Easy Riders – Jan Olendzki (odc. 7)

Jak zostałem czarnogórskim malarzem w Kotorze i adoptowało mnie białoruskie małżeństwo.

Tym razem solo przy mikrofonie. 23 listopada 2019r., w 7. odcinku audycji Easy Riders, przytaczam fragmenty moich zapisków z drogi. Wspominając podróż przez Czarnogórę do Iranu, opowiadam o tym jak dotarłem do Kotoru. Tam, przez splot różnych wydarzeń, zostałem pomocnikiem malarza i dzierżawcą nadmorskiej willi z XIV w. Później spędziłem kilka dni na kampingu, gdzie białoruskie małżeństwo przygarnęło mnie jak syna. Oddaję tym samym hołd tym życzliwym ludziom, którzy weszli w moje życie i okazali mi empatię, gdy sam włóczyłem się po Bałkanach.

Zapraszam do słuchania – Jan Olendzki

 

 


Linki do tekstów:

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1776069642678607&set=a.1581796345439272&type=3

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1779072339045004&set=a.1581796345439272&type=3

Ziąber: Uzbekistan to kraj, który na nowo buduje swoją tożsamość

Damian Ziąber mówi o charakterze narodowym Uzbeków, o gospodarce uzbeckiej i polskich śladach w Uzbekistanie.

Damian Ziąber opowiada o swojej niedawnej  podróży do Uzbekistanu. Mówi o kontrastach, jakie napotkał w tym środkowoazjatyckim państwie.

Uzbekistan to kraj, który na nowo buduje swoją tożsamość” […] Ślady sowieckości wciąż widać.

Ziąber wskazuje, że podstawą nowej tożsamości Uzbekistanu jest powszechnie wyznawany przez jego mieszkańców islam. Mówi, że źródło bogactwa Uzbekistanu – bawełna – jest jednocześnie źródłem problemów ekologicznych Ziąber. Gość „Poranka WNET” zwraca uwagę, z jednej strony, na uzbeckie aspiracje do bycia drugimi Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, z drugiej –  na  na bardzo skromny poziom życia mieszkańców tego kraju. Mówi o niesamowitych zabytkach miast uzbeckich. Opisując uzbecką gospodarkę, Ziąber uwypukla  liczną obecność chińskich przedsiębiorstw. „Wszystkie autokary są  produkcji chińskiej”- mówi. „Wojsko jest obecne w życiu publicznym- żołnierze są widoczni na ulicach”- odnotowuje Ziąber. Wspomina o życzliwym nastawieniu  Chin do uzbeckich muzułmanów- mówi o tym, że Chińczycy wspierają finansowo rekonstruowanie meczetów. Jak stwierdza Ziąber, Chiny nie przeszkadzają w życiu religijnym państw sąsiedzkich, ponieważ interesy wymagają spokoju.

Damian Ziąber chwali gościnność i otwartość Uzbeków w stosunku do turystów. Gość „Poranka WNET” mówi o tym, że charakter narodowy Uzbeków jest mieszanką homo sovieticus i tożsamości islamskiej. Wśród najbardziej godnych uwagi miast Uzbekistanu, rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego wskazuje Samarkandę i Chiwę.

Na koniec, Ziąber opowiada o polskich śladach w Uzbekistanie. Pytany o to, czy chciałby zamieszkać w tym kraju, gość Poranka WNET odpowiada: „Wolę Polskę”.

 

A.W.K

Andrzej Tikhonov: Rosjanie myślą, że Polacy są bardzo biedni – audycja „Jesteśmy razem” – posłuchaj!

Gościem Marka Kalbarczyka i Janusza Mirowskiego był Andrzej Tikhonov, niewidomy doktorant politologii na Uniwersytecie Wrocławskim, który odwiedził ponad 20 krajów.

Andrzej Tikhonov, doktorant politologii na Uniwersytecie Wrocławskim, ukończył studia magisterskie w zakresie językoznawstwa i nauczania języków obcych. Studiował na uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych. Włada językiem angielskim, niemieckim, polskim i rosyjskim. Z wykształcenia również jest muzykiem, gra na skrzypcach i fortepianie. Od wielu lat pracuje w organizacjach pozarządowych działających na rzecz osób z niepełnosprawnością wzrokową, uczestniczy i realizuje projekty mające na celu poprawę jakości życia tych ludzi. Regularnie ukazują się jego naukowe i popularnonaukowe artykuły poświęcone zjawisku niepełnosprawności. Biorąc udział w programach wymiany, konkursach muzycznych i konferencjach oraz realizując różne projekty odwiedził ponad 20 krajów. Uczestnik programu wymiany międzynarodowej Fulbright, Professional Fellows Program, programu stypendialnego im. Kirklanda Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.

Urodził się w Archangielsku, mieście położonym na północy Europejskiej części Federacji Rosyjskiej. Wskutek choroby nowotworowej w wieku 2 lat stracił wzrok. Andrzej ma polskie pochodzenie, w związku z czym latem 2015 roku przeprowadził się do Polski i osiedlił się na stałe w kraju swojego historycznego pochodzenia.

Na wakacje? Do Ameryki Łacińskiej! Z Puente!

Ameryka Łacińska jest niezwykłą częścią świata. Opowiedzą o niej ci, którzy poznali ją na studiach i w życiu, podróżując tam, czyli członkowie Stowarzyszenia Puente, a zarazem twórcy República Latina!

Na wakacje wybrać się można o każdej porze roku. Nie tylko latem.

Można wybrać się samemu. Albo z rodziną. Lub też z przyjaciółmi. Ewentualnie ze zorganizowaną grupą. Można samemu zaplanować wyjazd. Lub skorzystać z oferty biura podróży. Najłatwiej jest wykupić wycieczkę katalogową. A jeśli jesteśmy bardziej ambitni, możemy zlecić przygotowanie nam „uszytego na miarę” wyjazdu na wakacje.

Można wybrać się w różne części świata. Co więcej, w zasadzie tylko fantazja i zasobność portfela są jedynymi ograniczeniami. Jednak my, członkowie Stowarzyszenia „Puente” najbardziej polecamy oczywiście nasz drugi dom, czyli Amerykę Łacińską. Dlaczego akurat tam? Po pierwsze ze względu na nasze wykształcenie: wszyscy ukończyliśmy (świętej pamięci) Centrum Studiów Latynoamerykańskich UW, a co poniektórzy z nas nawet zdążyli się obronić. Po drugie dlatego, że Ameryka Łacińska jest naszą pasją. Każde z nas odwiedziło ten cudowny zakątek świata. I to w dodatku nie jeden raz. A niektórzy z nas wybrali tę część świata jako nowe miejsce do życia. Argentyna, Brazylia, Chile, Meksyk, Wenezuela, Kolumbia, Perú, Ameryka Środkowa, Kuba… i wiele innych miejsc. A każde z nich kryje w sobie coś unikalnego, czego każde z nas miało okazję doświadczyć. Po trzecie wreszcie dlatego, że naszą pasją uwielbiamy się dzielić z innymi i uwielbiamy zachęcać do niej.

Tak właśnie będzie w najbliższym wydaniu República Latina, w której wystąpią „starzy wyjadacze” tejże audycji, czyli Anna Stąpór, Paweł Hammer oraz Łukasz Firs, znani z pierwszych wydań audycji kilka lat temu. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasi goście podzielą się swoją latynoską pasją podróżowania. Wskażą swoje ulubione miejsca. I zachęcą do tego, by w podróż wybrać się właśnie z nimi. A może uda się przygotować jakiś wyjazd „szyty na miarę”?

¡República Latina – ku Ameryce Łacińskiej!

Program Wschodni 2 marca 2019 roku. Goście: Aleksandr Podrabinek, Jakub Maciejewski, Inese Sulzanoka

W dzisiejszym Programie Wschodnim m.in. sytuacja po wyborach w Mołdawii, współczesna Rosja oczami byłego dysydenta, media i polityka na Łotwie;

Goście:

Jakub Maciejewski– Gazeta Polska Codziennie;

Aleksandr Podrabinek– dziennikarz rosyjski;

Inese Sulzanoka– dziennikarka z Łotwy;

Nagranie archiwalne Pani Stefani Szantyr–  Zarząd Główny Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej;


Prowadzący: Antoni Opaliński

Wydawca: Antoni Opaliński/Jaśmina Nowak

Realizator: Dariusz Kąkol


Całość:

 

Hizzikaka – miejsce starożytnych obrzędów we współczesnym Ekwadorze/ Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 55/2019

Nie wiadomo, czym są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Hizzikaka – Śmiejąca się Skała

– Wódka z węża, kropelka jadu, kulka wężowego tłuszczu i krew smoka… Trzy dolary. – Ta mikstura działa podobno cudownie na ból w krzyżu. Można ją kupić co niedzielę na targu w Saraguro w południowej części ekwadorskich Andów. Wąż jest prawdziwy – zanurzony w dużym słoju pełnym alkoholu z trzciny cukrowej. Smocza krew natomiast nie pochodzi z żadnego gada, a z drzewa – istnieje kilka gatunków, których żywica określana jest tym mianem. Jest gęsta, ciemnoczerwona, a w smaku niezwykle gorzka. Używa się jej w medycynie ludowej nie tylko w Ameryce Południowej. Używają jej także Indianie Saraguro.

Pochodzenie Indian Saraguro nie jest jasne. Najpopularniejsza hipoteza wywodzi ich korzenie z terenów obecnej Boliwii lub południowego Peru. Faktem jest, że przybyli, a może zostali przesiedleni do Ekwadoru za czasów Tahuantinsuyo, Imperium Inkaskiego, prawdopodobnie w ramach polityki mieszania ludów.

Co do samej nazwy Saraguro także istnieją różne teorie. Sara w języku kichwa znaczy kukurydza. Druga część jest nieco mniej oczywista. Gurú to gąsienica. Według tej wersji Saraguro to gąsienice zjadające kukurydzę. Inna etymologia wskazuje na słowo kuri, złoto. I rzeczywiście, kukurydza jest bogactwem tego ludu. Ale nie tylko kukurydza. Słyną oni w Ekwadorze z wyrobów z wełny owczej. Wykonują z niej swoje ubrania i kapelusze, ale także koce, szale, czapki czy torby zwane alforjas, które nadają się zarówno do zarzucenia na ramię, jak i do przewieszenia przez grzbiet konia czy osła.

Tkactwo to zajęcie mężczyzn. Typowe dla Saraguro są krosna zaczepione w pasie. Ich obsługa wymaga siły. Niektóre przedmioty wykonuje się na drewnianych krosnach przypominających te znane z Polski – jednak tu także kobiety napotykają pewną przeszkodę – w ciąży trudno jest tkać, gdyż drewniana rama uciska brzuch. Doña Rosa ze wspólnoty Ñamarin nauczyła się tkactwa od swojego męża już jako dorosła kobieta. Dzisiaj to właśnie ona mimo podeszłego wieku kontynuuje rzemieślniczą tradycję, chociaż mąż czasem jej pomaga. Na pokazy tkania przybywają turyści, którzy kupują także gotowe wyroby. Doña Rosa wszystko robi od podstaw. Każdego dnia w każdej wolnej chwili z motka wełny przędzie nici. Wrzeciono zawieszone jest przy pasku, by używać go, gdy tylko można – chociażby w drodze na zakupy czy na pastwisko z owcami. Dziesiątki godzin potrzebne są, by wykonać nici, z których potem tka się inne wyroby. Im cieńsza nić, tym więcej czasu zajmuje. Dlatego dziś tradycyjne stroje Indian Saraguro osiągają zawrotne ceny. Męskie czarne poncha czy też kobiecie spódnice i chusty wykonane z wełny zanosi się zazwyczaj do utkania (ręcznego) do wyspecjalizowanego zakładu, bowiem misterna robota zajmuje zbyt wiele czasu i wymaga znacznych umiejętności. Prawdziwe ręcznie wykonane stroje zachowuje się dziś już tylko na specjalne okazje, na co dzień zastępując je prostszymi i tańszymi ubiorami lub wykonanymi ze sztucznych bądź przemysłowych tkanin.

Pewne syntetyczne produkty pojawiają się także w warsztacie doñii Rosy. Choć większość odcieni uzyskuje się wciąż z roślin, to żeby uzyskać bardziej żywe kolory, używa się barwników zakupionych w sklepie. Różowy, czerwony czy niebieski wybijają się wyraźnie na tle ziemistych odcieni brązu czy trawiastych żółci i zieleni.

Od asfaltowej drogi prowadzącej do Ñamarin odbiega ścieżka. Pnie się niespełna pół kilometra brzegiem doliny żłobionej przez wąski strumień, aż do miejsca znanego jako Baños del Inca, Łaźnie Inki. Według legendy podczas wojny domowej o władzę w Tahuantinsuyu (Państwie Inków) między Huascarem a jego bratem Atahualpą, późniejszym ostatnim władcą imperium, ten drugi schronił się po jednej z bitew w Saraguro, by wyleczyć rany. Codziennie zażywał kąpieli w naturalnej kamiennej niecce uformowanej przez kapiącą z góry strużkę wody. Dziś miejsce to służy nadal do rytualnych kąpieli, a także jako miejsce obrzędu Florecimiento, czyli kwitnienia – ceremonii mającej napełnić uczestników energią i pomóc im w odniesieniu sukcesu. Co roku podczas święta Saraguro przeprowadzane są wybory królowej piękności. Kandydatki odbywają rytualną kąpiel w wodospadzie, nim udadzą się na mszę do kościoła.

Przed wodospadem stoją betonowe słupy – pozostałość po drewnianym podeście i schodach, które wiodły niegdyś do położonej nieco powyżej jaskini. Nie przetrwały one próby czasu – w przeciwieństwie do wykutych ponad sto lat temu kamiennych stopni, które choć nie tak szerokie i wygodne, stawiają dzielnie opór żywiołom.

Ze względu na płytką, ale szeroką pieczarę, która otwiera się w zboczu kamiennego urwiska niczym szeroki uśmiech, góra nosi miano Hizzikaka, Śmiejąca się Skała. Uznawana jest za miejsce święte rdzennych mieszkańców okolicy i z tego względu ustawiono tu niegdyś drewniany krzyż. W ostatnich latach jednak krzyż został usunięty.

Chociaż większość Indian Saraguro to katolicy, istnieją grupy zyskujące w ostatnim czasie na znaczeniu, które praktykują religię przodków. Nawet najbardziej pobożni chrześcijanie nie wyrzekają się jednak tradycyjnych świąt, które obchodzone są w przesilenia i równonoce. Ich obchody mają charakter synkretyczny, dobrze obrazujący generalne podejście do chrześcijaństwa w Ekwadorze, zwłaszcza na terenach wiejskich wśród rdzennej populacji. Barwnym pochodom w tradycyjnych strojach towarzyszy msza święta, a rytuały szamańskie przeplatają się z odwołaniami do Boga i Maryi.

Przesilenie letnie, które na południowej półkuli wypada 22 grudnia, to czas obchodów Kapak Raymi, czyli Święta Wodza. Dzisiaj obchody te zlewają się z tradycjami bożonarodzeniowymi. Jest jednak wspólnota indiańska zwana las Lagunas, której mieszkańcy kultywują zwyczaje tzw. kosmowizji andyjskiej. Święto Wodza rozpoczyna rok obrzędowy spadkobierców Inków. Choć grupa rodzimowierców jest nieduża, notuje ona stały wzrost, zwłaszcza wśród młodych ludzi.

Przed kilku laty odbył się pogrzeb młodego człowieka z tej wspólnoty. Pochowany został on w otoczeniu narzędzi i wypełnionych jedzeniem naczyń, tak jak nakazuje obrządek inkaski. Wyznawcy religii przodków zawierają śluby i celebrują swoje święta ku czci Słońca przy świętej skale. Uczestniczyć może każdy – dla wielu ludzi jest to ciekawy element tradycji.

Młodzi ludzie w Saraguro od pewnego czasu starają się zachować jak najwięcej z dawnych zwyczajów. Dziewczęta noszą charakterystyczne stroje, mężczyźni zapuszczają włosy, które zaplatają potem w długie warkocze. Wszyscy uczą się kichwa – od dziadków, bowiem pokolenie rodziców padło ofiarą polityki, która próbowała zunifikować ich z resztą społeczeństwa ekwadorskiego, wprowadzając obowiązkowe nauczanie jedynie w języku hiszpańskim i piętnując tych, którzy rozmawiali w kichwa.

Ważną częścią rozwoju Saraguro jest turystyka. Unikalna wartość kulturalna przyciąga miłośników tradycji. W mieście działa jedna agencja turystyczna, Saraurku, prowadząca także własny hostel. Jej właściciel, Lauro, podkreśla, że jego działalność to coś więcej niż przedsięwzięcie nastawione na zysk. Przywożąc turystów do rozsianych po dolinie osad indiańskich, Lauro zapewnia im źródło dochodu. Pomaga również w organizowaniu transportu dzieci do i ze szkoły, a także w znalezieniu środków na zakup pomocy szkolnych. Turyści mogą spędzić kilka dni, żyjąc w domu z indiańską rodziną, uczestnicząc w pracach polowych czy poznać techniki rzemiosła.

Młodzi ludzie zakładają także różnorakie biznesy zorientowane na turystów. W jednej ze wspólnot obok centrum medytacji funkcjonuje restauracja serwująca tradycyjne potrawy przygotowane tradycyjnymi technikami. Na ceglanym piecu opalanym drewnem w glinianych garnkach gotuje się różne odmiany kukurydzy, by przygotować tradycyjne napoje i zupy. Goście na wstępie raczeni są chichą, czyli fermentem z kukurydzy, podawanym z surowym jajem i szczyptą cynamonu. W innej restauracji w centrum miasta zjeść można tradycyjne dania podawane w sposób nie ustępujący niczym eleganckim restauracjom typu fine dining.

Park przed kościołem wypełniony jest ludźmi wychodzącymi z nabożeństwa. W każdą niedzielę na ulicach miasta odbywa się targ, na którym oprócz ubrań kupić można warzywa i owoce. Uwagę zwraca szczególnie różnorodność ziemniaków i kukurydzy – występują w kilkunastu odmianach różnych wielkości i kolorów. Niedziela 6 stycznia, Trzech Króli, jest podwójnie wyjątkowa ze względu na święto, jak i na fakt, że jest to pierwsza niedziela miesiąca. Pojedynczy turyści wybijają się na tle biało-czarnych strojów Indian, którzy zjechali tłumnie ze wszystkich otaczających miasto wiosek. Kobiety noszą czarne poncha spięte srebrnymi kunsztownymi igłami na łańcuszkach, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Wiele z nich na głowach ma ciężkie, białe kapelusze z prasowanej wełny z czarnymi łatami na spodzie. Inne mają zwykłe, czarne kapelusze z filcu, podobnie jak większość mężczyzn. Między nimi biegają ubrani w kolorowe stroje pajaców wiki. Nie wiadomo, czym tak naprawdę są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie dziecięcych zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami. Chętnie korzystają ze swojej anonimowości, by prosić przechodniów o pieniądze, wymuszać na sklepikarzach i restauratorach darmowy alkohol czy kraść znienacka całusy dziewczętom. 6 stycznia to ostatni dzień, kiedy można ich zobaczyć. Pojawili się na początku grudnia, by po Trzech Królach zniknąć na kolejny rok. Obowiązuje ich jedna zasada, której nikt nigdy nie złamał – nie mają wstępu do kościoła.

Saraguro jest miejscem unikalnym, tak jak unikalni są wiki. Indianie, o których mówi się, że wciąż noszą żałobę po śmierci Atahualpy, ostatniego Inki, żyją z rolnictwa i rękodzieła. Modlą się w kościele, ale nie zapominają o świętowaniu przesileń i rytuałach u stóp świętego wodospadu.

Piją chichę i piwo. Noszą dumnie w nowoczesnym świecie swoje łaciate kapelusze i poncha i rozmawiają między sobą w tym samym języku, w którym mówili, gdy przybyli na te ziemie przed setkami lat gdzieś z Peru czy Boliwii, a jednocześnie uczą się angielskiego, by przyjmować turystów. Doña Rosa tłumaczy gringo metody tkactwa, zajęcia, którego nie powinna wykonywać kobieta. I tak właśnie żyje tradycja.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia z ostatnich tygodni w Australii: Canberra, Sydney, Melbourne, spotkania z Polakami i płukanie złotego piasku

Przez środek osady płynie strumień. Na dnie jest złoty piasek Kto chce wypłukać trochę złota australijskiego, wystarczy, że za 5 dolarów kupi licencję ważną trzy miesiące i może spróbować szczęścia.

Władysław Grodecki

By Polacy nie narzekali na rząd, warto, by wszyscy musieli go wybierać! W Australii głosowanie jest obowiązkowe! Gdy zbliżały się wybory, ks. Franciszek zapytał, czy nie mam ochoty odwiedzić Canberry i Sydney, gdzie jest zameldowany i musi się tam udać, by oddać swój głos. Propozycję przyjąłem z radością. 10 marca ok. 9.00 ruszyliśmy na wschód. To trochę dłuższa droga, ale wiedzie przez zieloną Gippslandię, krainę jezior i lasów eukaliptusowych. Przejeżdżaliśmy przez kilka parków narodowych, Alpy Australijskie i tereny odkrywkowych kopalni węgla. W pewnej chwili udało się nam spotkać kangura, co było wielkim wydarzeniem, ponieważ te zwierzęta żerują w nocy. Później już nigdy nie spotkałem kangura na wolności!

Fot. CC0, Pxhere.com

Zbliżając się do Oceanu Spokojnego, minęliśmy kilka jezior mierzejowych, ale najbardziej zaintrygowała mnie nazwa niewielkiego miasteczka nad Pacyfikiem „Eden”. Oczywiście jest to miejscowość znana z popularnego w Polsce przed laty australijskiego serialu „Powrót do Edenu”. Niestety nic szczególnego tu nie znalazłem, może poza tysiącami kikutów wypalonego lasu eukaliptusowego. Ks. Franciszek zrobił mi nawet wykład na temat tego drzewa:

„Zaskakujące jest, że te opalone pnie nie są całkiem martwe i po pewnym czasie ożywają. Inna osobliwość eukaliptusów to fakt, że te najwyższe drzewa świata mają maleńkie nasionka w bardzo twardej łupinie. Ponoć Aborygeni podpalają lasy przed spodziewanymi opadami deszczu, bo tylko wysoka temperatura powoduje pęknięcie łupiny i wegetację po ugaszeniu pożaru przez burze

Jest ok. 450 gatunków tego drzewa. Drewno eukaliptusa jest bardzo odporne na gnicie. Eukaliptusy wykorzystywane są do osuszania bagien, ze względu na silną transpirację, a ich liście, wydzielające substancję odstraszającą muchy i komary, są ulubionym przysmakiem koala. Słynne olejki produkuje się z liści odrostów”.

Już po zachodzie słońca dotarliśmy do Polskiego Ośrodka Duszpasterstwa w Canberze, gdzie byliśmy pierwszymi gośćmi z Polski. Ośrodek jest votum za pontyfikat Jana Pawła II i jeszcze nie był gotowy, by przyjmować pielgrzymów. Musieliśmy sobie sami radzić, a więc jak w Melbourne, zająłem się przygotowaniem kolacji. Cały zaś następny dzień poświęciłem na zwiedzanie. Nazwa Canberra (miejsce spotkań) pochodzi od nazwy jednej z rodzin plemienia Ngunnawal. Powstała w 1913 r. na miejscu niewielkiej osady, wg projektu amerykańskiego architekta Griffina. Dwa promienisto-koncentryczne zespoły zabudowy są rozdzielone zbiornikiem wodnym Burley-Griffin. 9 maja 1927 r., kiedy przeniesiono tu z Melbourne urzędy państwowe, miasto liczyło ok. 320 tys. mieszkańców i ciągle się rozrasta. Jest jedną z najmłodszych i najpiękniejszych stolic świata. W środku miasta znajduje się zbiornik wodny powstały z położenia stopnia wodnego na rzece Molongo. Oś miasta wyznaczają: imponujący budynek parlamentu i Muzeum Wojny. (…)

W ciągu kilku godzin udało mi się zobaczyć najważniejsze obiekty: symbole Sydney – Harbour Bridge i Operę, a także Centrum rozrywki „Darling Harbour”, Sydney Tower, podziemne centrum handlowe i stare magazyny.

Sydney to największe i najpiękniejsze miasto Australii, wygląda szczególnie efektownie w nocy w blasku lamp i neonów. Spacer pod Harbour Bridge, kościół św. Jakuba, Town Hall – to niezapomniane przeżycie. Także opera projektu Jørna Utzona to architektoniczne cudo. Opera i teatr, sala konferencyjna i restauracja tworzą kompozycyjną całość z imponującymi schodami. Symbolizują łabędzia z rozłożonymi skrzydłami.

Skansen w Ballarat | Fot. Buszmen69, CC A-S 3.0, Wikipedia

(…) Ballarat to największe dziś śródlądowe miasto stanu Wiktoria. W połowie XIX w (1851 r.) było centrum „gorączki złota” i widownią zbrojnego powstania zbieraczy złota. Obecnie jest tu skansen będący wierną repliką z tamtego okresu, Sovereign Hill. Świetnie utrzymane domy, przy maszynach prostych konie, różny sprzęt napędzany mechanicznie; kotły parowe, prasy, młyny itp. Jest szkoła, domy mieszkalne, sklepy, zabudowania gospodarskie, a w nich, kury, kaczki, indyki, świnie, kozy, króliki, gołębie itp. Przez środek osady płynie strumień. Brzeg jest kamienisty, ale na dnie jest piasek, złoty piasek Jeśli ktoś chce wypłukać trochę złota australijskiego, wystarczy, że za 5 dolarów kupi licencję ważną trzy miesiące, otrzymuje naczynie i może spróbować szczęścia. Mark Twain powiedział, że „historię Australii czyta się jak najpiękniejszą bajkę”. Może będę miał trochę szczęścia i znajdę trochę złota, więc Marian kupił mi takie „zezwolenie” i zabrałem się do roboty.

Poza miastem-skansenem oglądaliśmy Muzeum Złota z wyjątkowymi samorodkami, wyrobami ze złota i monet (są też polskie z 1924 r.), a także Muzeum Powstania Poszukiwaczy Złota. Wybuchło ono w 1854 r. na znak protestu przeciw decyzji władz zmuszających kopaczy do płacenia podatku nawet w przypadku, gdy nic nie znajdą!

Wśród dokumentów znalazłem wzmiankę, że w gronie tych, co tłumili powstanie, był policjant… Władysław Kossak, brat Juliusza! „Był jednym z niewielu oficerów, którzy mieli sympatię dla górników”. Kilka lat później wyjechał do Polski, by wziąć udział w powstaniu styczniowym. Po powrocie przez blisko 20 lat sam szukał złota. Zmarł w Melbourne, a pochowano go na cmentarzu w Springvale.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia – wędrówki po kraju”, znajduje się na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia – wędrówki po kraju” na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Indie – zawsze robią na przybyszu ogromne wrażenie. To kraj świętych krów, świętych ludzi, małp, szczurów, drzew

To najstarsza i najdłużej istniejąca nieprzerwanie cywilizacja, ojczyzna jogi, algebry, trygonometrii, rachunkowości, kolebka szachów, systemu liczbowego; tu wymyślono najważniejszą cyfrę „0”.

Władysław Grodecki

Indie są największą na świecie demokracją. Uzyskały niepodległość bez użycia przemocy. Tu mieszkają wyznawcy niemal wszystkich religii świata (głównie hinduiści i muzułmanie, a katolików jest tyle co w Polsce!). Jest tu 300 000 meczetów. Polakom Indie kojarzą się z biedą i głodem, choć jest to jeden z największych producentów mleka, masła, herbaty, bananów i fasoli.

Większość ich mieszkańców żyje za mniej niż 2 dolary dziennie, a co czwarty jest analfabetą. Co pół minuty umiera tu człowiek na wściekliznę, blisko 150 tys. ludzi ginie co roku w wypadkach drogowych, dokonuje się najwięcej na świecie aborcji, ponad 30 000 morderstw rocznie.

Ponad milion osób to milionerzy. Co trzeci mieszkaniec ma dostęp do internetu. Indie mają 11 noblistów, dobrze uzbrojoną armię liczącą ok. 1,4 mln. żołnierzy i 2 mln rezerwistów. W Bombaju buduje się największy wieżowiec mieszkalny na świecie (442 m); w 7 miastach jest metro, a w 350 lotnisko. Po Rosji Indie mają najdłuższe koleje na świecie – najbardziej popularny środek transportu, wygodny, bezpieczny i tani. I ja najczęściej korzystałem z kolei.

Podobno tylko Mahatma Gandhi poznał Indie dobrze, bo je przeszedł pieszo. (…)

Benares | Fot. Ken Wieland, CC A-S 2.0, Wikipedia

Po zespole świątyń monolitycznych w Mahabalipuram i świątyniach Khajuraho chyba tylko świątynie Benares mogą zaszokować zagranicznego turystę – ilością. W tym mieście jest ok. 1500 świątyń hinduistycznych i 300 meczetów. To święte miasto Indii. Ktoś, kto nie był w Benares, nie jest w stanie zrozumieć Indii.

Do tego miasta nie przybywa się, by go zwiedzać, tu się pielgrzymuje. Na placu przed dworcem kolejowym setki taksówek i ryksz. Wszyscy turyści jadą w stronę świętej Gangi. Wziąłem rowero–rykszę, bo jest tańsza, szybsza niż taxi i łatwiej obserwować ulicę. Pierwsze kroki skierowałem na Daśaśwamedh Ghat. Była 7.00 rano. Nieprzerwany tłum pątników zmierzał w kierunku świętej rzeki, by wziąć oczyszczającą kąpiel. Zapewne wielu z nich marzy nie tylko o rytualnej kąpieli, ale i o śmierci nad jej brzegiem. To miasto „dobrej śmierci”. Umrzeć tutaj to najpewniejsza gwarancja osiągnięcia nirwany (stan wolny od kolejnych wcieleń w buddyźmie i hinduizmie). Niektóre biura podróży reklamowały swe usługi: „Przyjedź do Benares i umrzyj”.

Miasto fascynuje swym świętym charakterem. Od najwcześniejszych godzin rannych słychać tu głośne krzyki. Najwięcej pątników jest na Daśaśwamedh Ghat.

Pątnik | Fot. Arian Zwegers, CC A-S 2.0, Flickr.com

Tu wedle wierzeń Hindusów mieli spotkać się Brahma, Wisznu i Siwa, najważniejsi bogowie w hinduskim panteonie. Tu o każdej porze nad miskami żebraczymi siedzi kilkadziesiąt osób. Są to ludzie bogaci i biedni, młodzi i starzy, zdrowi i chorzy, kobiety i mężczyźni – tu czekają na swoją śmierć, wybawienie. Moją uwagę przykuła piękna dziewczyna o blond włosach, prowadząca namiętną dyskusję ze starym, kudłatym Hindusem Sadhu. Tymczasem z bocznej ulicy wyszedł orszak weselny. Kilkaset metrów dalej płonęło kilka stosów – dzień i noc pali się tu nieboszczyków. Nie można było się zbliżyć, kręcić filmu, robić zdjęć – ale nikt nie przepędzał świętych krów! Wchodzą nawet do Złotej Świątyni. (…)

Już pierwszy kontakt z Katmandu zrobił na mnie ogromne wrażenie, Durbar Square, zaułki starego miasta czy spacer wzdłuż Chicamugal były prawdziwą ucztą duchową. Wiele uroczych, małych świątyń, zespół pałacowy, wąskie, kręte uliczki. Cudowne, orientalne miasto – maleńka szkatułka! (…)

Nad brzegiem rzeki dokonywano ceremonii kremacji nieboszczyków, a w niszach świątyni rodzina zmarłego czekała, aż ich bliski zostanie zamieniony w popiół. Ostatnim akordem dobiegającego dnia była wizyta w stupie Swayambhunath, chyba najstarszej i najpiękniejszej, z ośrodkiem dla ubogich prowadzonym przez Siostry Miłosierdzia z Kalkuty. Prowadzi do niej 365 schodów z balustradami. Stamtąd jeszcze raz, w blasku zachodzącego słońca, zobaczyłem całą dolinę Katmandu i Himalaje. (…)

Schody do Swayambhu | Fot. calflier001 CC A-S 2.0, Wikipedia

Udając się w stronę Bombaju, postanowiłem odwiedzić stolicę Rajastanu Jajpur. Dotarłem tam autobusem. Barwne i ciekawe to miasto. Jest otoczone jałowymi wzgórzami z fortecami i murami obronnymi. Zachwyt budzi Amber Fort, a w mieście słynny Hawa Mahal (Pałac Wiatrów) i wyjątkowy klimat ulic. Między samochodami torowały sobie drogę ciągnione przez wielbłądy wozy załadowane słomą lub warzywami. Przed oczyma przesuwała się kolorowa mozaika ryksz, rowerów, motocykli, samochodów, autobusów i pieszych. Odziani w tradycyjne radżpurskie stroje i jaskrawe turbany wąsaci mężczyźni prowadzili ożywione dysputy przed sklepami. (…)

Tym razem miałem trochę szczęścia i z hotelowego tarasu w promieniach zachodzącego słońca podziwiałem zmieniające się barwy nieba; biel, złoto, róż, czerwień, błękit, szarość i czerń. Na horyzoncie jaśniała jedna z najsłynniejszych budowli świata – Taj Mahal. Już dla tego przeżycia warto było tu przyjechać! Taj Mahal to najwspanialszy pomnik miłości na świecie. By uświadomić sobie, do czego zdolny jest człowiek, trzeba zobaczyć Bazylikę św. Piotra w Rzymie, Aya Sophię w Stambule i z pewnością Taj Mahal!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV znajduje się na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Nie każdy Ekwadorczyk, który nazywa cię „gringo”, chce cię obrazić

Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem: tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową. – A powietrze macie czyste w Polsce?

– O, a ja sobie siądę obok gringo – powiedział do kolegi stary, gruby Indianin, który wsiadł do autobusu. Zajął miejsce koło mnie. Siedziałem z laptopem na kolanach i mimo wyboistej drogi próbowałem pracować. W końcu mogłem sobie na to pozwolić, bo chwilę wcześniej wysiadł pan, który jechał koło mnie od Gualaquizy. Prowadziliśmy nawet coś na kształt rozmowy.

Ekwadorski gastarbeiter

Już na dworcu cały autobus dowiedział się, skąd jestem. Na moim miejscu siedział chłopak, ale gdy zobaczył, że odczytuję numer siedzenia, od razu się podniósł i przeprosił.

– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku z mocnym akcentem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O, Polska. Moja bratowa jest z Polski! Bo ja mieszkam w Niemczech – nie przestawał mówić. – Ale polski jest trudny. Znam kilka słów. Krowa. To znaczy „vaca”, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:

– Jak szie masz? – Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej polszczyzny. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Nie jechał z nami, odprowadzał tylko kogoś do autobusu. Wymieniliśmy uprzejmości, gdy wysiadał.

 

Gualaquiza

Pogoda w Polsce

Chwilę przed odjazdem dosiadł się do mnie starszy pan.

– Skąd jesteś? – padło standardowe pytanie. Odpowiedziałem.

– Polska! Kraj papieża – powiedział, po czym się zamyślił.

– Zimno w tej Polsce? – zapytał po chwili.

– Zimno. W zimie, w styczniu, to nawet -20 stopni.

Nie spodziewał się aż takiego zimna. Wyraził zdziwienie, ale nic nie odpowiedział. Kontynuowałem.

– W czerwcu dzień jest długi, około szesnastu godzin. A w grudniu bardzo krótki, niecałe osiem.

Zrozumiałem, że przesadziłem.

– Dlaczego? – zapytał.

Powiedzieć, że mój hiszpański jest słaby, to nie powiedzieć niczego. Umiem się komunikować, czasem nawet wychodzą mi proste rozmowy, chociaż i tak żadna z nich nie jest nawet w połowie tak płynna, jak przedstawiam to tutaj. Na takie pytanie nie miałem odpowiedzi. Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem, tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową.

– A powietrze macie czyste w Polsce?

– W miarę czyste. Ale tutaj jest czystsze. Więcej lasów, mniej miast.

Wysiadł po kilkunastu kilometrach na swojej farmie.

Speszeni rodacy

Tego samego wieczora chodziłem po Cuence. Standardowe zwiedzanie.

– Kurwa! – usłyszałem. Rozejrzałem się. Dwóch osiłków, obaj o posturze szafy. – No i kilku możesz napierdolić, ale w końcu przyjdzie jeden z kosą i cię zajebie.

Szedłem przez chwilę obok nich, po czym odwróciłem się i powiedziałem: dzień dobry.

Goście zbledli.

– Dzień dobry… – wybąkał niemrawo ten bliżej mnie.

– Panowie turyści? – zapytałem głośno i radośnie.

– Taa… – Tamten coraz bardziej unikał rozmowy.

– Nie spodziewałem się tu rodaków zobaczyć.

– No… wszędzie można… Polaków spotkać – odpowiedział tamten, po czym przyspieszyli kroku, żeby tylko dłużej ze mną nie rozmawiać. Zniknęli za rogiem, a ja poczułem nutkę złośliwej satysfakcji.

 

Cuenca. Targ kwiatowy

Wenezuelka ze sklepu obuwniczego

– On nie jest gringo, bo nie jest z USA! – broniła mnie dziewczyna z Wenezueli.

– Tutaj wszystkich spoza nazywamy gringo – odpowiedział jej rodowity Ekwadorczyk.

– No to chyba że.

Siedziałem i jadłem empanadę. Obok mnie dwie dziewczyny z salonu obuwniczego Bata. Przy wózku, oprócz właścicielki, stało dwóch mężczyzn. Wszyscy rozmawiali o mnie, a ja starałem się coś zrozumieć. Jedna z dziewczyn z Baty zapytała, ile płacę za hostel. 6$ za łóżko na sali zbiorowej.

– U mnie w domu może być za 5$ – roześmiała się. Ktoś rzucił dwuznacznym żartem. Wyłapywałem bardziej intencje niż znaczenie słów. W pewnym momencie rozmawiać ze mną próbowało pięć osób, a trzy inne stały i się przysłuchiwały, co też gringo ma do powiedzenia. W końcu wszyscy zjedliśmy, każdy poszedł w swoją stronę w atmosferze ogólnego rozbawienia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Cuenca. Zachód słońca