kilkunastoprocentowych kredytach. Pan Andrzej Kuna był onegdaj szefem sieci na Polskę austriackiej Billi i chyba nadal nie jest źle wspominany przez środowisko PO wyszłe spod ręki Donalda Tuska.

W Austrii każdego można przekupić albo zastraszyć, bo obowiązywała zasada tajemnicy urzędniczej (właśnie uchylono!), wobec czego decyzja państwa mogła być dla obywatela niezaskarżalna (sic!). Ścisłe reglamentowanie wolnego rynku i działalności gospodarczej daje władzy komfort kontroli i uległości obywateli.

W tym wszystkim Austria osiąga 11 miejsce w poziomie życia na świecie i dla skromnej dziewczyny siedzącej „na kasie” wyjazd na urlop na Malediwy (bez koronawirusa!) nie był niczym nadzwyczajnym. Gdzież byłoby to do pomyślenia za cesarza Franciszka Józefa!

Za to przyszły socjalistyczny kanclerz Gusenbauer (SPO), wraz z komunistyczną bojówką, „wita” polskiego papieża w St. Pölten czarnymi balonami, po czym jedzie do Fidela Castro i całuje kubańską ziemię. Jego następca Kern (SPO) obejmuje w Rosji lukratywną posadę w radzie nadzorczej Rosyjskich Kolei Państwowych po krytyce unijnych sankcji. Inny, Schussel (OVP), który pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej wprowadził do władzy faszyzującą FPO, zarządza rosyjskim koncernem telekomunikacyjnym MTS, by ostatecznie osiąść w Łukoilu. Z nadania austriackiego koncernu naftowego i sieci stacji benzynowych OMV, jednego z głównych podwykonawców Nord Stream 2, pełni w Rosji rolę doradcy były minister finansów Schelling (OVP).

Tajemniczym wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest Partia Wolnościowa Austrii (FPO) o jednoznacznym neonazistowskim rodowodzie, której związki z Władimirem Putinem obserwowane są już od 2005 roku, a której legendarny szef Jorg Haider zginął tragicznie w wypadku samochodowym po nieformalnym spotkaniu z rosyjskimi oligarchami. Ostatnia głośna afera FPO na Ibizie świadczy o intensywnej kontynuacji tego „romansu”, a wspomniany wspólny mianownik dotyczy coraz wyraźniejszej skłonności, ostatnimi laty, austriackiego SPO i OVP do wszelkich aliansów z FPO właśnie. Szef rady nadzorczej Strabagu, Haselsteiner, były deputowany austriackiego parlamentu, wywodzi się politycznie także z ideologicznego odłamu FPO, zwanego Liberalnym Forum (LIF).

Zasadniczym regulatorem jest jednak ciągle strona niemiecka z socjalistą Schroederem w Moskwie, socjalistycznym prezydentem Steinmaierem i wywodzącą się z byłego NRD kanclerz Merkel.

Niemcy, podobnie jak Austria, nie zdobyły się przez 75 powojennych lat na prawodawstwo umożliwiające delegalizację ruchów praktycznie jednoznacznie neonazistowskich bądź faszystowskich, jak partia NPD. Dziś, po wejściu do parlamentu AfD, z zasadniczym jednak skrzydłem CSU, penetrowaną intensywnie i wręcz prowokacyjnie przez elementy skrajne, sięga się po metody inwigilacji.

To także niemieccy dziennikarze „Süddeutsche Zeitung” i „Spiegla” „odkrywają” taśmę video z próbą FPO cichej odsprzedaży na Ibizie austriackiego koncernu medialnego Rosji, w bezpośredniej rozmowie ówczesnego wicekanclerza Strachego z krewną rosyjskiego oligarchy. Polską pamięć w kompleksie Mauthausen-Gusen blokuje z całą premedytacją i nad wyraz arogancko socjalistyczny burmistrz miasteczka St. Georgen, przy cichym wsparciu i przyzwoleniu także „socjalistycznego” Komitetu Pamięci Mauthausen.

Czy to zatem „socjalizm z ludzką twarzą”? Być może; karty zostały już dawno rozdane, a demokracja pozostaje… w słowniku wyrazów obcych. Opozycję w każdej chwili można „wrobić” w Rosję lub w neonazistów, szczególnie narodowców, bo wszyscy są umoczeni. To także bardzo niebezpieczna pułapka dla Polski. Tym bardziej, że Polska wybrała uległość jako formę relacji zewnętrznych. Na to tylko czeka polakożercza wataha wilków i to zarówno tych rodzimych, jak i zagranicznych. W najlepszym przypadku reakcją będzie politowanie, a w rezultacie wymuszanie wszystkiego jak na proszalnym dziadzie. Taki rodzaj miłosiernej życzliwości okazują nam aktualnie Stany Zjednoczone.

Orientacja na wschód wyzwala w nas instynkt nowobogactwa i jesteśmy błyskawicznie i skutecznie leczeni z kompleksu „pańskiej Polski”. To jednak ta właśnie „pańska Polska” była przyjmowana 100 lat temu na wersalskich salonach i dzięki Paderewskiemu i Dmowskiemu po partnersku, podczas gdy szlachcic Piłsudski walczył w polu.

To głównie dzięki temu przyznano nam niepodległość. Teraz desperacko wchodzimy w projekty Karpat czy Trójmorza na każdych warunkach. Obecność tam Austrii nas nobilituje, wybaczamy wszystko, łącznie z karygodnymi zaniedbaniami pamięci o naszej ofierze w II wojnie światowej, nie zauważając nienaruszalnej zasady lojalności Austrii wobec Niemiec i Rosji, a więc wobec odwiecznych i nieprzejednanych wrogów tych geopolitycznych idei.

A wewnątrz? Trwają wyniszczające spory bez treści i sensu. Tymczasem sądy wydają wyroki w sprawach, które tylko demagogicznym łamańcem w paździerzowo-propagandowej TVP można „sprzedać” jako wygrane. Sprawiedliwości będzie się więc można spodziewać co najwyżej na Sądzie Ostatecznym, podobnie jak ostatnio kultury jedynie w muzeum, a i to nie jest już pewne. I co? Gdzie wyjaśnienie, gdzie propozycja rozwiązań, gdzie obietnica jakiejkolwiek ofensywy? Zamiast tego znowu było gremialne gibanie się u ojca Rydzyka. Jakbyśmy mieli na powrót do czynienia ze sporem pod dywanem „natolińczyków” i „puławian” z groteskową medialną nagonką. Od czasu do czasu poprawia się nastrój Martyniukiem, a jak i tego nie starcza, to „dosypuje” się emerytom. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Okazywanie słabości ma dla Polski zawsze wymiar tragiczny, tak jak traktat ryski pozostawiający na pastwę bolszewików, tj. poniewierkę i śmierć, dziesiątki tysięcy naszych rodaków, mimo wygranej wojny i obszaru pod pełną kontrolą polskiego wojska.

Nie zostawiliśmy dosłownie NIC potomnym w 100-lecie odzyskania niepodległości, i to pod tak „patriotyczną” opcją. Oby los nas nie ukarał kolejną narodową katastrofą.

Zbliża się czas Męki Pańskiej. Chrystus czynił powszechne dobro, przewracał kramy lichwiarzy i handlarzy w Świętym Przybytku. Nazywali Go nawet pierwszym socjalistą. Później lud wydał go na śmierć, żądając uwolnienia złoczyńcy Barabasza. To dla Polski i rządzących znamienne memento. Przekroczenie granicy moralnych praw naturalnych ma nieobliczalne konsekwencje. Także dla zmartwychwstania Ojczyzny.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” znajduje się na s. 1 i 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska – kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Gerhard Schroeder: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”.

Jan Martini

Kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu

Tradycja uzgadniania spraw dotyczących Polski bez udziału Polaków jest bardzo stara i datuje się od czasów przedrozbiorowych, choć najlepszym tego przykładem jest kongres wiedeński. Większość problemów związanych z końcem epoki napoleońskiej uzgodniono szybko, natomiast podział ziem polskich wywołał takie kontrowersje, że potrzeba było aż 10 miesięcy kłótni, by znaleźć „sprawiedliwe” rozwiązanie.

Również w Teheranie i Jałcie „sprawa polska” należała do tematów najtrudniejszych, co przyznał prezydent Roosevelt, mówiąc „ten kraj sprawia NAM kłopoty już 300 lat” (Stalin się skwapliwie zgodził).

Znaleziono rozwiązanie zadowalające wszystkich z wyjątkiem Polaków, choć ci mieli obiecane wolne wybory i rząd koalicyjny z udziałem polityków londyńskich. Stalin postawił tylko jeden warunek – miał to być rząd przyjazny Związkowi Radzieckiemu. Dzięki ofiarnej pracy Arona Pałkina i ekipie jego fałszerzy w wyborach roku 1947, mieliśmy takie rządy niemal pół wieku.

Jeszcze przed okresem pierestrojki w ZSRR, wśród światowych gremiów decyzyjnych zapadła decyzja o renegocjacji umowy jałtańskiej i ustaleniu nowego podziału stref wpływów w Europie.

Czyżby kanclerz Helmut Schmidt, przesyłając gratulacje gen. Jaruzelskiemu za sprawną pacyfikację Solidarności, już w 1982 roku wiedział, że proces zjednoczenia Niemiec wymaga „normalizacji” w Polsce?

Ale negocjacje w sprawie nowego urządzenia Europy zaczęły się na dobre wraz z nastaniem ery Gorbaczowa. W tym celu zorganizowano kilka spotkań, z których pierwszym było tajne spotkanie sowiecko-amerykańskie w Genewie w 1985 roku.

Na konferencji w Reykjaviku, zwanej małą Jałtą, przy okazji rozmów o zjednoczeniu Niemiec i ewakuacji Żydów z ZSRR sekretarz Gorbaczow uzyskał obietnicę, że po zmianie ustroju w państwach „demokracji ludowej” komuniści nie będą „represjonowani” i umożliwi się im „uczestnictwo w życiu gospodarczym”. Tak więc komunistyczni przestępcy uzyskali gwarancję bezkarności, a nomenklatura partyjna dostała przyzwolenie na uwłaszczanie się na majątku państwowym.

Na tym spotkaniu z pewnością poruszano też bardzo ważną „sprawę polską”, jednak bez pytania o zdanie Polaków, aby nie komplikować i tak trudnych rokowań. Prawdopodobnie ówczesne ustalenia do dziś nas obowiązują, a przy Okrągłym Stole zostały jedynie „klepnięte”.

W tym czasie minister spraw zagranicznych ZSRR E. Szewardnadze powiedział dziennikarzom, że Związek Radziecki może się zgodzić na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem stworzenia między Rosją i Niemcami strefy buforowej, a więc obszaru o ograniczonej suwerenności, bez przemysłu i armii.

W tym kontekście można inaczej spojrzeć na poczynania naszych „mężów stanu” – likwidatorów polskiego przemysłu i polskiej armii: po prostu realizowali oni plan wytyczony kilka lat wcześniej. Po wykonaniu zadania zostali zresztą nagrodzeni. Bronisław Komorowski postrzegany jest jako jowialny safanduła, ale zajmując się 10 lat sprawami obronności, sprawnie „sprowadził do parteru” zdolności bojowe polskiego wojska. Nie udało mu się tylko zlikwidować słynnej Szkoły Orląt w Dęblinie.

Wbrew utartym opiniom, polski przemysł wcale nie był w całości przestarzały – za pożyczone pieniądze zakupiono licencje, sprowadzono nowoczesne maszyny i zbudowano spory potencjał przemysłowy, który – jak się okazało – był przeszkodą w drodze do niepodległości.

Dokładnie to wyjaśnił pewien amerykański senator Andrzejowi Gwieździe: „z waszym potencjałem i zarobkami rzędu centów za godzinę zdestabilizujecie światową gospodarkę. Dlatego nie możemy poprzeć waszej niepodległości”.

Dla Amerykanów było oczywiste, że Polska po przemianach będzie mieć ograniczoną suwerenność, natomiast my musieliśmy się dopiero o tym przekonać. Co i raz dowiadywaliśmy się, że nie można zrobić lustracji, ukarać komunistycznych przestępców, nie wolno „ruszać” MSZ, „wolnych” mediów, „autonomicznych” uczelni czy „niezawisłych” sądów (co – jak ujawnił M. Święcicki – wynika z umowy Okrągłego Stołu). Dopiero po latach minister spraw wewnętrznych B. Sienkiewicz – człowiek, który powinien być najlepiej zorientowany w sytuacji – ze zdziwieniem skonstatował, że „państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”.

Taka sytuacja wynika wprost z istoty naszej polskiej pierestrojki – fragmentu porozumienia międzynarodowego, które obejmowało „upadek komunizmu”, zjednoczenie Niemiec, operację „Most” (ewakuacja Żydów z Rosji), konwersję długów państw bloku sowieckiego i inne. Także na „odcinku polskim” decyzyjne gremia międzynarodowe musiały rozwiązać wiele problemów. Oprócz zabezpieczenia roszczeń właścicieli polskich długów, trzeba było ograniczyć przemysł, zredukować armię i przekonać miliony patriotycznych Polaków, że nie ma już komunizmu i są wolni. Uznano, że tak odpowiedzialne zadania są w stanie wykonać jedynie dysponujący odpowiednim aparatem komuniści, więc należy ich otoczyć opieką przed mściwością Polaków.

Nie wiemy, czy już w 1985 r. podczas spotkania gen. Jaruzelskiego z D. Rockefellerem w Nowym Jorku padła propozycja prezydentury, ale wiadomo, że Jaruzelski jako człowiek z dobrego domu, mający poczucie taktu, nie chciał tego zaszczytu. Ale nie chciał też podzielić losu Żiwkowa, Honeckera czy Ceausescu, dlatego przychylił się do prośby Amerykanów (niewątpliwie uzgodnionej z Moskwą).

Tak o sprawie pisał w swoim pamiętniku prezydent G. Bush: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny”.

Minister spraw wewnętrznych w rządzie SLD, Zb. Siemiątkowski, ujawnił, że za zgodą gen. Kiszczaka w 1989 r. cały Departament I wywiadu przeszedł na „stronę amerykańską”. Mimo „upadku komunizmu” dawne służby komunistycznie miały się świetnie w „wolnej Polsce”. Kiedy więc Maciej Zalewski – sekretarz BBN – w rozmowie z szefem CIA narzekał na panoszenie się komunistycznych agentów, usłyszał: „Zostawcie tych agentów, zostawcie tych szpiegów, wszyscy jak mieli być odwróceni, to zostali odwróceni, pracują na rzecz nowego układu. Zostawcie to w świętym spokoju. Wszystkie wasze pomysły są pomysłami idealistów, którzy nie rozumieją układu. Tak ma być”.

Amerykanie musieli sobie zdawać sprawę, że wielu (większość?) funkcjonariuszy pozostanie lojalna wobec poprzedniego „organu założycielskiego”. Chyba im to nie przeszkadzało, gdyż nowo-stara służba (np. ABW) miała strzec porządku okrągłostołowego i ustaleń międzysojuszniczych.

Z czego wynika wyjątkowość Polski?

Czechy i Węgry przyjęły opcję zerową – rozwiązały komunistyczne służby i utworzyły nowe od zera. W Czechach wprowadzono 10-letni zakaz uczestnictwa w życiu publicznym dla funkcjonariuszy komunistycznych służb i ich współpracowników. Na Węgrzech usunięto z uczelni profesorów uwikłanych w pracę dla tajnych służb. Na Słowacji wydalono 70 sędziów. W Niemczech dokonano weryfikacji stopni naukowych na uczelniach i usunięto wielką ilość sędziów z byłej NRD. Niektórym krajom wolno było dotować przedsiębiorstwa (np. stocznie) „niedozwoloną pomocą publiczną”, mianować sędziów przez gremia polityczne czy ustawowo ograniczać obcy kapitał w mediach. Żadni inni, tylko polscy europarlamentarzyści domagają się kar i furiacko atakują własny kraj. „Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, który nie uchwalił kompleksowego prawa dotyczącego zwrotu lub rekompensaty za własność prywatną” (z listu amerykańskich senatorów). Na reprywatyzację w Polsce nie zgodziła się Rosja przy zatwierdzaniu planu Sachsa („Balcerowicza”), który przewidywał reprywatyzację.

Nietrudno dostrzec, że Polska ma mniejszy zakres suwerenności niż inne kraje europejskie. Zazwyczaj państwo liczniejsze, o większej gospodarce, ma większą swobodę manewru, ale nasz potencjał paradoksalnie działa na niekorzyść polskiej podmiotowości, bo prowokuje ściślejszy nadzór.

Polska jest monitorowana i recenzowana znacznie wnikliwiej niż jakiekolwiek inne państwo. Do tego celu znakomicie nadaje się Unia Europejska, gdyż Rosji, Niemcom czy Izraelowi byłoby niezręcznie zajmować się „zagrożeniem wolności mediów” czy „brakiem praworządności” w Polsce.

Pomimo działań Balcerowicza i jego kolegów, gdy przestało istnieć 50% sektora przemysłowego (przemysł stoczniowy, flota, rybołówstwo, cementownie, cukrownie) i 85% sektora bankowego, po emigracyjnym zmniejszeniu populacji, egzystencja w miarę samodzielnego państwa w tym miejscu Europy nadal nie jest mile widziana. Jednym z bezpieczników zapobiegających zbytniej emancypacji Polski stała się reforma administracyjna J. Buzka – utworzenie „silnych samorządów” z niemal dożywotnimi prezydentami miast o kompetencjach udzielnych książąt. Reforma umożliwiła łatwą anarchizację kraju i osłabianie władzy centralnej, co obserwujemy dziś w postaci nieformalnej dwuwładzy. Polacy są powszechnie znani jako naród krnąbrny, nieprzewidywalny, trudny do prowadzenia. Dlatego wszelkie działania „wspólnoty międzynarodowej” na polskim odcinku muszą być prowadzone ze szczególną starannością, ostrożnie i nieśpiesznie.

Polska była ostatnim krajem dawnego bloku sowieckiego, z którego wyszły wojska okupacyjne, i ostatnim, w którym przeprowadzono wolne wybory. Powołany wówczas rząd premiera Jana Olszewskiego był niewątpliwie rządem polskim, mimo obecności w nim ludzi o pseudonimach znanych lub nieznanych.

Przed laty, na spotkaniu w Poznaniu J. Olszewski ujawnił ciekawą rzecz – jego zdaniem awantura o „teczki Macierewicza” była jedynie pretekstem do obalenia rządu, a decyzja zapadła już na wiosnę 1992 r., kiedy prezydent Wałęsa pojechał do Moskwy podpisywać „traktat o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy”

Jeden z punktów „traktatu” (uzgodnionych w gremiach międzynarodowych) przewidywał przekształcenie dawnych sowieckich baz wojskowych we „wspólne eksterytorialne ośrodki polsko-rosyjskiej działalności gospodarczej”. Mimo telefonicznych ponagleń z Moskwy, Olszewski nie zgodził się na ten punkt, co uważał za największe osiągnięcie swoich krótkich rządów. To prawdopodobnie był pierwszy przykład „polskiej niesubordynacji”, który zapalił czerwoną lampkę w ośrodkach planujących globalne przemiany.

Aby się zabezpieczyć przed ponownym dojściem do władzy „niewłaściwych” ludzi, zmieniono ordynację wyborczą, wskutek której naród demokratycznie powierzył władzę… komunistom. Paradoksalnie ta sama ordynacja d’Hondta zadziałała później w drugą stronę, umożliwiając rządy PiS. Wtedy Polacy znowu wykazali niesubordynację – minister Macierewicz rozwiązał Wojskową Służbę Informacyjną – nieformalną filię sowieckiego GRU – organizatora i nadzorcę procesu pierestrojki w krajach „demokracji ludowej”. Ten naruszający globalną równowagę czyn spotkał się z dezaprobatą w wielu stolicach na Wschodzie, Zachodzie i Bliskim Wschodzie. „Problem polski” wydawał się być definitywnie rozwiązany po wydarzeniu smoleńskim z 2010 r., gdzie zginęła niemal w komplecie elita polityków Prawa i Sprawiedliwości. Ale właśnie ta tragedia stała się impulsem do zmian politycznych 2015 r., przyjętych niechętnie przez autorów „ładu postjałtańskiego”, którym rządy PiS wydają się zakłóceniem ustalonego porządku. W Polsce zawsze wszelkie próby poszerzenia zakresu podmiotowości spotykały się (i spotykają) ze zgodnym przeciwdziałaniem wszystkich zainteresowanych.

Kto miesza w polskim kotle

Istnieją na świecie szczęśliwe kraje, w których zewnętrznych agentur nie ma lub ich wpływ jest marginalny. Jednak w Polsce – jak pisał Piłsudski – „agentury, jak jakieś przekleństwo, idą dalej bok w bok i krok w krok, towarzyszą nam od urodzenia do śmierci”.

A to dlatego, że „Polska jest miejscem, w którym najostrzej zderzają się cywilizacje, kultury i filozofie naszego kontynentu, gdzie europejski dramat rozgrywa się na ciele i duszy wielkiego narodu” (Norman Davies). Największym sukcesem agentur jest przekonanie miejscowej ludności, że nie istnieją. Ale wiemy, że są, bo odczuwamy skutki ich działalności.

Premier Mazowiecki natychmiast po objęciu urzędu udał się w swoją „pierwszą podróż zagraniczną” do ambasady ZSRR, gdzie ambasador Kaszlew poinformował go (choć premier o tym doskonale wiedział), że „mamy w Polsce bardzo wielu przyjaciół, wśród których są zaufani przyjaciele”. Jednego z takich „zaufanych przyjaciół” możemy zobaczyć na filmie Nocna zmiana w scenie ze słynnym Tuskowym „panowie, policzmy głosy”. Jest tam osobnik, który nic nie mówi, ale którego Wachowski powitał po rosyjsku („zdrastwujtie”). Z pewnością „zaufanym przyjacielem” jest Leszek Miller, który otrzymał z rąk rezydenta KGB „moskiewską pożyczkę” – 1,2 mln dolarów na cele „organizacyjne” postkomunistycznej lewicy. Wydawać by się mogło, że taki fakt powinien zdyskwalifikować polityka, ale Miller – jedna z postaci „opozycji demokratycznej” – został europarlamentarzystą. Któż lepiej zadba o demokrację w Polsce, jak nie zaufani przyjaciele Rosjan?

O wadze „kierunku polskiego” w polityce rosyjskiej świadczy fakt, że rezydent KGB w Polsce zawsze był w randze generała. Także ambasadorowie Niemiec przeważnie wywodzą się ze ścisłego kierownictwa BND. Czy to przypadek, że w tym samym roku 1985, kiedy rozpoczęły się rozmowy w Genewie o przemianach i zjednoczeniu Niemiec, gen. Kiszczak wydał rozkaz zezwalający na tworzenie w Polsce własnej siatki przez Stasi? Nie ulega wątpliwości, że zasoby służb NRD zostały przejęte przez BND i być może służą do dziś. Dość przypadkowo wyszło na jaw, że po transformacji pierwszy komendant policji w woj. Dolnośląskim, płk A., był agentem Stasi. Podobnie jak jeden z dyrektorów wrocławskiej telewizji.

Być może włodarze Wrocławia i Gdańska korzystają z czyjejś pomocy przy podejmowaniu decyzji i nie można wykluczyć, że wyniki wyborów w północno-zachodniej części kraju są wynikiem czyjejś „pracy organicznej”.

Były polityk KDL, Paweł Piskorski, napisał w swojej książce, że D. Tusk dostawał w torbach plastikowych pieniądze od chadeków niemieckich na rozwój „polskiej demokracji”. Wiadomo, że ojciec zjednoczenia Niemiec – kanclerz Kohl – odszedł w niesławie, bo miał kłopoty w rozliczeniu jakichś pieniędzy. Może to te pieniądze przyczyniły się do rozkwitu talentów politycznych Donalda Tuska?

W Polsce można spotkać ludzi, którzy nie widzą problemu w przejęciu PKP przez Deusche Bahn („pociągi byłyby punktualne, klozety czyste”). Naszego głównego partnera gospodarczego postrzegamy nadzwyczaj pozytywnie i może jest to zasługa dominującej u nas prasy niemieckich właścicieli. Dziś kojarzymy Niemca jako sympatycznego, nieco zniewieściałego pacyfistę o różowych włosach i kolczyku w nosie, wyznawcę grecizmu thunbergizmu, słuchającego techno i uprawiającego wolną miłość z dowolnym partnerem bez względu na płeć, rasę czy światopogląd. Ale to się może szybko zmienić (np. gdy pojawi się charyzmatyczny przywódca), a nawet i teraz ci mili Niemcy prowadzą konsekwentną politykę, nie licząc się z interesami Polski. Po prostu realizują założenia „ładu pojałtańskiego”, które jasno sformułował jeden z jego autorów – sekretarz stanu USA Henry Kissinger:

„Trzecia Mitteleuropa ma na celu nową kompozycję Europy Środkowo-Wschodniej po wycofaniu się Sowietów. Zadaniem 80-milionowych Niemiec jest zająć ten obszar”.

Na szczęście nie grozi nam wjazd Niemców na czołgach, bo teraz „zajęcie” robi się innymi środkami, o których mówił kanclerz Gerhard Schroeder na zjeździe „Wypędzonych” w Berlinie: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam jeszcze wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”. Dotąd tylko Donald Tusk dostąpił zaszczytu bycia Europejczykiem i dostał na to certyfikat na piśmie.

Wygląda na to, że Amerykanie swoje interesy w Polsce scedowali na swojego najbliższego sojusznika – Izrael, wychodząc z założenia, że Żydzi mają tu najlepsze rozeznanie terenu. Mosad uchodzi za najskuteczniejszą służbę wywiadowczą m.in. dzięki temu, że nie musi mozolnie budować własnej siatki wywiadowczej – każdy Żyd mieszkający w dowolnym punkcie globu jest traktowany jako potencjalny współpracownik. „World Jewry” – którym to terminem określa się państwo Izrael i wpływowe kręgi żydowskie w różnych krajach świata, to obecnie ogromna potęga i główny rozgrywający w sprawach globalnych („światowe żydostwo” brzmi niepoprawnie politycznie, choć lepszego terminu nie ma). Nic dziwnego, że Polska – ważny kraj dla Żydów – jest przedmiotem ich zainteresowania. Tylko w 5 najważniejszych krajach świata ma swoje biura „Liga Przeciw Zniesławieniom”, oficjalnie uznawana za rodzaj sił zbrojnych Izraela (podlega ministerstwu obrony). Jest takie biuro w Warszawie, a więc stacjonują u nas żołnierze Izraela.

My, ludzie Solidarności, ze zdumieniem obserwowaliśmy dziwne odwrócenie sojuszy, gdy część naszych działaczy nagle zaprzyjaźniła się z komunistami. Nie wiedzieliśmy, że nasi koledzy-opozycjoniści prowadzą ważne rokowania międzynarodowe.

Równie zdziwieni byli funkcjonariusze biura paszportowego, gdy gen. Kiszczak polecił im wydać paszport dla… Adama Michnika. W Moskwie Michnik spotykał się z politykami i udzielił wywiadu dla „Komsomolskich Nowosti”, w którym wskazał na gen. Jaruzelskiego jako najlepszego kandydata na prezydenta Polski. W tym czasie Br. Geremek wystosował list do sekretarza KPZR M. Gorbaczowa ze wstępną ofertą rozpoczęcia rokowań z władzami PRL. Natomiast w liście do G. Sorosa Geremek donosił: „Związek zawodowy Solidarność i jego przywódca Lech Wałęsa ciągle posiadają szerokie poparcie społeczne. Przedstawiciele tego ruchu są w stanie myśleć realistycznie i ograniczać w świadomy sposób swe dążenia. Ruch ten może się stać odpowiedzialnym partnerem, popierającym reformy ekonomiczne i polityczne, akceptującym stopniowe wprowadzanie zmian”. Geremek miał dostęp do jakichś funduszy, bo z kręgu KPN wyszła wiadomość o jego propozycji dotacji „na działalność opozycyjną” w wysokości 50 tys. dolarów, ale pod warunkiem pokwitowania 500 tysięcy… Także głośna była sprawa pomocy finansowej dla środowiska późniejszej „Gazety Wyborczej” ze strony amerykańskich organizacji żydowskich.

Odtworzony związek Solidarność, z władzami niedemokratycznymi (nazwiska wskazał Wałęsa i zatwierdzał Kiszczak), był potrzebny do żyrowania przemian powodujących gwałtowne pogorszenie warunków życia – 40% populacji znalazło się poniżej progu ubóstwa (w „straconej dekadzie” lat 80. było to jedynie 16%). Jacek Kuroń prowadził rozmowy polityczne z funkcjonariuszami SB, które były zalegendowane jako przesłuchania. Będąc już wicepremierem, uczynił swego ulubionego esbeka Lesiaka pułkownikiem UOP. Funkcjonariusz ten wkrótce zajął się nielegalną inwigilacją polityków prawicy i zasłynął jako właściciel tzw. szafy Lesiaka.

Warto przypomnieć, że Michnik, Kuroń i Geremek nigdy NIE BYLI członkami Solidarności; mimo tego stali się „głównym rozgrywającymi” przy rokowaniach Okrągłego Stołu. Ich rola przekracza przypisywany im w Polsce status „ojców polskiej demokracji” czy twórców III RP – to mężowie stanu rangi globalnej, wykonujący powierzone im zadania wagi międzynarodowej, ale czy w interesie polskich współobywateli?

W zamian za osłonę medialną komunistów Michnik został nagrodzony monopolem na kształtowanie świadomości Polaków. Dzięki temu on i jego ziomkowie dysponują dziś mediami o jeszcze większym zasięgu niż „opcja niemiecka”.

Wspominając Okrągły Stół, St. Ciosek mówił o intensywnych kontaktach i „żydowskich strukturach poziomych” po obu stronach rokowań. Obserwował fraternizację Michnika z Urbanem, Kuronia z Kwaśniewskim itp. Wydaje się, że nastąpiło tam historyczne pojednanie zwaśnionych od 1968 r. frakcji komunistycznych – „puławian” i „natolinczyków”, a katalizatorem byli Żydzi po obu stronach. Te porozumienia są tak trwałe, bo cementują je więzi etniczne. Prof. Wieczorkiewicz oceniał udział osób pochodzenia żydowskiego w porozumieniach na 30–40%, co biorąc pod uwagę ich liczebność w społeczeństwie, jest wielkością ogromną (trudno to nazwać nawet nadreprezentacją). Nic dziwnego, że po roku 1989 ich pozycja (ukrócona w 1968) wróciła do tej z lat pięćdziesiątych. To może budzić mieszane uczucia, lecz musimy przyznać, że bezkrwawa transformacja to wymierna wartość, a była ona w dużym stopniu ich zasługą. Może nawet pokój w skali globalnej i zakończenie zimnej wojny zawdzięczamy „światowemu żydostwu”. Zazwyczaj kraj, który ma dobre stosunki z USA, nie ma takich z Rosją i na odwrót. Izrael jest jedynym krajem świata, który ma świetne kontakty z oboma supermocarstwami.

Partia PiS nigdy nie dostała szemranych „dotacji” z zewnątrz, dlatego sama partia, jak i jej szefowie uchodzili za „dziadów” na tle innych formacji. Ale też nie mieli zobowiązań i mogli się kierować tylko interesem kraju.

Nie ulega wątpliwości, że żaden rząd od 30 lat nie zrobił tyle dla Polaków, co obecny, a stopień naszej suwerenności jest najwyższy od 1939 roku. Zależność poziomu życia od suwerenności jest wyraźna – odczuliśmy to, gdy tylko udało się uzyskać status nieco wyższy niż kolonialny.

Teraz obowiązkiem rządzących jest utrzymać się przy władzy, a więc unikać ryzykownych inicjatyw ustawodawczych, które mogą spowodować odpływ elektoratu. Amerykańskie doświadczenie uczy, że sukcesy ekonomiczne i wyraźna poprawa poziomu życia nie są żadnym gwarantem wygrania wyborów. Rząd nie może liczyć na wsparcie „ulicy i zagranicy” i nie będzie mieć żadnego koalicjanta, bo wszystkie ugrupowania polityczne są twardym „antypisem”. Obecna „święta wojna” z PiS jest elementem walki o utrzymanie ustaleń Okrągłego Stołu, które zostały zakwestionowane przez tę partię. I nie jest to sprawa nasza, lokalna, tylko międzynarodowa. Dlatego nie ulega wątpliwości, że twórcy „ładu pojałtańskiego” i wszystkie agentury, niezależnie od dzielących je różnic, zjednoczą się i podejmą wysiłki, by odsunąć od władzy obecną ekipę.

Strategia Kaczyńskiego stopniowego wyrywania kawałków suwerenności, ale bez „gwałtownych ruchów”, wydaje się skuteczna. Już w III RP płk Lesiak wydał swojemu personelowi rozkaz odnośnie do Kaczyńskiego: „Trzeba go wszelkimi metodami zwalczać. Obmową, działaniami operacyjnymi, wprowadzeniem agentury”. Czyż może być lepsza rekomendacja, by popierać rząd

Dekomunizacja Powązek. Prof. Tomasz Panfil: trzeba oddzielić bohaterów od ich morderców

Prof. Tomasz Panfil o tym, czemu na Powązkach Wojskowych nie ma miejsca dla komunistycznych dygnitarzy i inicjatywie przejęcia nekropolii przez Skarb Państwa w celu przeprowadzenia ekshumacji.

Prof. Tomasz Panfil wyjaśnia, dlaczego podpisał się pod apelem od dekomunizację Powązek Wojskowych. Porównuje Władysława Gomułkę i Bolesława Bieruta do Philippe’a Pétaina i Pierre’a Lavala. Stwierdza, że byli oni kolaborantami okupantów i nie powinni znajdować się w panteonie bohaterów narodowych.

Z tego powodu jest przeciwnikiem pozostawienia szczątków doczesnych komunistycznych dygnitarzy na Powązkach Wojskowych. Fakt spoczywania przez nich na tej samej nekropolii, co ich ofiary uważa za zakłamywanie historii.

Stwierdza, że od 1989 r. trwamy w schizofrenii po tym, jak gen. Wojciech Jaruzelski został uznany za architekta wolnej Polski. Tymczasem pierwszy prezydent III RP był człowiekiem, który wcześniej wypowiedział wojnę własnemu narodowi, wypychając tysiące Polaków na emigrację. W rezultacie rządy pookrągłostołowe trwały w stanie swoistego rozkroku.

 W celu ekshumacji, jak uważa nasz gość, komunalny cmentarz powinien być przejęty przez Skarb Państwa. Przyznaje, że obecnie poparcie dla projektu nie jest duże, jednak podkreśla, że

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Czy wiersz Zbigniewa Herberta opowiada prawdziwą historię Żołnierza Wyklętego? / Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 81/2021

O tym, czy Apollo w wierszu „Apollo i Marsjasz” to naprawdę Marian Cimoszewicz – agent NKWD i UB, a Marsjasz to kpt. Konrad Strycharczyk pseudonim Słowik, możemy się nigdy nie dowiedzieć.

Sławomir Matusz

Pamięci Żołnierzy Wyklętych
O wierszach Zbigniewa Herberta

Tajemnicze słowa i obrazy z wiersza Herberta Pięciu z tomu Hermes, pies i gwiazda (1957) można odczytać jako scenę zarówno z czasów niemieckiej okupacji, jak i stalinizmu. Poeta zdaje się celowo nie precyzuje, o jakich zdarzeniach pisze, nie oznacza czasu, dając tym samym czytelnikowi do zrozumienia, że mrok dalej trwa, czas zbrodni nie zakończył się:

1
Wyprowadzają ich rano
na kamienne podwórze
i ustawiają pod ścianę
pięciu mężczyzn
dwu bardzo młodych
pozostali w sile wieku
nic więcej
nie da się o nich powiedzieć
2
kiedy pluton podnosi
broń do oka
wszystko nagle staje
w jaskrawym świetle
oczywistości

Co jest oczywistością? Zbrodnia, o której milczymy. Niewinna śmierć. Dlatego w trzeciej strofie czyni sobie wyrzut, napomina czytelników i poetów:

nie dowiedziałem się dzisiaj
wiem o tym nie od wczoraj
więc dlaczego pisałem
nieważne wiersze o kwiatach
o czym mówiło pięciu
w nocy przed egzekucją

Ich imion i nazwisk zakazano, nie można ich używać. Złamanie zakazu może ściągnąć nieszczęście – areszt, więzienie lub nawet śmierć dla wielu ludzi.

Zamiast tego poeta proponuje używanie antycznych pseudonimów, by ocalić pamięć tych, którzy nie byli bandytami, ale ludźmi, ludźmi zdradzonymi, którzy kochali, pragnęli, którzy grzeszyli w myślach, mowie, a może w uczynkach, ale którym należy się hołd:

a zatem można
używać w poezji imion greckich pasterzy
można kusić się o utrwalenie barwy porannego nieba
pisać o miłości
a także
jeszcze raz
ze śmiertelną powagą
ofiarować zdradzonemu światu
różę

Zatem mowa jest o zdradzie, można się domyślać, że o zdradzie ze strony komunistów – choć poeta otwarcie o tym pisać nie może; także o potrzebie przypomnienia po latach, kto ukrywał się pod imionami greckich pasterzy. Czy chodzi tu o Witolda Pileckiego, Tadeusza Bejta, Wacława Alchimowicza, Władysława Kielima i Leona Knyrewicza – tego się już nie dowiemy.

W innym wierszu, z debiutanckiego tomu Struna światła (1956), zatytułowanym Cmentarz, warszawski poeta pisze: „wapno na domy i groby / wapno na pamięć”, zwracając uwagę na amnezję, jaka ogarnęła Polaków, a wiersz kończy tak:

a na powierzchni spokój
płyty wapno na pamięć
na rogu alei żywych
i nowego świata
pod stukającym dumnie obcasem
wzbiera jak kretowisko
cmentarz tych którzy proszą
o pagórek pulchnej ziemi
o nikły znak znad powierzchni

Dumnie stukają obcasy żołnierzy, którzy przyszli z Armią Czerwoną, a „o pagórek pulchnej ziemi” proszą żołnierze AK, ZWZ i WiN ukradkiem zamordowani i bezimiennie chowani, o nich upomina się Herbert.

Podobne słowa znajdziemy w wierszu Do Apollina, w tym samym zbiorku, będącym sprzeciwem wobec kultu jednostki, estetycznego i intelektualnego zubożenia, a także wobec zakłamywania historii komunistycznych Apollinów – w domyśle Leninów – których pomniki masowo stawiano po wojnie. W części pierwszej utworu podmiot wchodzi w dialog z posągiem:

Oddaj moją nadzieję
Milcząca biała głowo
Cisza
Pęknięta szyja
Cisza
Złamany śpiew

– by w części drugiej jasno stwierdzić fałszowanie historii, fałsz nowej, socjalistycznej mitologii:

inny był pożar poematu
inny był pożar miasta
bohaterowie nie wrócili z wyprawy
nie było bohaterów
ocaleli niegodni
szukam posągu
zatopionego w młodości
pozostał tylko pusty cokół
ślad dłoni szukający kształtu.

Zwracają uwagę słowa: „bohaterowie nie wrócili z wyprawy / nie było bohaterów / ocaleli niegodni”. Z jakiej wyprawy, z jakiej odysei? – można by zapytać. Bohaterowie nie wrócili, więc ich nie było, nie ma. Zostali skrycie zamordowani. Ocaleli niegodni – ich oprawcy.

Pięć lat po debiutanckiej książce, w 1961 roku ukazuje się trzeci w kolejności tomik Zbigniewa Herberta – Studium przedmiotu, a w nim jeden z jego najgłośniejszych, najbardziej znanych wierszy – Apollo i Marsjasz. Utworowi temu poświęcono dziesiątki szkiców. Literackie i kulturowe odniesienia zawarte w tym wierszu tropili: Ryszard Przybylski (Między cierpieniem a formą, 1978), Jan Józef Lipski – który widział w wierszu cechy nadrealizmu czy też surrealizmu (Między historią i Arkadią wyobraźni, 1962), Jacek Łukasiewicz czy też Stanisław Barańczak, doszukujący się w Apollu i Marsjaszu ironii.

Tak z kolei o wierszu pisał Jan Błoński w 1970 roku, w szkicu Tradycja, ironia i głębsze znaczenie: „Nie przypadkiem rywalem Apollina nie jest dla Herberta Dionizos, jak zazwyczaj bywało, ale obdarty ze skóry Marsjasz: jego to los nie przestaje nawiedzać podświadomości poety. Zazwyczaj jednak lęk zostaje wysublimowany w ironię, zaś dokuczliwa chwiejność uczuć – uspokojona kontrapunktem lirycznych tonacji. Także ta poezja jest świadectwem zwycięstwa nad własną niemocą”.

Wiersz Herberta o dziwnym „pojedynku”, w którym Apollo torturuje Marsjasza, wsłuchując się w dźwięki wydawane przez swoją ofiarę, jest niemałą zagadką dla czytelników.

Jeśli go czytamy w kontekście innych klasycyzujących, pełnych odniesień do mitologii greckiej utworów Herberta, wydaje się filozoficznym traktatem o cierpieniu, granicach sztuki, okrucieństwie, granicach sadyzmu, patologii, do jakiej zdolny jest człowiek. Znajdujemy w nim sceny, które w kulturze popularnej mogą się kojarzyć z Milczeniem owiec – powieścią Thomasa Harrisa (1988) lub filmem Jonathana Demme’a (1991), gdzie piękny Apollo wciela się w Hannibala Lectera, torturując swoje ofiary, zanim dokona aktów kanibalizmu. Jednak wiersz Herberta powstał blisko 30 lat wcześniej i nie jest tylko literackim studium sadyzmu i okrucieństwa.

W 1961 roku Jerzy Kwiatkowski tak „na gorąco” pisał w „Życiu Literackim” o tym wierszu: „Warto się przyjrzeć, warto raz jeszcze przeczytać ten wiersz, by zobaczyć, jak w Apollinie i Marsjaszu Herbert gra na uczuciach, jak bardzo dba o to, żeby plastyka bólu Marsjasza odcisnęła się w psychice czytelnika; z jaką maestrią prowadzi czytelnika po stopniach tego bólu” (Imiona prostoty, 1961). Te słowa mogłyby być komentarzem do powieści i do filmu o Hannibalu Lecterze.

Tu należałoby zapytać, kim są lub kim byli Apollo i Marsjasz? Czy mieli jakieś odpowiedniki w realnym świecie Herberta? Bo może ten wiersz opowiada jakąś prawdziwą historię?

Być może blisko prawdy był cytowany Jerzy Kwiatkowski, może znał ją albo słyszał coś o niej, bowiem tak kończył swoją recenzję tomiku Studium przedmiotu: „Nie jest to też humanitaryzm naiwny ani patetyczny. Wnosi swoją – uroczą – poprawkę dla ludzkich słabości. Ściskanie w gardle maskuje się tu uśmiechem ironii i żartem. Ale zawsze – poezja ta jest po stronie Marsjasza przeciw Apollinowi, po stronie potępionych przeciw aniołom, po stronie »pana od przyrody« przeciw »łobuzom od historii«”.

Widocznie nie mógł podać prawdziwego nazwiska Apollina, bo ten jeszcze żył i mógł być bardzo niebezpieczny. Nie mógł podać nazwiska Marsjasza, jeśli ten żył, a i nawet jeśli już nie żył – bo mógł narazić na niebezpieczeństwo jego samego, jego rodzinę i przyjaciół. Należałoby zapytać, kim był – lub kim mógł być – Apollo, nazwany przez Kwiatkowskiego „łobuzem od historii”?

Może sam Herbert podpowie? Może są jakieś wskazówki w utworze, które pozwolą zidentyfikować obie postaci? Przyjrzyjmy się jeszcze raz wierszowi:

właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
contra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu

Wydaje się, że mamy wyraźne odesłanie do realiów stalinowskich sądów, gdzie wyroki były oczywiste, a śledztwo było spektaklem w pokoju przesłuchań albo w celi, przeznaczonym dla kilku wybranych osób.

Tortury, jakim jest poddawany Marsjasz, są tak straszne i wymyślne, że przy nich, cytując słowa Rotmistrza Pileckiego, który był przesłuchiwany w równie okrutny sposób: „Oświęcim to była igraszka”.

Jednak gdyby chodziło o Witolda Pileckiego, straconego 25 maja 1948 roku, to z pewnością Zbigniew Herbert by to wyjawił, kiedy można już było mówić i pisać o bohaterskim Rotmistrzu.

Skoro nie jest to Pilecki, śledźmy zapis przesłuchania dalej. Marsjasz jest:
mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku

Odpoczynek w „cieniu krzyku” jest omdleniem, które daje chwilę wytchnienia, kiedy nie czuje się bólu. Pominę opisy tortur w wierszu, bo nie o ich opis teraz chodzi. Gustaw Herling-Grudziński wiele razy pisał w Innym świecie i w Dzienniku pisanym nocą o znaczącej różnicy między śledztwami w hitlerowskich więzieniach a tych w więzieniach stalinowskich. O ile Niemcom chodziło o wydobycie zeznania, informacji, to komunistom o zmuszenie do przyznania się do winy – mimo iż wyrok był z góry ustalony.

Hitlerowcy kończyli tortury i całe przesłuchanie, kiedy ofiara wyjawiła informację, o którą im chodziło. W więzieniach NKWD i UB nie miało to znaczenia – torturowano więźniów dalej, bo celem było całkowite upokorzenie.

Jak pisze historyk Michał Jankowski w artykule Metody śledcze UB, sądy, wyroki. Polska rzeczywistość po II wojnie światowej (czasopismo internetowe Papricana.com): „Podstawowa strategia śledczych UB polegała na wymuszaniu przyznania się do winy i złożenia obciążających zeznań, bez względu na wszystko i stosując do osiągnięcia tego celu wszelkie możliwe sposoby, które przede wszystkim sprowadzały się do najbardziej wyszukanych tortur. A śledczy w tym względzie dysponowali niemal nieograniczoną paletą możliwości. Przesłuchanie trwało 7–15 godzin. Przez cały ten czas podejrzany był wyzywany, lżony i poniżany. Jeśli przesłuchiwany nie składał zeznań zgodnych z założeniem oficera śledczego, to systematycznie był bity i kopany…”.

Tomasz Stańczyk w artykule Geografia terroru („Do Rzeczy”, 1/2013) przytacza relację więźnia: „Bili wszelkimi sposobami. Po upadku na ziemię nawet dziur mi narobili. Twarz mi tak spuchła, że na oczy nie widziałem. Bili, żeby zabić. Od tego katowania tyłek mi pękł, krew broczyła”.

Mateusz Wyrwich w książce W celi śmierci (Warszawa 2012, s. 67) przytacza inne wspomnienie więźnia:

„Tłukli we mnie jak w bęben, najczęściej metalowym prętem w pięty. To był straszny ból, myślałem, że zwariuję. Mieli też inną nie mniej ciekawą metodę. Wkładali mi papier pomiędzy palce u nóg i podpalali. Wieszali też na kiju głową w dół. W takiej sytuacji łapczywie się oddycha. Więc wlewali mi do nosa wodę z octem. To była straszna męczarnia. Dość szybko po tym wszystkim gardłem, uszami i nosem ciekła mi krew”.

To dlatego głos Marsjasza jest monotonny i składa się z jednej samogłoski A. Wycie lub śpiew Marsjasza jest wokalną opowieścią, z towarzyszeniem „instrumentów”, do której później przyłączy się chór. Jest arią, kantatą albo oratorium. Przypomina operowe, a może soulowe popisy solistów. Marsjasz świadomie moduluje swój głos niczym śpiewak. Przesłuchanie – w dwojakim rozumieniu – trwa dalej:

w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała
łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci

Opisy tortur, którym poddawany jest Marsjasz, bardzo przypominają też autentyczne relacje więźniów. Co robi w tym czasie Apollo? W dwóch miejscach w wierszu:

wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

Tym instrumentem może być flet, puzon, trąbka albo metalowy pręt, noga od stołka, imadło do łamania palców, pas do bicia lub łańcuch, cokolwiek, czym można zadać ból.

Marsjasz zdaje się pozostawać „niezłomny” – zamiast przyznania się do winy i „tak” kończącego przesłuchanie, tortura trwa dalej:

teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy

Rdza wskazuje na metaliczność głosu Marsjasza. Rdzą mogą być pokryte metalowe części instrumentów: struny, ustniki, klapki, młoteczki. Trudno nie zauważyć analogii ze strofą wiersza Ornamentatorzy, który zaczyna się od słów: „Pochwaleni niech będą ornamentatorzy” (t. Hermes, pies i gwiazda):

a także skrzypkowie i fleciści
którzy dbają aby ton był czysty
oni strzegą arii Bacha na strunie G

Marsjasz jest nie tylko ofiarą tortur, ale i muzykiem, śpiewakiem. Jest nie tylko imitatorem, ale będąc ofiarą tortur, artystą najbardziej autentycznym, absolutnym – jak Beethoven w tomie Raport z oblężonego miasta:

Mówią że ogłuchł a to nieprawda
demony jego słuchu pracowały niezmordowanie
i nigdy w muszlach uszu nie spało martwe jezioro

Cierpienia i skala głosu Marsjasza przekraczają możliwości percepcji Apollina: „to już jest ponad wytrzymałość / boga o nerwach z tworzyw sztucznych”, zatem:

odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki powiedzmy konkretnej

Rodzą się pytania o granice i sens sztuki, o jej związek z życiem. Oprawca wie, że zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Więcej już nie mógł zrobić, sam jest wyczerpany pracą, jaką mu powierzono. Jest zaangażowany ideowo, wie, że tworzy historię – dlatego ma nadzieję, że jego praca zostanie kiedyś doceniona, może nawet uwieczniona w sztuce, w pieśni, w piosence, w wierszu.

W tym bardzo precyzyjnym opisie tortur pojawia się coś bardzo zaskakującego, niepasującego do scenerii, nieoczekiwanego:

nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik
odwraca głowę
i widzi
że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe
zupełnie

Posiwiałe drzewo może być drzewem Krzyża, świadkiem Męki Pańskiej. Drzewa opowiadają o bohaterskiej walce i śmierci Polaków w powstaniu styczniowym w noweli Gloria victis Elizy Orzeszkowej. Symbolika słowika jest równie bogata. Ptak ten pojawia się w wierszach Mickiewicza, Słowackiego, Tuwima, Staffa, Keatsa.

Jednak nie sądzę, że w tak realistycznym wierszu, pełnym opisów tortur, Herbertowi chodziło wyłącznie o symboliczny i liryczny akcent czy wtręt. To raczej jakaś podpowiedź, wskazówka.

Herbert urodził się we Lwowie w 1924 roku. Po maturze, zdanej na tajnych kompletach, zaangażował się w działalność konspiracyjną, współpracując z Armią Krajową. W maju 1944 roku, jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej, wyjechał do Proszowic pod Krakowem.

Słowik to ptak, ale też pseudonim. W czasie wojny takiego pseudonimu używał kpt. Konrad Strycharczyk, kilka miesięcy starszy od Herberta, urodzony w Nisku (25.05.1923), które wtedy należało do województwa lwowskiego, działający w strukturach AK na Podkarpaciu i w okolicach Lublina, w oddziale Franciszka Przysiężniaka ps. Ojciec Jan (oddział partyzancki NOW-AK „Ojca Jana”).

Kpt. Konrad Strycharczyk ps. Słowik znany był z zamiłowania do śpiewu – dlatego nosił taki pseudonim. Pierwszy raz aresztowało go NKWD w Lublinie w 1944 roku. Udało mu się jednak zbiec z więzienia. Drugi raz był aresztowany w 1946 roku w Olsztynie przez UB. Wyszedł na wolność w wyniku tzw. amnestii w 1947 roku. Po wojnie pracował jako aktor i tenor, był m.in. przez kilkanaście lat solistą Operetki Szczecińskiej.

Zanim jednak wyszedł na wolność, kpt. „Słowik” przez 11 miesięcy był torturowany i przesłuchiwany przez Mariana Cimoszewicza – funkcjonariusza Informacji Wojskowej, a wcześniej donosiciela NKWD i członka Jednostki Specjalnej NKWD SMIERSZ. Na rozkaz Mariana Cimoszewicza w więzieniu, w którym przebywał kpt. „Słowik”, kazano wybudować specjalną salę tortur pod schodami. Cimoszewicz przesłuchiwał „Słowika” z bronią w ręku i bił wiele razy do utraty przytomności.

Marian Cimoszewicz służył w Informacji Wojskowej, a potem w WSW aż do 1972 roku. Nie wiem, czy kpt. Strycharczyk i Zbigniew Herbert się znali, spotkali – jest to bardzo prawdopodobne.

Mogli się poznać w czasie wojny na Podkarpaciu lub we Lwowie. Mogli się spotkać po wojnie, w Warszawie. A może Herbert, znawca muzyki klasycznej: Bacha, Beethovena, miłośnik oper Alessandra Scarlattiego, Mozarta, Moniuszki i Szymanowskiego, tylko słyszał o historii „Słowika” – operowego śpiewaka, torturowanego przez wiele miesięcy przez funkcjonariusza NKWD i UB? Ponieważ Marian Cimoszewicz był „czynny zawodowo” jeszcze przez długie lata po wojnie i mieszkał w Warszawie, nierozsądnie i niebezpiecznie by było umieszczać w wierszu dedykację dla kpt. Strycharczyka lub jakąś konkretną informację. „Słowik” mógł się pojawić w wierszu tylko jako skamieniały ptak-symbol, co sugerowało śmierć żołnierza. Konrad Strycharczyk, pseudonim Słowik, zmarł w Szczecinie 10 lipca 2015 r.

O tym, czy Apollo w wierszu Apollo i Marsjasz to naprawdę Marian Cimoszewicz – agent NKWD i UB, a Marsjasz to kpt. Konrad Strycharczyk pseudonim Słowik, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Może odnajdą się jakieś zapiski, zachowane po śmierci poety, które to potwierdzą. Ale możemy niczego nie odnaleźć. Niemniej ta historia rzuca nowe światło na wiersz Apollo i Marsjasz Zbigniewa Herberta oraz całą jego twórczość poetycką, i uprawomocnia nową wiersza interpretację.

***

Sławomir Matusz

Ze Zbigniewa Herberta

posiwiałe złamane drzewo
strącone gniazdo kilka rozbitych jaj
nieopodal
martwy rdzawy
słowik

Polska
jak Marsjasz
śpiewa

nad lotniskiem
Смоленск-Северный
nisko krążą jaskółki
i dusze
[poległych]

Artykuł Sławomira Matusza pt. „Pamięci Żołnierzy Wyklętych” znajduje się na s. 1 i 4 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „Pamięci Żołnierzy Wyklętych” na s. 1 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gołębiewski: Jeśli zapytamy okaże się, że w co 3-4 rodzinie ktoś przeszedł przez więzienia, katownie, był wykluczony

Arkadiusz Gołębiewski o dziełach poświęconych polskim partyzantom antykomunistycznym, traumie ich rodzin i upamiętnianiu żołnierzy podziemia w innych państwach.

Arkadiusz Gołębiewski zaznacza, że w ostatnich latach Żołnierze Wyklęci zaczęli być pomijani w obrębie kultury. Czuje przy tym niedosyt pozafilmowych środków wyrazu poświęconych Żołnierzom Niezłomnym, takich jak powieści fabularne. Nasz gość wskazuje na traumę, która stała się udziałem rodzin partyzantów antykomunistycznych. Zauważa, że ludzie chcieli zapomnieć o przeżyciach (po) wojennych. Woleli nie mówić i myśleć o tym, skupiając się na teraźniejszości. Ból jednak pozostał. Gołębiewski zaznacza, że warto poznawać dzieje swojej rodziny:

Okaże się tak naprawdę, w co trzeciej, czwartej rodzinie naszej ktoś przeszedł przez więzienia, przez jakieś katownie, ktoś był wykluczony, ktoś stracił brata dziadka.

Obecne przywracanie pamięci o zbrojnym podziemiu antykomunistycznym jest istotna także z punktu widzenia rodzin żołnierzy. Reżyser zdradza, w jaki sposób spędzi Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Stwierdza, że na wojnie nie wszystko jest czarno-białe, podobnie jak czas powojenny. Potrzebne jest poznanie ich kontekstu.

Dyrektor festiwalu „Niepokorni, niezłomni, wyklęci” zauważa, że na festiwalu są gości z Węgier, Litwy, Rumunii.

Pokazuje to, że walka o pamięć także w innych państwach trwa.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Alfred Kassner jest nieznany i od czasów Bieruta obłożony klątwą/ Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” nr 80/2021

Alfred Kassner nasuwa porównania z Oskarem Schindlerem, Niemcem zatrudniającym Żydów. Łączy ich to, że dzięki nim wielu Żydów uniknęło śmierci, a dzieli sposób, w jaki zostali potraktowani po wojnie.

Andrzej Świdlicki

Nierozpoznany polski Schindler

Działalności wywiadowczej braci Kassnerów Alfreda i Jana, polegającej na rozpracowywaniu niemieckiego przemysłu pracującego na potrzeby machiny wojennej III Rzeszy, nie domyślił się niemiecki kontrwywiad ani Gestapo. I może w ogóle nie byłaby znana, gdyby nie to, że Alfred przyznał się do niej bezpiece, wyjaśniając okoliczności podpisania volkslisty.

Alfred-handlowiec oraz jego młodszy brat Jan (Johann), absolwent SGGW, plantator tytoniu – urodzeni w rodzinie niemieckiego buchaltera z Żyrardowa – podpisali volkslistę dla przykrywki działalności wywiadowczej na rzecz delegatury rządu RP w Budapeszcie i na jej sugestię, za wiedzą i zgodą organizacji Polska Niepodległa – jednej z grup antyhitlerowskiego podziemia, do której należał ich siostrzeniec.

W okupowanej Warszawie administrowali przejętym przez Niemców mieniem pożydowskim, w tym składem aptekarskim Arona Szpinaka, zakładem produkcji wyrobów gumowych Ballog oraz montownią i warsztatami naprawczymi norymberskiego producenta motocykli Zündapp. Jeździli do Rzeszy w sprawach handlowych, głównie zakupu surowców. Mieli tam kontakty wśród przemysłowców, co dawało im wgląd w kondycję przemysłu, zwłaszcza chemicznego i maszynowego – kluczowych gałęzi pracujących na potrzeby Wehrmachtu.

Delegaturę rządu RP w Budapeszcie informowali m.in. o zleceniach produkcji łożysk kulkowych i jej lokalizacji, przenoszonej z miejsca na miejsce z obawy przed alianckimi nalotami; o zamówieniach dla BMW w Norymberdze, zapotrzebowaniu na materiały wybuchowe i chemiczne produkowane w Troisdorfie pod Kolonią oraz miejscach ich składowania. Bracia mieli też kontakty z rezydentem kontrwywiadu w Warszawie Edmundem Koniecznym, poznanym w Berlinie, co otwierało wiele drzwi i w pracy wywiadowczej dawało dodatkowe zabezpieczenie.

Inicjatywa działalności dla polskiego wywiadu za granicą wyszła od Jana Kassnera, który we wrześniu 1939 r. dotarł na Węgry, nawiązał kontakt ze szkolnym kolegą Alfreda, Karolem Dubiczem-Pentherem, konsulem RP w Lizbonie, a ten wciągnął go do współpracy. W październiku 1939 r. Jan wrócił do Warszawy i wtajemniczył w swe plany brata i łączniczkę Stefanię Rumenową. Oprócz tych trojga o sprawie nie wiedział nikt. Po kilku latach dowiedziała się bezpieka, za co Alfred zapłacił pobytem w stalinowskim więzieniu, zsyłką do obozu pracy na Uralu i utratą zdrowia.

Aresztowano go w sierpniu 1948 roku wskutek donosu żony wspólnika, z którym poróżnił się w interesach. Postawiono mu zarzut z art. 1 par. 1 dekretu PKWN z 31. 08. 1946 r.: „Kto będąc obywatelem polskim w czasie pomiędzy 1 września 1939 a 9 maja 1945 r. zgłosił swą przynależność do narodowości niemieckiej lub uprzywilejowanej przez okupanta, podlega karze więzienia do lat dziesięciu”. Sprawę jego wpisu na listę volksdeutschów rozpatrywano trzykrotnie.

Pierwszy raz na jego życzenie, gdy wystąpił o rehabilitację. Specjalny Sąd Karny dla Okręgu Sądu Apelacyjnego w Łodzi 27. 08. 1946 r. orzekł, że „Alfred Kassner, będąc obywatelem polskim w roku 1940 w Warszawie, w czasie okupacji niemieckiej zadeklarował przynależność do narodowości niemieckiej, a uczynił to na rozkaz podziemnej organizacji polskiej walczącej z okupantem”. Rok później Warszawski Oddział Specjalnej Komisji do Walki z Nadużyciami Gospodarczymi i Szkodnictwem Gospodarczym zainteresował się jego przeszłością, badając nieprawidłowości w Spółdzielni Pracy „Przyszłość” w Radości, gdzie Kassner był dyrektorem handlowym.

Komisja wydzieliła ze sprawy materiały odnoszące się do podpisania volkslisty, przekazując je Prokuraturze Okręgowej w Warszawie. Ta umorzyła postępowanie uznając, że sprawa jest już rozstrzygnięta prawomocnym wyrokiem sądowym w związku z okolicznościami wykluczającymi przestępczość czynu.

W tym czasie Alfred Kassner starał się rozkręcić firmę budowlaną ze wspólnikiem Nikodemem Hryckiewiczem, którego w czasie wojny wspierał finansowo, widząc w nim obiecującego wynalazcę (opatentował wynalazek żelbetonowy). Ponieważ ciążył na nim poważny zarzut, zgodził się, by do czasu jego wyjaśnienia wspólnik jednoosobowo firmę reprezentował. Po umorzeniu sprawy chciał uporządkować stan prawny i zażądał od wspólnika sporządzenia aktu notarialnego, stwierdzającego, że mieli równe udziały. Gdy Hryckiewicz odmówił, Kassner postawił mu zarzut fałszowania wpisów buchalteryjnych i wniósł sprawę do sądu. Argumentował, że kapitał założycielski pochodził z pieniędzy pożyczonych od jego sióstr, a wspólnik nie wniósł nic.

Nie wiadomo, czy sprawa ta miała finał w sądzie, w aktach Alfreda Kassnera nie ma o tym wzmianki. Można jednak zakładać, że perspektywa sądowej przegranej lub chęć odegrania się skłoniła żonę Hryckiewicza Ludwikę do pójścia do Urzędu Bezpieczeństwa na Pradze, gdzie oświadczyła, że Kassnera nie należało rehabilitować. Sąd w Łodzi dał wiarę przekupionym świadkom.

Donosicielka zapewniła, że zna ludzi gotowych zaświadczyć, że Alfred Kassner nie był tym, za kogo się podawał. Oświadczyła, że ma on brata w Bawarii, któremu dobrze się powodzi, i oskarżyła o to, że z Warszawy spalonej po powstaniu wywoził cenne rzeczy ukryte w piwnicach, słono sobie licząc za kurs, a przy okazji się bogacąc. Kassner jeździł tam po pościel i sprzęt warszawskiego oddziału Rady Głównej Opiekuńczej w Krakowie – organizacji charytatywnej, jedynej jawnej organizacji polskiej w Generalnej Guberni działającej za zgodą Niemców.

Kassnera aresztowano siedem miesięcy po wizycie Ludwiki Hryckiewiczowej w praskim UB, 11. 08. 1948 roku. Śledztwo trwające ponad 14 miesięcy prowadził początkowo Wydział I MBP, zajmujący się zwalczaniem szpiegostwa i likwidacją zaplecza niemieckiej władzy okupacyjnej, a następnie przejął je Departament Śledczy MBP, któremu dyrektorował Józef Różański (Goldberg). Bezpiekę najbardziej interesowały kontakty braci Kassnerów z Edmundem Koniecznym – z góry uznała, że służyły wyłącznie jemu, a bracia byli jego agentami.

Według relacji Alfreda, dziesięciokrotnie karano go karcerem, zamykając na 24 godziny nago w pomieszczeniu z zimną wodą, skąd trzykrotnie wynoszono go nieprzytomnego. Miewał halucynacje, ale nawet biciem nie zdołano go zmusić do podpisania obciążających zeznań. Dowodów przeciwko niemu nie było, a przecież trzeba było usunąć go z pola widzenia choćby po to, by nie musieć przyznawać się do błędu w aresztowaniu.

W październiku 1949 r. wydano go więc Rosjanom, wyrażając tym samym ufność w sowiecką jurysprudencję. Może w MBP liczono, że Alfred Kassner zainteresuje fachowców na Łubiance, ponieważ przebywał w cesarstwie Romanowów przed rewolucją, a po wybuchu I wojny światowej zajmował się tam likwidacją filii Kruppa.

Na Łubiance nie dano wiary, że w okresie niemieckiej okupacji Kassner wyjeżdżał do Rzeszy służbowo w celach handlowych i po dwóch tygodniach na mocy orzeczenia Kolegium Specjalnego NKWD skazano go na karę dziesięciu lat obozu pracy. We wrześniu 1955 roku powrócił do Polski z Uralu z kartą repatriacyjną 0022. Cierpiał na dusznicę bolesną i miał objawy epileptyczne. Dano mu 1000 złotych, garnitur i półbuty. Z uwagi na zły stan zdrowia i ciężką sytuację materialną otrzymał 10 tysięcy złotych jednorazowej zapomogi. ZUS wypłacił mu zaległą rentę, ale odszkodowania za polityczne represje nie otrzymał z braku ustawowego uregulowania tej kwestii. Nie wiadomo, czy ubiegał się o sądową rehabilitację. Może mu nie zależało.

Bezpieka interesowała się nim nadal, m.in. przy okazji wizyty brata Jana w Polsce w 1958 roku. Zastrzeżenia służb PRL budziło to, że na własną rękę nawiązywał kontakty handlowe z Niemcami, myśląc m.in. o eksporcie gęsiego pierza i opiece nad niemieckimi grobami. Przechwycono jego prywatny list do USA krytyczny wobec władz.

„Działalność wywiadowcza ojca stała się dla nas [jego córek] przekleństwem – pisała w czerwcu 1949 roku do Pierwszego Obywatela Bolesława Bieruta Kinga Kassnerówna. – Słowo ‘volksdeutsch’ idzie wszędzie naszym śladem jak klątwa. Wystarczy, by ktoś z podłych ludzi wspomniał o ojcu volksdeutschu, a wszelkie nasze plany na przyszłość są zniweczone”.

Do podania dołączyła listę osób, którym ojciec pomagał, skutecznie zabiegając o ich zwolnienie z Majdanka i warszawskiego getta, argumentując, że byli mu potrzebni w pożydowskich firmach, którymi zarządzał. W ten sposób ocalił Irenę Szpinak – wdowę po Aronie, którego składem aptecznym zarządzał – i żydowskiego lekarza Grossblatta. Na kierownika firmy wyrobów gumowych Ballog pod swoim zarządem wyznaczył żydowskiego inżyniera Blachera, uzyskując jego zwolnienie z warszawskiego getta wraz z córką i zięciem. Gdy z braku surowców Ballog musiał zaprzestać produkcji, Blachera z rodziną ukrył w Bojanach nad Bugiem.

Alfred Kassner zasłużył się także we wspieraniu antyhitlerowskiego ruchu oporu w okupowanej Polsce. Kassnerówna pisała Bierutowi, że woził partyzantom do lasu leki, finansując dostawę z transakcji na czarnym rynku. Na kierownika filii berlińskiej Hafty wyznaczył „Dowmunda” – ważną postać w konspiracyjnej Polsce Niepodległej. W swoich zakładach zatrudniał wyłącznie Polaków, wystawiał im fikcyjne zaświadczenia i tolerował udział w konspiracji. Tej tolerancji o mało nie przypłacił życiem, gdy w jednym z administrowanych przez niego domów przy Wiejskiej 12 wskutek nieostrożności pracowników (prawdopodobnie z krakowskiej filii Szpinaka) wykryto skład broni, o którym on sam nie wiedział.

W wyniku tej wpadki wraz z synem Tadeuszem trafił na Pawiak, gdzie syna rozstrzelano, a jego zatrzymano do dalszego śledztwa. Brat Jan zdołał go wykupić za 150 tysięcy złotych, a „Dowmund” wystarał się dla niego o fałszywą kenkartę, na którą wraz z bratem, jego żoną i teściem na krótko przed powstaniem wyjechał do Bawarii. Powrócił po jego upadku, mając w planach założenie firmy budowlanej razem z Hryckiewiczem.

Braciom Kassnerom odmówiono w PRL wojennych zasług. Alfred był represjonowany przez stalinowską polityczną policję. Jan uniknął jego losu, przenosząc się do amerykańskiej strefy okupacyjnej, ale po śmierci w 1973 roku został zdemonizowany przez dyrektora Radia Wolna Europa Jana Nowaka-Jeziorańskiego jako „esesman”, „volksdeutsch”, „agent tajnych służb PRL” i „hitlerowski zbrodniarz wojenny”.

Każda z tych etykietek jest fałszywa. Nowak nie mógł wiedzieć o jego działalności szpiegowskiej w Rzeszy, ale wiedział o zasługach dla wywiadu Armii Krajowej. Zniesławiające etykietki przyklejał nieboszczykowi, by samemu wybronić się od zarzutu pracy dla okupacyjnego urzędu skonfiskowanych Żydom nieruchomości, co Jan Kassner stwierdził w oświadczeniu notarialnym z 1970 roku.

Dlaczego braci potraktowano w PRL jak wrogów państwa? Dlaczego tak łatwo dano wiarę donosom ludziom im nieżyczliwych? Dlaczego śledztwo przeciwko Albertowi prowadzono tak, by wykazać z góry przyjętą tezę, że był agentem niemieckich władz okupacyjnych?

Przypadek urodzonych w Żyrardowie reichsdeutschów – ochotników w wojnie polsko-bolszewickiej, ludzi przedsiębiorczych, którzy podpisali volkslistę dla zyskania możliwości wywiadowczych, wspierali działalność antyhitlerowskiego ruchu oporu i wyciągali Żydów z getta – nie pasował do ówczesnych stereotypów.

I nawet dziś może się wydać nieprawdopodobny. Potraktowano ich tak a nie inaczej, bo wpisywali się w zapotrzebowanie na antypaństwowego renegata tamtych czasów.

Alfred Kassner nasuwa porównania z Oskarem Schindlerem, Niemcem zatrudniającym Żydów w fabryce naczyń emaliowanych Rekord w Krakowie. Łączy ich to, że dzięki nim wielu Żydów uniknęło śmierci, ale dzieli sposób, w jaki zostali potraktowani po wojnie.

W 1963 r. Schindlera nagrodzono tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Napisano o nim książkę Arka Schindlera, a na jej podstawie Steven Spielberg nakręcił nagrodzony siedmioma Oskarami film Lista Schindlera. Nie wypomina mu się pracy w Abwehrze, której celem było przygotowanie aneksji Sudetów. Był aresztowany przez Czechów, ale wyszedł z więzienia na mocy monachijskiego układu o rozbiorze Czechosłowacji. Następnie wstąpił do NSDAP.

W biografii Schindlera uwypukla się, że w swoich zakładach zatrudniał Żydów, choć w początkowym przynajmniej okresie robił tak głównie dlatego, że byli praktycznie darmową siłą roboczą, a dopiero w dalszej kolejności wspomina się o tym, że jego zakłady pracowały na potrzeby niemieckiej machiny wojennej i z tego powodu cieszyły się specjalnymi względami. Nic nie wskazuje, by Schindler, przeciwnie niż bracia Kassnerowie, starał się tę machinę podkopać.

O Schindlerze można powiedzieć, że jest kimś w rodzaju holocaustowego celebryty. Alfred Kassner jest nieznany i od czasów Bieruta obłożony klątwą. Jego wojennych i powojennych losów nikt nie spisał. Jego biografia nie zainteresowała nawet historyków po 1989 roku.

Możliwym wytłumaczeniem jest to, że jego akta zawierają sporo informacji o bracie Janie i nie znajdzie się ich nigdzie indziej. I są to informacje ważne, bo podważają to, co o nim napisał jeden ze świętych patronów III RP Jan Nowak, kurier z Waszyngtonu, zrzucony do Warszawy dla dopilnowania, by ustrojowa transformacja dokonała się w myśl amerykańskich instrukcji.

Apologeci Jana Nowaka, wśród nich autorytety III RP, odmalowali Jana Kassnera jako złego demona. Alfreda nie dostrzegli, być może – chcąc zaoszczędzić sobie niewdzięcznego trudu ponownego analizowania spraw okupacyjnych od dawna ustawionych i poszufladkowanych.

Więcej informacji o Alfredzie Kassnerze w: Andrzej Świdlicki, Wisielec z ulicy motyli, Wydawnictwo Borgis, Warszawa 2020, s. 179–193, 195–209.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Nierozpoznany polski Schindler” znajduje się na s. 12 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Nierozpoznany polski Schindler” na s. 12 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dawni opozycjoniści, których emerytury są zwykle śmiesznie niskie, nigdy nie występowali z żądaniem podwyżek

Postawione przez jednego z komunistycznych generałów pytanie, jak żyć za dwa tysiące złotych, było obraźliwe dla całej rzeszy emerytów i rencistów, którym musi wystarczyć zdecydowanie mniejsza kwota.

Maria Czarnecka

Obowiązująca od października 2017 roku tzw. ustawa dezubekizacyjna, zrównująca emerytury, renty i renty rodzinne ze średnią krajową odpowiednio do kategorii świadczenia, była przyczynkiem do dyskusji, jaka przetoczyła się szeroką falą w mediach, wśród polityków i społeczeństwa. W pamięci pozostają obrazy manifestacji, w których oprócz zainteresowanych zmianą uczestniczyli również przedstawiciele totalnej opozycji, wyrażając troskę i zaniepokojenie o przyszłość funkcjonariuszy utrwalających przez kilka dekad władzę totalitarnego państwa.

Protestującym oprócz członków PO wsparcia udzielili towarzysze i towarzyszki z formacji, którą można obecnie określić jako PZPR po liftingu. Obrońców starego systemu emerytalnego zjednoczyło oburzenie na haniebny w ich mniemaniu czyn, jakiego rządzący dopuścili się w stosunku do ludzi, którzy przez lata strzegli prawa ustanowionego w PRL. (…)

Funkcjonariusze służb mundurowych, i nie tylko, stali na straży owego prawa podczas kolejnych zrywów niepodległościowych: w czerwcu 1956 r., w marcu 1968 r., w grudniu 1970 r., w czerwcu 1976 r., w grudniu 1981 r. Lata 80. również były czasem wytężonej pracy stróżów socjalistycznego porządku. „Wywrotowcy”, „warchoły”, „wichrzyciele” byli wciąż aktywni, więc „obowiązków” nie ubywało. (…)

Przewodnia siła narodu była dalekowzroczna. Wyższy poziom życia, nieograniczony dostęp do tak zwanych dóbr luksusowych pozwalały na pozyskanie i utrzymanie lojalności. Jednak konieczność zapewnienia ciągłości kadr wymagała ich odpowiedniego kształcenia. Epoka Gierka uchyliła drzwi na świat, dzięki czemu część dygnitarzy miała okazję poznać, jak wygląda życie z drugiej strony żelaznej kurtyny.

Nawiązanie relacji gospodarczych z państwami spoza RWPG stworzyło możliwości udziału w szkoleniach i naukowych stypendiach. Taka szansa rozwoju zawodowego była zarezerwowana dla dygnitarskiej progenitury oraz chętnych do wzmacniania i rozwoju socjalistycznego państwa. Reszcie, o ile mieli szczęście otrzymać paszport, pozostały wyjazdy na zaproszenie do rodziny lub znajomych.

Jedni poszerzali wiedzę, horyzonty i szlifowali znajomość obcych języków na stypendiach i stażach, inni byli szczęśliwi, że mogą pracować na budowie, przy winobraniu lub opiekując się dzieckiem. Przywileje zapewniały też łatwiejszy dostęp do opieki lekarskiej, miejsca w sanatoriach, talony na samochód lub inne reglamentowane dobra.

Wspomniani już „wywrotowcy”, „wichrzyciele”, „warchoły”, przy wsparciu „wrogich sił Zachodu”, usilnie dążyli do obalenia ustroju, co wśród aparatu partyjnego oraz służb mundurowych budziło obawy utraty dobrostanu. Oprócz pracy opozycyjnej część z nich zajmowała się pracą zawodową, bo z czegoś trzeba było opłacać rachunki i utrzymać rodzinę, a część uczyła się lub studiowała. Zatrzymania, aresztowania, procesy, więzienie skutkowały zwolnieniem z pracy, relegowaniem ze szkoły, uczelni. Liczni opozycjoniści, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywali się przez wiele miesięcy, a nawet lat (na przykład Kornel Morawiecki, Jadwiga Chmielowska), było pozbawionych pracy.

Brak etatu był równoznaczny z brakiem ubezpieczenia oraz z składek na poczet przyszłej emerytury. Władza ludowa dbała o to, by jej przeciwnicy byli pozbawienia możliwości pracy. W najlepszym przypadku wykonywali zajęcia poniżej ich kwalifikacji. W najgorszym szukali dorywczego zatrudnienia na czarno. Wielu działaczy opozycyjnych straciło bezpowrotnie szansę na rozwój zawodowy.

Lata po tzw. upadku komunizmu w Polsce dla licznego grona opozycjonistów nie przyniosły pozytywnych zmian w życiu zawodowym. Już na starcie przegrywali z młodymi, żądnymi sukcesu yuppies, którzy pojawili się na rynku pracy wraz z pierwszymi zagranicznymi korporacjami. Złote dzieci przemian gospodarczych w Polsce – znające angielski, po kierunkach ekonomicznych, nierzadko po zagranicznych stypendiach – nie musiały obawiać się konkurencji tych, dzięki którym mogły cieszyć się nową społeczno-gospodarczą rzeczywistością. A ta nie była łatwa.

Mówi się, że rewolucja pożera własne dzieci. Tak było też w polskich realiach. Przerwy w zatrudnieniu, kwalifikacje nieadekwatne do oczekiwań rynku pracy, redukcje zatrudnienia, prywatyzacja lub likwidacja zakładów pracy. Trudno było w takich warunkach z bagażem opozycyjnej przeszłości znaleźć pracę. A jeśli już się miało etat, to wskutek przeprowadzanych w okresie raczkującego w Polsce kapitalizmu i w realiach reform Balcerowicza łatwo było go stracić. Paradoksem był fakt, że niejeden towarzysz z dużą łatwością z orędownika władzy ludowej stawał się twarzą przemian gospodarczych w Polsce. No cóż, zachodni kapitał nie kierował się ideami, lecz pragmatyzmem, a ten nakazywał szukać osób, które poprzez sieć towarzysko-służbową oraz znajomość zasad działania poprzedniego systemu, co do którego Polakom wydawało się, że przeminął, ułatwiały robienie interesów.

Znaczna część dawnych opozycjonistów usunęła się w cień, skupiając swoje wysiłki na pokonywaniu przeszkód codziennego dnia. Niskie emerytury, będące pochodną przepracowanych lat i odłożonego kapitału emerytalnego, nie pozwalały na spokojną egzystencję. Odważni ludzie, którzy walczyli o niepodległe państwo polskie i podejmowali ryzyko świadomi konsekwencji swoich działań, z czasem w nowych realiach stali się bezimiennymi, zapomnianymi bohaterami.

Pomimo że ostatnie 5 lat przyniosło pozytywne zmiany dotyczące dawnych działaczy, to nadal wydaje się, że standard ich życia odbiega od poziomu życia emerytowanych milicjantów, funkcjonariuszy służb, partyjnych dygnitarzy.

Gdy w 2017 r. podjęto decyzję o zmianie wysokości emerytalnych uposażeń funkcjonariuszy dawnych służb, ci, wbrew przyzwoitości, rozpoczęli manifestacje protestacyjne, wspierani przez opozycyjnych polityków. Paradoksalnie dawni opozycjoniści, których emerytury były kilkakrotnie niższe od emerytur milicjantów czy esbeków, nigdy nie występowali z żądaniem podwyżek.

Medialne wypowiedzi „poszkodowanych” ustawą dezubekizacyjną były potwierdzeniem ogromnej roszczeniowości tej grupy. Znamienne jest przekonanie, że wszystkie przywileje, z których korzystali przed 1989 rokiem, powinny być dla nich nadal dostępne, a nawet dziedziczone. Minęło kilka lat od wspomnianych manifestacji, a w szczepionkowym zamieszaniu przewinęła się postać byłego funkcjonariusz SB, który skorzystał z antycovidowego szczepienia poza ustaloną kolejnością. Czyżby znów górę wzięło przekonanie o prawie do przywilejów? A może był to wyraz pogardy wobec szarej masy maluczkich? Przyzwyczajenie jest drugą naturą.

Żądania byłych funkcjonariuszy ukazały nową tendencję w interpretacji faktów. W wywodach oburzonych demonstrantów zaczęła pojawiać się narracja o poświęceniu dla kraju, obronie obowiązującego wówczas prawa. Rodzi się pytanie, przed kim broniono socjalistycznego ładu? Przed obywatelami, dla dobra których ten porządek zaimportowano z Moskwy? Kim w kontekście tej narracji byli walczący o niepodległą Polskę?

Pomimo kilku dekad, jakie upłynęły od 4 czerwca 1989 r., można odnieść wrażenie, że najnowsza historia Polski jest nadal niczym tabula rasa w świadomości znacznej części Polaków. Zapominamy, że historia magistra vitae est. Pamięć zbiorowa zatraca ostrość postrzegania faktów, zdarzeń, a co najważniejsze – usuwa w niebyt szeroki kontekst słusznie minionych czasów. Taka sytuacja sprzyja wypaczaniu historii, tworzeniu nowej narracji, podsuwaniu nowych kandydatów na bohaterów.

Realni bohaterowie, wciąż żyjący wśród nas, skromni i nie szukają rozgłosu, nie dopominają się szczególnych względów za swoje zasługi. Nie epatują swoim losem. W takich warunkach, przy wykorzystaniu socjotechniki, łatwo dokonać zamiany ról. Ofiary znikają lub przeobrażają się w czarne charaktery, a ich oprawcy stają się ofiarami.

(…) Wśród nas wciąż żyje wielu świadków historii, osób boleśnie doświadczonych przez komunistyczny system. To daje wspaniałą okazję, by dzieci i młodzież usłyszały o odległych dla nich czasach od ludzi, którzy ryzykując swoje zdrowie, a nawet życie, tworzyli historię. Wielu młodych odkryje, że wśród ich bliskich są prawdziwi bohaterowie. (…)

Może warto skierować działania edukacyjne do starszych grup? 20-, 30-, a nawet 40-latków? Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej książek z zakresu historii najnowszej. Najczęściej są to opracowania naukowe skierowane do odbiorcy zainteresowanego tą tematyką. Jednak wciąż brakuje beletrystyki opowiadającej o prawdziwym życiu w PRL-u, o działalności opozycyjnej, o szarych, trudnych czasach pozbawionych nadziei, w których ludzie mimo wszystko nie poddawali się.

Cały artykuł Marii Czarneckiej pt. „Beneficjenci, spadkobiercy, uzurpatorzy” znajduje się na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Beneficjenci, spadkobiercy, uzurpatorzy” na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jakby takie tango tańczą, krok w przód, dwa w tył albo odwrotnie/ Adam Gniewecki, „Kurier WNET” 80/2021

Władzę mają, a jakby jej nie mieli. Takie to dziwne, że podstępu albo tajnego planu się dopatrujemy. 5 lat to nie 5 minut i można było po swojemu wszystko ustawić i co się chce i jak się chce tańczyć.

Adam Gniewecki

Szanowny Panie Ministrze!

W pierwszych słowach mego listu za zaufanie dziękuję i radość wyrażam, że Pan Minister w zdrowiu dobrym pozostaje. Nasi, chociaż czasem w rozumie nie najmocniejsi, w sobie zawsze tędzy byli. Przyznaję, że adres mnie trochę zasmucił, bo nie na rezydencję, ale na domek-bliźniak rzędowy wskazuje, a do pospolitowania się z sąsiadami Pan Minister ani stworzony, ani przyzwyczajony. Kraj też daleki, ale jak bez ekstra-dykcji, to może i Pana Ministra po wymowie nie poznają.

Wymuszone upadkiem demokracji uchodźstwo Pana Ministra, jak też przerwa w kontaktach ze światem i macierzą, niepotrzebne były. Obawy przed listami pogończymi oraz kilkuletnia konspiracja incognito, w zagranicznej piwnicy, tak samo zbyteczne.

Że strach ma wielkie oczy i nie taki diabeł straszny, jak go malują, potwierdziło się aż miło. Nawet chodzą takie plotki, że karane będą płotki.

Dla ludzi z pozycją komisje ds. powołali. Poważne i wieloletnie. Rządy komisaryczne wprowadzili czy co? Swoją drogą, jak był kiedyś dyrektoriat, to teraz może być komisariat. Ale faktycznie nikt z poważnych komisariatu ani firanki w kratki nie zobaczył. Jak się nasi w tym połapali, to na te komisje jak na śpiewanie chodzili, a jak się któryś komisariusz w pytaniach zagalopował, amnezji nagminnej dostawali. Tylko komisja takiego jakiegoś Jakiego, chyba niedoszkolona, się uwzięła świętą własność prywatną odbierać, słusznie i prawomocnie załatwioną. Godność osobista i kompetencja naszej pani Hani i innych działaczy reprywatyzacji oraz nieugięta postawa sądów sprawiły, że prawdziwi warszawiacy takiego Jakiego ze stolicy aż do Brukseli pogonili.

Na Pana Ministra życzenie postaram się krótko, po Naszemu, zreferować, co po opuszczeniu przez Pana sfer panujących i kraju się wydarzyło. Kultury wyjścia w stylu angielskim nikt nie docenił. Tamci wrzeszczeli o „ucieczce przed odpowiedzialnością polityczną”, a swoi własne grzeszki na, za przeproszeniem, karb Pana Ministra przerzucać próbowali, ale nikogo to nie obchodziło.

Jeszcze przed Pana Ministra dyskretnym usunięciem się, szefa wszystkich Panów Ministrów w Brukseli na króla Europy koronowali. A potem jeszcze raz. Drugim razem nowi jakiegoś chyba kosmitę Syriusza, czy jakoś tak, wystawili, a i tak nasz 27 do 1 wygrał. Teraz szefem takiej dużej partii na całą Europę jest. Wszystko podobno dzięki cioci Anieli. Co się dziwić, że ostatnio piękny hołd jej złożył.

Jak na byłego podwójnego premiera Polski przystało, po niemiecku pięknie czytał i wstydu krajowi nie przyniósł. Mówią, że w pokorze samego pana Radka prześcignął. I miał za co dziękować, bo w przewidywaniu zwycięstwa sił antydemokratycznego zacofania, zamiast wymierzania niesprawiedliwości i szarpania za niewinność, immunitet, a przy okazji tytuł i pensję dewizową dostał.

Niepotrzebnie, tak samo jak Pan Minister i reszta naszych, na serio groźby wziął. W obliczu zapowiedzianego „audytu państwa”, czyli oberkonroli razem z remanentem, paniczne zwieranie szeregów i rozpaczliwe przejście na pozycje totalnie zaparte się zaczęło. Też niepotrzebnie, bo z tego audytu wyszła jakby audycja pedagogiczna, a karanie, jeżeliby kto chciał, a nie chce, i tak nie wyjdzie. Bo karać nie ma kim. Cała sądowość, po najwyższy trybunał, razem ze ściganiem i ze sprawiedliwością, na kastowej wysokości stanęła i ani samooczyszczenia, ani zaprzaństwa wobec samej siebie i swoich się nie dopuściła. Wierności tradycji wolnego rynku sprawiedliwości dochowała. Sędziowie sami się wzajemnie sądzą i jak któremuś w markecie ręka z towarem do kieszeni się omsknie albo inny z powodu zawodowej zadumy i przez pomyłkę cudzy banknocik na stacji benzynowej weźmie, zrozumienie i słuszną łagodność okazują.

Inna sprawa z babcią, co batonika w sklepie ugryzła, albo z uczniakiem, co bez legitymacji na ulgowy jechał. Ci kary sprawiedliwe i odpowiednio surowe ponoszą. Doświadczone sądy wiedzą, że co wolno wojewodzie…

Przyznać trzeba, że demokracja i sprawiedliwość trzyma się mocno i populistycznej korupcji politycznej nie ustępuje. Jeden kolega Pana Ministra doktrynę o „niekaralności tych, co z nami” w sekrecie ogłosił, ale się na taśmach rozeszło i wszyscy podziwiają, bo tak się to sprawdza, że może i Nobla dostanie.

Obawa tylko jest, czy za słownictwo kolokwialne komitet go nie utrąci. Mogą nie rozumieć, że jak prostym ludziom wykładał, to przystępnie mówić musiał. Tylko na pana Sławka, tego od zegarków, się jakby uwzięli, ale musieli, bo z zagranicy oskarżenia przyszły. Autostrady tam budował i niby na trzy cysterny asfaltu jedną na swoje konto przelewał. Na mój nos, sprawa przycichnie, trochę się przedawni i pan Sławek albo bocznymi drzwiami wyjdzie, albo nasi wrócą i frontową bramą, jako ofiarę prześladowań politycznych, na rękach go wyniosą.

Następny główny szef naszych wprowadził hasło walki politycznej „ulica i zagranica”. Tej „zagranicy” tamci to się boją, jak, tfu i za przeproszeniem, diabeł święconej wody. I mają czego, bo naszej demokracji przed rozwojem na skalę niedopuszczalną, rozpasaną suwerennością i przed niepraworządnym przestrzeganiem prawa, cała Unia broni. Nasi tamtejszym europosłom takie rzeczy opowiadają, że i mnie samego czasem ciarki przejdą, a tamci białej gorączki i piany z oburzenia dostają. Sankcje i cięcia uchwalają. Bez sprawdzania, czy na konferencję o Marsjanach przypadkiem nie trafili. Ciekawe, kto naszym takie kawałki komponuje. Tęga głowa! Od razu widać, że nasza. Za to brukselskie gadanie włos im z głowy w kraju nie spada, chociaż podobno nawet niejednego z obcych zdziwienie nieraz poniesie. Mówią, że im się w głowie nie mieści, żeby tak na własny kraj można było. Głowy za małe mają, czy jak?

W zakresie ulicy też chyba to hasło działa, bo LGBT-ów, aktywistów postępu i świadomą młodzież łagodność i wyrozumienie spotyka. Wszystko mogą. Świętokradztwo, profanacja, napady na kościoły i bicie moherów bez problemu przechodzą. Ostatnio moda na lampartowanie panuje. Nowe znaki, chociaż z aluzją do już wypróbowanych, królują, a hasło WYPIER… wrogom liberalnej wolności, tolerancji i demokracji wyraźnie kierunek wskazuje. Niechętnych postępowi pismaków szarpią i poniewierają, ile dusza zapragnie.

Działacze, w imię postępu i dobra narodu, koronawirusa roznoszą, ile chcą, policję wyzywają i mundurowym w oczy covidem plują do woli. Policja łagodnie napomina i cierpliwie poucza. Aż dziw, że pałek ani konsekwencji nie wyciąga. Bromem ich karmią? Nasi by nie przepuścili.

Za to niech paru chłopaczków z patriotycznym transparentem albo orłem na patyku się pokaże, to taką lekcję im dają, że mamuśki przez tydzień im guzy lodem okładają, a niejeden jeszcze na dołek i przed sąd trafia.

Coś w tym musi być, chociaż na mój rozum nie chwytam, co. Niektórzy mówią, że tamci kartę praw człowieka z kartą wędkarską pomylili i zasady się trzymają: „taka miara, że od grubej ryby wara”. Bo na przykład, tak między nami, ci co powinni siedzieć albo na symbolicznym śmietniku politycznym guzy liczyć, owszem, siedzą, ale na Wiejskiej i w Brukseli albo pod śmietnikiem tajne programy polityczne układają.

LGBT-y chcą w szkołach dla ledwo od piersi odstawionych dzieci lekcje seksu wprowadzać, a teraźniejsza władza do rodziców o niedopuszczenie apeluje. To po co ci rodzice sobie taką władzę wybrali? Żeby teraz za nią jej robotę robić? Sami sobie winni.

Celebryci, ci świadomi, spod znaku „żeby było tak jak było”, mogą śmiało rozpasane, hasające z nieograniczoną prędkością po pasach staruszki przejeżdżać i włos z głowy im nie spada, bo sądy wiedzą, komu wolno, a komu nie. Tak samo, prawem dobra narodowego, słusznie i w prawidłowym rozumieniu demokracji bez kolejki na szczepienie wchodzą, z poparciem rektorów i profesorów, co prawdziwą równość dobrze pojmują. Dyktatura narzekaniem pośmiewisko z siebie robi, bo ducha zasad list kolejkowych nie rozumie.

Sprawa Sowy i Przyjaciół swojego sprawiedliwego końca się doczekała. Tego, co nagrywał, za granicą capnęli i teraz odsiaduje, chociaż się wypłakiwał, że w interesie chwilowo trzymających władzę działał. Ten dziennikarz, który naszym funkcjonariuszom przejęcie niepraworządnego laptopa „Wprost” utrudniał, też wyrok dostał.

W naszym resorcie, jak wszędzie, prawie jak za dobrych czasów zostało. Górę odnowili, ale niższe piętra, parter i piwnice dalej po staremu.

Jak kto na emeryturę odchodzi, to go dziecko albo wychowanek zastępuje i tradycję godnie kontynuuje. Nie dajemy się. Jak twardy odpór dajemy, odstępują.

Oni jakby takie tango tańczą, krok w przód, dwa w tył albo odwrotnie. W rezultacie niby się posuwają, a w miejscu stoją. Jak jeden kłopot mają, to sobie od razu drugi dokładają. To zwierzątka futerkowe z kapelusza wyciągną, to przymus przyjmowania mandatów wykombinują. Jakby aborcji i covida im mało było. Władzę mają, a jakby jej nie mieli. Takie to dziwne, że podstępu albo tajnego planu już się dopatrujemy. 5 lat to nie 5 minut i można było po swojemu wszystko ustawić i co się chce i jak się chce tańczyć.

Aż przykro myśleć, że talent i osoba Pana Ministra na tym wygnaniu się marnują i to niepotrzebnie, bo żadnej szkody prawdziwej nikt by się wyrządzić Panu nie ośmielił. Kto to mógł z góry wiedzieć? Jak to mówią, „mądry Polak po szkodzie”.

Jak tak dalej pójdzie, to ani się obejrzeć, jak oni na własną prośbę do pozycji opozycji wrócą.

Pan Minister przybędzie i wszystko tak jak było będzie, a nawet lepiej, bo tamci i majątek, i kasę większą zostawią. Będzie na czym pohulać i co w hołdzie złożyć.

Wyrazy wiernego szacunku łączę,

U. Becki

PS Dodaję, że te teczki, co u tej pani w tapczanie Pan Minister zostawił, regularnie sprawdzam i wszystkie na miejscu są. Aż dziwne, że takie cienkie, a haki na takie grube ryby się w nich mieszczą.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Szanowny Panie Ministrze!” znajduje się na s. 7 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Szanowny Panie Ministrze!” na s. 7 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy opłaca się być suwerennym, mimo ryzyka z tym związanego? / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Sprzedawczyków ci u nas dostatek – nigdy nie brakowało w Polsce ludzi działających przeciw polskim interesom narodowym bez względu na to, czy sprawowali władzę, czy znajdowali się w opozycji.

Jan Martini

Ile jest warta suwerenność?

Czy warta jest „ogromne pieniądze”? Może 100 miliardów? Czy opłaca się być suwerennym, mimo ryzyka z tym związanego?

My, Polacy, płaciliśmy wielokrotnie najwyższą cenę – cenę krwi, a i tak często nie udawało nam się utrzymać suwerenności. Dlatego bardzo cenimy sobie możliwość samodzielnego decydowania o naszych sprawach.

W XVIII wieku rządzili naszym formalnie niepodległym krajem ambasadorowie rosyjscy, w III RP sterowaniem nawą państwową zajmowali się usłużni politycy, ale decyzje podejmował koncert rezydentów zaprzyjaźnionych wywiadów. Gdy po 2015 roku przestaliśmy płacić w różnych formach „kryszę” zewnętrznym patronom, nagle się okazało, że pieniędzy jest całkiem sporo. Starczyło na wielkie programy społeczne, na śmiałe, wizjonerskie inwestycje i jeszcze można było stopniowo ograniczać deficyt budżetowy (gdyby nie pandemia, mielibyśmy budżet zrównoważony). I to jest najlepsza odpowiedź na pytanie o opłacalność suwerenności.

Żaden rząd III RP nie zrobił tyle dla Polaków, ile obecny, a w dodatku mamy największy zakres podmiotowości od 1939 roku. Jednak tyle samo, ile uzyskali Polacy, stracili inni – dlatego trudno tym innym tolerować naszą niezależność. Czy mają spokojnie czekać, aż dokończymy przekop Mierzei Wiślanej, tunelu do Świnoujścia, zbudujemy Centralny Port Komunikacyjny lub – co gorsza – zintegrują się wokół nas kraje Trójmorza?

Całkiem niedawno odbyło się spotkanie ambasadorów USA i Niemiec na temat „wolności mediów w Polsce”. Sprawa pluralizmu mediów w naszym kraju szczególnie „leży na sercu” zaprzyjaźnionym ambasadorom, bo wiedzą, że ustawa medialna jest niemal gotowa. Jest ona kopią francuskiej – już zatwierdzonej przez TSUE. Konsekwencją jej uchwalenia będzie ograniczenie wpływów zewnętrznych na opinię publiczną w Polsce. Z punktu widzenia graczy nieprzywykłych do istnienia samodzielnej Polski, sytuacja jest alarmująca, bo właśnie Orlen wykupił Polska Press (m.in. 20 dzienników). Najprościej byłoby przeczekać rządy PiS (w następnych wyborach prawdopodobnie naród powierzy władzę siłom „demokratycznym”), ale w 2022 r. kończy się umowa gazowa z Gazpromem. Potrzebny jest kolejny Pawlak, aby ją przedłużyć…

Dlatego istnieje pilna potrzeba zmiany władzy w Polsce na bardziej pragmatyczną, więc cała „opozycja demokratyczna” – demokraci, liberałowie, ludowcy, socjaliści, socjaldemokraci, antysystemowcy, wolnościowcy, ultrakatolicy i hurrapatrioci są zjednoczeni „ponad podziałami” w celu „wysadzenia” rządu. A czas właśnie dojrzał – ogromne protesty szalonych aborcjonistek spowodowały wzrost zakażeń i śmiertelności, nasilają się problemy gospodarcze – jest nadzieja na upragnioną destabilizację. Nasze sprzedawczyki już zacierają ręce, a sprzedawczyków ci u nas dostatek – nigdy nie brakowało w Polsce ludzi działających przeciw polskim interesom narodowym bez względu na to, czy sprawowali władzę, czy znajdowali się w opozycji.

Mimo wszystko jesteśmy w nieporównanie lepszej sytuacji niż nasi ojcowie w 1939 roku – raczej nikt do nas nie wjedzie na czołgach. Grozi nam tylko inwazja ideologiczna, przed którą mamy szansę się bronić. Najlepszą obroną przed wojną ideologiczną jest znajomość faktów.

Wszyscy wiedzą, że Unia Europejska „daje nam pieniądze”, co jest miłe. Niestety nie wszystko, co miłe, jest bezpieczne. W stanie wojennym pieniądze, które napływały z Zachodu od dobrych ludzi i związków zawodowych na pomoc Solidarności (były to miliony dolarów), przyniosły skutek fatalny – wręcz dewastujący solidarnościową opozycję. Kanały przerzutowe tych funduszy były kontrolowane przez SB i pieniądze te, krążąc wśród podziemnych struktur, posłużyły do dekonspirowania, korumpowania i szantażowania działaczy. Największą korzyść wynieśli funkcjonariusze SB nadzorujący operację i tu nastąpiła wstępna akumulacja kapitału, umożliwiająca wygenerowanie kapitalistów – „geniuszy gospodarczych” III RP. Całość była precyzyjnie zaprogramowana przez służby.

Kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego władze Solidarności wysłały do Stanów Zjednoczonych delegację pod kierownictwem Jerzego Milewskiego. Milewski (TW „Franciszek”), „nie mogąc” wrócić do kraju, założył w Brukseli Biuro Koordynacyjne NSZZ Solidarność, które stało się rodzajem ambasady związku. Tu koncentrowała się cała działalność międzynarodowa Solidarności, tu spływały fundusze pomocowe, stąd wysyłano do kraju maszyny drukarskie i powielacze przemyślnie ukryte w transportach tirów. Powielacze miały zainstalowane nadajniki radiowe, dzięki czemu SB docierała do drukarzy jak po sznurku. Biuro brukselskie Solidarności pozostawało pod 24-godzinnym nadzorem SB.

Pieniądze woził do kraju Zdzisław Pietkun (TW „Irmina”) i przekazywał je do „Bankiera”, którym był Jacek Merkel – kolega Tuska, Lewandowskiego i tym podobnych, późniejszy biznespartner wysokich funkcjonariuszy SB. Merkel – specjalista od budowy okrętów – już wiedział, że w Polsce nikt nie będzie budował okrętów. Dlatego podczas internowania w Strzebielinku pilnie studiował niewątpliwie pasjonujące prawo bankowe. Opozycjonista Borusewicz nigdy nie rozliczył się z „podziemnych pieniędzy”, tłumacząc brak dokumentacji wymogami konspiracji.

Niewątpliwie istnieje związek między wysypem talentów politycznych z Trójmiasta a tymi pieniędzmi. Czy dzięki nim zaistniała także „mała Sycylia”? Bo Gdańsk to miejsce szczególne – tylko tu w pogrzebie prominentnego gangstera uczestniczył biskup, a człowiek tak skompromitowany, że nawet PO nie umieściło go na swoich listach, został uroczyście pochowany w katedrze.

Z tematem „podziemnych pieniędzy” łączy się ok. 100 niewyjaśnionych zgonów działaczy Solidarności średniego szczebla w latach dziewięćdziesiątych. Temat ten do bezpiecznych nie należy – dziennikarze interesujący się sprawą okazywali się ludźmi słabego zdrowia i szybko umierali. Zaś sam konfident Milewski (TW „Franciszek”) został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Wałęsy (TW „Bolek”) i następnie u prezydenta Kwaśniewskiego (TW „Alek”).

Otrzymywane pieniądze były nieszczęściem Solidarności i właściwie zlikwidowały ten wielki ruch społeczny i narodowo-wyzwoleńczy. Miejmy nadzieję, że unijne pieniądze nie przyniosą nam aż takiego pecha, zwłaszcza że dostawać ich będziemy relatywnie mniej.

„W 2021 r. Polska ma wpłacić do wspólnotowego budżetu aż 28,5 mld zł. To duży skok w porównaniu z 2019 r., gdy nasza składka wynosiła 21,7 mld zł. Polska rozwija się szybciej niż pozostałe państwa członkowskie. Rośnie więc nasz udział w unijnej gospodarce, a przez to – także udział w finansowaniu unijnych wydatków. Ciekawostką jest też to, że im lepsze efekty uszczelniania VAT, tym więcej musimy oddać na rzecz wspólnego budżetu”. („Rzeczpospolita”)

Wzruszająca jest troska brukselskich urzędników o nasz kraj, o prześladowanych gejów i gnębionych sędziów, ale paradoksem jest, że w trosce o naszą praworządność jaskrawo narusza się praworządność unijną, łamiąc traktaty.

Wchodząc do Unii zgodziliśmy się zrezygnować z jasno określonej części naszej suwerenności, ale nie wzięliśmy pod uwagę ewolucji tej organizacji w kierunku coraz większej integracji.

Często mówi się: „wchodziliśmy do innej Unii” i rzeczywiście – dziś jest to diametralnie inna organizacja, bo bez Wielkiej Brytanii! Wątpię, czy do takiej UE wstępowalibyśmy równie entuzjastycznie, zdając sobie sprawę, że bez Anglików Unia stać się może niemieckim folwarkiem. Jest sporo faktów przemawiających za tezą, że wypchnięcie z UE Wielkiej Brytanii odbyło się za cichą aprobatą Niemiec, a z pewnością w tym kierunku działało wielkie lobby rosyjskie na wyspach. Donald Tusk także odegrał w tym procesie swoją rolę.

Mówiąc o unijnych funduszach dla Polski, często mówi się, że „z każdego euro pomocy 80 centów WRACA do Niemiec”. To błąd. Niemcy, choć są największym płatnikiem netto, nie wpłacają 80 procent składki unijnej. Powinno się zatem mówić o transferowaniu czy „przepompowywaniu” pieniędzy innych płatników netto do najsilniejszego kraju Unii, którego mieszkańcy mają głowę do interesów.

W 2001 roku było w Polsce 76 cukrowni. W ciągu dwóch lat koledzy „bankiera” i „Franciszka” sprzedali 49 z nich. Nabywcami (po okazyjnej cenie) byli głównie Niemcy, którzy intuicyjnie wyczuli (?), że prawo unijne zostanie zmienione. I rzeczywiście – w 2006 r. Unia wprowadziła przepis, który w przypadku całkowitego demontażu urządzeń produkcyjnych, za każdą wycofaną tonę nakazywał wypłacić rekompensatę z funduszu restrukturyzacyjnego w wysokości 730 EUR. Po zdemontowaniu wszystkich cukrowni przepis przestał działać, pomysłowi Niemcy zarobili ok. miliard euro, Mercosur bardzo sobie chwali polski rynek cukru, a z 76 polskich cukrowni zostało 18. Tego typu akcji było mnóstwo (np. z cementowniami).

Dla mnie zaś mistrzostwem świata było 200 mln z funduszy pomocowych dla ubogich krajów na promocję sklepów Lidla w Polsce.

Na razie cieszymy się z obecności w UE nie tylko z powodu niewątpliwych korzyści ekonomicznych i swobody podróżowania, ale mamy też poczucie więzi kulturowych z innymi Europejczykami, z którymi łączy nas wspólne dziedzictwo. Oprócz korzyści są jednak uciążliwości – musieliśmy wygasić nasz przemysł stoczniowy, musimy zaprzestać wydobycia węgla, co oznacza koniec suwerenności energetycznej. Wprawdzie na fuzję Orlenu z Lotosem w końcu wyrażono zgodę, ale pod warunkiem sprzedaży części stacji benzynowych. Uciążliwością już dość zapomnianą było zatrzymanie budowy obwodnicy Augustowa pod pretekstem ochrony zasobów przyrodniczych doliny Rospudy. Niektórzy uważają, że chodziło raczej o utrudnianie komunikacji Polski z Litwą. Musieliśmy także bezsilnie patrzeć, jak niszczeje wielka część Puszczy Białowieskiej i gniją ogromne ilości drewna. Decyzję o tym skandalu wydała trzyosobowa „wysoka komisja” UE o porażających kompetencjach – poeta, socjolog i aktywista Zielonych. Minister Szyszko domagał się odszkodowań za gigantyczne straty, ale zmarł.

Nie da się przeliczyć na pieniądze strat demograficznych, jakie poniosła Polska w wyniku emigracji do krajów unijnych.

Ci, co wyjechali, raczej już nie wrócą, a z pewnością nie wrócą ich dzieci. Szczególnie niekorzystna jest emigracja do Niemiec, o której Angela Merkel powiedziała: „Polacy w Niemczech są przykładem udanej polityki integracyjnej”. Inne zdanie miał Jarosław Kaczyński: „Nie jest w naszym interesie wzmacnianie demograficzne Niemiec”.

Niewątpliwie bilans korzyści i strat naszego członkostwa w Unii jest dla nas dodatni, ale nie powinno nas to zwalniać z czujności, bo sytuacja może się zmienić. Wstępując do Unii Europejskiej wiedzieliśmy, jaki będzie kierunek ewolucji tej organizacji, bo nie było to tajemnicą. Przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi (wg Mitrochina – agent KGB) w 1999 roku powiedział: „Budowanie federalnej Europy ma być celem samym w sobie (…) w procesie integracji europejskiej rozpoczął się nowy rozdział, w którym dotychczasowy kształt państwa narodowego nie ma racji bytu”. Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz w 2010 roku oznajmił, że za 10 lat Unia będzie zintegrowaną federacją. Wygląda na to, że są opóźnienia, stąd nerwowe ruchy prezydencji niemieckiej.

„Do Europy” wprowadzali nas pryncypialni komuniści Kwaśniewski i Miller, którzy w ciągu 2 dni (27–31 stycznia 1990 r.) przekonwertowali się na miłośników demokracji, wartości europejskich i praw człowieka.

Popularne powiedzenie głosi, że „dawanie daje więcej satysfakcji niż branie” i nie dotyczy to bynajmniej tylko kociąt – na dawaniu można nieźle zarobić. Darowane pieniądze zaś mogą być narzędziem zniewolenia.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile jest warta suwerenność?” znajduje się na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile jest warta suwerenność?” na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego