Pociąg zjeżdża stromym Nosie Diabła zygzakiem. Któryś z robotników nazwał tak tę górę pod wrażeniem jej widoku

Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś Nariz del Diablo jest jedną z największych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Pociąg przez Nos Diabła

Alfonso Quinzo pracuje na kolei od trzydziestu trzech lat. Za rok przechodzi na zasłużoną emeryturę. Oprócz niego w Ekwadorze jest około pięciuset kolejarzy. Niegdyś było ich więcej. Alfonso pamięta, gdy koleje zatrudniały ponad dwa tysiące osób. Odkąd jednak pociągi służą tylko jako atrakcja turystyczna, i to raczej z tych luksusowych, spadła ich liczba – i wymagana liczba personelu. Alfonso jest hamulcowym – pracuje na pociągach obsłygujących linię Nariz del Diablo, Nos Diabła, nazywaną najtrudniejszym odcinkiem kolei na świecie.

Nim powstała kolej, była droga. Rząd Gabriela Garcii Moreny pod koniec 1872 roku rozpoczął budowę trasy dla koni i ludzi z Quito do Guayaquil. Prezydent osobiście przyjechał konno z Quito, by zobaczyć rezultat robót. Po trzech dniach stanął w Sibambe, zmieniwszy uprzednio konia w miejscowości Guamote.

Dwieście siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi szerokiej na dziewięć metrów, na której zbudowano sto jeden mostów. I wtedy prezydent podjął decyzję, która zaskoczyła wielu i wzbudziła niedowierzanie: dalej nie będzie drogi. Dalej zbudujemy kolej.

Pierwszy odcinek zaplanowano z Sibambe do miejscowości Milagro, co znaczy po hiszpańsku „cud”. Decyzja prezydenta nie była jednak maniakalną fantazją. Poważny wpływ na nią miał inżynier MacClellan, doradca Moreny. Prezydent wątpił jednak, czy jego rząd jest w stanie znaleźć środki na tak ambitne przedsięwzięcie. Zagraniczny inżynier zagrał na ambicji prezydenta, mówiąc, że rząd, który zbudował taką drogę, może też zbudować kolej. I decyzja zapadła. W 1868 roku Bank Ekwadoru przyznał rządowi kredyt i pierwsze łopaty zostały wbite w Yaguachi. Projekt od początku zagrożony był niedofinansowaniem. Mimo trudnościom układano jednak kolejne kilometry torów.

Dekadę później za południową granicą Ekwadoru wybuchła wojna. W 1879 roku Chile zaatakowało koalicję peruwiańsko-boliwijską w wyniku sporu o złoża saletry i guana. Wtedy też na ponowną emigrację zdecydował się pewien inżynier przebywający ówcześnie w Limie, bohater obrony portu Callao przed Hiszpanami w 1866 roku i honorowy obywatel Peru, absolwent uczelni francuskich, a przede wszystkim z pochodzenia Polak z Wołynia – Ernest Malinowski. W obliczu wojny wyjechał w 1880 roku do Ekwadoru, gdzie znalazł pracę w dziedzinie, którą znał najlepiej – przy budowie kolei. Wielki inicjator budowy, prezydent Gabriel García Moreno, nie żył już wtedy od pięciu lat, zamordowany przez spiskowców z opozycji w drodze powrotnej z porannej mszy.

Nie wiadomo wiele o działalności Malinowskiego w Ekwadorze. Pracował on przy budowie odcinków Sibambe i Chimbo, pisał też dla lokalnej i zagranicznej prasy artykuły o wojnie w Peru. Pomagał również znaleźć pracę Peruwiańczykom uciekającym przed wojną. Jego nazwisko nie pojawia się, niestety, w książce Galo Garcii Idrovo opowiadającej historię budowy najtrudniejszej kolei świata, trasy z Guayaquil do Quito. Skupia się ona jednak szczególnie na odcinku Nariz del Diablo, gdzie Malinowski z pewnością nie pracował – wyjechał z Ekwadoru w 1886 roku, by powrócić do Peru, swojej drugiej ojczyzny, a budowę tego odcinka zaczęto dopiero w 1899 roku.

Pociąg zjeżdża po zboczu góry Nariz del Diablo zygzakiem. Po pokonaniu lekko krętego odcinka z Alausí dojeżdża do doliny. W dole widać stację. Pociąg zwalnia, zatrzymuje się… i rusza do tyłu, ale już po innym odcinku torów. Alfonso Quinzo i inni hamulcowi wychylają się z platform pomiędzy wagonami, by machaniem ręki dawać znaki maszyniście. Kolejny zgrzyt hamulców i pociąg znów rusza do przodu, by dojechać do Sibambe. Obecnie cała procedura zajmuje kilka minut. Gdy wagony ciągnęła lokomotywa parowa, a zwrotnice przestawiano ręcznie, zajmowało to znacznie więcej czasu.

Góra Nariz del Diablo nosi w języku kichwa, używanym przez Indian Nizag zamieszkujących te tereny, nazwę Condor Puñuna, co znaczy dosłownie „Tam, gdzie sypia kondor”. Została ona nazwana Nosem Diabła przez jednego z podwykonawców, będącego pod wrażeniem jej widoku. Nie spodziewał się on, że nazwa ta przejdzie do historii ani jak trafna się okaże.

Robotnicy pochodzili głównie z Jamajki. Większość z nich straciła życie. Nie ułatwiał przeżycia system pracy. Kilkuosobowe grupki szły wysadzać skały dynamitem. W przypadku śmierci części z nich, pozostali dostawali ich wypłatę. Dochodziło więc do zdradzieckich aktów skracania lontów i wcześniejszego ich odpalania, by przejąć zarobek kolegi.

I bez tego jednak wypadkowość była niezwykle duża. Do tego epidemie żółtej i czerwonej gorączki, a także malarii. To wszystko powodowało, że obozów robotników w nocy pilnowało wojsko – wielu próbowało uciekać.

W końcu linia kolejowa była gotowa. Całość dokończono dopiero za drugiej kadencji prezydenta Eloya Alfara Delgada. Projekt zaczął konserwatysta z Quito, dokończył liberał z Guayaquil. I tak zwaśnione partie połączyły dwie stolice – polityczną w Quito i ekonomiczną w Guayaquil. Czas podróży skrócił się drastycznie – z kilkunastu dni do zaledwie dwóch.

Na ironię zakrawa historia śmierci prezydenta Alfara. Po wymuszonej dymisji, ucieczce z kraju i późniejszym do niego powrocie w roli negocjatora między rewolucjonistami z Guayaquil i siłami rządowymi z Quito Alfaro został aresztowany i przewieziony do Quito tą właśnie linią kolejową, którą dokończył. Jego późniejszy los był tragiczny. Byłego prezydenta zabito, a lud przeciągnął jego ciało ulicami stolicy, by spalić je na koniec na jednym z placów miasta.

Na stacji Sibambe turyści mają godzinną przerwę. Niegdyś było to kwitnące miasteczko, siedziba dyrekcji firm przewozowych, stacja leżąca na rozwidleniu linii kolejowych – od linii Quito–Guayaquil odchodziła nitka do Cuenki – dziś pozostał tylko budynek stacji, mały szklany pawilon mieszczący muzeum i kilka domków z adobe – suszonej cegły. Indianie Nizag codziennie pokonują dwuipółgodzinną trasę ze swojej wioski do Sibambe, by sprzedawać rękodzieło, oprowadzać po muzeum i prezentować tradycyjny taniec. W budynku stacji mieści się kawiarnia. Turyści robią sobie dwa zdjęcia z pociągiem i siadają przy stolikach. Pokazu tańca nie ogląda praktycznie nikt. Nikt także nie wspina się za domki z adobe, gdzie znajduje się basen. Ze zbiornika odchodzi szeroka żeliwna rura, która opada, przechodzi pod ziemią pod torowiskiem. Z drugiej strony na metalowym maszcie znajduje się jej koniec. Niegdyś tym prostym grawitacyjnym systemem napełniano kotły parowozów. Dziś rura już tylko rdzewieje, chociaż zdarza się wciąż, że turystyczne pociągi ciągnięte są przez lokomotywy parowe.

Niziutka Indianka w muzeum opowiada o swojej wiosce. Pokazuje gliniane garnki, których używa się do dziś. Podnosi do ust gigantyczną muszlę zwaną churro, dmucha w nią. Dobywa się donośny, niski dźwięk. Trzy sygnały oznaczają spotkanie mieszkańców. Więcej – niebezpieczeństwo. Jest też druga muszla, wydaje nieco inny ton. Ta przeznaczona jest tylko dla kobiet.

Na planszach w muzeum opisane są legendy związane z Nariz del Diablo. Jest niezwykle głośny, buchający parą i iskrami pociąg, który nocą wspina się po zygzaku torów, gdzie czeka na niego pasażer w czerwonym surducie, spod którego wystaje diabelski ogon. Jest opowieść o kozach, które blokowały torowisko, a gdy maszynista wyskoczył, by je rozpędzić, te zmieniły się w diabełki i uciekły, rechocząc złowieszczo.

Wielu ludzi nie ufało ambitnemu projektowi, nawet gdy stał się rzeczywistością. Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś nikt nie ma takich obaw, a Nariz del Diablo jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Lokomotywa francuskiej produkcji z 1992 roku z silnikiem diesla ciągnie drewniane wagony z powrotem do Alausí dużo szybciej niż w drugą stronę. W 2012 roku zmodernizowano trasę, by udostępnić ją dla turystów. Około trzydziestu dolarów za dwie i pół godziny wycieczki to wysoka cena. Nie tak wysoka jednak, jak koszt biletu z Quito do Guayaquil. Czterodniowa podróż luksusowym pociągiem może kosztować nawet ponad dwa i pół tysiąca dolarów.

Pociąg dojeżdża tylko do Alausí, małego miasteczka, któremu patronuje św. Piotr. Potężna figura świętego jest drugim najwyższym pomnikiem w Ekwadorze. Z Alausí do najbliższego dużego miasta Riobamba, rodzinnego miasta Alfonsa Quinza, są dwie godziny drogi autobusem, mimo że łączą je tory. A Indianie Nizag wracają do swojej wioski dwie godziny piechotą. Stacja Sibambe, z której można spojrzeć na tory budowane także przez Ernesta Malinowskiego, zamiera po godzinie trzynastej, kiedy odjeżdża ostatni pociąg z turystami.

Poszukuję informacji o ekwadorskim etapie życia Ernesta Malinowskiego. Za wszelkie informacje będę bardzo wdzięczny. Mój adres email: [email protected].

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” znajduje się na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze