Janowski: Jeśli Polska chce być istotnym graczem na rynku rolniczym, musi postawić na żywność najwyższej jakości

Gabriel Janowski o rozwoju rolnictwa ukraińskiego i tym, jak UE „odpuściła rolnictwo” oraz o dominacji chemii w jedzeniu i potrzebie produkcji żywności najwyższej jakości.

Politycy nie dostrzegają zagrożeń w związku z rozwojem rolnictwa na Ukrainie.

Gabriel Janowski opowiada rolnictwie ukraińskim i wyzwaniu dla naszych władz, jaki się wiąże z tym zagadnieniem. Ukraińskie rolnictwo bowiem może w przyszłości być bardzo konkurencyjne dla naszego. Obecnie „27 mln nadwyżki ma Ukraina, to jest tyle, co Polska produkuje”. Zwraca uwagę, że produktywność ukraińskich upraw wzrasta i „za 2-3 lata będzie taki poziom, jaki osiągamy w europie unijnej”. Nasz gość podkreśla, że różne „grupy mają chrapkę, by na Ukrainie mieć biznesy rolne”, w tym Chińczycy, w których użytkowaniu pozostaje ponad 5% ukraińskich gruntów. Zwierane są także układy z państwami Ameryki Płd.

Unia Europejska odpuściła rolnictwo. Ono było jednym z głównych z programów, kiedy Unia powstawała. Wspólna polityka rolna była jednym z czterech najważniejszych obszarów.

Janowski omawia reformy unijnej polityki rolnej, z których pierwsza miała na celu powiększenie gospodarstw, „by były najbardziej produkcyjne”, jednak „ta produkcja tak się rozwinęła, że musieli zmienić ten kierunek”. Mówi, że w wyniku reformy Fishlera, która była ostatnią znaczącą, zaczęto przywiązywać więcej wagi do jakości żywności, bezpieczeństwa i środowiska.

Były minister rolnictwa mówi także o niedoborach witamin i składników odżywczych w warzywach i owocach. Janowski sądzi, że państwo może za pomocą programów rolnych wesprzeć produkcję warzyw i owoców najwyższej jakości.

Są dopłaty bezpośrednie inne, dopłaca się do areału. Wielcy latyfundyści są niezainteresowani rzeczywistą produkcją, tylko to traktują jako skarbonkę. […]  Trzeba część tych środków przekierować na wsparcie wytwarzania żywności najwyższej jakości.

Żywność taką będą mogły produkować gospodarstwa rodzinne. Działania na rzecz wytwarzania żywności najwyższej jakości Janowski prowadzi od 2015 r., kiedy powstała inicjatywa Polish Quality Food. Po trzech latach minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski powołał zespół, który ma się zajmować ustalaniem kryteriów najwyższej jakości. Gość „Poranka WNET” mówi, że „kryteria zaczęli opracowywać od mleka i miodu”.

Monasanto zostało kupione przez Bayera. Powstał olbrzymi organizm, który bardzo, bardzo będzie uzależniał wszystkich, którzy w rolnictwie działają. Unia Europejska przedłużyła o 5 lat używanie roundupu, czyli glifosadu, który jak pokazują badania, jest bardzo szkodliwy.

Polityk zauważa, że według przeprowadzonych we Francji badań dzisiejsze 15-latki są gorzej rozwinięte niż kiedyś dzieci w tym wieku. Obecnie w żywności dominują sztuczne barwniki, konserwanty, smaki, a to nie pozostaje bez wpływu na metabolizm człowieka. Jednocześnie jak zwraca uwagę Janowski, całe tony jedzenie się marnują.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Cejrowski: Czy papież nie rozumiał, że modlił się do demonów?

W odpowiedzi na brak kapłanów nie jest produkowanie kapłanów z byle czego, tylko misje, gdzie wyświęcony i porządnie wykształcony ksiądz jedzie do Amazonii – podkreśla Wojciech Cejrowski.

Na polskich misjonarzy nie sposób się nie natknąć, będąc w Ameryce Południowej czy w Amazonii. Z przerażeniem słucham doniesień oraz lekkiego tonu dobiegającego z Watykanu, gdzie zdarzyły się rzeczy radykalne na Synodzie Amazońskim, kiedy papież Franciszek modlił się do bożków indiańskich wstawionych do kościoła – twierdzi rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego.

Jak dodaje: Pan Bóg powinien zastosować Sodomę i Gomorę, rzucając rozgrzanymi kamieniami albo pokazać inne oburzenie. To, że głowa Kościoła katolickiego modli się do „Paciamamy”, którą można porównać m.in. do „Matki Ziemi”, nie wiadomo czy czyni to z niego naiwnego czy bardzo niedobrego.

Cejrowski twierdzi, że głupi i naiwny mógłby pójść na coś takiego, ale cóż on robił w argentyńskim seminarium? – pyta. „Argentyna nie jest końcem świata, nie jest to Boliwia” – zaznacza.

Gdzie na tym synodzie były sugestie papieża wobec jego biskupów, odstępców od wiary? Synod Amazoński może działać w dwie strony. Papież nie przyjeżdża tam, jak laufer, który ma wysłuchać, przybywa on jako głowa Kościoła katolickiego, który ma wydawać rozkazy. Jan Paweł II, kiedy podróżował, wydawał, kazał i pouczał – mówi Wojciech Cejrowski.

Cejrowski myśli, że papież Franciszek mógł powiedzieć, że w odpowiedzi na brak kapłanów nie jest rozwalanie kościoła, tylko misje. Wysyłanie wyświęconych, porządnie wykształconych księży tam, gdzie brakuje kapłanów – to jest odpowiedź, a nie wyświęcanie przypadkowych gości, którzy zostali diakonami.

Mam nadzieję, że adhortacji nie będzie, bo jeżeli z tego miałby zrobić adhortację akurat ten papież, to spodziewam się, że nie będzie ona dobra dla całego Kościoła katolickiego – podkreśla rozmówca.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!


M.N.

Easy Riders – Patrycja Mazurek (odc. 2)

Możemy wszystko, a świat jest mały – o podróżach Patrycji Mazurek od Ameryki Północnej, przez Australię, po Ameryki Południowej i jeszcze dalej.

W sobotę 19 października 2019 r. gościem audycji „Easy Riders” była Patrycja Mazurek. Jak sama powiedziała „możemy wszystko” i właśnie z tym podejściem i ogromną ciekawością świata, wyruszyła by go poznać. Zaczęło się od wymiany licealnej w Stanach Zjednoczonych, później praca Work&Holiday w Zachodniej Kanadzie i Australii, a w końcu niskobudżetowe podróże na własną rękę, podczas których odwiedziła do tej pory 60 państw .

 

Zapraszam do słuchania – Jan Olendzki

Integracja latynoamerykańska w República Latina – audycja organizowana przez Stowarzyszenie Puente z 23.09.2019 r

Obecnie na terenie Ameryki Łacińskiej znaleźć można szereg organizacji i stowarzyszeń międzynarodowych, których cele jest jej integracja. Jednak czy jest ona możliwa? O tym opowiada Héctor Franco.

[related id=86137]Patrząc na Amerykę Łacińską powiedzieć by można, że historia zatacza koło. Tereny te były już bowiem niegdyś zintegrowane: pod hiszpańskim jarzmem kolonizacyjnym. Pierwsze wielkie „superpaństwa” powstałe na terenie Ameryki Łacińskiej po wypędzeniu stąd Hiszpanów były również przypadkiem prób integracyjnych. W tym przypadku jednak integracja latynoamerykańska przegrała z egoizmami narodowymi wielu rządzących. Kolejne próby integracyjne miały miejsce sto kilkadziesiąt lat później w drugiej połowie XX wieku.

Czy możliwa jest jednak całkowita integracja Ameryki Łacińskiej? Kto mógłby za tym stać? Jak mogłyby wyglądać owe mityczne Stany Zjednoczone Ameryki Łacińskiej? Czy mogłoby to dopomóc regionowi? Komu całkowita integracja latynoamerykańska przyniosłaby największe korzyści?

Zabłocki: W niemieckich i austriackich magazynach nadal zalegają zbiory ukradzione nam przez Niemców

Sam Hermann Göring zachwycał się kośćmi ostatniego Tura, który wyginął w XVII wieku. Został on skradziony przez Niemców już na początku wojny — dodaje Wojciech Zabłocki.


Gość „Poranka WNET” poruszył temat muzeum historyczno-przyrodniczego, w którego powstanie jest zaangażowany:

Warszawa powinna mieć taką instytucję jak Muzeum Przyrodnicze i Polska powinna mieć taką instytucję jak Muzeum Historii Naturalnej. Po prostu jesteśmy jedynym państwem europejskim, które takiej instytucji nie ma, a tymczasem nasze zbiory są wyjątkowe w skali nie tylko Europejskiej, ale i światowej. To wiele milionów różnych okazów, które po prostu zasługują na to, aby mogła podziwiać je szersza publiczność.

Wiele naszych zbiorów zostało skradzionych po wejściu Niemców do Polski we wrześniu 1939 roku. Jak dodaje, odzyskanie tych zbiorów jest o tyle istotne, iż niektóre z obiektów są unikalne na skalę światową, ze względu na to, że dotyczą one gatunków, które już wyginęły:

Istnieją różne listy, które wskazują na to, że mnóstwo obiektów ukrytych jest w Niemieckich czy  Austriackich archiwach i magazynach. Np. wyjątkowy okaz kolibra, sprowadzony z Ameryki Południowej, który już wtedy wart był tyle, co mała wioska, a dziś jest gatunkiem, który wyginął.

Sam Hermann Göring zachwycał się kośćmi ostatniego Tura, który wyginął w XVII wieku. Został on skradziony przez Niemców już na początku wojny. Jak zaznacza Radny Sejmiku Województwa Mazowieckiego:

Polska była pierwszym na świecie krajem, który w sposób prawny chronił istoty zagrożone (i to edyktem królewskim), już od czasów Władysława Jagiełły.

Nieznany film z Warszawy w 1939 r. przedstawiający grabież zbiorów z Państwowego Muzeum Zoologicznego

Wojciech Zabłocki mówi także o inwestycji związanej z Sochaczewem i Centralnym Portem Komunikacyjnym. Jest to największy w historii polskiej kolei program, który obejmuje 200 dworców, zarówno jeśli chodzi o modernizację istniejących, jak i budowę nowych:

Kolej nie inwestuje jedynie w infrastrukturę dworcową, ale również całe otoczenie, co jest niezwykle ważne dla mieszkańców danego miejsca.

A.M.K.

El Dorado w Ekwadorze. Niepozorna mieścina, ale wokół rozlokowane są kopalnie złota. Każdy może kopać na własną rękę

Na ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Bernardyni u bram El Dorado

Autobus przejechał przez El Dorado. Właściwie można by je przegapić. Ot, pięć domów, błotnisty placyk, boisko, buda i pies. A właściwie to pewna przesada, bo psa nie było.

Ścian ociekających złotem, tak pożądanych przez konkwistadorów, nie było widać. Może to inne El Dorado, a może już je zdążyli obrabować.

Do ledwie pięciotysięcznego miasteczka Guayzimi, stolicy kantonu Nangaritza, wiedzie tylko jedna droga. Choć od Zamory, stolicy prowincji, oddalone jest ono niespełna trzydzieści kilometrów w linii prostej, nie ma bezpośredniego dojazdu i pokonać trzeba aż siedemdziesiąt kilometrów, które przekłada się na ponad półtorej godziny autobusem. Ostatnie dwadzieścia kilometrów to droga gruntowa. Na wjeździe stoi posterunek wojska. Pilnują nie tego, kto wjeżdża i co wwozi, a raczej tego, co można by wywieźć, bo wokół drogi ulokowane są kopalnie złota. Wcześniej działało ich więcej, niektóre nielegalne, ale rząd skutecznie ograniczył ich liczbę. Do pewnego stopnia, bo na złotonośnych ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Koparka rozgarnia koryto rzeki, ziemię z dna rzuca się na wielkie sita i pozwala wodzie wypłukać muł, zostawiając tylko drobiny cennego kruszcu. Niektórzy szukają złota na własną rękę, niczym w westernach – stojąc w wodzie po pas i płucząc ręcznie piasek z dna. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary, włącznie z więzieniem.

W centrum Guayzimi stoi kościół pw. Serca Pana Jezusa. Parafia prowadzona jest przez dwóch ojców bernardynów z Polski.

Przyjechali na prośbę biskupa Zamory. Jeden z nich stwierdził: „Nikt nie chciał tam jechać, więc pojechaliśmy my”. Ojcowie Tymon i Augustyn sprawują posługę w jednej z najtrudniejszych parafii w Ekwadorze.

Należy do niej oprócz Guayzimi aż czterdzieści wiosek położonych w dżungli. W całej parafii jest tylko siedem kilometrów drogi asfaltowej, więc samochód terenowy to podstawowe narzędzie pracy misjonarza. W niektóre jednak miejsca nie da się dojechać. Do kilku wiosek prowadzi tylko ścieżka, którą przebyć można jedynie pieszo albo drogą wodną. Ojcowie starają się je odwiedzać raz w miesiącu, niosąc Słowo Boże i sakramenty. Nie zawsze jest to możliwe – czasem rzeka zaleje drogę albo przez ulewne deszcze stanie się ona nie do przebycia, czasem pochoruje się jedyny człowiek, który potrafi przeprowadzić łódź po krętej rzece tak, by nie zahaczyć o konary porastających brzegi drzew, dryfujące pnie ani mielizny, i jej nie wywrócić, a czasem nadmiar obowiązków, odpusty w innych miejscowościach albo inne losowe okoliczności nie pozwolą im poświęcić całego dnia na dotarcie i powrót do serca dżungli gdzieś pod peruwiańską granicą.

„Heroes de Paquisha” – „Bohaterowie Paquishy”. To hasło słyszał chyba każdy Ekwadorczyk. Na wjeździe do Paquishy, ostatniej miejscowości przed Guayzimi, stoi betonowa brama, z której zdają się wychodzić brzydko wykonane podobizny żołnierzy w bojowych pozach z karabinami w rękach. Przerażająca płaskorzeźba, przywodząca na myśl pomniki znane raczej z obszaru postsowieckiego, nawiązuje do któregoś z kolei konfliktu zbrojnego, wpisującego się w trudną historię ekwadorsko-peruwiańskich sporów granicznych. Ich początki sięgają jeszcze osiemnastego wieku i czasów sprzed niepodległości, kiedy to wicekrólestwa Peru i Nowej Hiszpanii ścierały się o interpretację królewskich dekretów. Konflikt nie wygasł wraz z zerwaniem zależności od korony hiszpańskiej, a wręcz przeciwnie, wybuchł z nową siłą. Jednym z momentów intensyfikacji było kilka styczniowych dni 1981 roku, zwanych konfliktem o Paquishę. Ostatnia jednak odsłona, czyli wojna o Cenepę w 1995 roku miała realny wymiar zbrojny. Po stronie peruwiańskiej zginęło wtedy sześćdziesiąt osób, po ekwadorskiej około trzydziestu trzech lub czterech (chociaż Peruwiańczycy utrzymują, że zabili ponad trzystu pięćdziesięciu żołnierzy wroga). Konflikt dotyczył demarkacji. Dlaczego jednak kilka kilometrów gęstej dżungli miało takie znaczenie? Właśnie ze względu na złoto. W 1998 roku udało się zawrzeć ostateczny pokój i ratyfikować protokół z Río de Janeiro, co zakończyło spory demarkacyjne. W ciagu kilku lat wymiana handlowa między obydwoma państwami wzrosła pięcio-sześciokrotnie, a dziś oba narody współpracują, skupiając się raczej na wspólnym dziedzictwie kulturowym niż różnicach politycznych.

Ojciec Tymon opowiada o parafianach. Są ich trzy grupy. Indianie kichwa, głównie Saraguro, przybyli tu w drugiej połowie XX wieku z gór, po tym, gdy straszliwe susze zmusiły ich do znalezienia nowych pastwisk dla bydła. Kupili oni wtedy ziemię od Shuarów (zwanych po polsku Jiwaro czy Sziwaro – określenie to istnieje także w języku hiszpańskim, jednak jest uznawane przez samych zainteresowanych za pogardliwe, stąd przyjęta przeze mnie nomenklatura ekwadorska), rdzennych mieszkańców tej części Amazonii.

Indianie Shuar to lud niezwykle ciekawy, mogący wzbudzać nieco lęku. Jeszcze do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku praktykowali oni tsantsa, czyli zmniejszanie głów zmarłych. Wierzyli, że posiadanie spreparowanej głowy zabitego wroga lub zmarłej osoby bliskiej czy wodza albo szamana pozwala posiąść jego siłę i mądrość.

Po odcięciu oddzielano czaszkę od skóry, wypełniano ją kamieniami, zaszywano usta i oczy i gotowano w wywarze z roślin. Tak spreparowana głowa ma rozmiar mniej więcej dużej pomarańczy. Do dzisiaj podobno zwyczaj ten podtrzymywany jest przez niektórych Shuarów – preparują oni jednak już tylko głowy zwierząt. W końcu są chrześcijanami. Trzecia grupa wiernych to Metysi, potomkowie Indian i białych kolonizatorów, nie identyfikujący się z żadną rdzenną grupą etniczną.

Z religijnością Shuarów bywa jednak różnie. Według słów ojca Tymona ciężko jest podtrzymać religijność ludzi, którzy księdza widzą raz w miesiącu albo rzadziej. Dodatkowo problemem jest mentalność samych Shuarów – pracują u nich głównie kobiety, mężczyźni zaś spędzają czas głównie na rozrywkach, a czasami polując. Nie stronią raczej od alkoholu i mają dość swobodne podejście do kwestii seksualnych. Polscy misjonarze nie ustają jednak w trudach szerzenia Słowa Bożego i czasami trafia ono na podatny grunt.

Chrystianizacja w tej części Amazonii napotyka także jeszcze inne problemy, bardziej techniczne. Ojcowie mają to szczęście, że ich misja finansowana jest przez zakon franciszkanów. Księża diecezjalni w Ekwadorze zdani są na łaskę wiernych i datki z tacy. Opłacić muszą zarówno swoje przeżycie, utrzymanie i remonty kościoła i plebanii, jak i chociażby niemałe koszty posiadania samochodu, bez którego jednak nie da się normalnie prowadzić posługi ani funkcjonować w życiu codziennym. Datki w Guayzimi nie są wysokie, a w mniejszych wioskach nie ma ich wcale.

Współcześni Indianie noszą jeansy | Fot. P.M. Bobołowicz

Najbardziej oddalone jest Chumpianz, położone tuż przy granicy z Peru. Żeby tam dotrzeć i wrócić tego samego dnia, ojcowie Augustyn i Tymon wyjeżdżają samochodem o wpół do szóstej, jeszcze przed świtem. Po półtorej godziny dojeżdżają do Shaime, skąd czeka ich około dwunastu kilometrów marszu, co zajmuje trzy godziny przy dobrych warunkach. Dalej jest już prościej, bo kolejne czterdzieści minut trwa rejs łodzią po rzece Nangaritza. Potem msza, obiad, chwila na rozmowy i powrót. Łącznie dwadzieścia cztery kilometry marszu przez dżunglę – w habitach, z plecakami, koniecznie w wysokich kaloszach, czyli obowiązkowym obuwiu w tym klimacie.

Pojawienie się Polaka na ulicach Guayzimi wzbudza ciekawość. W mieście są niby trzy hotele, ale o turystów ciężko. Bardziej służą one miejscowym szukającym intymności. Wszyscy wiedzą, że jak biały, to pewnie gość Bernardynów. I wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Ekwadorczycy lubią przybyszów i nie przepuszczą okazji do rozmowy.

We wtorek kończy się czterodniowa fiesta z okazji trzydziestej drugiej rocznicy utworzenia kantonu. We środę oczywiście dzień wolny, na odpoczynek. Bernardyni też idą na plac, poobserwować koncert, a nawet potańczyć trochę z wiernymi. Być blisko ludzi.

Po wieczornej mszy zmieniają habity na krótkie spodenki i podkoszulki i idą grać w piłkę z miejscowymi. Wszyscy w Ekwadorze grają. Ludzie akceptują w pełni polskich misjonarzy. Przynoszą im często podarunki – jajka, banany, mięso i chętnie włączają się w życie parafii.

Próbuję zrobić zdjęcie dwóch mężczyzn płuczących złoto w rzece. Trzciny zasłaniają mi dobry widok, a trochę obawiam się, że mogą nie chcieć być obserwowani – a na pewno nie fotografowani. Nie mam jak podejść bliżej, nie zwracając ich uwagi. Przez wysoką trawę fotografuję co mogę i odchodzę, nim mnie zauważą.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” znajduje się na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ekwadorska perła Pacyfiku – XVI wieczne miasto portowe nad rzeką, wśród gęstych lasów, wzgórz i kolonii legwanów

Guayaquil zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii.

Piotr Bobołowicz

Perła Pacyfiku – Guayaquil

Za biurkiem w rogu sali muzealnej siedzi mężczyzna. Na tle okien na obu ścianach widać tylko jego sylwetkę. W prawej dłoni trzyma pędzel, a przed nim na biurku leży płótno. Maluje twarz dziewczyny ze zdjęcia. Ledwie podnosi wzrok, gdy ktoś wchodzi do budynku.

Galeria przy ulicy Numy Pompilio Llony w Guayaquil należy do Stowarzyszenia Kulturalnego Artystów Las Peñas. Ulica ta, jak i cała dzielnica, przesiąknięte są artystyczną atmosferą. Sam patron ulicy był jednym z najsłynniejszych guayaquileńskich poetów. Dzielnicę zamieszkiwali i zamieszkują do dziś malarze, pisarze i muzycy. Ich dzieła można nabyć w sklepikach z dziełami sztuki i pamiątkami albo obejrzeć w galeriach. Kolorowe drewniane domy w stylu kolonialnym pochodzą z początków XX wieku, kiedy to po kolejnym pożarze bogaci handlarze kakao na fali boomu na ten towar pobudowali nowe rezydencje. W tym czasie miasto rozrosło się już poza wzgórze Świętej Anny, które zajmowało pierwotnie. Na tym wzniesieniu nad uchodzącą do Pacyfiku rzeką Guayas w ostatnich latach XVI wieku wybudowano siedziby instytucji miejskich, po tym jak pierwotne osiedle najpierw spłonęło, a potem zostało zdziesiątkowane epidemią ospy.

Guayaquil zresztą w ogóle nie miało łatwych początków. Zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii. Ale powoli rosło. Okolice porośnięte gęstymi lasami zaopatrywały kwitnący port w drewno, a z głębi kontynentu nadciągali bezrobotni. W mieście założono stocznię, która z czasem miała stać się jedną z największych i najważniejszych w obu Amerykach.

Rosnące bogactwo zaczęło jednak przyciągać niepożądane spojrzenia i już w 1587 r. doszło do pierwszego – na szczęście odpartego – ataku angielskiego pirata Cavendisha. W 1624 roku kolejnego najazdu dokonali korsarze holenderscy. Dzięki zaciętemu oporowi mieszkańców atak został odparty, jednak spłonęła znaczna część miasta.

Pod szczytem wzgórza Santa Ana znajduje się fort, zbudowany w celu ochrony miasta. Stoi tam pół drewnianego galeonu i armaty. Stamtąd po kilkuset stopniach można dotrzeć na sam szczyt, gdzie w 1997 roku zbudowano dla turystów wieżę widokową w formie latarni morskiej. Stała się ona szybko jednym z symboli miasta. Dojrzeć można stamtąd ciągnącą się u stóp wzgórza ulicę Numy Pompilio Llony. Ciekawie wyglądają nabrzeżne domy od strony wody. Z pokładu łódki wycieczkowej widać drewniane konstrukcje wsparte na palach. Niegdysiejsze peñas, czyli skały, które dały nazwę temu miejscu, zostały całkowicie zastąpione zabudową miejską. Łódź płynie w górę rzeki, aż do portu Świętej Anny, nowoczesnej dzielnicy biznesowej, z najwyższym budynkiem w Ekwadorze – Torre The Point, zwanym przez miejscowych tornillo, czyli „śruba”, ze względu na specyficzny, skręcony kształt.

Guayas to bardzo krótka rzeka. Zaczyna się w Guayaquil u zbiegu rzek Daule i Babahoyo i kończy zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na południe, w wodach Pacyfiku. Z prądem Guayas spływają zielone kępy namorzyn uwolnionych od drzewa-matki i puszczonych w rejs, który zakończą gdzieś na płyciźnie, gdzie zapuszczą korzenie. Do pokonania mają jednak jeszcze jedną przeszkodę. Cztery razy dziennie prąd zmienia swój bieg – z przypływem rzeka przeistacza się w zatokę i przybierająca morska woda powoduje cofanie się jej biegu.

Na obrazach w galerii przedstawione są głównie scenki rodzajowe i pejzaże miasta. Różni artyści – w większości lokalni, ale także z innych części Ekwadoru, a nawet zagraniczni – przelali na płótno urok starej części miasta i twarze dawno już nieżyjących mieszkańców. Do tego sceny marynistyczne, martwe natury, trochę sztuki abstrakcyjnej, usianej motywami pochodzącymi z tradycji ludów prekolumbijskich. Guayaquil jako miasto nie ma historii przedkolonialnej. Tereny te były zamieszkane przez wiele ludów, z których ostatnim był Huancavilca. W 1544 roku zawarli oni pokój z Hiszpanami i pozwolili im na osadnictwo w miejscu zwanym Huayllakile. Dzisiaj po rdzennych mieszkańcach nie ma śladu, a miasto zamieszkują potomkowie rdzennych ludów indiańskich, białych osadników i czarnych niewolników. Jedynie na targu rzemieślniczym spotkać można czystej krwi Indian, głównie z Otavalo, którzy przywożą z rodzinnego miasta tkaniny i inne wyroby na handel.

Guayaquil jest również ważnym portem wojskowym. Z lokalną wojskowością związana jest pewna ciekawa historia. W 1864 roku, podczas wojny domowej, w mieście Santa Rosa doszło do bitwy. Został w niej śmiertelnie ranny były prezydent generał Juan José Flores. Przewieziono go na pokład statku u wybrzeży miasta Machala, gdzie kilka dni później zmarł. Ciało przetransportowano drogą morską do Guayaquil. Żeby nie uległo rozkładowi w tropikalnym klimacie, zakonserwowano je w beczce ze spirytusem. W Guayaquil rodzina w żałobie odebrała ciało generała i złożyła je w trumnie, by pochować go z honorami w Quito. Beczkę z alkoholem porzucono. Sytuację wykorzystali przedsiębiorczy marynarze.

Kilkadziesiąt litrów alkoholu, w którym macerowały się przez kilka dni zwłoki ekwadorskiego bohatera narodowego, trafiło do portowej tawerny, gdzie obrotny karczmarz sprzedawał trunek po okazyjnych cenach, skrzętnie skrywając jego pochodzenie.

Skończyłem oglądać obrazy wydobywające z pamięci różne epizody z historii Guayaquil, o których czytałem, i podszedłem do malarza. Przywitałem się, przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać. Pedro Marcelo Camacho, posługujący się na co dzień drugim imieniem, dzieli to pierwsze wraz z nazwiskiem z bohaterem książki Peruwiańczyka-noblisty Mario Vargasa Llosy. Powieściowy Pedro Camacho był pisarzem. Marcelo prowadzi zajęcia z malarstwa. O sztuce, swojej pasji, mówi poetycko, ale, jak przyznaje, nie lubi czytać. Opowiada jednak o pewnej książce; której tytułu nie pamięta – urzekła go plastycznością opisów. Przyznaję się, że mnie też zdarza się pisać, a on proponuje, że wystawi moją książkę w galerii, gdy tylko jakąś opublikuję.

Za oknem płynie leniwie rzeka Guayas. Podmokły brzeg pokryty jest śmieciami, głównie styropianem, ale też fragmentami desek i powalonych drzew. Wygląda to jak bulgocząca zupa. Na tych „tratwach” wygrzewają się legwany, emblematyczne zwierzę miasta. Ich największą kolonię można znaleźć w parku Seminario, nazwanym tak od nazwiska fundatora, ale bardziej znanym jako Parque de las Iguanas, czyli Park Legwanów. Poniżej Las Peñas znajduje się bulwar, a na nim największy diabelski młyn w Ameryce Południowej – La Perla, Perła Guayaquil – Perły Pacyfiku, która oprócz kolorowych domów i zielonych parków ma także drugą stronę – przestępczość i prostytucję. Jak każde duże, portowe miasto.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Hizzikaka – miejsce starożytnych obrzędów we współczesnym Ekwadorze/ Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 55/2019

Nie wiadomo, czym są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Hizzikaka – Śmiejąca się Skała

– Wódka z węża, kropelka jadu, kulka wężowego tłuszczu i krew smoka… Trzy dolary. – Ta mikstura działa podobno cudownie na ból w krzyżu. Można ją kupić co niedzielę na targu w Saraguro w południowej części ekwadorskich Andów. Wąż jest prawdziwy – zanurzony w dużym słoju pełnym alkoholu z trzciny cukrowej. Smocza krew natomiast nie pochodzi z żadnego gada, a z drzewa – istnieje kilka gatunków, których żywica określana jest tym mianem. Jest gęsta, ciemnoczerwona, a w smaku niezwykle gorzka. Używa się jej w medycynie ludowej nie tylko w Ameryce Południowej. Używają jej także Indianie Saraguro.

Pochodzenie Indian Saraguro nie jest jasne. Najpopularniejsza hipoteza wywodzi ich korzenie z terenów obecnej Boliwii lub południowego Peru. Faktem jest, że przybyli, a może zostali przesiedleni do Ekwadoru za czasów Tahuantinsuyo, Imperium Inkaskiego, prawdopodobnie w ramach polityki mieszania ludów.

Co do samej nazwy Saraguro także istnieją różne teorie. Sara w języku kichwa znaczy kukurydza. Druga część jest nieco mniej oczywista. Gurú to gąsienica. Według tej wersji Saraguro to gąsienice zjadające kukurydzę. Inna etymologia wskazuje na słowo kuri, złoto. I rzeczywiście, kukurydza jest bogactwem tego ludu. Ale nie tylko kukurydza. Słyną oni w Ekwadorze z wyrobów z wełny owczej. Wykonują z niej swoje ubrania i kapelusze, ale także koce, szale, czapki czy torby zwane alforjas, które nadają się zarówno do zarzucenia na ramię, jak i do przewieszenia przez grzbiet konia czy osła.

Tkactwo to zajęcie mężczyzn. Typowe dla Saraguro są krosna zaczepione w pasie. Ich obsługa wymaga siły. Niektóre przedmioty wykonuje się na drewnianych krosnach przypominających te znane z Polski – jednak tu także kobiety napotykają pewną przeszkodę – w ciąży trudno jest tkać, gdyż drewniana rama uciska brzuch. Doña Rosa ze wspólnoty Ñamarin nauczyła się tkactwa od swojego męża już jako dorosła kobieta. Dzisiaj to właśnie ona mimo podeszłego wieku kontynuuje rzemieślniczą tradycję, chociaż mąż czasem jej pomaga. Na pokazy tkania przybywają turyści, którzy kupują także gotowe wyroby. Doña Rosa wszystko robi od podstaw. Każdego dnia w każdej wolnej chwili z motka wełny przędzie nici. Wrzeciono zawieszone jest przy pasku, by używać go, gdy tylko można – chociażby w drodze na zakupy czy na pastwisko z owcami. Dziesiątki godzin potrzebne są, by wykonać nici, z których potem tka się inne wyroby. Im cieńsza nić, tym więcej czasu zajmuje. Dlatego dziś tradycyjne stroje Indian Saraguro osiągają zawrotne ceny. Męskie czarne poncha czy też kobiecie spódnice i chusty wykonane z wełny zanosi się zazwyczaj do utkania (ręcznego) do wyspecjalizowanego zakładu, bowiem misterna robota zajmuje zbyt wiele czasu i wymaga znacznych umiejętności. Prawdziwe ręcznie wykonane stroje zachowuje się dziś już tylko na specjalne okazje, na co dzień zastępując je prostszymi i tańszymi ubiorami lub wykonanymi ze sztucznych bądź przemysłowych tkanin.

Pewne syntetyczne produkty pojawiają się także w warsztacie doñii Rosy. Choć większość odcieni uzyskuje się wciąż z roślin, to żeby uzyskać bardziej żywe kolory, używa się barwników zakupionych w sklepie. Różowy, czerwony czy niebieski wybijają się wyraźnie na tle ziemistych odcieni brązu czy trawiastych żółci i zieleni.

Od asfaltowej drogi prowadzącej do Ñamarin odbiega ścieżka. Pnie się niespełna pół kilometra brzegiem doliny żłobionej przez wąski strumień, aż do miejsca znanego jako Baños del Inca, Łaźnie Inki. Według legendy podczas wojny domowej o władzę w Tahuantinsuyu (Państwie Inków) między Huascarem a jego bratem Atahualpą, późniejszym ostatnim władcą imperium, ten drugi schronił się po jednej z bitew w Saraguro, by wyleczyć rany. Codziennie zażywał kąpieli w naturalnej kamiennej niecce uformowanej przez kapiącą z góry strużkę wody. Dziś miejsce to służy nadal do rytualnych kąpieli, a także jako miejsce obrzędu Florecimiento, czyli kwitnienia – ceremonii mającej napełnić uczestników energią i pomóc im w odniesieniu sukcesu. Co roku podczas święta Saraguro przeprowadzane są wybory królowej piękności. Kandydatki odbywają rytualną kąpiel w wodospadzie, nim udadzą się na mszę do kościoła.

Przed wodospadem stoją betonowe słupy – pozostałość po drewnianym podeście i schodach, które wiodły niegdyś do położonej nieco powyżej jaskini. Nie przetrwały one próby czasu – w przeciwieństwie do wykutych ponad sto lat temu kamiennych stopni, które choć nie tak szerokie i wygodne, stawiają dzielnie opór żywiołom.

Ze względu na płytką, ale szeroką pieczarę, która otwiera się w zboczu kamiennego urwiska niczym szeroki uśmiech, góra nosi miano Hizzikaka, Śmiejąca się Skała. Uznawana jest za miejsce święte rdzennych mieszkańców okolicy i z tego względu ustawiono tu niegdyś drewniany krzyż. W ostatnich latach jednak krzyż został usunięty.

Chociaż większość Indian Saraguro to katolicy, istnieją grupy zyskujące w ostatnim czasie na znaczeniu, które praktykują religię przodków. Nawet najbardziej pobożni chrześcijanie nie wyrzekają się jednak tradycyjnych świąt, które obchodzone są w przesilenia i równonoce. Ich obchody mają charakter synkretyczny, dobrze obrazujący generalne podejście do chrześcijaństwa w Ekwadorze, zwłaszcza na terenach wiejskich wśród rdzennej populacji. Barwnym pochodom w tradycyjnych strojach towarzyszy msza święta, a rytuały szamańskie przeplatają się z odwołaniami do Boga i Maryi.

Przesilenie letnie, które na południowej półkuli wypada 22 grudnia, to czas obchodów Kapak Raymi, czyli Święta Wodza. Dzisiaj obchody te zlewają się z tradycjami bożonarodzeniowymi. Jest jednak wspólnota indiańska zwana las Lagunas, której mieszkańcy kultywują zwyczaje tzw. kosmowizji andyjskiej. Święto Wodza rozpoczyna rok obrzędowy spadkobierców Inków. Choć grupa rodzimowierców jest nieduża, notuje ona stały wzrost, zwłaszcza wśród młodych ludzi.

Przed kilku laty odbył się pogrzeb młodego człowieka z tej wspólnoty. Pochowany został on w otoczeniu narzędzi i wypełnionych jedzeniem naczyń, tak jak nakazuje obrządek inkaski. Wyznawcy religii przodków zawierają śluby i celebrują swoje święta ku czci Słońca przy świętej skale. Uczestniczyć może każdy – dla wielu ludzi jest to ciekawy element tradycji.

Młodzi ludzie w Saraguro od pewnego czasu starają się zachować jak najwięcej z dawnych zwyczajów. Dziewczęta noszą charakterystyczne stroje, mężczyźni zapuszczają włosy, które zaplatają potem w długie warkocze. Wszyscy uczą się kichwa – od dziadków, bowiem pokolenie rodziców padło ofiarą polityki, która próbowała zunifikować ich z resztą społeczeństwa ekwadorskiego, wprowadzając obowiązkowe nauczanie jedynie w języku hiszpańskim i piętnując tych, którzy rozmawiali w kichwa.

Ważną częścią rozwoju Saraguro jest turystyka. Unikalna wartość kulturalna przyciąga miłośników tradycji. W mieście działa jedna agencja turystyczna, Saraurku, prowadząca także własny hostel. Jej właściciel, Lauro, podkreśla, że jego działalność to coś więcej niż przedsięwzięcie nastawione na zysk. Przywożąc turystów do rozsianych po dolinie osad indiańskich, Lauro zapewnia im źródło dochodu. Pomaga również w organizowaniu transportu dzieci do i ze szkoły, a także w znalezieniu środków na zakup pomocy szkolnych. Turyści mogą spędzić kilka dni, żyjąc w domu z indiańską rodziną, uczestnicząc w pracach polowych czy poznać techniki rzemiosła.

Młodzi ludzie zakładają także różnorakie biznesy zorientowane na turystów. W jednej ze wspólnot obok centrum medytacji funkcjonuje restauracja serwująca tradycyjne potrawy przygotowane tradycyjnymi technikami. Na ceglanym piecu opalanym drewnem w glinianych garnkach gotuje się różne odmiany kukurydzy, by przygotować tradycyjne napoje i zupy. Goście na wstępie raczeni są chichą, czyli fermentem z kukurydzy, podawanym z surowym jajem i szczyptą cynamonu. W innej restauracji w centrum miasta zjeść można tradycyjne dania podawane w sposób nie ustępujący niczym eleganckim restauracjom typu fine dining.

Park przed kościołem wypełniony jest ludźmi wychodzącymi z nabożeństwa. W każdą niedzielę na ulicach miasta odbywa się targ, na którym oprócz ubrań kupić można warzywa i owoce. Uwagę zwraca szczególnie różnorodność ziemniaków i kukurydzy – występują w kilkunastu odmianach różnych wielkości i kolorów. Niedziela 6 stycznia, Trzech Króli, jest podwójnie wyjątkowa ze względu na święto, jak i na fakt, że jest to pierwsza niedziela miesiąca. Pojedynczy turyści wybijają się na tle biało-czarnych strojów Indian, którzy zjechali tłumnie ze wszystkich otaczających miasto wiosek. Kobiety noszą czarne poncha spięte srebrnymi kunsztownymi igłami na łańcuszkach, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Wiele z nich na głowach ma ciężkie, białe kapelusze z prasowanej wełny z czarnymi łatami na spodzie. Inne mają zwykłe, czarne kapelusze z filcu, podobnie jak większość mężczyzn. Między nimi biegają ubrani w kolorowe stroje pajaców wiki. Nie wiadomo, czym tak naprawdę są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie dziecięcych zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami. Chętnie korzystają ze swojej anonimowości, by prosić przechodniów o pieniądze, wymuszać na sklepikarzach i restauratorach darmowy alkohol czy kraść znienacka całusy dziewczętom. 6 stycznia to ostatni dzień, kiedy można ich zobaczyć. Pojawili się na początku grudnia, by po Trzech Królach zniknąć na kolejny rok. Obowiązuje ich jedna zasada, której nikt nigdy nie złamał – nie mają wstępu do kościoła.

Saraguro jest miejscem unikalnym, tak jak unikalni są wiki. Indianie, o których mówi się, że wciąż noszą żałobę po śmierci Atahualpy, ostatniego Inki, żyją z rolnictwa i rękodzieła. Modlą się w kościele, ale nie zapominają o świętowaniu przesileń i rytuałach u stóp świętego wodospadu.

Piją chichę i piwo. Noszą dumnie w nowoczesnym świecie swoje łaciate kapelusze i poncha i rozmawiają między sobą w tym samym języku, w którym mówili, gdy przybyli na te ziemie przed setkami lat gdzieś z Peru czy Boliwii, a jednocześnie uczą się angielskiego, by przyjmować turystów. Doña Rosa tłumaczy gringo metody tkactwa, zajęcia, którego nie powinna wykonywać kobieta. I tak właśnie żyje tradycja.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ambasador Wenezueli: Unia Europejska powinna raczej zająć się ratowaniem uchodźców, niż wewnętrznymi sprawami Wenezueli

Obywatele wenezuelscy mają jak w każdej demokracji na całym świecie, mają prawo do protestowania na ulicy. Korzystają z niego – mówi Luis Gómez Urdaneta, ambasador Wenezueli w Polsce.


– Nie ma jednak zgody na przemoc w związku z tymi protestami. Także przemoc ze strony protestujących – zaznacza Luis Gómez Urdaneta, gość Poranka WNET. I dodaje: – Maduro został wybrany demokratycznie, w przeciwieństwie do „tymczasowego prezydenta”.

Urdaneta komentuje też ultimatum, które wystosowała Unia Europejska wobec Nicolasa Maduro. Przypomnijmy, że administracja unijna wezwała Maduro do  zwołania nowych wyborów. W przeciwnym razie ma uznać Guaido za prawowitą głowę państwa. – Oczywiście popieram prawowitego prezydenta, zaś działania Unii Europejskiej zdecydowanie potępiam – mówi ambasador Urdaneta. – Unia powinna się raczej zająć ratowaniem uchodźców, którzy dobijają się do ich bram niż cynicznie interweniować w politykę wewnętrzną państwa na drugim końcu świata, byle tylko zdobyć wpływy. Do tej pory Unia była, w przeciwieństwie do USA wyrozumiałym partnerem, ubolewam nad tą nieoczekiwaną zmianą.

Przedstawiciel wenezuelskiej administracji deklaruje, że jest wdzięczny rządowi polskiemu. – Wydał oświadczenie, w którym oświadczył, że jest otwarty na dialog – mówi. – Polska może liczyć ze strony wenezuelskiej na to samo.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy!

Antoni Macierewicz: Chiny są pomocnikiem Rosji. To nie one decydują o nowym kształcie bloku wschodniego [VIDEO]

Wszystkie kraje południowoamerykańskie poza Boliwią, Kubą i Meksykiem opowiedziały się za Juanem Guaido – tak wydarzenia w Wenezueli komentuje w Poranku WNET Antoni Macierewicz, b. szef MON.


Gość Poranka WNET, były minister obrony narodowej Antoni Macierewicz przypomina o powiązaniach polskich i rosyjskich komunistycznych służb specjalnych z Wenezuelą oraz coraz częstszym kierowaniu wzroku krajów Ameryki Łacińskiej na Stany Zjednoczone. Macierewicz zauważa, że wszystkie kraje południowoamerykańskie poza Boliwią, Kubą i Meksykiem opowiedziały się za Juanem Guaido.

– To jest zupełne novum – mówi minister. – Kraje z tego regionu były do tej pory głęboko podzielone, wiele z nich było nastawione bardzo niechętnie wobec USA, przez co ulegały wpływom komunistycznej propagandy. Teraz to się zmieniło i komunistyczna Wenezuela jest izolowana.

Macierewicz odnosi się także do zarzutów o spadku bogactwa podczas rządów Chaveza i Maduro. „to było bogactwo wyspowe; metropolia opływała w dostatki, zaś prowincja pozostawała biedna”, sugeruje, że większe znaczenie niż ekonomiczne miały kwestia gospodarcze.

Były szef MON opowiada również o zbliżającej się konferencji międzynarodowej w Warszawie dotyczącej Bliskiego Wschodu. Jednym z zarzutów ze strony Iranu jest brak zaproszeń dla przedstawicieli tego kraju.

– Irańczyków zaproszono, jednak nie skorzystali oni z tej okazji – broni organizatorów Antoni Macierewicz. – To mnie nie dziwi, ponieważ w ciągu ostatnich lat Iran związał się z Rosją ze względu na antyamerykanizm kraju Putina. Nie możemy spoglądać na dzisiejszy Iran z paradygmatu czasów nowożytnych. Nie możemy traktować Iranu Ajatollachów jako następcy Iranu Safawidów.

Wysłuchaj naszej rozmowy już teraz!

mf