Rozterki współczesnego Ekwadoru

golo; flickr.com; CC BY 2.0 DEED

W dzisiejszym wydaniu República Latina przyjrzymy się problemom, z jakimi mierzyć się muszą współcześni Ekwadorczycy oraz wynikom ostatnich wyborów w tym, kraju

Ekwador y do jednych z najmniejszych i raczej mniej znanych krajów Ameryki Południowej. Współczesnemu Polakowi kraj ten kojarzyć się może z bananami, Wyspami Galapagos i od czasu do czasu z piłką nożną.

Tymczasem Ekwador jest krajem niezwykle interesującym pod względem politycznym, kulturowym, przyrodniczym, czy społecznym. Druga tura wyborów prezydenckich, która miała miejsce w tym kraju dwa tygodnie temu pokazała, że wybory polityczne Ekwadorczyków mogą zaskakiwać. Ekwador jest również krajem, który mierzyć się musi z wieloma problemami. Należą do nich niszczenie środowiska, ochrona praw ludności rdzennej a także liczne problemy gospodarcze. Kraj ten mierzyć się musi ze sporymi różnicami społecznymi oraz dominacją sektora nieformalnego w zatrudnieniu. Kolejne rządy obiecują poprawę sytuacji gospodarczej, jednak de facto nie bardzo im wychodzi spełnianie tych obietnic.

W dzisiejszym wydaniu República Latina przyjrzymy się problemom, z którymi mierzyć się współcześni Ekwadorczycy. Nasz gość, Piotr Bobołowicz przedstawi nam listę współczesnych bolączek Ekwadorczyków. Razem z naszym gościem spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie, czy istnieje proste rozwiązanie problemów ekonomicznych, ekologicznych i społecznych tego południowoamerykańskiego państwa. Zastanowimy się również, dlaczego Ekwadorczycy postanowili postawić na „czarnego konia” w wyborach prezydenckich oraz co odpycha ich przed powrotem populistów do władzy.

To wszystko już dziś o godz. 22H00!

Marcin Horala, Dmytro Antoniuk,dr Jacek Saryusz-Wolski, Łukasz Kobeszko – Poranek Wnet – 24.06.2022 r.

„Poranka Wnet” można słuchać na 87.8 FM w Warszawie, 95.2 FM w Krakowie, 96.8 FM we Wrocławiu, 103.9 FM w Białymstoku, 98.9 FM w Szczecinie, 106.1 FM w Łodzi, 104.4 FM w Bydgoszczy.

Goście „Poranka Wnet”:

Dmytro Antoniuk – korespondent Radia Wnet na Ukrainie;

prof. Roman Dyczkowski – historyk, Dnieprzański Uniwersytet Narodowy;

Piotr Mateusz Bobołowicz – pomagamy Ukrainie;

Łukasz Kobeszko – analityk ośrodka studiów wschodnich;

Marcin Horala – wiceminister infrastruktury;

dr Jacek Saryusz-Wolski – europoseł PiS;


Prowadzący: Krzysztof Skowroński

Realizator:  Mateusz Jeżewski


Dmytro Antoniuk przekazuje wieści z frontu. Rosjanie na odcinku donbaskim odnoszą sukcesy. Wróg przerzuca tam kolejne posiłku. Nadal toczą się walki o Siewierodonieck. Nie najgorsza dla sił ukraińskich jest sytuacja na odcinku charkowskim. Ukraińcy ponownie zbombardowali Rosjan na Wyspie Węży. Rosjanie tymczasem mówią o potrzebie zbombardowania Kijowa.

Nasz korespondent przedstawia sytuację na południu. Miejscowości między Mikołajowem a Chersoniem są pod kontrolą przez Ukraińców.

Piotr Mateusz Bobołowicz o zbiórce darów dla Ukrainy. Wyjaśnia, że zbierają m.in. środki medyczne i kanistry z benzyną. Dary można składać w Lublinie. Udało się kupić samochód dla ukraińskiej armii.


Flaga Bułgarii / Fot. Pixabay. com (CC0, Public Domain)

Łukasz Kobeszko komentuje rozpad koalicji rządzącej w Bułgarii. Zauważa, że długo trwały próby sformowania koalicji. Analityk ośrodka studiów wschodnich zauważa, że do Bułgarii przybyło wielu uciekinierów z Ukrainy. Wyjaśnia, że bezpośrednią przyczyną upadku rządu było wyjście z koalicji partii Jest Taki Naród Sławiego Trifonowa, którą porównuje do Kukiz ’15. Jeśli dotychczasowemu premierowi nie uda się powołać nowego rządu, to prezydent może powierzyć tę misję Borisowi Bojkowi z partii GERB. Ta ostatnia uznawana jest za prorosyjską.


Marcin Horała / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Marcin Horala o budowie Centralnego Portu Komunikacyjnego. Wyjaśnia, że projekty składające się nań są realizowane. Szczegółowy czas oddania poszczególnych inwestycji może się zmieniać. Stwierdza, że nie ma takiej inwestycji przy której ktoś by nie protestował.


Jacek Saryusz-Wolski / Fot. Prywatny album Saryusza-Wolskiego

Dr Jacek Saryusz-Wolski komentuje nadanie Ukrainie statusu kandydata. Zauważa, że droga Polski do Unii trwała 14 lat. Turcja jest zaś kandydatem od 1963 r. Członkostwo Ukrainy w Unii nie jest więc jeszcze przesądzone. Europoseł PiS mówi, że należy wykorzystać ten moment do działań na rzecz Ukrainy. Zauważa, że zwolennicy federalizacji UE stosują szantaż uzależniając przyjęcie Ukrainy do Unii od przeprowadzenia centralizacji Unii. Wskazuje, iż Niemcy i Francja nie zawsze przedstawiają bezpośrednio swoje stanowisko w Unii kryjąc się za plecami odpowiednio Holandii i Belgii.

Dr Saryusz-Wolski odnosi się do kwestii Krajowego Planu Odbudowy. Zauważa, że trzeba zachować uwagę wcielając w życie KPO. Dodaje, iż w Europarlamencie słychać głosy, jakoby Komisja Europejska skapitulowała wobec polskiego rządu, a kamienie milowe są jedynie listkiem figowym.

Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego mówi także o Gruzji. Spotkał się z opinią, że rząd tego kraju jedynie pozoruje chęć zostania kandydatem do Unii.


Prof. Roman Dyczkowski z Dniepru relacjonuje sytuację w mieście.

Piotr Bobołowicz: Lublin jest zbudowany organicznie. Od starego miasta przechodzimy do kamienic zbudowanych później

Piotr Bobołowicz o architekturze Lublina oraz życiu społecznym i zawodowym w tym mieście.

Piotr Bobołowicz przypomina, że lubelski rynek zaczął powstawać już w XVI w., jednak w 1575 r. jego część pochłonął pożar. Od tego czasu zaczął on powstawać w znanym dzisiaj, renesansowym kształcie. Znaczną część rynku zajmuje Trybunał Koronny.

Lublin jest zbudowany organicznie. Od starego miasta przechodzimy do kamienic zbudowanych później, XIX- wiecznych, XX-wiecznych.

Nasz gość wskazuje na osiedle Wieniawa, które jest „perełką modernizmu” międzywojennego. Część renesansową od nowszej oddziela przebieg dawnych murów miejskich.

Piotr Bobołowicz przyznaje, że w restaruacji fresków jednej z kamienic brał udział jego dziadek. Przyznaje, że miasto daje coraz więcej możliwości młodym osobom, które zaczynają swoją karierę zawodową.

Kolejne firmy wchodzą do Lublina. Sektor IT się rozwija.

Opowiada o swoich podróżach po Ameryce Łacińskiej. Zdradza, że lepiej czuje się w miastach średnich niż wielkich.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

 

Piotr Bobołowicz, Janusz Szewczak, Marcin Dybowski, Andrzej Potocki – Popołudnie WNET – 15 października 2019 r.

Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach 16:00 – 18:00 na: www.wnet.fm, 87.8 FM w Warszawie i 95.2 FM w Krakowie. Zaprasza Łukasz Jankowski.

Goście Popołudnia WNET:

Prof. Aleksander Bobko – filozof, senator PiS kończącej się kadencji;

Piotr Bobołowicz – autor najprawdopodobniej pierwszego polskiego przewodnika po Ekwadorze;

Janusz Szewczak – poseł PiS;

Marcin Dybowski – Ruch Kontroli Wyborów;

Andrzej Potocki – publicysta, dziennikarz śledczy, współtwórca tygodnik „Sieci” i portalu wPolityce.pl;

Stanisław Michalkiewicz – publicysta.


Prowadzący: Łukasz Jankowski

Wydawca: Jan Olendzki

Realizator: Piotr Szydłowski


Część pierwsza:

Aleksander Bobko / Fot. Jaśmina Nowak, Radio WNET

Prof. Aleksander Bobko opowiada o aktualnej sytuacji w polskim parlamencie.

„Nie przywiduje nadmiernych emocji. Wydaję mi się, że będzie spokojnie. Prawdziwe emocje rozpoczną się wraz z początkiem kadencji i powoływaniem nowego rządu” – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Jak dodaje: W poprzedniej kadencji ranga parlamentu była stosunkowo niewielka, władza wykonawcza dominowała, a parlament wykonywał wytyczne bez refleksji. 

Prof. Aleksander Bobko twierdzi, że z punktu widzenia rangi Senatu, istnieje szansa, aby jego prestiż wzrósł. Jak podkreśla: Polskie życie polityczne wymaga pewnego balansu, ale obawiam również się mechanizmu totalnej opozycji.

Wygranie wyborów to sukces Prawa i Sprawiedliwości, natomiast z drugiej strony widzimy, że władza tej partii zmniejszy się i będzie bardzo zbilansowana. Większość Polaków chce, aby PiS sprawowało władzę, ale nie chce zaś, aby partia miała władzę pełną, która obejmować będzie wszystkie instytucje – mówi gość Łukasza Jankowskiego.

Typowe ekwadorskie budynki. Z boku wyraźnie widać żelbetonowy szkielet.

Piotr Bobołowicz mówi o rewolucji trwającej w Ekwadorze.

„Szturm na parlament był tylko epizodem, ale rzeczywiście w Ekwadorze doszło do protestów, które trwały 11 dni” – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Protesty były odpowiedzią na dekret 883, który zlikwidował subsydia na wszystkie produkty. Spowodowało to wzrost cen paliwa i biletów komunikacji miejskiej. Jak dodaje Piotr Bobołowicz: W Ekwadorze panuje atmosfera nieufności w kierunku mediów społecznościowych. Bardzo łatwo o fałszywe wiadomości i fake newsy. 

Indianie zajmują się rolnictwem, podobnie to reszty społeczności Ekwadoru. Są to ludzie biedni. Zwiększenie cen paliwa uderzyłoby w najbiedniejszą część rolników. Wzrost cen przełożyłby się bardzo negatywnie na jakość życia większości mieszkańców – mówi gość Łukasza Jankowskiego.

Szewczak Janusz / Fot. Konrad Tomaszewski

Janusz Szewczak przybliża sytuację trwającą w polskim parlamencie.

„W tej kampanii bardzo dużo pracowaliśmy z Jackiem Sasinem. Myślę, że moja współpraca z parlamentem będzie trwała nadal” – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Jak dodaje: Parlament będzie ewenementem, a Prawo i Sprawiedliwość ma realną szansę na kontynuację programu politycznego.


Część druga:

Marcin Dybowski / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Marcin Dybowski mówi o wyborach parlamentarnych, twierdząc, że były one nieuczciwe.

„W całym potoku kłamstw można powiedzieć prawdę. Dziennikarze są na bardzo niskim poziomie i pracują dla konkretnych partii” – twierdzi Dybowski.

Rozmówca opowiada również o sytuacji niewykreślania obywateli w komisjach wyborczych, gdzie w jednej małej komisji 20 osób głosowało podwójnie. Zostało to wykryte przez Ruch Kontroli Wyborów.

Ruch Kontroli Wyborów nie rzuca słów na wiatr. Są dowody na to, że głosy były rozliczane źle przez systemy komputerowe – mówi gość „Popołudnia WNET”.

Andrzej Potocki / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Andrzej Potocki opowiada o zdobyciu Senatu przez opozycję.

„Jest to przeszkoda, ale formalnie, można ominąć Senat w przeciągu 30. dni. Jest to do obejścia, w tym momencie część odpowiedzialności można zepchnąć na opozycję” – mówi gość „Popołudnia WNET.

Jak dodaje: W krew platformy wchodzi Konfederacja, której elektorat jest scalany z teoriami spiskowymi. 

PiS zdecydowanie wygrało niedzielne wybory. Koalicja Obywatelska w wyniku starcia traci zdolność operacyjną narzucania jakichkolwiek koncepcji i narracji przekładających się na ustawy – podkreśla rozmówca.

Stanisław Michalkiewicz / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio Wnet

Stanisław Michalkiewicz mówi o przebiegu wyborów parlamentarnych.

Jak twierdzi: Wydaje mi się, że sytuacja Prawa i Sprawiedliwości nieznacznie się pogorszyła. Zawiodły rachuby w związku z dużą frekwencją. Przegranym jest niewątpliwie PO. Być może jest to sprawa wirtuoza intrygi, czyli Jarosława Kaczyńskiego. 

„PSL był oszczędzany przez rządowe media w kampanii wyborczej, Konfederacja zaś, przez wszystkie cztery ugrupowania była traktowana jak wróg” – podkreśla Stanisław Michalkiewicz.

Michalkiewicz twierdzi, że PiS dysponuje niewielką większością, ale wystarczającą dla utworzenia rządu. Sytuacja tej partii może pogorszyć się w przypadku, kiedy to prezydent Andrzej Duda przegra przyszłoroczne wybory.

Obecny rząd zmierzy się z dwoma poważnymi zagrożeniami. Po pierwsze, Sekretarz Stanu będzie musiał przedstawić raport ws. roszczeń żydowskich, a po drugie zapadnie wynik w sprawie wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości – mówi gość „Popołudnia WNET.


 

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Który kraj Ameryki Południowej obrać za cel podróży?

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo akurat tam znalazłem tani lot z Frankfurtu.

Trochę już siedzę w Ameryce Południowej. Przyjechałem tu będąc kompletnie zielonym, ale ponad siedmiomiesięczne obserwacje dały mi doświadczenie, którego nie mają ci jadący tu po raz pierwszy. Dodatkowo moim udziałem stało się także poniekąd doświadczenie dziesiątek podróżników, których spotkałem, a każdy dodał coś do mojego know-how. Więc się nim podzielę. Napisałem już swego czasu dwa teksty, które zawierają sporo przydatnych informacji. Poruszyłem w nich między innymi takie kwestie jak transport zbiorowy, jedzenie, bezpieczeństwo czy higiena. Po pierwsze tekst o siedmiu mitach i faktach o Ekwadorze , po drugie bardziej wyspecjalizowany tekst o transporcie zbiorowym.

 

A dzisiaj pytanie: dokąd w ogóle się wybrać?

Ameryka Południowa. Autor Aotearoa. Źródło. Materiał udostępniony na licencji CC BY 3.0.

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo znalazłem tani bilet. Najlepiej szukać połączeń z Hiszpanii, ale także Frankfurt czy Londyn oferują sensowne propozycje. Z pewnością z Polski zwłaszcza Frankfurt będzie atrakcyjny ze względu na odległość i dosyć dobre połączenia z naszymi regionalnymi portami lotniczymi. Ja leciałem właśnie z miasta nad Menem. Koszt biletu… Dorwałem połączenie w jedną stronę w atrakcyjnej cenie 370 euro. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 600-700. Oczywiście są droższe i tańsze. Jeden minus- najtańsze połączenia są z reguły z przesiadką w Stanach Zjednoczonych, a tejże nie da się odbyć bez wizy (sic!). W USA każdorazowo przechodzi się kontrolę paszportową, nie ma na lotniskach stref tranzytowych, a koszt wizy turystycznej to kolejne 160$, chociaż procedura jej uzyskania jest prosta i w miarę szybka.

Jeżeli miałbym lecieć dzisiaj, to mimo mojej wielkiej miłości do Ekwadoru, zdecydowałbym się pewnie na lot do Kolumbii albo Argentyny lub Chile – żeby móc potem przejechać cały kontynent w jednym kierunku. Z drugiej strony Ekwador jest wciąż mocno na północy kontynentu, można nawet zwiedzić go, pojechać do Kolumbii, a stamtąd bezpośrednio do Peru. Opcji jest sporo.

To jednak plan na długą podróż, co najmniej kilkumiesięczną.

 

Co można więc zobaczyć w dwa tygodnie? Albo w miesiąc?

W dwa tygodnie to lepiej jednak wybrać się gdzieś bliżej niż Ameryka Południowa – oczywiście zorganizowana wycieczka zdecydowanie się sprawdzi nawet na tak krótki czas. Dla tych, którzy wolą się jednak powłóczyć bez przewodnika i podstawionych autokarów, sugeruję nieco dłuższą wyprawę. Kraje tego kontynentu mają to do siebie, że są stosunkowo duże i zwiedzanie ich z pomocą transportu publicznego zajmuje czas. Jechałem z Puerto Maldonado w Peru do Guayaquil w Ekwadorze. Od wtorku popołudniu do soboty rano, zatrzymując się właściwie tylko, by zmienić autobus (oprócz Piury, w której chciałem kupić jedną rzecz – i wziąłem prysznic). Dlatego też na krótsze wyjazdy dobrym rozwiązaniem będzie właśnie Ekwador – jest nieco mniejszy od Polski, a oferuje niezwykłą różnorodność doznań. Kontynentalny Ekwador dzieli się na trzy zasadnicze części – wybrzeże (costa), góry (sierra) i Wschód, czyli puszczę amazońską (Oriente, selva). Ponadto oczywiście Galapagos, ale z zasłyszanych opinii dowiedziałem się, że można tylko tam spędzić miesiąc i się nie nudzić. Do tego dobrze rozbudowana siatka połączeń autobusowych w Ekwadorze sprawia, że można pokonać większą część kraju podczas jednej nocy – oszczędzić czas i pieniądze na noclegu.

 

Cztery regiony naturalne Ekwadoru. Autor David C. S. Źródło. Materiał na licencji CC BY-SA 3.0

 

Określ budżet podróży

Wiadomo, że istotnym zagadnieniem przy wyborze celu podróży jest budżet. Boliwia jest najtańszym oprócz Wenezueli państwem Ameryki Południowej w tym momencie. Do Wenezueli sam bym się teraz nie wybrał, ze względu na sytuację społeczną i ekonomiczną i realne zagrożenie dla podróżnych. Dalej Kolumbia i Peru, w których koszt podróżowania jest zasadniczo nieco niższy niż w Polsce. Koszty noclegu wahają się od ok. 15 do 50 soli za dobę (sol jest ciut mocniejszy od złotówki). Zaoszczędzić można niewątpliwie na jedzeniu, bo poza typowo turystycznym Cuzco, obiad kosztuje w granicach 6-10 soli. Ceny kolumbijskie są podobne, może nieznacznie niższe. Dalej Ekwador. Trochę drożej. Obiad za 2,5-3,5 dolara, choć są i tańsze, zwłaszcza w dużych miastach. Najtańsze noclegi można znaleźć nawet za 5$, ale najczęściej trzeba liczyć się z wydaniem do 10$, zwłaszcza jeśli chce się mieć prywatny pokój. Argentyna i Chile… Moi rozmówcy podzielali opinię, że drogo, zwłaszcza w turystycznych regionach. Na pewno nie jest to niskobudżetowa opcja. Będę musiał to kiedyś zweryfikować osobiście. Marzy mi się Patagonia.

Ekwador ma jeszcze jeden plus – bezpieczeństwo. Nie żeby gdzie indziej było szczególnie niebezpiecznie, ale jednak Ekwador jest w czołówce kontynentu. Do tego, zwłaszcza w dużych miastach i lokalizacjach turystycznych, można się dogadać po angielsku. W temacie bezpieczeństwa pozostając, nie jest ono wcale tak poważnym problemem w Kolumbii, jak zwykło się uważać.

Znaną i lubianą opcją jest Peru – zwłaszcza ze względu na zabytki inkaskie. Machu Picchu to obowiązkowy punkt programu. Tylko te odległości… Ale zdecydowanie warte rozważenia, zwłaszcza jeśli mówimy o nieco dłuższym pobycie (przynajmniej miesięcznym).

 

Jak pewnie zauważyliście, ominąłem kilka państw. W tym Brazylię. Przyznaję bez bicia, nigdy mnie tam nie ciągnęło, a w związku mam dosyć skąpe informacje. Więc się nie wypowiem.

W przyszłości opiszę przygotowania do podróży – co spakować, co zaplanować, a co pozostawić przypadkowi.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / W czasie deszczu Gringo się nudzą – Vilcabamba w Ekwadorze gdy pada

Restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstw

Ostatnio pisałem, co zrobić, gdy na horyzoncie wiszą deszczowe chmury, a my mamy w Vilcabambie tylko jeden dzień i chwilę słońca. Wracamy więc z przedpołudniowej wycieczki i strugi deszczu zalewają świat. Co robić? Jak żyć?

 

1. Pójść na obiad.

Niby zjeść można wszędzie, ale nie każde miejsce oferuje taki przekrój kulinarnych doznań, jak Vilcabamba. Dzięki aktywnej społeczności ekspatów, można tu spróbować naprawdę różnej kuchni. Zaczynając od kultowego Charlito’s – baru prowadzonego przez Charlie’ego, Amerykanina z Wirginii. Jakiś czas temu pojechałem na wycieczkę do wodospadu z pewną Francuzką. potem poszliśmy na obiad właśnie do Charlito’s, bo, jak mi powiedziała, „mają tam najlepsze burrito w Ekwadorze”. Nie wiem, czy najlepsze, ale bardzo dobre – podobnie jak pizza i burgery. No i piwo, ale o tym zaraz.

 

La Esquina to niedawno wyremontowany lokal, który oferuje typową ekwadorską kuchnię. Nie należy ona do najciekawszych i najbogatszych, ale odnoszę wrażenie, że ta restauracja wyciąga z niej to, co najlepsze. A poza tym trzy dolary za dwudaniowy obiad i sok to nie tak dużo – a warto poznać lokalne smaki.

Gdy poprzedni prezydent Ekwadoru Rafael Correa (lepiej nie wymieniać tego nazwiska, bo opinie na jego temat są bardzo zdecydowane i często negatywne) odwiedził Vilcabambę, zjadł obiad w United Falafel Organization. Sama restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstwo. 50% przychodów idzie na ten cel. Oczywiście sztandarowym daniem jest falafel, można zjeść też wysokiej jakości kebaba i przygotowywany na miejscu hummus, ale moim osobistym faworytem jest grillowany ser halloumi. Jedzenie przygotowywane jest pod kierunkiem Turka Iskandara – przygotowuje on też produkty, w tym wspomniany przeze mnie ser. Oprócz tego dobre ciasta w olbrzymich kawałkach (za dużych jako deser do obiadu moim zdaniem – ale zawsze można wziąć jeden kawałek na dwie osoby). Minusem są ceny, które wahają się od 5$ do 8$ za danie – a to dosyć sporo na Ekwador. Ale przynajmniej wiadomo, za co się płaci – wszystkie składniki są organiczne.

 

United Falafel Organization (UFO) – drogo, ale za jakość trzeba płacić.

Właściwie mógłbym opisać każdą restaurację Vilcabamby. Wspomnę tylko jeszcze o Agave Blu, meksykańskiej restauracji prowadzonej przez Julio i Irazu. Bardzo smaczne jedzenie, chociaż ceny też z tych średnio-droższych. Ale to guacamole!

Dalej La Casetta, cudowna pizza na wspaniałych kruchym cieście. Aż trudno uwierzyć, że robią ja Argentyńczycy, a nie Włosi. Jedyny minus – jest tylko wegetariańska. A tak bardzo brakuje trochę prosciutto czy hiszpańskiego serrano.

Honorowa wzmianka dla Natural Yoghurt – atrakcyjne ceny, ale tylko dla cierpliwych, bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco. Dobre naleśniki. Do tego małe miejsce bez nazwy koło Charlito’s i wspaniałe empanady argentyńskie z kurczakiem, mięsem, mozzarellą i ziołami, a nawet na słodko – z jabłkami i cynamonem. Przy okazji cena żadnej nie przekracza dolara, chociaż trzeba co najmniej trzech, żeby się najeść.

 

2. Pójść na piwo.

Nie namawiam do picia alkoholu. Ekwador jeszcze niedawno był w smutnej sytuacji – jedna firma miała monopol na warzenie piwa. A konkretnie na import chmielu, co skutecznie blokowało rozwój piwowarstwa. Od kilku lat uległo to jednak sporej zmianie. Obecnie w Ekwadorze jest ponad dwieście browarów rzemieślniczych. Wiele z nich należy do przyjezdnych. W samej Vilcabambie są aż trzy, a czwarty ma być otwarty lada moment.

Tylko jeden jednak wykracza rozmiarem i zasięgiem poza sprzedaż we własnym lokalu – Sol del Venado. Nazwa pochodzi od palety kolorów promieni zachodzącego słońca za zboczach gór otaczających Vilcabambę – do tego też nawiązują etykiety. Świeża woda prosto z gór i samodzielnie przygotowywany słód – większość browarników ekwadorskich kupuje już słodowany jęczmień, żeby obniżyć koszty. Sol del Venado nie ma jeszcze własnego lokalu, chociaż taki jest w planach. W każdy weekend jednak w San Pedro de Vilcabamba można napić się piwa i zjeść wspaniałe żeberka lub skrzydełka BBQ tuż koło browaru. Do tego piwo jest do kupienia w wielu lokalnych sklepach i kilku barach – w tym we wspominanym wyżej Charlito’s.

 

Butelka Sol del Venado (czerwonego), którą wniosłem do lodowcowych jezior. Powrót do źródeł, bo to właśnie stamtąd płynie woda używana do jego produkcji.

Własne piwo warzy też Hosteria Izhcayluma. Niemieckie piwo. Przy okazji sam hotel wydaje się przyjemnym miejscem, a w cenie noclegu oferuje poranne lekcje jogi. Nie znam go jednak za dobrze, bo położony jest kawałek od miasteczka i nigdy nie było mi szczególnie po drodze. A, mają też smaczne drinki, stół do bilardu, dart i gry planszowe.

Na koniec lokal, który pozwoli mi na płynne przejście do kolejnego zagadnienia. Donde Bava. Kilka stylów piwa (dobre pszeniczne). Mają atrakcyjną promocję – za 5$ dwa kawałki pizzy i kufel piwa. W menu także dobre kiełbaski i panierowane paluszki mozzarelli. A w każdy weekend można tam…

 

3. Posłuchać muzyki na żywo.

Do Donde Bava trafiłem właśnie ze względu na muzykę. O swoim tam koncercie poinformowały mnie dwie dziewczyny z Argentyny, duo o nazwie Somos Tangueras (tanguero czy też tangero to muzyk grający tango). Usłyszałem je grające na tarasie restauracji w centrum Vilcabamby, zaczęliśmy rozmawiać i powiedziały, że mają koncert. Przyszedłem, nawet trochę nagrałem, chociaż na połowie filmików mam za głośny wokal, na drugiej za głośny instrument. Malena gra na bandoneonie, a Xiomara śpiewa. Oprócz tango, mają w swoim repertuarze trochę innej muzyki, głównie argentyńskiej, chociaż znalazła się tam też meksykańska La Bamba czy kubańska Guantanamera. Ostatnio trafiłem tam przypadkiem na inny koncert, mimo że Facebook uporczywie pokazuje mi informacje o tych koncertach następnego dnia o poranku. Też było sympatycznie.

 

 

Innym miejscem, gdzie można spotkać muzyków, z których duża część podróżuje po całej Ameryce Południowej, ale część też tu mieszka, jest Timothy’s. Oprócz muzyki mają tam dobre burgery i ciekawy wybór piw z całego Ekwadoru i nie tylko.

Do tego muzyka na żywo pojawia się w Breiky’s Bar, lokalnej dyskotece. Czasem jest DJ, czasem zespół. Nie do końca moje klimaty, ale dobre miejsce, by w sobotę pobawić się przy salsie, rocku albo reggaeton (i przez to ostatnie nie moje klimaty).

W każdy czwartek w Inza Coffee gra muzyk George Page. Muszę się w końcu wybrać na jego występ, bo jeszcze tam nie dotarłem. A brzmi ciekawie.

A do tego zawsze można spotkać ulicznych muzyków, głównie podróżujących, na głównym placu Vilcabamby. Ostatnio trafiłem na bębniarzy.

 

 

A na deser…

Na deser wspomnę o Beverly Hills, kawiarni, w której siedzę i piszę ten tekst. Organiczna kawa i smaczne ciasta w rozsądnej cenie. Do tego czekolada, również organiczna. Mógłbym jeszcze pisać i pisać, zostało w końcu tyle knajp… Najlepiej przyjedźcie i sprawdźcie sami. Z chęcią polecę coś jeszcze.

 

Beverly Hills. Tu lubię pisać.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Trzy wycieczki w Vilcabambie w Ekwadorze na jedno przedpołudnie

Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi nigdy się nie zdarzają.

Ostatnio padało. Przez długi czas. Pora deszczowa pożegnała się wylewnie. Albo może raczej ulewnie. Od kilku dni wieje, a noce są chłodniejsze, ale przynajmniej na moim podwórku nie ma już błota po kolana. Podczas wielu deszczowych tygodni, zdarzyło jednak kilka słonecznych dni. Wielu turystów pytało: co zrobić? Gdzie pójść? No właśnie. Co można zrobić w Vilcabambie, gdy spędza się tu tylko jeden dzień, a na horyzoncie wiszą chmury popołudniowej ulewy?

 

1. Wycieczka konna do wodospadu

Zaczynam od mojej ulubionej aktywności. Wskoczyć na siodło i pogalopować w stronę zachodzącego słońca. No, prawie. Bo jednak na konie lepiej wybrać się rano, a do wodospadu El Palto droga prowadzi na wschód. Większość turystów nigdy nie siedziała na koniu przed taką wycieczką, ale konie są dobrze do tego przygotowane. Spokojne, podążają jeden za drugi i nie robią problemów. Raczej.

Cena takiej wycieczki wynosi zazwyczaj 30$, ale mój przyjaciel Jose Luis, który uczy mnie o koniach i któremu pomagam, bierze tylko 25$ od osoby. Nie jest to bardzo tanio, ale zarówno wodospad, jak i widoki po drodze do niego są warte swojej ceny.

Wodospad El Palto

Woda jest zimna, ale kąpałem się w niej. Nadaje się do picia – miejscowi twierdzą, że jedna kąpiel w tej wodzie przedłuża życie o dwa lata, a regularne jest spożywanie i kąpiele znacznie dłużej.

Według tabliczki umieszczonej przy wejściu na szlak, wodospad ma trzydzieści metrów wysokości – prawdopodobnie chodzi jednak o wszystkie wodospady łącznie, bo ten główny nie ma na oko więcej niż piętnaście – ale stanowi część wielopoziomowej kaskady.

Odbyłem czterogodzinną wycieczkę konną do wodospadu niezliczoną ilość razy, także jako przewodnik. Za każdym razem, gdy jedziemy szlakiem, zachwycam się widokiem tak samo, jak podczas mojej pierwszej – jeszcze jako turysta – tam wycieczki.

Widok ze szlaku

 

2. Mandango

Pozostając w tematyce szlaków, nie można nie wspomnieć o najbardziej znanej atrakcji Vilcabamby – górze Mandango. Wycieczka na jakieś trzy do sześciu godzin, w zależności od tego, jak ambitnie podejdzie się do tematu i czy postanowi się na przykład zdobyć najwyższy szczyt i zejść okrężną drogą, która prowadzi zarośniętymi i nieużywanymi ścieżkami, czy może jednak wykona się tylko plan minimum. Przyznaję, byłem na górze dwa razy i za każdym razem była to ta łatwiejsza wersja. Ze szczytu rozciąga się widok na Vilcabambę, ale też na dolinę rzeki Rio Vilcabamba i na tereny zwane Cucanama.

Widok z Mandango na Vilcabambę

Mandango zwane jest także Śpiącym Inką. Od strony Vilcabamby widać wyraźnie zarysowany profil mężczyzny, jego twarz i klatkę piersiową, które układają się w kolejne skalne szczyty masywu. Pod odpowiednim kontem obrócona twarz staje się twarzą kobiety – usłyszałem o tym pierwszej nocy w Vilcabambie, ale dopiero kilka dni temu jeden z turystów pokazał mi kobiecą stronę góry – jakoś wcześniej jej nie zauważałem.

Jest też z Mandango związana legenda. Gdy konkwistadorzy hiszpańscy pojmali Inkę, czyli króla ludu, który nazywa się naprawdę Quechua albo Quichua, a popularnie zwany jest Inkami, zażądali za niego okupu w wysokości czterech (bądź pięciu) wozów złota. Gdy jeden z nich jechał z północy imperium, przejeżdżał przez miejscowość Quinara – położoną po drugiej stronie Mandango względem Vilcabamby. Tam właśnie dowiedzieli się, że król został stracony. Postanowili więc ukryć złoto pod górą. Oczywiście nigdy go nie odnaleziono. Żeby dodać historii pikanterii, warto wspomnieć, że od strony Quinary znajdują się w zboczu góry wejścia do jaskiń, których podobno jeszcze nie zbadano.

Nie sposób nie wspomnieć też o innym podaniu. Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi, tak pospolite w innych częściach Ekwadoru, nigdy się nie zdarzają – i zapewnia długowieczność mieszkańcom okolicy.

Szczyt Mandango. Widziany od boku staje się nosem, a skała na pierwszym planie podbródkiem.

 

3. Rio Chamba

Na koniec relaksacyjna trasa, którą zdarza mi się przejść w ramach spaceru z psem – no, może nie całą, ale spory fragment. Wzdłuż Rio Chamba, od Yamburary, aż do głównej drogi – i dalej powrót albo drugą stroną rzeki, albo starą wyjazdówką na Loję – przez bramę Vilcabamby.

Rio Chamba uchodzi do Rio Vilcabamba, która płynie dalej na Zachód. Przy okazji ciekawostka lingwistyczna. Gdy Ekwadorczyk (przynajmniej ten z gór) mówi, że coś jest „na górze” (arriba), to nie ma na myśli, że dany punkt znajduje się powyżej. Przykładowo: „Angel mieszka tam, tą drogą w górę”. Droga może iść w górę, potem w dół, potem jeszcze niżej, a na koniec wyrównać poziom względem punktu startowego. Ale biegnie w górę rzeki, a to właśnie mają na myśli. Analogicznie działa „w dół” (abajo). Podstawą jest więc wiedzieć, gdzie jest najbliższa rzeka i w którą stronę płynie.

A sama Rio Chamba jest niezwykle malowniczo położona. Ścieżka wiedzie z jednej strony przez ścieżkę ekologiczną Rumihuilco, z drugiej wzdłuż plantacji kawy i bananów. Jej odcinki przechodzą też przez tzw. cañaveral, czyli zarośla trzcinowe – a w rzeczywistości las bambusowy, bo bambus też jest, przynajmniej według Południowych Amerykanów, trzciną.

Na brzegu Rio Chamby ulokowane jest ujęcie wody, która po oczyszczeniu i zabutelkowaniu sprzedawana jest pod marką Vilca Agua. Te wody też mają właściwości, które opisałem w pierwszym punkcie. Rzeka, mimo że płytka, ma silny nurt, ale w niektórych miejscach nadaje się do kąpania – bo na pływanie jednak za płytka.

Rio Chamba

 

A gdy pada?

A gdy pada, Vilcabamba oferuje cały przekrój doznań kulinarnych i kulturalnych, o których napiszę kiedy indziej. Przewodnik po restauracjach Vilcabamby służyłby chyba głównie mnie i turystom, którzy codziennie pytają, gdzie iść na obiad. A na pewno bardziej niż moim czytelnikom. Chociaż życzę Wam, żebyście pewnego dnia mogli sami tego doświadczyć – i serdecznie do tego zachęcam.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Zakochany w portowym Guayaquil w Ekwadorze

Wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej schadzkom niż podróżnym. Jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę na ulicy

Nieszczęśliwa miłość

Czas chyba dokończyć temat Guayaquil. Właściwie od początku mojego pobytu w Ekwadorze wiedziałem, że skończę w Guayaquil, bo stamtąd miałem bilet autobusowy do Peru. Zakładałem jakieś dwa dni pobytu, raczej nie więcej, bo perspektywa największego miasta Ekwadoru napawała mnie raczej niechęcią niż zainteresowaniem. Ale życie płata figle.

Siedziałem sobie w moim pokoju bez okien w Cuence i już miałem iść spać, bo dochodziła północ, gdy na Tinderze (taka aplikacja randkowa, XXI wiek, zdarza się najlepszym) dostałem powiadomienie. Rzadko zdarza mi się pisać do dziewczyn na Tinderze, właściwie od kilku miesięcy już w ogóle nie korzystam, ale stwierdziłem, że tak ładną dziewczynę szkoda byłoby przegapić. Napisałem. Odpowiedziała od razu. I przez dwie godziny gadaliśmy. Nie rozmawiało mi się tak dobrze z żadną kobietą od dawna. Ustaliliśmy, że za kilka dni spotkamy się na kawę. Dwa dni później siedziałem w autobusie jadącym na wybrzeże.

No i właściwie bez wdawania się w szczegóły stąd mój przedłużony pobyt w Guayaquil. Potem pojechałem na chwilę do Quito, wróciłem do Guayaquil, a stamtąd pojechałem na cztery tygodnie do Peru, by wrócić na kolejne dwa tygodnie do Guayaquil i dowiedzieć się, że z mojego wspaniałego zakochania nic nie będzie. Nie pierwszy raz się zdarza, trochę to odchorowałem, ale bez popadania w ciemną rozpacz.

Tak więc zamiast spędzić w tym paskudnym mieście dwa dni siedziałem tam w sumie prawie pięć tygodni nim ostatecznie zdecydowałem się wrócić do Vilcabamby i zostać kowbojem.

 

Konkwistador zakłada miasto

To teraz pora na mały rys historyczny. Guayaquil zostało założone w 1547 roku przez Francisco de Orellanę, pierwszego Europejczyka, który przepłynął całą długość Amazonki (zginął zabity przez Indian w drodze powrotnej). Miasto kilkukrotnie napadali angielscy i francuscy piraci, powstańcy i peruwiańskie wojsko, a w 1896 duża część spłonęła. Potem w drugiej połowie dwudziestego wieku władze „Muy Ilustre Municipalidad de Guayaquil (Jaśnie Oświeconego Miasta Guayaquil) postanowiły, że niefunkcjonalne drewniane historyczne wille należy zmienić na betonowe wieżowce, odbierając tym samym cały urok niegdyś pewnie ładnemu kolonialnemu miastu.

W 1974 dokonano zamiany domu z obrazka na górze na betonowy biurowiec Citybanku. Przypuszczam, że nie tylko w tym miejscu dokonała się taka zbrodnia na architekturze.

 

Ostała się jednak część zwana Cerro Santa Ana, Wzgórze Świętej Anny. Jest to zarazem najstarsza dzielnica miasta i miejsce pierwszego europejskiego osadnictwa. U jego podnóża rozciąga się dzielnica artystów i małych kafejek las Peñas. Na szczycie wzgórza obok przeciętego na pół kadłuba galeonu wznosi się latarnia morska, z której roztacza się fantastyczny widok na całą metropolię. No, może byłby fantastyczny, gdyby było tam coś ładnego do oglądania.

Latarnia morska na szczycie cerro Santa Ana. Flaga na górze kadru to flaga Guayaquil.
Rzeka Guayas widziana ze wzgórza Świętej Anny.
Widok na rzekę Guayas i Malecón 2000.
Cerro Santa Ana. Kolorowe domy.

 

Nowoczesność i bieda

Przez dzielnicę las Peñas dochodzi się do Puerto Santa Ana, gdzie wyraźnie wybija się torre The Point, najwyższy budynek Ekwadoru. Nowoczesny port świętej Anny to dzielnica biurowców i luksusowych apartamentowców, gdzie ceny wynajmu mieszkań oscylują w okolicach 2000$ miesięcznie.

Torre The Point. Najwyższy budynek Ekwadoru. 143,9 m.

 

Drugą luksusową dzielnicą Guayaquil jest Plaza Lagos, Plac Jezior. Małe osiedle kojarzące mi się z rzymską dzielnicą Eur zbudowaną za rządów Mussoliniego albo z obrazami Giorgio de Chirico. Ładne miejsce, niezwykle luksusowe. Drogie restauracje, mała galeria sztuki nowoczesnej i wspaniałe apartamentowce położone na wysepkach na sztucznym jeziorze utworzonym z wód rzeki Guayas – więc błotnistoszarym, bo innej wody w tej okolicy nie ma.

Luksusowa dzielnica Plaza Lagos.

 

Ciekawą przeciwwagę do pięknego i kolorowego Cerro Santa Ana stanowi położone naprzeciw równie kolorowe Cerro del Carmen – miejsce, gdzie lepiej nie zapuszczać się z aparatem na szyi, a już na pewno nie w nocy. Tradycyjne kolorowe domy zamieszkane są przez raczej ubogą ludność, której w Guayaquil nie brakuje.

Widok ze wzgórza Świętej Anny na cerro del Carmen.

 

Miasto kultury i prostytucji

Guayaquil leży nad rzeką Guayas i jej kanałem, zwanym el Salado, Strumień. Nad kanałem położony jest elegancki park, znajduje się też mikroteatr (taka ciekawa instytucja, której w Polsce chyba nie ma, a w Ameryce łacińskiej podobno jest całkiem popularna – rodzaj kawiarni z małymi salkami teatralnymi, w których prezentowane są krótkie, często mniej lub bardziej improwizowane sztuki trwające nie dłużej niż pół godziny.

Łażąc pomiędzy różnymi częściami Guayaquil trafiłem jeszcze na różnorakie punkty widokowe, do dzielnic z kawiarniami i dzielnic domków jednorodzinnych. Przy okazji w ścisłym centrum odkryłem muzeum, które jak muzeum było co najmniej nudne, ale jako willa z pierwszej połowy XX wieku prezentowało się całkiem interesująco.

Muzeum Presleya Nortona. Willa zbudowana w latach 1936-1940.

 

Spędziłem sporo czasu czytając książkę w Parque Centenario, koło którego mieszkałem – ta dzielnica zasługuje na osobną wzmiankę. Centrum miasta jest… cóż, mało przyjazne. Mówiono mi, że niebezpieczne. Fakt, że wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej jako miejsca schadzek niż faktyczne miejsce zamieszkania podróżnych – chyba że przypadkowych. Pomiędzy nimi jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę czy jeżdżące na rowerach. Ma to w sobie specyficzny urok. Wyszedłem pewnego razu zapalić fajkę w okolicach północy i przesiedziałem około godziny na schodku rozmawiając z prostytutką o jej życiu. Zawodowa ciekawość nie pozwoliła mi nie zapytać o cenę – 25$ za godzinę.

Północ. Nie przeszkadza to w meczu.

 

Wybieram góry

Urok Guayaquil… jakiś pewnie jest. Ale specyficzny. Miasto jest wielkie. Oficjalnie mieszka w nim prawie 2,5 mln ludzi, czyniąc z niego największy ośrodek kraju. Nieoficjalnie mówi się o prawie czterech milionach, chociaż to i tak nic w porównaniu z Limą – 8 mln oficjalnie, faktycznie ponad dziesięć. W sumie z dużą ulgą porzuciłem głośne i brudne portowe Guayaquil na rzecz spokojnej górskiej Vilcabamby, choć wiem, że nie zobaczyłem tam wszystkiego. Nie odwiedziłem chociażby sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym w 1985 roku złożył wizytę papież Jan Paweł II. Jakoś nie było mi po drodze. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż szczególnie mnie nie ciągnie. Na razie zostaję w górach.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Tu mnie nie grzebcie – Guayaquil, posępne miasto umarłych w mieście żywych

Potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Poprzedni tydzień przesiedziałem w domu walcząc z chorobą, której zapewne nabawiłem się przez szaleństwo zwane karnawałem. Cztery dni permanentnego przemoczenia, pogoda nie była wcale idealna,  do tego zjechali się ze swoimi zarazkami ludzie z całego Ekwadoru i nie tylko. Warunki idealne. Chore pół miasteczka. W związku z tym przez ostatni tydzień nie zdarzyło się nic ciekawego w moim życiu. Może jest to więc pora, żeby wyciągnąć coś z archiwum.

Wyciągnięte z archiwum

 

Miasto umarłych w mieście żywych

Guayaquil. Cóż za paskudne miasto. Wielkie, głośne i brudne. I z trzęsieniami ziemi, o których już pisałem. Ale ma kilka ciekawych miejsc. O niektórych już wspominałem, ale z rozmysłem zostawiłem na później te najbardziej turystyczne – górę św. Anny i Las Peñas – i mniej popularne, ale historyczne – najstarszy cmentarz w mieście, któremu poświęcę ten wpis. Początkowo chciałem napisać o wszystkim, ale okazało się, że cmentarz sam w sobie dostarcza dość materiału na pełnoprawny wpis.

Znajduję niezwykłe upodobanie w chodzeniu po zabytkowych cmentarzach. Gdy obwieściłem swój zamiar udania się na cmentarz w Guayaquil, usłyszałem, że to zły pomysł, bo zła energia. Będąc jednak dzieckiem oświeconej końcówki XX wieku i początku wieku XXI stwierdziłem, że no tak, zła energia, ale bez przesady, nie wierzmy w zabobony.

Nie wierzę w zabobony, ale taki strażnik cmentarza kojarzy się nieco piekielnie

Normalnie cmentarze mają dla mnie atmosferę inspiracji i spokoju, oczywiście z natury rzeczy refleksyjną, ale jednak pozbawioną opresyjności. Tutaj czułem się po prostu źle. Towarzyszył mi dziwny niepokój, niezwiązany w żaden sposób z poczuciem zagrożenia, no bo czego miałbym się bać, ale raczej z przekonaniem, że coś na tym cmentarzu jest nie w porządku. Jestem prawie pewien, że uczucie to wywoływały potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Przeplatane schodami i balkonami, żeby można było wejść wyżej do swojego zmarłego. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Miasto umarłych

 

Pośmiertne różnice społeczne

Grzebanie nad ziemią ma związek z aktywnością sejsmiczną. W ten sposób unika się problemu pękających grobów i ryzyka epidemiologicznego. Ale mnie jakoś trochę przeraża. „Drzwiczki” komór grobowych są zdobione – czasami przykręcanymi bądź naklejanymi płytami, często bogato rzeźbionymi, a czasami tylko farbą. Niektóre obrazy zachwycają, inne trącą amatorszczyzną.

Ściana grobów
Niektóre płyty zachwycają wykonaniem

Cmentarz jest położony na wzgórzu. Powyżej wybetonowanej części porozrzucane są pojedyncze groby, krzyże, fragmenty nagrobków z lat 90., może też starszych. U stóp góry leży luksusowa część cmentarza. Rodzinne kaplice, krypty i grobowce, pięknie rzeźbione nagrobki, eleganckie chodniki i schludnie przystrzyżone trawniki i krzewy. I palmy, bo dlaczego nie, prawda?

Strzaskana płyta nagrobna
Posępna część na wzgórzu
Górna część cmentarza jest zdecydowanie uboższa i bardziej zaniedbana
Popiersie na nagrobku jakiejś ważnej osobistości
Bogata część cmentarza
Anioł na nagrobku
Nagrobek w formie znicza

 

Urodzony w Warszawie

Pod koniec betonowych schodów, wysoko nad betonowymi blokami grzebalnymi znajdują się dwa małe poletka bardziej tradycyjnych, bo podziemnych grobów. Gwiazdy Dawida i nazwiska zdradzają pochodzenie pogrzebanych. Do tego tradycyjne kamienie na nagrobkach zamiast kwiatów. Pośród nazwisk i miejsc urodzenia znalazłem też Fismanów z Warszawy, Abramowiczów z Kamińska czy Kaufmanów z Łowicza. A to nie jest pełna lista. Zmarli różnie, niektórzy jeszcze podczas wojny, inni długo po, ale większość urodziła się jeszcze w XIX stuleciu. Nie wiem, kiedy wyjechali do Ekwadoru ani kim byli. Nie dotarłem do tych informacji. Pozostaje tylko domniemywać.

Cmentarz żydowski

 

W bocznej bramie cmentarza pożegnał mnie ten sam strażnik, który przy wejściu patrzył dziwnie na gringo z aparatem i ten sam kot z pierwszego zdjęcia. Wyszedłem z mocnym pragnieniem, żeby – jakkolwiek potoczy się moje życie – nie zostać wsadzonym w betonową szafkę na cmentarzu w Guayaquil.

 

Jeżeli zainteresował Państwa mój wpis, zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszafanpage na Facebooku o tej samej nazwie. Moją wyprawę mogą Państwo wesprzeć za pośrednictwem serwisu Patronite.pl.