Pociąg zjeżdża stromym Nosie Diabła zygzakiem. Któryś z robotników nazwał tak tę górę pod wrażeniem jej widoku

Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś Nariz del Diablo jest jedną z największych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Pociąg przez Nos Diabła

Alfonso Quinzo pracuje na kolei od trzydziestu trzech lat. Za rok przechodzi na zasłużoną emeryturę. Oprócz niego w Ekwadorze jest około pięciuset kolejarzy. Niegdyś było ich więcej. Alfonso pamięta, gdy koleje zatrudniały ponad dwa tysiące osób. Odkąd jednak pociągi służą tylko jako atrakcja turystyczna, i to raczej z tych luksusowych, spadła ich liczba – i wymagana liczba personelu. Alfonso jest hamulcowym – pracuje na pociągach obsłygujących linię Nariz del Diablo, Nos Diabła, nazywaną najtrudniejszym odcinkiem kolei na świecie.

Nim powstała kolej, była droga. Rząd Gabriela Garcii Moreny pod koniec 1872 roku rozpoczął budowę trasy dla koni i ludzi z Quito do Guayaquil. Prezydent osobiście przyjechał konno z Quito, by zobaczyć rezultat robót. Po trzech dniach stanął w Sibambe, zmieniwszy uprzednio konia w miejscowości Guamote.

Dwieście siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi szerokiej na dziewięć metrów, na której zbudowano sto jeden mostów. I wtedy prezydent podjął decyzję, która zaskoczyła wielu i wzbudziła niedowierzanie: dalej nie będzie drogi. Dalej zbudujemy kolej.

Pierwszy odcinek zaplanowano z Sibambe do miejscowości Milagro, co znaczy po hiszpańsku „cud”. Decyzja prezydenta nie była jednak maniakalną fantazją. Poważny wpływ na nią miał inżynier MacClellan, doradca Moreny. Prezydent wątpił jednak, czy jego rząd jest w stanie znaleźć środki na tak ambitne przedsięwzięcie. Zagraniczny inżynier zagrał na ambicji prezydenta, mówiąc, że rząd, który zbudował taką drogę, może też zbudować kolej. I decyzja zapadła. W 1868 roku Bank Ekwadoru przyznał rządowi kredyt i pierwsze łopaty zostały wbite w Yaguachi. Projekt od początku zagrożony był niedofinansowaniem. Mimo trudnościom układano jednak kolejne kilometry torów.

Dekadę później za południową granicą Ekwadoru wybuchła wojna. W 1879 roku Chile zaatakowało koalicję peruwiańsko-boliwijską w wyniku sporu o złoża saletry i guana. Wtedy też na ponowną emigrację zdecydował się pewien inżynier przebywający ówcześnie w Limie, bohater obrony portu Callao przed Hiszpanami w 1866 roku i honorowy obywatel Peru, absolwent uczelni francuskich, a przede wszystkim z pochodzenia Polak z Wołynia – Ernest Malinowski. W obliczu wojny wyjechał w 1880 roku do Ekwadoru, gdzie znalazł pracę w dziedzinie, którą znał najlepiej – przy budowie kolei. Wielki inicjator budowy, prezydent Gabriel García Moreno, nie żył już wtedy od pięciu lat, zamordowany przez spiskowców z opozycji w drodze powrotnej z porannej mszy.

Nie wiadomo wiele o działalności Malinowskiego w Ekwadorze. Pracował on przy budowie odcinków Sibambe i Chimbo, pisał też dla lokalnej i zagranicznej prasy artykuły o wojnie w Peru. Pomagał również znaleźć pracę Peruwiańczykom uciekającym przed wojną. Jego nazwisko nie pojawia się, niestety, w książce Galo Garcii Idrovo opowiadającej historię budowy najtrudniejszej kolei świata, trasy z Guayaquil do Quito. Skupia się ona jednak szczególnie na odcinku Nariz del Diablo, gdzie Malinowski z pewnością nie pracował – wyjechał z Ekwadoru w 1886 roku, by powrócić do Peru, swojej drugiej ojczyzny, a budowę tego odcinka zaczęto dopiero w 1899 roku.

Pociąg zjeżdża po zboczu góry Nariz del Diablo zygzakiem. Po pokonaniu lekko krętego odcinka z Alausí dojeżdża do doliny. W dole widać stację. Pociąg zwalnia, zatrzymuje się… i rusza do tyłu, ale już po innym odcinku torów. Alfonso Quinzo i inni hamulcowi wychylają się z platform pomiędzy wagonami, by machaniem ręki dawać znaki maszyniście. Kolejny zgrzyt hamulców i pociąg znów rusza do przodu, by dojechać do Sibambe. Obecnie cała procedura zajmuje kilka minut. Gdy wagony ciągnęła lokomotywa parowa, a zwrotnice przestawiano ręcznie, zajmowało to znacznie więcej czasu.

Góra Nariz del Diablo nosi w języku kichwa, używanym przez Indian Nizag zamieszkujących te tereny, nazwę Condor Puñuna, co znaczy dosłownie „Tam, gdzie sypia kondor”. Została ona nazwana Nosem Diabła przez jednego z podwykonawców, będącego pod wrażeniem jej widoku. Nie spodziewał się on, że nazwa ta przejdzie do historii ani jak trafna się okaże.

Robotnicy pochodzili głównie z Jamajki. Większość z nich straciła życie. Nie ułatwiał przeżycia system pracy. Kilkuosobowe grupki szły wysadzać skały dynamitem. W przypadku śmierci części z nich, pozostali dostawali ich wypłatę. Dochodziło więc do zdradzieckich aktów skracania lontów i wcześniejszego ich odpalania, by przejąć zarobek kolegi.

I bez tego jednak wypadkowość była niezwykle duża. Do tego epidemie żółtej i czerwonej gorączki, a także malarii. To wszystko powodowało, że obozów robotników w nocy pilnowało wojsko – wielu próbowało uciekać.

W końcu linia kolejowa była gotowa. Całość dokończono dopiero za drugiej kadencji prezydenta Eloya Alfara Delgada. Projekt zaczął konserwatysta z Quito, dokończył liberał z Guayaquil. I tak zwaśnione partie połączyły dwie stolice – polityczną w Quito i ekonomiczną w Guayaquil. Czas podróży skrócił się drastycznie – z kilkunastu dni do zaledwie dwóch.

Na ironię zakrawa historia śmierci prezydenta Alfara. Po wymuszonej dymisji, ucieczce z kraju i późniejszym do niego powrocie w roli negocjatora między rewolucjonistami z Guayaquil i siłami rządowymi z Quito Alfaro został aresztowany i przewieziony do Quito tą właśnie linią kolejową, którą dokończył. Jego późniejszy los był tragiczny. Byłego prezydenta zabito, a lud przeciągnął jego ciało ulicami stolicy, by spalić je na koniec na jednym z placów miasta.

Na stacji Sibambe turyści mają godzinną przerwę. Niegdyś było to kwitnące miasteczko, siedziba dyrekcji firm przewozowych, stacja leżąca na rozwidleniu linii kolejowych – od linii Quito–Guayaquil odchodziła nitka do Cuenki – dziś pozostał tylko budynek stacji, mały szklany pawilon mieszczący muzeum i kilka domków z adobe – suszonej cegły. Indianie Nizag codziennie pokonują dwuipółgodzinną trasę ze swojej wioski do Sibambe, by sprzedawać rękodzieło, oprowadzać po muzeum i prezentować tradycyjny taniec. W budynku stacji mieści się kawiarnia. Turyści robią sobie dwa zdjęcia z pociągiem i siadają przy stolikach. Pokazu tańca nie ogląda praktycznie nikt. Nikt także nie wspina się za domki z adobe, gdzie znajduje się basen. Ze zbiornika odchodzi szeroka żeliwna rura, która opada, przechodzi pod ziemią pod torowiskiem. Z drugiej strony na metalowym maszcie znajduje się jej koniec. Niegdyś tym prostym grawitacyjnym systemem napełniano kotły parowozów. Dziś rura już tylko rdzewieje, chociaż zdarza się wciąż, że turystyczne pociągi ciągnięte są przez lokomotywy parowe.

Niziutka Indianka w muzeum opowiada o swojej wiosce. Pokazuje gliniane garnki, których używa się do dziś. Podnosi do ust gigantyczną muszlę zwaną churro, dmucha w nią. Dobywa się donośny, niski dźwięk. Trzy sygnały oznaczają spotkanie mieszkańców. Więcej – niebezpieczeństwo. Jest też druga muszla, wydaje nieco inny ton. Ta przeznaczona jest tylko dla kobiet.

Na planszach w muzeum opisane są legendy związane z Nariz del Diablo. Jest niezwykle głośny, buchający parą i iskrami pociąg, który nocą wspina się po zygzaku torów, gdzie czeka na niego pasażer w czerwonym surducie, spod którego wystaje diabelski ogon. Jest opowieść o kozach, które blokowały torowisko, a gdy maszynista wyskoczył, by je rozpędzić, te zmieniły się w diabełki i uciekły, rechocząc złowieszczo.

Wielu ludzi nie ufało ambitnemu projektowi, nawet gdy stał się rzeczywistością. Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś nikt nie ma takich obaw, a Nariz del Diablo jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Lokomotywa francuskiej produkcji z 1992 roku z silnikiem diesla ciągnie drewniane wagony z powrotem do Alausí dużo szybciej niż w drugą stronę. W 2012 roku zmodernizowano trasę, by udostępnić ją dla turystów. Około trzydziestu dolarów za dwie i pół godziny wycieczki to wysoka cena. Nie tak wysoka jednak, jak koszt biletu z Quito do Guayaquil. Czterodniowa podróż luksusowym pociągiem może kosztować nawet ponad dwa i pół tysiąca dolarów.

Pociąg dojeżdża tylko do Alausí, małego miasteczka, któremu patronuje św. Piotr. Potężna figura świętego jest drugim najwyższym pomnikiem w Ekwadorze. Z Alausí do najbliższego dużego miasta Riobamba, rodzinnego miasta Alfonsa Quinza, są dwie godziny drogi autobusem, mimo że łączą je tory. A Indianie Nizag wracają do swojej wioski dwie godziny piechotą. Stacja Sibambe, z której można spojrzeć na tory budowane także przez Ernesta Malinowskiego, zamiera po godzinie trzynastej, kiedy odjeżdża ostatni pociąg z turystami.

Poszukuję informacji o ekwadorskim etapie życia Ernesta Malinowskiego. Za wszelkie informacje będę bardzo wdzięczny. Mój adres email: [email protected].

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” znajduje się na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bracia Wenezuelczycy. Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej / Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 52/2018

Dobro rodziny przekonuje Elvisa do życia na obczyźnie. Chciałby wrócić do ojczyzny, ale wie, że do rozwiązania kryzysu potrzeba lat, a przez ten czas syn przyzwyczai się do życia w Ekwadorze.

Piotr M. Bobołowicz

Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy

Kryzys ekonomiczny i humanitarny w Wenezueli trwa, mimo zabiegów państw regionu, by sytuację rozwiązać. Prezydent Nicolas Maduro zaprzecza istnieniu problemów i nie podejmuje współpracy z zagranicznymi partnerami. Setki tysięcy Wenezuelczyków, głównie młodych i wykształconych, opuszczają kraj, by szukać lepszego życia w państwach regionu, w tym w Ekwadorze, który, choć z europejskiej perspektywy wciąż biedny i mało rozwinięty, dla Wenezuelczyków zdaje się być El Dorado.

Bethania ma termin porodu wyznaczony na pierwsze dni października. Dziecko jej i Elvisa urodzi się w szpitalu Isidro Ayora w Loja, który widać z okien wynajmowanego przez nich mieszkania. W przeciwieństwie do rodziców, będzie miało ekwadorskie obywatelstwo. Bethania i Elvis przyjechali z Wenezueli rok temu. Bethania chciała wyjechać już wcześniej, ale odkładała decyzję do końca studiów. Przez tę zwłokę miała problemy z uzyskaniem paszportu – w ostatnich latach procedura ciągnie się miesiącami, a mało kogo stać na specjalną opłatę przyśpieszającą wydanie dokumentu. Jej mąż Elvis nie skończył studiów – a teraz ma problem z uzyskaniem zaświadczenia o odbytej nauce, bo jego uczelnia przestała funkcjonować, ale paszport miał. Kilka lat temu rodzice namówili go do wyrobienia tego dokumentu, mimo że chłopak nie planował wyjeżdżać za granicę. Chciał mieszkać w ojczyźnie.

Pod wpływem ciężkiej sytuacji zdecydowali się jednak wraz z żoną na emigrację. Bilet do wymarzonego Meksyku był za drogi. Zaczęli pytać znajomych – przyjaciel mieszkający w Ekwadorze powiedział: „przyjeżdżajcie, ja wam pomogę”.

To samo mówili przyjaciele w Chile, ale dodatkowa odległość to dodatkowy koszt i tak już nietaniego biletu. I tak Bethania i Elvis wylądowali w Loja w Ekwadorze. Po przyjeździe mieli w kieszeni 60 $. Za połowę kupili materac, druga została im na jedzenie na czas nieokreślony.

Od razu rozpoczęli procedury wizowe. Od początku starali się także znaleźć pracę. Bez papierów legalne zatrudnienie nie było możliwe. Sprzedawali więc na ulicy robione w domu ciasta. Raz spróbowali śpiewania w autobusie – okazało się jednak, że Elvis, w przeciwieństwie do imiennika, nie zrobi kariery scenicznej i pomysł zarzucili. W końcu chłopak znalazł pracę na czarno w sklepie. Właściciel obiecał zapłacić po miesiącu, ale nie zapłacił. W odpowiedzi na prośby i wyjaśnienia dotyczące trudnej sytuacji finansowej zagroził tylko zgłoszeniem Elvisa do policji migracyjnej. W tym czasie Bethania pracowała już legalnie w zakładzie kosmetycznym. Wykorzystała znajomość ze stałym klientem – adwokatem. Po jednym telefonie właściciel sklepu zapłacił zaległe wynagrodzenie.

Nie jest to odosobniony przypadek. Wielu nieuczciwych przedsiębiorców próbuje wykorzystać zdesperowanych imigrantów, nie płacąc im za wykonaną pracę, zapraszając na dwutygodniowe bezpłatne okresy próbne czy po prostu oferując głodowe stawki. Wenezuelczycy godzą się na takie warunki, bo nie mają innego wyjścia – procedury wizowe są kosztowne i zabierają dużo czasu, a bez wizy podjęcie legalnej pracy nie jest możliwe. Wymogi wizowe, choć i tak uproszczone w związku z kryzysem humanitarnym w Wenezueli, nadal są trudne do spełnienia. Wiele instytucji w kraju rządzonym przez nieudolnego prezydenta Nicolasa Maduro praktycznie przestało funkcjonować. Z niemożliwością graniczy uzyskanie zaświadczenia o niekaralności czy apostylowanie dyplomu uniwersyteckiego. Z tego drugiego powodu wielu Wenezuelczyków próbuje się przedostać do Peru, gdzie ich dyplomy są uznawane na równi z krajowymi bez procesu nostryfikacji.

Z papierami ma problem Antonio. Ponad czterdziestoletni inżynier systemów nie uzyskał paszportu w swoim kraju. Granice – kolumbijską, a potem ekwadorską – przekroczył na podstawie tzw. karty andyjskiej (tarjeta andina), dokumentu uznawanego przez MERCOSUR (organizację współpracy gospodarczej i celnej Ameryki Południowej) i Wspólnotę Andyjską jako dokument wystarczający do podróży turystycznych. Miał szczęście, gdyż kilka tygodni później Ekwador wprowadził obowiązek posiadania paszportu dla obywateli Wenezueli, który jednak został zawieszony po kilku dniach po interwencji Rzecznika Praw Człowieka. Antonio wraz z dziewięcioma innymi osobami wyruszył pieszo 15 lipca z miejscowości Cúcuta w pobliżu granicy wenezuelsko-kolumbijskiej. Nie miał pieniędzy na autobus. Po ponad dwóch tygodniach marszu dotarli do Rumichaca i słynnego już w Ekwadorze mostu granicznego.

Antonio opowiada, że Kolumbijczycy, mimo wzrastającej w kraju ksenofobii, byli niezwykle gościnni. Oferowali jedzenie, czasem dach nad głową, a nawet pieniądze.

Po dotarciu do granicy ekwadorskiej udało im się zdobyć środki na podróż autobusem. Antonio i dwóch braci zatrzymali się w Loja, pozostała siódemka pojechała do Peru. Utrzymują ze sobą sporadyczny kontakt. Na dworcu jeden z braci stracił przytomność. Karetka zabrała go do szpitala Isidro Ayora, tego samego, w którym rodzić będzie Bethania. Okazało się, że mężczyznę ukąsił pająk. Wdało się zakażenie, duży płat skóry na udzie uległ martwicy. Antonio chwali darmową opiekę zdrowotną, którą otoczono jego brata. Nogę udało się uratować, ale mężczyzna przebywa w szpitalu do tej pory, podczas gdy jego brat stopniowo układa życie w nowym miejscu – z niezależnego przedsiębiorcy stał się sprzedawcą pakietów telefonii komórkowej. Teraz próbuje zgromadzić środki, by ściągnąć z ojczyzny żonę i dwójkę dzieci.

Antonio o swoich rodakach mówi hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy. Większość z nich pracuje albo pracę próbuje znaleźć. Wspierają się wzajemnie, utrzymują także kontakty towarzyskie, tym łatwiejsze, że otwartość i towarzyskość leży w ich mentalności narodowej. Bethania i Elvis opowiadają o spotkaniu z kilkorgiem znajomych na jarmarku w Loja, które z czasem przerodziło się w wielkie święto ponad trzydziestoosobowej grupy Wenezuelczyków – wszystkich spotkanych przypadkiem. Ważnym miejscem dla imigranckiej społeczności jest kawiarnia Mi Arepa Café. Właścicielka przyjechała z Wenezueli już ponad pięć lat temu, gdy sytuacja była jeszcze spokojna i nie wydawała się zmierzać w tak tragicznym kierunku.

Inny lokal, Rutas, skupiający lokalnie przebywających Wenezuelczyków, znajduje się w Vilcabambie. Otworzył go przed kilkoma miesiącami Carlos Cambas wraz z przyjacielem i wspólnikiem, także swoim rodakiem. Dwa lata po przyjeździe do Ekwadoru w końcu udało mu się stanąć na nogi i realizować satysfakcjonujące go plany. Dwa lata temu sytuacja migracyjna była dużo prostsza. Carlos miał przy tym dużo szczęścia – jego babka pochodziła z Ekwadoru. Gdy zapadła decyzja o wyjeździe, uzyskanie obywatelstwa było tylko kwestią czasu. Matka Carlosa zatrzymała się u kuzynostwa w Quito, a on ruszył na południe kraju. Teraz pracuje, by umożliwić przyjazd żonie i córce.

Wenezuelczycy w Vilcabambie, prawdopodobnie ze względu na niewielki rozmiar miasteczka, trzymają się razem. Znają się i wspierają. W restauracji Rutas oprócz kukurydzianych placków zwanych arepas można kupić także cynamonowe bułeczki, które piecze jedna z nowych członkini społeczności.

Z europejskiej perspektywy może wydawać się, że asymilacja Wenezuelczyków w Ekwadorze jest niezwykle łatwa. Bliskość kultury, ta sama religia, ten sam język są faktem. Różnice między narodami Ameryki Łacińskiej sięgają jednak głębiej niż podziały polityczne.

Bethania mówi, że Ekwadorczycy są dużo bardziej zamknięci niż Wenezuelczycy. Trudniej nawiązać pierwszy kontakt. I rzeczywiście, wielu z nich obawia się imigrantów. Sporadycznie dochodzi do przestępstw z udziałem przybyszów, a każde z nich jest nagłaśniane i powoduje kolejny wybuch ksenofobii. Co ciekawe, znacząca jest różnica językowa. Każdy kraj hiszpańskojęzyczny wykształcił własne słownictwo i akcent. Zaskakująco wiele słów jest wzajemnie niezrozumiałych między wenezuelską a ekwadorską wersją hiszpańskiego. Elvis, pracując na targu, musiał praktycznie od nowa uczyć się nazw sprzedawanych przez siebie produktów. Akcent sprawia także, że ciężko jest ukryć swoje pochodzenie. Szefowa Bethanii pouczyła ją, żeby lepiej nie przyznawała się do tego, że przybyła z Wenezueli – miała mówić, że pochodzi z wybrzeża Ekwadoru. Pewna klientka, której Bethania malowała paznokcie, zapytała ją o pochodzenie – i po usłyszeniu odpowiedzi odsunęła rękę. Dopiero po chwili uspokoiła się i pozwoliła kontynuować pracę.

Mama Bethanii przyjechała do Ekwadoru, by być przy córce podczas porodu. Nie może opuścić kraju na dobre ze względu na podeszły wiek własnej matki. Córka z mężem nie mogą jej także wspomóc finansowo – wobec zbliżających się narodzin potomka mają za dużo własnych wydatków. Matka posiada jednak własny dom, a pensja z pracy w szpitalu pozwala jej kupić jedzenie dla siebie i dla babci Bethanii. Jedzenia w sklepach nie ma, trzeba wykorzystywać znajomości – właścicieli sklepów, rolników. Brakuje głównie białka. Rząd narzucił ceny sprzedaży tak niskie, że hurtownie musiałyby dopłacać do działalności. Właściciele sklepów zamykają interes i wyjeżdżają, bo nie ma dla nich przyszłości.

Bethania, podobnie jak wielu Wenezuelczyków, nie myśli o powrocie do kraju. „Niech tylko mama i babcia przyjadą tutaj, a Wenezuela zniknie dla mnie z mapy”.

Jej mąż kiwa głową. Chciałby wrócić do ojczyzny, ale wie, że to bez sensu. Do rozwiązania kryzysu potrzeba lat, a przez ten czas ich syn przyzwyczai się do życia w Ekwadorze. Dobro rodziny przekonuje Elvisa do życia na obczyźnie.

Na pokład autobusu z Loja do Vilcabamby w Ekwadorze wchodzi dziewczyna. Przedstawia się, mówi, że przyjechała z Wenezueli. Sprzedaje wafelki po dolarze za paczkę, by pomóc utrzymać się rodzinie, która pozostała w ojczyźnie. Dodaje do nich w gratisie wenezuelskie banknoty. 50, 100 a nawet 10 tysięcy boliwarów. Od niedawna nie da się już nimi płacić, mają za małą wartość. Najwyższy nominał przed denominacją (i wciąż w obiegu) to 100 tysięcy. Napisane słownie, by nie straszyć ilością zer. Cena biletu autobusowego w Caracas to równowartość dwóch takich banknotów.

Wenezuelski kryzys migracyjny i reakcję państw regionu opisałem w artykule Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej i Środkowej w numerze 51/2018 Kuriera WNET.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy” znajduje się na s. 19 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy” na stronie 19 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Homofob” i „faszysta” został prezydentem Brazylii. Dlaczego? – prof. Dembicz odpowiada w Poranku WNET [VIDEO]

Nie tylko losami własnego podwórka człowiek żyje. Dzisiejsi goście Poranka Wnet – prof. Katarzyna Dembicz i Ewelina Biczyńska przybliżyli nam sytuację polityczną w krajach Ameryki Łacińskiej.

W dzisiejszym Poranku Wnet prof. Katarzyna Dembicz (wykładowca Centrum Studiów Amerykańskich UW) i Ewelina Biczyńska (Dom Spotkań z Ameryką Łacińską) udzielały odpowiedzi na pytanie:

„Dlaczego człowiekowi chcącemu wymordować swoich lewicowych przeciwników politycznych i uważającemu, że czarni nie są zdolni do pozytywnej reprodukcji udało się objąć fotel prezydencki w Brazylii?”.

Jego zwycięstwo upatrują m.in. w obietnicy zapewnienia bezpieczeństwa na ulicach. Jak powszechnie wiadomo, Brazylia jest państwem, w którym istnieje wiele mafii, gangów czy karteli narkotykowych. Społeczeństwo ma tego stanowczo dość. Tą obietnicą więc przekonał do siebie swoich obywateli, w tym wiele kobiet. Zrobiły to pomimo jego stwierdzenia, że bycie ojcem czterech synów jest jego osobistym sukcesem, zaś posiadanie jednej córki – porażką.

Dla wielu Latynosów – nie tylko Brazylijczyków – charakterystyczne jest również myślenie, że jedynie silny wódz może sobie poradzić z kluczowymi problemami regionu. Są nimi wysoka przestępczość i korupcja. W swojej kampanii wyborczej Bolsonaro obiecywał rozwiązać te bolączki. Jego pozycję dodatkowo umacniał fakt, że jest byłym wojskowym związanym z zamachami wojskowymi lat 60.

 

AK

Odpust w ekwadorskiej wsi Loyola, założonej w latach 80. XX wieku przez polskiego jezuitę na stokach Andów

Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Juka, juka, worek za pięć dolarów! Kura, świetna na rosół, osiem dolarów! Na kaca, wiejska kura!”. Przed bramą kościoła pod ustawioną na plastikowej tyczce girlandą sztucznych kwiatów stał mężczyzna z mikrofonem i prowadził licytację. Sprzedawał kury, koguty, jukę, banany. Podniósł worek, w którym coś się ruszało. „Cuy! Cuy! Tres cuyes!” Świnki morskie. Do jedzenia. Wyjął jedną z nich i za szyję uniósł ponad głowę, żeby pokazać ją zebranym ludziom. Zwierzątko się wierciło. Zaczęło piszczeć. Mężczyzna przystawił mu mikrofon. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Ktoś zgodził się zapłacić dziesięć dolarów (od 2000 roku dolar amerykański jest walutą obowiązującą w Ekwadorze) za trzy.

Licytacja na cele parafialne po mszy odpustowej. Fot. P.M. Bobołowicz

Kura poszła za jedenaście – z początkowej ceny ośmiu. Sprzedano też butlę oleju, kilo świeżego sera, worek ryżu, kubełek masła. Licytacja, już po zakończonej mszy odpustowej i procesji, szła opornie, mimo że pieniądze ze sprzedaży darów mieszkańców wioski szły na zbożny cel – wstawienie okien do drewnianego kościoła.

Również dary niesione do ołtarza pochodziły z datków mieszkańców. Przed mszą, która zaczęła się z niemałym opóźnieniem, bo czekano jeszcze na wiernych z sąsiedniej wsi, ksiądz Łukasz stał przed kościołem i witał wszystkich przybyłych. (…)

Loyola jest jedną dziesięciu wiosek parafii Valladolid, w której posługę pełni ksiądz Łukasz Hołub. Co niedziela odprawia pięć mszy. Do tego odpusty, chrzty, śluby. Aktualnie ks. Wojtek z sąsiedniej Palandy przebywa na wakacjach w Polsce, więc ks. Łukasz przejął także jego parafię. W Ekwadorze pracuje od dwóch lat. Pochodzący z diecezji przemyskiej ksiądz Łukasz wyjechał na misję wyjątkowo wcześnie, bo zaledwie dwa lata po święceniach. Od początku swojej drogi kapłańskiej czuł powołanie w tym kierunku.

Ksiądz Łukasz Hołub witający wiernych przed kościołem. Fot. P.M. Bobołowicz

„Przyszła do mnie rodzina kobiety, która zmarła. Chcieli, żebym ją pochował. Zaplanowaliśmy wszystko, ale jakoś ich nie kojarzyłem. Zacząłem pytać, okazało się, że kobieta była w sekcie, tak jak jej dzieci. Powiedziałem: uszanujmy jej poglądy. Nie będę jej chował po katolicku. Ludzie myślą, że mogą nie chodzić do kościoła, tylko do sekty, a po śmierci i tak przyjdzie ksiądz i ich pochowa”.

Od wprowadzenia w 2008 roku tzw. konstytucji Montecristi Ekwador jest oficjalnie państwem laickim. Istnieje podobna jak w Stanach Zjednoczonych wolność zakładania wspólnot religijnych, co skutkuje wysypem różnego rodzaju kościołów protestanckich, silną aktywnością Świadków Jehowy, Mormonów, ale też różnych pseudochrześcijańskich ruchów, które w istocie mają charakter sekt. Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia. A i w Kościele katolickim zdarzają się czarne owce.

Poprzednik ks. Łukasza nie pozostawił w parafii dobrego wrażenia. Wielką zmianą jakościową było przeprowadzenie przez polskiego misjonarza wyborów do rady parafialnej i jawność finansów parafii. Ksiądz nie pracuje w szkole, nie ma innych źródeł dochodu. Nie płaci mu także biskup. Utrzymuje się z tacy, remontując jednocześnie parafię i kościół. W ciągu ostatniego roku wybudował przy kościele z pomocą miejscowej ludności salki katechetyczne dla dzieci. (…)

Ewangelizacja jest trudna. Dla wielu wiara jest bardziej kwestią tradycji niż zrozumienia i prawdziwego przekonania. Ślub, chrzest, pogrzeb, msza odpustowa w święto patrona wioski, czasem bożonarodzeniowa i procesja drogi krzyżowej w Wielki Piątek. Ale na pytanie, dlaczego chcą ochrzcić dziecko, odpowiedzi nie potrafią udzielić.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” znajduje się na s. 20 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” na stronie 20 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Który kraj Ameryki Południowej obrać za cel podróży?

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo akurat tam znalazłem tani lot z Frankfurtu.

Trochę już siedzę w Ameryce Południowej. Przyjechałem tu będąc kompletnie zielonym, ale ponad siedmiomiesięczne obserwacje dały mi doświadczenie, którego nie mają ci jadący tu po raz pierwszy. Dodatkowo moim udziałem stało się także poniekąd doświadczenie dziesiątek podróżników, których spotkałem, a każdy dodał coś do mojego know-how. Więc się nim podzielę. Napisałem już swego czasu dwa teksty, które zawierają sporo przydatnych informacji. Poruszyłem w nich między innymi takie kwestie jak transport zbiorowy, jedzenie, bezpieczeństwo czy higiena. Po pierwsze tekst o siedmiu mitach i faktach o Ekwadorze , po drugie bardziej wyspecjalizowany tekst o transporcie zbiorowym.

 

A dzisiaj pytanie: dokąd w ogóle się wybrać?

Ameryka Południowa. Autor Aotearoa. Źródło. Materiał udostępniony na licencji CC BY 3.0.

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo znalazłem tani bilet. Najlepiej szukać połączeń z Hiszpanii, ale także Frankfurt czy Londyn oferują sensowne propozycje. Z pewnością z Polski zwłaszcza Frankfurt będzie atrakcyjny ze względu na odległość i dosyć dobre połączenia z naszymi regionalnymi portami lotniczymi. Ja leciałem właśnie z miasta nad Menem. Koszt biletu… Dorwałem połączenie w jedną stronę w atrakcyjnej cenie 370 euro. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 600-700. Oczywiście są droższe i tańsze. Jeden minus- najtańsze połączenia są z reguły z przesiadką w Stanach Zjednoczonych, a tejże nie da się odbyć bez wizy (sic!). W USA każdorazowo przechodzi się kontrolę paszportową, nie ma na lotniskach stref tranzytowych, a koszt wizy turystycznej to kolejne 160$, chociaż procedura jej uzyskania jest prosta i w miarę szybka.

Jeżeli miałbym lecieć dzisiaj, to mimo mojej wielkiej miłości do Ekwadoru, zdecydowałbym się pewnie na lot do Kolumbii albo Argentyny lub Chile – żeby móc potem przejechać cały kontynent w jednym kierunku. Z drugiej strony Ekwador jest wciąż mocno na północy kontynentu, można nawet zwiedzić go, pojechać do Kolumbii, a stamtąd bezpośrednio do Peru. Opcji jest sporo.

To jednak plan na długą podróż, co najmniej kilkumiesięczną.

 

Co można więc zobaczyć w dwa tygodnie? Albo w miesiąc?

W dwa tygodnie to lepiej jednak wybrać się gdzieś bliżej niż Ameryka Południowa – oczywiście zorganizowana wycieczka zdecydowanie się sprawdzi nawet na tak krótki czas. Dla tych, którzy wolą się jednak powłóczyć bez przewodnika i podstawionych autokarów, sugeruję nieco dłuższą wyprawę. Kraje tego kontynentu mają to do siebie, że są stosunkowo duże i zwiedzanie ich z pomocą transportu publicznego zajmuje czas. Jechałem z Puerto Maldonado w Peru do Guayaquil w Ekwadorze. Od wtorku popołudniu do soboty rano, zatrzymując się właściwie tylko, by zmienić autobus (oprócz Piury, w której chciałem kupić jedną rzecz – i wziąłem prysznic). Dlatego też na krótsze wyjazdy dobrym rozwiązaniem będzie właśnie Ekwador – jest nieco mniejszy od Polski, a oferuje niezwykłą różnorodność doznań. Kontynentalny Ekwador dzieli się na trzy zasadnicze części – wybrzeże (costa), góry (sierra) i Wschód, czyli puszczę amazońską (Oriente, selva). Ponadto oczywiście Galapagos, ale z zasłyszanych opinii dowiedziałem się, że można tylko tam spędzić miesiąc i się nie nudzić. Do tego dobrze rozbudowana siatka połączeń autobusowych w Ekwadorze sprawia, że można pokonać większą część kraju podczas jednej nocy – oszczędzić czas i pieniądze na noclegu.

 

Cztery regiony naturalne Ekwadoru. Autor David C. S. Źródło. Materiał na licencji CC BY-SA 3.0

 

Określ budżet podróży

Wiadomo, że istotnym zagadnieniem przy wyborze celu podróży jest budżet. Boliwia jest najtańszym oprócz Wenezueli państwem Ameryki Południowej w tym momencie. Do Wenezueli sam bym się teraz nie wybrał, ze względu na sytuację społeczną i ekonomiczną i realne zagrożenie dla podróżnych. Dalej Kolumbia i Peru, w których koszt podróżowania jest zasadniczo nieco niższy niż w Polsce. Koszty noclegu wahają się od ok. 15 do 50 soli za dobę (sol jest ciut mocniejszy od złotówki). Zaoszczędzić można niewątpliwie na jedzeniu, bo poza typowo turystycznym Cuzco, obiad kosztuje w granicach 6-10 soli. Ceny kolumbijskie są podobne, może nieznacznie niższe. Dalej Ekwador. Trochę drożej. Obiad za 2,5-3,5 dolara, choć są i tańsze, zwłaszcza w dużych miastach. Najtańsze noclegi można znaleźć nawet za 5$, ale najczęściej trzeba liczyć się z wydaniem do 10$, zwłaszcza jeśli chce się mieć prywatny pokój. Argentyna i Chile… Moi rozmówcy podzielali opinię, że drogo, zwłaszcza w turystycznych regionach. Na pewno nie jest to niskobudżetowa opcja. Będę musiał to kiedyś zweryfikować osobiście. Marzy mi się Patagonia.

Ekwador ma jeszcze jeden plus – bezpieczeństwo. Nie żeby gdzie indziej było szczególnie niebezpiecznie, ale jednak Ekwador jest w czołówce kontynentu. Do tego, zwłaszcza w dużych miastach i lokalizacjach turystycznych, można się dogadać po angielsku. W temacie bezpieczeństwa pozostając, nie jest ono wcale tak poważnym problemem w Kolumbii, jak zwykło się uważać.

Znaną i lubianą opcją jest Peru – zwłaszcza ze względu na zabytki inkaskie. Machu Picchu to obowiązkowy punkt programu. Tylko te odległości… Ale zdecydowanie warte rozważenia, zwłaszcza jeśli mówimy o nieco dłuższym pobycie (przynajmniej miesięcznym).

 

Jak pewnie zauważyliście, ominąłem kilka państw. W tym Brazylię. Przyznaję bez bicia, nigdy mnie tam nie ciągnęło, a w związku mam dosyć skąpe informacje. Więc się nie wypowiem.

W przyszłości opiszę przygotowania do podróży – co spakować, co zaplanować, a co pozostawić przypadkowi.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Trzy wycieczki w Vilcabambie w Ekwadorze na jedno przedpołudnie

Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi nigdy się nie zdarzają.

Ostatnio padało. Przez długi czas. Pora deszczowa pożegnała się wylewnie. Albo może raczej ulewnie. Od kilku dni wieje, a noce są chłodniejsze, ale przynajmniej na moim podwórku nie ma już błota po kolana. Podczas wielu deszczowych tygodni, zdarzyło jednak kilka słonecznych dni. Wielu turystów pytało: co zrobić? Gdzie pójść? No właśnie. Co można zrobić w Vilcabambie, gdy spędza się tu tylko jeden dzień, a na horyzoncie wiszą chmury popołudniowej ulewy?

 

1. Wycieczka konna do wodospadu

Zaczynam od mojej ulubionej aktywności. Wskoczyć na siodło i pogalopować w stronę zachodzącego słońca. No, prawie. Bo jednak na konie lepiej wybrać się rano, a do wodospadu El Palto droga prowadzi na wschód. Większość turystów nigdy nie siedziała na koniu przed taką wycieczką, ale konie są dobrze do tego przygotowane. Spokojne, podążają jeden za drugi i nie robią problemów. Raczej.

Cena takiej wycieczki wynosi zazwyczaj 30$, ale mój przyjaciel Jose Luis, który uczy mnie o koniach i któremu pomagam, bierze tylko 25$ od osoby. Nie jest to bardzo tanio, ale zarówno wodospad, jak i widoki po drodze do niego są warte swojej ceny.

Wodospad El Palto

Woda jest zimna, ale kąpałem się w niej. Nadaje się do picia – miejscowi twierdzą, że jedna kąpiel w tej wodzie przedłuża życie o dwa lata, a regularne jest spożywanie i kąpiele znacznie dłużej.

Według tabliczki umieszczonej przy wejściu na szlak, wodospad ma trzydzieści metrów wysokości – prawdopodobnie chodzi jednak o wszystkie wodospady łącznie, bo ten główny nie ma na oko więcej niż piętnaście – ale stanowi część wielopoziomowej kaskady.

Odbyłem czterogodzinną wycieczkę konną do wodospadu niezliczoną ilość razy, także jako przewodnik. Za każdym razem, gdy jedziemy szlakiem, zachwycam się widokiem tak samo, jak podczas mojej pierwszej – jeszcze jako turysta – tam wycieczki.

Widok ze szlaku

 

2. Mandango

Pozostając w tematyce szlaków, nie można nie wspomnieć o najbardziej znanej atrakcji Vilcabamby – górze Mandango. Wycieczka na jakieś trzy do sześciu godzin, w zależności od tego, jak ambitnie podejdzie się do tematu i czy postanowi się na przykład zdobyć najwyższy szczyt i zejść okrężną drogą, która prowadzi zarośniętymi i nieużywanymi ścieżkami, czy może jednak wykona się tylko plan minimum. Przyznaję, byłem na górze dwa razy i za każdym razem była to ta łatwiejsza wersja. Ze szczytu rozciąga się widok na Vilcabambę, ale też na dolinę rzeki Rio Vilcabamba i na tereny zwane Cucanama.

Widok z Mandango na Vilcabambę

Mandango zwane jest także Śpiącym Inką. Od strony Vilcabamby widać wyraźnie zarysowany profil mężczyzny, jego twarz i klatkę piersiową, które układają się w kolejne skalne szczyty masywu. Pod odpowiednim kontem obrócona twarz staje się twarzą kobiety – usłyszałem o tym pierwszej nocy w Vilcabambie, ale dopiero kilka dni temu jeden z turystów pokazał mi kobiecą stronę góry – jakoś wcześniej jej nie zauważałem.

Jest też z Mandango związana legenda. Gdy konkwistadorzy hiszpańscy pojmali Inkę, czyli króla ludu, który nazywa się naprawdę Quechua albo Quichua, a popularnie zwany jest Inkami, zażądali za niego okupu w wysokości czterech (bądź pięciu) wozów złota. Gdy jeden z nich jechał z północy imperium, przejeżdżał przez miejscowość Quinara – położoną po drugiej stronie Mandango względem Vilcabamby. Tam właśnie dowiedzieli się, że król został stracony. Postanowili więc ukryć złoto pod górą. Oczywiście nigdy go nie odnaleziono. Żeby dodać historii pikanterii, warto wspomnieć, że od strony Quinary znajdują się w zboczu góry wejścia do jaskiń, których podobno jeszcze nie zbadano.

Nie sposób nie wspomnieć też o innym podaniu. Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi, tak pospolite w innych częściach Ekwadoru, nigdy się nie zdarzają – i zapewnia długowieczność mieszkańcom okolicy.

Szczyt Mandango. Widziany od boku staje się nosem, a skała na pierwszym planie podbródkiem.

 

3. Rio Chamba

Na koniec relaksacyjna trasa, którą zdarza mi się przejść w ramach spaceru z psem – no, może nie całą, ale spory fragment. Wzdłuż Rio Chamba, od Yamburary, aż do głównej drogi – i dalej powrót albo drugą stroną rzeki, albo starą wyjazdówką na Loję – przez bramę Vilcabamby.

Rio Chamba uchodzi do Rio Vilcabamba, która płynie dalej na Zachód. Przy okazji ciekawostka lingwistyczna. Gdy Ekwadorczyk (przynajmniej ten z gór) mówi, że coś jest „na górze” (arriba), to nie ma na myśli, że dany punkt znajduje się powyżej. Przykładowo: „Angel mieszka tam, tą drogą w górę”. Droga może iść w górę, potem w dół, potem jeszcze niżej, a na koniec wyrównać poziom względem punktu startowego. Ale biegnie w górę rzeki, a to właśnie mają na myśli. Analogicznie działa „w dół” (abajo). Podstawą jest więc wiedzieć, gdzie jest najbliższa rzeka i w którą stronę płynie.

A sama Rio Chamba jest niezwykle malowniczo położona. Ścieżka wiedzie z jednej strony przez ścieżkę ekologiczną Rumihuilco, z drugiej wzdłuż plantacji kawy i bananów. Jej odcinki przechodzą też przez tzw. cañaveral, czyli zarośla trzcinowe – a w rzeczywistości las bambusowy, bo bambus też jest, przynajmniej według Południowych Amerykanów, trzciną.

Na brzegu Rio Chamby ulokowane jest ujęcie wody, która po oczyszczeniu i zabutelkowaniu sprzedawana jest pod marką Vilca Agua. Te wody też mają właściwości, które opisałem w pierwszym punkcie. Rzeka, mimo że płytka, ma silny nurt, ale w niektórych miejscach nadaje się do kąpania – bo na pływanie jednak za płytka.

Rio Chamba

 

A gdy pada?

A gdy pada, Vilcabamba oferuje cały przekrój doznań kulinarnych i kulturalnych, o których napiszę kiedy indziej. Przewodnik po restauracjach Vilcabamby służyłby chyba głównie mnie i turystom, którzy codziennie pytają, gdzie iść na obiad. A na pewno bardziej niż moim czytelnikom. Chociaż życzę Wam, żebyście pewnego dnia mogli sami tego doświadczyć – i serdecznie do tego zachęcam.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Zakochany w portowym Guayaquil w Ekwadorze

Wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej schadzkom niż podróżnym. Jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę na ulicy

Nieszczęśliwa miłość

Czas chyba dokończyć temat Guayaquil. Właściwie od początku mojego pobytu w Ekwadorze wiedziałem, że skończę w Guayaquil, bo stamtąd miałem bilet autobusowy do Peru. Zakładałem jakieś dwa dni pobytu, raczej nie więcej, bo perspektywa największego miasta Ekwadoru napawała mnie raczej niechęcią niż zainteresowaniem. Ale życie płata figle.

Siedziałem sobie w moim pokoju bez okien w Cuence i już miałem iść spać, bo dochodziła północ, gdy na Tinderze (taka aplikacja randkowa, XXI wiek, zdarza się najlepszym) dostałem powiadomienie. Rzadko zdarza mi się pisać do dziewczyn na Tinderze, właściwie od kilku miesięcy już w ogóle nie korzystam, ale stwierdziłem, że tak ładną dziewczynę szkoda byłoby przegapić. Napisałem. Odpowiedziała od razu. I przez dwie godziny gadaliśmy. Nie rozmawiało mi się tak dobrze z żadną kobietą od dawna. Ustaliliśmy, że za kilka dni spotkamy się na kawę. Dwa dni później siedziałem w autobusie jadącym na wybrzeże.

No i właściwie bez wdawania się w szczegóły stąd mój przedłużony pobyt w Guayaquil. Potem pojechałem na chwilę do Quito, wróciłem do Guayaquil, a stamtąd pojechałem na cztery tygodnie do Peru, by wrócić na kolejne dwa tygodnie do Guayaquil i dowiedzieć się, że z mojego wspaniałego zakochania nic nie będzie. Nie pierwszy raz się zdarza, trochę to odchorowałem, ale bez popadania w ciemną rozpacz.

Tak więc zamiast spędzić w tym paskudnym mieście dwa dni siedziałem tam w sumie prawie pięć tygodni nim ostatecznie zdecydowałem się wrócić do Vilcabamby i zostać kowbojem.

 

Konkwistador zakłada miasto

To teraz pora na mały rys historyczny. Guayaquil zostało założone w 1547 roku przez Francisco de Orellanę, pierwszego Europejczyka, który przepłynął całą długość Amazonki (zginął zabity przez Indian w drodze powrotnej). Miasto kilkukrotnie napadali angielscy i francuscy piraci, powstańcy i peruwiańskie wojsko, a w 1896 duża część spłonęła. Potem w drugiej połowie dwudziestego wieku władze „Muy Ilustre Municipalidad de Guayaquil (Jaśnie Oświeconego Miasta Guayaquil) postanowiły, że niefunkcjonalne drewniane historyczne wille należy zmienić na betonowe wieżowce, odbierając tym samym cały urok niegdyś pewnie ładnemu kolonialnemu miastu.

W 1974 dokonano zamiany domu z obrazka na górze na betonowy biurowiec Citybanku. Przypuszczam, że nie tylko w tym miejscu dokonała się taka zbrodnia na architekturze.

 

Ostała się jednak część zwana Cerro Santa Ana, Wzgórze Świętej Anny. Jest to zarazem najstarsza dzielnica miasta i miejsce pierwszego europejskiego osadnictwa. U jego podnóża rozciąga się dzielnica artystów i małych kafejek las Peñas. Na szczycie wzgórza obok przeciętego na pół kadłuba galeonu wznosi się latarnia morska, z której roztacza się fantastyczny widok na całą metropolię. No, może byłby fantastyczny, gdyby było tam coś ładnego do oglądania.

Latarnia morska na szczycie cerro Santa Ana. Flaga na górze kadru to flaga Guayaquil.
Rzeka Guayas widziana ze wzgórza Świętej Anny.
Widok na rzekę Guayas i Malecón 2000.
Cerro Santa Ana. Kolorowe domy.

 

Nowoczesność i bieda

Przez dzielnicę las Peñas dochodzi się do Puerto Santa Ana, gdzie wyraźnie wybija się torre The Point, najwyższy budynek Ekwadoru. Nowoczesny port świętej Anny to dzielnica biurowców i luksusowych apartamentowców, gdzie ceny wynajmu mieszkań oscylują w okolicach 2000$ miesięcznie.

Torre The Point. Najwyższy budynek Ekwadoru. 143,9 m.

 

Drugą luksusową dzielnicą Guayaquil jest Plaza Lagos, Plac Jezior. Małe osiedle kojarzące mi się z rzymską dzielnicą Eur zbudowaną za rządów Mussoliniego albo z obrazami Giorgio de Chirico. Ładne miejsce, niezwykle luksusowe. Drogie restauracje, mała galeria sztuki nowoczesnej i wspaniałe apartamentowce położone na wysepkach na sztucznym jeziorze utworzonym z wód rzeki Guayas – więc błotnistoszarym, bo innej wody w tej okolicy nie ma.

Luksusowa dzielnica Plaza Lagos.

 

Ciekawą przeciwwagę do pięknego i kolorowego Cerro Santa Ana stanowi położone naprzeciw równie kolorowe Cerro del Carmen – miejsce, gdzie lepiej nie zapuszczać się z aparatem na szyi, a już na pewno nie w nocy. Tradycyjne kolorowe domy zamieszkane są przez raczej ubogą ludność, której w Guayaquil nie brakuje.

Widok ze wzgórza Świętej Anny na cerro del Carmen.

 

Miasto kultury i prostytucji

Guayaquil leży nad rzeką Guayas i jej kanałem, zwanym el Salado, Strumień. Nad kanałem położony jest elegancki park, znajduje się też mikroteatr (taka ciekawa instytucja, której w Polsce chyba nie ma, a w Ameryce łacińskiej podobno jest całkiem popularna – rodzaj kawiarni z małymi salkami teatralnymi, w których prezentowane są krótkie, często mniej lub bardziej improwizowane sztuki trwające nie dłużej niż pół godziny.

Łażąc pomiędzy różnymi częściami Guayaquil trafiłem jeszcze na różnorakie punkty widokowe, do dzielnic z kawiarniami i dzielnic domków jednorodzinnych. Przy okazji w ścisłym centrum odkryłem muzeum, które jak muzeum było co najmniej nudne, ale jako willa z pierwszej połowy XX wieku prezentowało się całkiem interesująco.

Muzeum Presleya Nortona. Willa zbudowana w latach 1936-1940.

 

Spędziłem sporo czasu czytając książkę w Parque Centenario, koło którego mieszkałem – ta dzielnica zasługuje na osobną wzmiankę. Centrum miasta jest… cóż, mało przyjazne. Mówiono mi, że niebezpieczne. Fakt, że wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej jako miejsca schadzek niż faktyczne miejsce zamieszkania podróżnych – chyba że przypadkowych. Pomiędzy nimi jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę czy jeżdżące na rowerach. Ma to w sobie specyficzny urok. Wyszedłem pewnego razu zapalić fajkę w okolicach północy i przesiedziałem około godziny na schodku rozmawiając z prostytutką o jej życiu. Zawodowa ciekawość nie pozwoliła mi nie zapytać o cenę – 25$ za godzinę.

Północ. Nie przeszkadza to w meczu.

 

Wybieram góry

Urok Guayaquil… jakiś pewnie jest. Ale specyficzny. Miasto jest wielkie. Oficjalnie mieszka w nim prawie 2,5 mln ludzi, czyniąc z niego największy ośrodek kraju. Nieoficjalnie mówi się o prawie czterech milionach, chociaż to i tak nic w porównaniu z Limą – 8 mln oficjalnie, faktycznie ponad dziesięć. W sumie z dużą ulgą porzuciłem głośne i brudne portowe Guayaquil na rzecz spokojnej górskiej Vilcabamby, choć wiem, że nie zobaczyłem tam wszystkiego. Nie odwiedziłem chociażby sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym w 1985 roku złożył wizytę papież Jan Paweł II. Jakoś nie było mi po drodze. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż szczególnie mnie nie ciągnie. Na razie zostaję w górach.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Puerto Maldonado, Peru: Boże Narodzenie na skraju amazońskiej dżungli

Zaśpiewałem Cichą noc, na którą dostałem hiszpańskojęzyczną odpowiedź, potem Bóg się rodzi. Rozmawialiśmy o tradycjach polskich i peruwiańskich, o polityce, o nadchodzącej wizycie papieża Franciszka.

Do Puerto Maldonado dotarłem autobusem z Cuzco. Kolejna noc spędzona w trasie. Z dworca pojechałem do centrum miasta rodzajem rikszy z motocyklem zamiast roweru. Miałem w głowie plan, żeby święta spędzić w dżungli z Indianami. Widząc więc otwarte biuro turystyczne, postanowiłem zasięgnąć informacji. Nawet tam coś czasem są w stanie podpowiedzieć. Uzyskałem informację na temat hotelu.

Hospedaje Moderno. Opisany przez pracownika biura turystycznego jako najstarszy budynek na całej ulicy. Znalazłem bez pudła. Drewniane schody, łuszcząca się farba i moskitiery zamiast szyb – dokładnie takiego klimatu szukałem w Ameryce Południowej.

 

Hotel „Nowoczesny” w Puerto Maldonado

Piekło i Matka Boska

Nadal chciałem spędzić święta w indiańskiej wiosce. W biurze turystycznym powiedzieli, że mogę popłynąć w Wigilię rano z transportem prezentów dla dzieci… za 150 soli (ok. 170 PLN). Nie uśmiechała mi się ta opcja, bo wyczerpywała mój budżet na najbliższy tydzień.

Spróbowałem zasięgnąć informacji w hostelu. Właścicielka obiecała się czegoś dowiedzieć do wieczora. Comunidad nativa Infierno. Indiańska wioska o nazwie Piekło położona nad rzeką Madre de Dios, Matka Boska. Idealne miejsce na spędzenie Bożego Narodzenia… Zdecydowałem się jednak zostać w Puerto Maldonado. Nie czułem się dobrze, żołądek męczył mnie od kilku dni, a na dodatek środek pory deszczowej nie dawał o sobie zapomnieć. Właścicielka hostelu zaprosiła mnie na kolację wigilijną.

 

Taką pogodę miałem przez całe święta.

Świętowanie po peruwiańsku

Wiadomo, święta oznaczają jedzenie. Wieczerza wigilijna była już właściwie bożonarodzeniową, bo zaczynała się o 22.30, już po mszy w katedrze. Stół nie uginał się jednak pod licznymi potrawami. Jedzenie było proste, ale  z widocznym świątecznym charakterem – pieczona wieprzowina, ziemniaki i surówka z jabłka. Do posiłku najpierw wino musujące, potem zwykłe, a potem peruwiański trunek – pisco. Peru i Chile od lat toczą spór o to, który naród ma prawo uznawać pisco za napój narodowy. Winiak z winogron, podobny do włoskiej grappy, jest niezwykle popularny w obu państwach.

 

Wieczerza wigilijna

 

Peruwiańczycy mają swoje kolędy. Obdulia, właścicielka hostelu, powiedziała mi jednak, że raczej rzadko teraz się je śpiewa. Pamięta kolędowanie z wcześniejszych lat, ale ostatnimi czasy cała świąteczna atmosfera się nieco rozmyła. Ja jednak nie mogłem sobie odmówić i zaśpiewałem Cichą noc, na którą dostałem zresztą hiszpańskojęzyczną odpowiedź, a potem Bóg się rodzi. Rozmawialiśmy o tradycjach polskich i peruwiańskich, o polityce (ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta Peru Pedro Pablo Kuczynskiego, który przynajmniej w rodzinie Obdulii nie cieszy się zaufaniem), o zbliżającej się wizycie papieża Franciszka.

 

Przy świątecznym stole. Cesar, policjant zaproszony podobnie jak ja na Wigilię. Obdulia, właścicielka hostelu i Heyner, jej mąż. Ich dzieci, Lida i Gonzalo oraz Andres, przyjaciel domu i pracownik hostelu

 

O północy były fajerwerki i petardy niczym w Nowy Rok. Zapytałem, do której godziny zazwyczaj świętują. „Do rana!” odpowiedział mi Heyner, wznosząc kolejny toast za Boże Narodzenie szklanką Peru libre – pisco z coca-colą.

 

Świętujemy

 

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszastronę na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Autobusem przez Ekwador czyli kilka słów o transporcie publicznym

Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

Wypadłem na przystanek niczym postać z kreskówki, wypluty przez tłum w autobusie. Z plecakiem i trzema torbami, które dawały mi odrobinę tego, co jest kompletnie nieznane w Ekwadorze – przestrzeni osobistej. Nikt mnie nie przepuścił, musiałem łokciami wyrąbać sobie drogę na zewnątrz. Ci, którzy wsiadali, też nie poczekali. Widziałem nienawiść do obcokrajowca, który zamiast dać zarobić kilkanaście dolarów taksówkarzowi wybrał autobus za 25 centów. A teraz jeszcze postanowił z niego wysiąść.

Quito rozciąga się na długości prawie 50 km. Z północy na południe. Wypełnia dolinę. Jest więc stosunkowo wąskie, ale niewyobrażalnie długie. Taka ulicówka w ekstremalnym wydaniu. Do tego zabudowa jest stosunkowo niska, więc dwa miliony ludzi zajmuje dużo przestrzeni. Z dworca autobusowego Quitumbe do dworca Carcelen – położonych odpowiednio na południu i północy jest ponad 25 km w linii prostej. Google podpowiada najszybszą trasę samochodem – 48 minut – przez opłotki – ponad 40 km. W obrębie jednego miasta. Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

 

Trasa Quitumbe – Carcelen według Google Maps. Piesza trasa, najkrótsza pod względem odległości

Zamiast metra

Władze miasta dopiero niedawno podjęły decyzję o budowie metra, co zresztą jest przedsięwzięciem nieco karkołomnym, ze względu na wulkaniczny charakter gleby i skał i nieustanne ruchy tektoniczne. Istnieje jednak dosyć rozbudowana sieć Ecovía – długich i dziwnych autobusów, które głównymi arteriami poruszają się po osi N-S. Ich specyficzna cechą są drzwi – po lewej stronie i na wysokości ponad metra. Przystanki znajdują się na wysepkach na środku ulicy, z drzwi zwiesza się trap, po którym wchodzi się do autobusu. Do tego niektóre z nich potrafią mieć nawet po trzy przeguby. I tak są zawsze wypchane ludźmi po brzegi.

 

W bocznych ulicach

Inny dzień, inny przystanek. Przyjeżdża autobus, jeden z małych, należących do jednej z kilkunastu kooperatyw, które wożą pasażerów tam, gdzie nie dojeżdża Metrovía. Na pewno jest na czas, bo rozkład istnieje tylko w głowie kierowcy, a jego zasada jest prosta – dojechać jak najszybciej. Wsiadam. Jadę. Nie wiem dokąd – ważne, że kierowca wie. Dwa przystanki dalej do autobusu wskakuje sprzedawca pomarańczy. Po nim jeszcze jeden z czekoladkami, inny z lodami. Podjeżdżamy pod targ. Ludzie władowują różne wory, kosze owoców, siatki zakupów. Robi się tłoczno, ale ja dopadłem miejsce siedzące. Pierwszy raz w autobusie w Quito, pozwolę sobie na ten luksus.

Wiedza na temat rozkładów i kierunków jazdy autobusów innych niż Ecovía jest wiedzą tajemną. Domyślam się, że przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i nie daje się opanować przyjezdnym. Nam pozostaje tylko wyjść na przystanek i jechać tam, gdzie jedzie autobus, licząc, że to właściwy kierunek.

Swoją drogą, kojarzycie tego wariata, który zawsze jest pierwszy na drodze, musi wszystkich wyprzedzać i hamuje w ostatniej chwili? Dokładnie tak jeżdżą kierowcy autobusów w Quito. No ale co się dziwić? W końcu jeśli w kogoś wpadną, to raczej ten ktoś będzie miał problem.

 

Ten pan się niczego nie boi, bo jego prowadzi osobiście Bóg.
Napis na kierownicy: Dios me guia

 

Długa podróż w nieznane

W całym Ekwadorze podejście do czasu jest dosyć swobodne, ale są dwie sytuacje, gdy nie wolno się spóźnić – wizyta u adwokata i autobus dalekobieżny. Nie ma Cię – odjedzie bez Ciebie. Bilety można kupić bezpośrednio u konduktora – ma go każdy autobus, łącznie z tymi miejskimi – albo w jednej z setki kas na dworcu. Każdy przewoźnik ma swoją. Sprzedawcy krzyczą z okienek kierunki najbliższych autobusów. Gdy zna się nieco rynek, można wybrać tańsze i droższe opcje, takie z filmami albo z wi-fi. Raz nawet trafiłem na port USB do ładowania telefonu.

 

Terminal Carcelen. Kasy

 

Przyjęło się uważać, że godzina podróży kosztuje około dolara. Może kiedyś tak było, dzisiaj jednak trzeba się liczyć z nieco większym wydatkiem. Dlaczego godzina? Bo w górzystym Ekwadorze podawanie odległości w kilometrach mija się z celem. Przykładowo trasa Guayaquil – Quito to około 8 godzin jazdy, autobus kosztuje 10$. Quito – Loja to od jedenastu do trzynastu godzin i 19$.

 

Można się przyzwyczaić

Wyznanie. Nienawidzę autobusów. To najmniej wygodny środek transportu. Już wolę chodzić na piechotę. Uwielbiam pociągi, fascynują mnie samoloty, nie wspominając o wszystkim, co pływa. W Ekwadorze… cóż, przekonałem się. Głównie za sprawą siedzeń, które właściwie da się położyć na kolanach osoby siedzącej z tyłu. No i można pospać jak człowiek. Istnieją podobno (nie wiem, nie widziałem) autobusy sypialne. Wtedy siedzenie da się położyć w pełni. Kosztują one jednak dwa razy więcej, bo zabierają tylko połowę tego, co zwykłe.

W autobusach dalekobieżnych rozrywek jest wiele. Czasem wsiądą Kolumbijczycy, sprzedający zegarki i perfumy, standardem jest kilku sprzedawców jedzenia, powerbanków i gazet tuż przed odjazdem. Raz nawet kupiłem sobie obiad – frytki i coś, co chyba było smażoną kurą – nie ruszając się z miejsca. Zasadniczo jest zabawnie. Jeszcze tylko przydałyby się prysznice i można żyć bez hosteli.

 

Na koniec jedna myśl. W miastach i tak najlepiej jeździ się taksówkami. Wybór szeroki, ceny raczej racjonalne i negocjowalne. A w niektóre miejsca inaczej się nie dotrze.

 

Wśród żółtych taksówek królują tanie Chevrolety. Ta… no cóż, ja bym nie wsiadł, chociaż raczej nie należę do tchórzliwych

 

Wszystkich czytelników zainteresowanych moimi przygodami w Ameryce Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszaprofil na Facebooku o tej samej nazwie.