Tolerancja – nie ma takiego słowa w Piśmie Świętym! Grzechu nie można akceptować / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Zachłysnęliśmy się namiastką wolności, która zawitała do nas po roku ’89. Tym, że możemy już wszystko, bo komuna się skończyła. A okazało się, że możemy jedynie oddać się swobodzie obyczajowej.

Jest za to słowo miłość, o czym przypomniał w swoim kazaniu ksiądz proboszcz małej nadmorskiej parafii. Miłość, która każe nam kochać bliźniego pomimo jego grzechu; z samej racji bycia dzieckiem bożym. To miłość każe nam iść do tego, który grzeszy, i zaoferować mu naszą pomoc w przezwyciężeniu grzechu. Nawet i najczęściej narażając się na wyśmianie i wyzwiska. Donośny śmiech i głośne wyzwiska, bo szatan – pan grzechu – jest hałaśliwy. Dla chrześcijanina nie ma i nie może być zgody na grzech. Dlatego chrześcijanin nie może być tolerancyjny. Nie może być tolerancyjny w sprawach dotyczących wiary, jeżeli miałoby to oznaczać akceptację dla grzechu, cudzego lub własnego.

W takim rozumieniu słowa Pan Jezus nie był tolerancyjny. Nie znajdziemy w Ewangeliach ani jednego przypadku, mogącego sugerować zgodę Chrystusa na inny model życia. Na odmienność bądź rozwiązłość seksualną. Na to, czego od nas, chrześcijan, domagają się wszelkiej maści zboczeńcy i ich poplecznicy.

W scenie z jawnogrzesznicą nasz Pan nie mówi przecież: idź i uważaj na siebie, żeby już nikt cię nie przyłapał. Mówi: idź i nie grzesz więcej!

Nie potępia jej, wykazując zarazem jej prześladowcom żądnym mordu, że nikt z nas, ludzi, nie jest bez grzechu. I to, że zła i grzechu nie da się zabić, jak często w ułomnym oglądzie rzeczywistości śmiemy uważać. Zło i grzech może być przezwyciężony jedynie ogromnym wysiłkiem własnym grzesznika i łaską bożą.

Z tego to powodu bardzo zmartwił mnie wpis aktora młodego pokolenia, Macieja Musiała: „Love is love” z okazji parady zboczeńców (czyli Równości wszystkich zboczeńców względem siebie), przy szatańskiej tęczy. Tego samego Macieja Musiała, który nie tak dawno manifestował swoją katolicką wiarę. A teraz zdobył się na zakrycie swojego młodzieńczego torsu – co za poświęcenie – koszulką z gejowską, szatańską tęczą i napisem „love”. I komentarz na Twitterze: love is love. A przecież to nieprawda. Seksualne wykorzystywanie innych dla zaspokojenia własnej żądzy nie ma nic wspólnego z miłością. Jest wręcz jej zaprzeczeniem. Bo miłość, jak naucza nas Pismo Święte, jest poświęceniem dla drugiego człowieka, aż do poświęcenia swojego życia w przypadku miłości doskonałej, absolutnej.

Jeżeli kochasz kogokolwiek z ludzi biorących udział w tej paradzie, Maćku Musiale, to idź do niego i zaproponuj mu zerwanie z grzechem. Nie utwierdzaj go w grzechu, bo w ten sposób sam grzeszysz!

Przywołałem tu Maćka Musiała tylko w charakterze głosu pokolenia, a nie żeby się znęcać. Sam mam dzieci odrobinę tylko starsze i niestety tak samo zagubione w swych ocenach. Dlatego współczując rodzicom Maćka, współczuję także sobie. Gdzieś musieliśmy popełnić błąd. I to koszmarny błąd. Zachłysnęliśmy się namiastką wolności, która zawitała do nas po roku ’89. Tym, że możemy już wszystko, bo komuna się skończyła. A okazało się, że możemy jedynie oddać się swobodzie obyczajowej. Takiej samej, jaką w roku 1918 wprowadzała w Rosji bolszewicka minister Aleksandra Kołłątaj. A teraz na dodatek ta „wolność” nadchodziła z Zachodu, wymarzonego Zachodu, do którego za wszelką cenę chcieliśmy dołączyć.

To my, rodzice, jesteśmy głównymi sprawcami popadnięcia naszych dzieci w tę nową herezję. Herezję, która wszystko relatywizuje, odrzuca bojaźń bożą i każe nam akceptować=tolerować grzeszne zboczenia. Niepostrzeżenie, indywidualnie, a po zsumowaniu – w liczbie 25 milionów dorosłych Polaków, zaakceptowaliśmy systemowe demoralizowanie naszych dzieci. Rzadkie przypadki dorosłych świadomych zagrożenia nie na wiele się zdały. Bo na dzieci największy wpływ, choć rodzicom inaczej się czasem wydaje, ma otoczenie rówieśników. Problem z akceptacją bądź odrzuceniem przez środowisko jest największym wyzwaniem każdego dorastającego człowieka.

Pozwoliliśmy zwyciężyć bolszewikom z ich wizją świata, człowieka i szczęścia. Pozwoliliśmy im zawłaszczyć pojęcia i codzienny język. Najpierw pozwoliliśmy oddzielić miłość od seksualności, a teraz pozwalamy nazywać miłością mechaniczną czynność seksualną. Już nie „kochamy kogoś”, ale „kochamy się”. A kochać się możemy z kimkolwiek, byle sprawił nam przyjemność. Co ja mówię, jaką przyjemność, niebo i raj – największe dobro, jakie może człowiek posiąść tu i teraz. Bo wieczności przecież nie ma, a jeżeli jest, to z definicji każdy zostanie zbawiony lub odrodzi się w nieskończonym procesie reinkarnacji.

Pozwoliliśmy też zawłaszczyć bolszewikom instytucje społeczne, które nie służą już dobremu dorastaniu naszych dzieci, ale je systemowo demoralizują. Utraciliśmy media, instytucje kultury, masową rozrywkę, modę. A teraz jeszcze próbuje się nam odebrać szkołę i zniszczyć Rodzinę i Kościół. I wydaje się, że jest to proces postępujący i nieuchronny.

Hej, Ludzie!, chrześcijanie wszelkich odłamów! A może byśmy trochę powalczyli, prawdziwie po chrześcijańsku? Zaczynając od usunięcia źdźbła z własnego oka, dla lepszego oglądu rzeczywistości?

Jan A. Kowalski

Atak na abp. Jędraszewskiego w stulecie poznańskiego I LO – „Marcinka” po zmanipulowaniu jego wypowiedzi przez TVN i GW

Przechodziłem obok grupki protestujących, którzy tworzyli żałosny spektakl. Kościół natomiast był wypełniony i brawa, jakie dostał abp Jędraszewski dowodziły, że ten protest był przeciwskuteczny.

Aleksandra Tabaczyńska

12 i 13 maja telewizja TVN oraz „Gazeta Wyborcza” przedstawiły materiał, który miał pokazać reakcję abpa Jędraszewskiego na film pt. Tylko nie mów nikomu Tomasza i Marka Sekielskich. Okazuje się, że zdanie „Z kłamstwa robi się dzisiaj element polityki wielkiej, a właściwie to jest bardzo mała i nędzna polityka” nie jest komentarzem do filmu, a odpowiedzią na zupełnie inne pytanie. Widać to w opublikowanym na stronie internetowej Archidiecezji Krakowskiej nagraniu. Nadanie innego znaczenia wypowiedzi jednemu z najważniejszych hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce jest niczym nieuprawnioną manipulacją. Ta zaś stała się przyczyną zorganizowania protestu przeciwko osobie arcybiskupa Marka Jędraszewskiego 18 maja, w stulecie znanego poznańskiego I Liceum Ogólnokształcącego, od nazwiska patrona, Karola Marcinkowskiego, zwanego powszechnie „Marcinkiem”.

Fot. J. Adamik, Biuro Prasowe Archidiecezji Krakowskiej

Absolwenci, a wśród nich ksiądz arcybiskup, zgromadzili się w kościele przy ul. Stolarskiej w Poznaniu, gdzie metropolita krakowski przewodniczył mszy św. z okazji jubileuszu szkoły. Przed budynkiem kościoła można było zobaczyć grupę osób, która „w imieniu absolwentów” wręcz szykanowała hierarchę. Protest ten odbił się pewnym echem w mediach, głównie wielkopolskich. Dlatego zapytałam znanych w środowisku poznańskim ludzi nauki i lekarzy, którzy są także absolwentami „Marcinka” o ich opinie i emocje, gdy idąc na mszę św., mijali obraźliwe dla arcybiskupa transparenty. A oto, co usłyszałam:

Prof. dr hab. inż. Roman Słowiński, członek rzeczywisty PAN, wiceprezes PAN, absolwent „Marcinka” z 1969 roku:

(…) Nie jest oczywiście prawdą, że to Abp Jędraszewski „wyraził chęć”, lecz Stowarzyszenie Absolwentów Marcinka zaprosiło go do odprawienia mszy św. jubileuszowej, uznając go za jednego ze swoich wybitnych absolwentów. Protest wobec tego zaproszenia był histeryczny i bezprecedensowy. Hasła protestantów przypominały hasła „czarnych parasolek” i niedawną retorykę redaktora „Liberté”. Znam Abpa Jędraszewskiego od 40 lat i śledzę jego wypowiedzi. Nie słyszałem, aby kiedykolwiek wyrażał się z pogardą o kimkolwiek, także inaczej myślącym. (…)

Prof. dr hab. Jan Węglarz, członek rzeczywisty PAN, kierownik Zakładu Badań Operacyjnych i Sztucznej Inteligencji w Instytucie Informatyki Politechniki Poznańskiej:

Idąc na jubileuszową mszę św. Marcinka z zażenowaniem przeczytałem dwa plakaty: „Jędraszewski – wstydzimy się za ciebie” i „Zły dotyk boli całe życie”.

Komentarz do pierwszego: to ja wstydzę się za Was, organizatorzy tej hucpy. (…) Komentarz do drugiego plakatu: taka sugestia jest karalna.

Na szczęście w kościele było już bardzo godnie i uroczyście. Doświadczyliśmy tej drugiej, lepszej rzeczywistości, reprezentowanej przez zdecydowaną większość naszych koleżanek i kolegów. Zakończenie: nadzieja!

Prof. dr hab. Marian Smoczkiewicz, chirurg:

W kościele zauważyłem kolegów o różnych poglądach politycznych. Eucharystia w intencji nauczycieli i całej społeczności szkolnej zgromadziła pełen kościół. Niestety ta informacja już nie przedostała się do mediów, a nielicznej grupie osób, która usiłowała zdyskredytować Arcybiskupa, przypisuje się reprezentowanie absolwentów. Dla mnie jest oczywiste, że ten protest został sztucznie dolepiony do obchodów stulecia szkoły. Nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, a próbował skłócić absolwentów, co się na szczęście nie udało.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ponure wysiłki wrogów wiary” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ponure wysiłki wrogów wiary” na s. 7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fizyczne ataki na księży i kościoły, obrażanie sakrum.Co się dzieje w Polsce? Marek Wojdyło:Nazywajmy to mową nienawiści

Przeżywamy kulminację uderzeń w wiarę i w wierzących katolików. W niedawnym czasie nożownik zaatakował księdza we Wrocławiu, a mężczyzna w Rypinie zaczął rąbać siekieą ołtarz podczas Mszy Świętej.

Atakujący ryzykują zatrzymania i procesy. Prowokatorzy planują scenariusze demonstracji i umieszczają w nich elementy sakrum.Wszystko to dzieje się w Polsce. Kilka lat temu mówiliśmy o dyskryminacjach w Europie. Dziś musimy mówić o takich wydarzeniach w naszym kraju. Nie spodziewaliśmy się tak spektakularnych ataków i zmasowanych dyskryminacji.

Gościem Koloseum był Marek Wojdyło (PKWP)

Wywiad z s. Marią Pakułą, franciszkanką misjonarką Maryi z Korei Południowej przeprowadził ks. dr Andrzej Paś.

Zapraszamy z tydzień, we wtorek o godzinie 20.

Uwaga: Od lipca audycja zmienia porę. Będzie odbywać się we wtroki o 19 na żywo.

Serdecznie zapraszamy!

Jest nas wielu, więc dajemy świadectwo prawdzie publicznie / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 60/2019

Nie pamiętam sytuacji, żeby po jakimkolwiek innym filmie episkopat wydawał specjalne oświadczenie. Czas pokaże, że ten list to była akcja na krótką metę, obliczona na dziś, a nie na jutro.

Jolanta Hajdasz

Popełniłam błąd i muszę za to, właśnie na wstępie, przeprosić wszystkich Czytelników „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Piszę ‘popełniłam’, ale to brak precyzji – powinno być ‘popełniam’, bo błąd dotyczy bieżącego numeru „Kuriera”, tego, który teraz trzymacie Państwo w rękach. O jaki błąd chodzi? Już wyjaśniam. To błąd dziennikarski. Nie rozpoznałam bowiem prawidłowo, co było najważniejszym wydarzeniem mijającego miesiąca w Poznaniu. Jak ćma do światła, mucha na lep, koń z klapkami na oczach pobiegłam za tym, co rzucało się w oczy od razu, czego nie dało się przeoczyć, ale co z perspektywy kolejnych, oddalających nas od wydarzeń dni wydaje się coraz bardziej błahe i sztuczne. Ten błąd to brak obszernej, pięknej, solidnej relacji z rozpoczęcia Nawiedzenia Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w naszej archidiecezji.

Pisałam o tym wcześniej i wiedziałam, że to ważne, a mimo to uległam złudzeniu, że temat pedofilii w Kościele jest ważniejszy. Że raptem wszyscy mamy dostrzec problem, który – jeśli ktoś go miał, to tak naprawdę było to wiadome wcześniej – i wbrew temu, co się głosi, nie był zamiatany pod dywan.

Informacja o tym, że producent filmu wypuścił już na rynek koszulki z tytułem głośnego filmu o pedofilii wśród tajnych współpracowników bezpieki w Kościele, o czym w tym „Kurierze” pisze obok Jan Martini, to wymowna, żenująca ilustracja intencji całego przedsięwzięcia.

Zamiast pisać o filmie Tylko nie mów nikomu, powinniśmy raczej pisać o tym, kto i jak chce zarobić na nieistniejącej pedofilii w kościele.

Do tego, by przysłonić medialne informacje o Nawiedzeniu, niechcący dołożył się też Kościół. Nie pamiętam sytuacji, żeby po jakimkolwiek innym filmie episkopat wydawał specjalne oświadczenie, a gdy tytuł dzieła, które będzie symbolem sprytnej i cynicznej propagandy naszych czasów usłyszałam podczas mszy św. w moim parafialnym kościele, zrobiło mi się przykro.

Lepszej przysługi autorom tej propagandowej akcji nie można było zrobić.

Każdy chodzący do kościoła katolik usłyszał i zrozumiał, jak wielka jest wina księży i jak my, katolicy, nie mamy argumentów, by się usprawiedliwić. Czas pokaże, że ten list to była akcja na krótką metę, niepotrzebna, bo obliczona na dziś, a nie na jutro. Kościół tak nie działa.

W Poznaniu doszło do tego jeszcze zamieszanie wokół 100-lecia powstania słynnego „Marcinka” – I Liceum Ogólnokształcącego im. K. Marcinkowskiego. Jego absolwentem jest abp Marek Jędraszewski i z jego obecności na tym jubileuszu zrobił się przekaz dnia. Dla chcących się przypodobać lewackiemu prezydentowi miasta była to dobra okazja do hucznej awantury w mediach, pod pretekstem zbyt radykalnych wypowiedzi metropolity krakowskiego. My też o tym piszemy, bo chcemy obronić przed zniesławieniem szczerze szanowanego i cenionego w Poznaniu kapłana, przyjaciela nas wszystkich – i „Kuriera WNET”, i Radia WNET, i Solidarności, i AKO – bo on jest przyjacielem tych, którzy starają się być uczciwi i walczyć o prawdę w życiu publicznym. Jest nas wielu, więc dajemy świadectwo o tym publicznie.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET””, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zgromadzenie na placu Wolności w Poznaniu na znak solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Syrii

Chrześcijaństwo jest najbardziej prześladowaną religią świata. Ataki na chrześcijan zdarzają się w różnych częściach świata kilka razy w miesiącu. Informacje o tym nie przebijają się do mediów.

Andrzej Karczmarczyk

Maronicki arcybiskup Damaszku Samir Nassar napisał do Stowarzyszenia Papieskiego Pomoc Kościołowi w Potrzebie list, w którym opisuje, jak ludzie w Syrii nieustannie cierpią. On sam jest świadkiem tych wydarzeń, żyjąc wśród bomb.

Fot. A. Karczmarczyk

Od odczytania tego listu rozpoczęło się wieczorne zgromadzenie na placu Wolności przy krzyżu ze zniczy ułożonym symbolicznie na znak solidarności z naszymi braćmi w wierze, którzy cierpią za wierność Bogu i Kościołowi.

Następnie prowadzący zgromadzenie przypomniał, że chrześcijaństwo jest najbardziej prześladowaną religią świata. Ataki na wyznawców Chrystusa zdarzają się kilka razy w miesiącu w różnych częściach świata. Dyskryminacja, pogarda i nienawiść wobec naszych braci w wierze są w wielu krajach na porządku dziennym, lecz informacje o tym nie przebijają się do mediów ani światowych, ani polskich… W dalszej części spotkania zostały przytoczone przykłady z obecnego roku napaści terrorystycznych na chrześcijan. Zgromadzenie zakończyło się wspólną modlitwą – koronką do Miłosierdzia Bożego.

Organizatorem zgromadzenia były: Poznań dla Życia i Chrześcijański Kongres Społeczny. Wśród uczestników dało się zauważyć liczną grupę z AKO i Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Solidarni z prześladowanymi chrześcijanami” znajduje się na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Solidarni z prześladowanymi chrześcijanami” na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demolowanie i odwrót cywilizacji chrześcijańskiej pod okiem Dobrej Zmiany? / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 59/2019

Fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnio, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Piotr Sutowicz

Widmo rewolucji

Dziwne rzeczy dzieją się w naszym kraju. Prezydent stolicy ogłasza jakąś tam kartę LGBTQ+ coś tam, z której mają wynikać daleko idące konsekwencje w prowadzeniu pracy wychowawczej w szkołach. Być może kwestię wypuszcza się w charakterze balonu próbnego, ale za chwilę… kto wie. Kościoły i miejsca kultu są bezczeszczone, pomniki burzone, a wszystko to pod okiem władzy, którą sprawuje partia rzekomo prawicowa.

Problem aborcji

Przed wyborami parlamentarnymi wielu wyborcom sprawa wydawała się prosta. Za aborcją była ówczesna władza uosobiona przez nieboszczkę, jak się wówczas wydawało, Platformę Obywatelską. To ona pod płaszczykiem zachowania konsensusu z dawnych lat nie poruszała tej sprawy. Pewnie jej zamysłem była liberalizacja ustawy, zdawała sobie ona jednak sprawę, że rzeczy należy robić powoli. Kolejnymi rozwiązaniami prawnymi ingerowano w rodzinę, liberalizowano przekaz medialny, odwoływano się do konieczności znalezienia sposobu na prawne i kulturowe funkcjonowanie osób o innych niż tradycyjne zapatrywaniach na kwestię moralności czy płci. Manifestacje organizowane pod tęczowymi sztandarami nie cieszyły się popularnością. Sympatia tzw. większości była raczej po przeciwnej stronie, choć wyłomy w obyczajowości stawały się coraz większe.

Po drugiej stronie znajdowała się obecna partia rządząca, która w różny, dyskretny sposób dawała do zrozumienia, że np. kwestia aborcji jest dla niej ważna. W głosowaniach nad projektami społecznymi dążącymi do ochrony życia poczętego PiS głosował, można rzec, „po katolicku”. Mało kto przypominał sobie, bądź może nikt nie chciał tego uczynić, że przed rokiem 2008 partia ta miała większość wystarczającą do zmiany prawa w tej kwestii, co przy dobrej woli ówczesnego prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego, mogłoby zaowocować zmianami. Można powiedzieć, że w kolejnej odsłonie historia powtórzyła się niestety w tej kwestii w całej swej okazałości, a właściwie sromocie.

PiS przez niemal cztery lata z ogromną stanowczością strzegł kwestii aborcji, nie oglądając się na głos katolików świeckich ani biskupów. Bardziej liczył się z opinią maszerujących w czarnych protestach niż z czymkolwiek innym.

W partii zaciekle atakowano tych, którzy głośniej lub ciszej apelowali o zajęcie się tą sprawą, a ludzi, którzy na bazie „antykompromisu” aborcyjnego chcieli iść do polityki, oskarżano o rozbijanie prawicy.

Czym jest prawicowość w wydaniu obecnej elity władzy? W tej, jak i w kilku innych sprawach wydaje się, że najprościej rzecz biorąc, mamy do czynienia z prawicowością post-sanacyjną. Obóz tzw. zjednoczonej prawicy jest przedwojennym BBWR, w którym mieszają się różne elementy, od lewicowych po narodowe, i bywają one używane zależnie od aktualnych potrzeb i trendów. Być może nawet nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z próbą syntezy dokonywanej w duchu interesu narodowego; niekoniecznie tak się jednak dzieje. Partia i jej zaplecze polityczno-medialne całą rzeczywistość zaczęło traktować instrumentalnie. Stopniowo owe instrumenty stały się celem samym w sobie. Krytyka opozycji realizowana była dla samej krytyki, czasami różne kwestie wrzucano do jednego wora. Wszyscy, którzy artykułują jakiekolwiek zdanie choćby nieco tylko odmienne od obowiązującej w danej chwili linii – są określani negatywnymi epitetami bez względu na to, czy mają rację, czy nie.

Dzieci nienarodzone padły ofiarą tej swoiście sytuacyjnej polityki, bo w końcu ich zdanie w najbliższych wyborach nie będzie się liczyło. Problem polega jednak na tym, że fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnimi czasy, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Kościół

Polacy opierali swoją tożsamość na katolicyzmie od dawna. Można się spierać, jeśli komuś na tym zależy, czy od tysiąca, czy od dwustu lat. Jak zauważył Dmowski, „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, lecz stanowi jej istotę”. Nie chodzi o to, by budować państwo wyznaniowe, bo niekatolik nie może być Polakiem. Chodzi o zwyczajne cywilizacyjne pryncypia postrzegane w kategoriach definicji cywilizacji łacińskiej wypracowanej przez Feliksa Konecznego. Warto przypomnieć, że nawet radykałowie z przedwojennego ONR walczący o Wielką Polskę, Katolickie Państwo Narodu Polskiego, mieli w swoich szeregach ludzi różnych wyznań, których z tego tytułu nie spotykał ostracyzm.

W jądrze katolicyzmu tkwi bowiem olbrzymi zasób tolerancji i akceptacji różnych przekonań, co wykazywał kilkaset lat temu na forum europejskim Paweł Włodkowic. Jednak elity kontynentu nie były wtedy ani nie są teraz gotowe na przyjęcie tej prawdy.

Oczywiście historia XX wieku na naszych ziemiach to w znacznych okresach dzieje prób wykorzenienia tej symbiozy narodu i religii. Jeśli chodzi o okres PRL, to dzięki niezwykłym przywódcom Kościoła udało się uchronić owo twarde katolickie jądro narodu, aczkolwiek w końcu minionego wieku było ono mocno nadwątlone. Warto postawić pytanie, czy w roku 1989 elity katolickie – świeckie i duchowne – zdawały sobie sprawę z tego, że prądy laicyzacyjne nie tylko nie zwolnią, lecz wręcz przeciwnie przyspieszą, a naciski na polską mentalność uderzą w kolejnych latach ze zdwojoną siłą.

W początku lat 90. wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością: religia wróciła do szkół, wydawnictwa katolickie mogły rozwinąć nieskrępowaną działalność, programy katolickie można było usłyszeć i zobaczyć na państwowych antenach, wreszcie diecezje mogły zakładać własne stacje radiowe. Być może pierwszym sygnałem, po którym można było rozpoznać, że coś w tym wszystkim jest nie tak, była medialna i polityczna niechęć do Radia Maryja, pierwszego katolickiego ośrodka opiniotwórczego, który zaczął realnie przełamywać monopol liberalnych mediów, a przy tym nie wpisywał się w politycznie poprawną narrację tamtego czasu. Trzeba przyznać, że część katolików nie połapała się w tym, że ataki na Radio wynikają z głębokiej niechęci lewicy i liberałów do konsekwentnego katolicyzmu, i w imię zachowania pewnego konsensusu albo milczała, albo przyłączała się do atakujących, uznając, że medium toruńskie psuje dobrą atmosferę i ładnie kształtujący się sojusz tronu i ołtarza. Czas nieubłaganie pokazywał, że mamy do czynienia z leninowską zasadą dwóch kroków w przód i jednego do tyłu, świetnie przetrenowaną w warunkach demokracji liberalnej zachodniej Europy w czasie, gdy my zajęci byliśmy realnym socjalizmem.

Kiedy przyszła refleksja, było już trochę za późno, a rynek medialny ukształtował się ostatecznie bez znacznego udziału katolików, którzy trwali na swoich pozycjach, póki co pozostawieni w spokoju. Polska czekała biernie na nadchodzące kolejne fale rewolucji.

Życie społeczne

Sytuacja ta nie oznacza, że Kościół nie zrobił nic, by zatrzymać nową falę rewolucji. Biskupi zabierali głos w sprawach społecznych, publicyści pisali o zagrożeniach, papież Polak przestrzegał. Być może zawinił tu brak jednolitego przekazu opartego na solidnym fundamencie katolickiej nauki społecznej, może brak lidera, który umiałby wszystkie jak najbardziej słuszne wypowiedzi i odruchy zamienić w skuteczny mur obronny, a może nic nie można było zrobić, bo przeciwnik, zaprawiony w bojach rewolucjonista, wiedział lepiej, jak należy postępować, a społeczeństwo stawało się coraz bardziej bierne. I to chyba jest kolejny klucz do sukcesu postępów rewolucji.

Apatia lat 90. i następnych wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze, miniony system ze swoimi obowiązkowymi formami przynależności do organizacji „społecznych” skutecznie obrzydził ludziom potrzebę zrzeszania się. Po drugie, społeczeństwo, które zachłysnęło się możliwościami konsumpcji, wydawało się niezainteresowane działalnością na rzecz dobra wspólnego. W tym względzie dało się „przekonać” autorytetom, tj. politykom, dziennikarzom, twórcom kultury, często o PRL-owskich korzeniach, że nie potrzeba być aktywnym, mając takie elity; one wszystko załatwią. Wystarczy zagłosować, oglądać telewizję i czytać gazetę, oczywiście najlepiej tę jedną jedyną; wszystko inne jest tylko dodatkiem do wolności, która zgodnie z paradygmatem Fukuyamy staje się fenomenalnym początkiem końca historii. Do tego należy dodać frustrację tej części społeczeństwa, która nie załapała się na beneficja płynące z konsumpcji i została przez propagandę potraktowana jako coś gorszego, również jako wyborcy.

W powszechnym przekazie wszystko jawiło się w miarę prosto: wszyscy chcemy jednego – postępów postępu, a ci inni, którzy nie głosują mainstreamowo, nie dorośli do demokracji.

W końcu wszystkie badania pokazywały, że Polska podzieliła się na tę wykształconą, z wielkich miast, i tę drugą, z mniejszych ośrodków. Taki świat był oczywisty i wytłumaczalny jak w marksistowskiej dialektyce. Jeżeli do tego dodamy osłabianie tkanki społecznej poprzez masowe wyjazdy, a właściwie exodus za chlebem „na Zachód”, popierany przez krajowe czynniki oficjalne, to rysuje nam się dość jasny obraz polskiej nędzy i rozpaczy. W tym wszystkim trwała nieustanna praca nad mentalnym i instytucjonalnym przebudowaniem Polski i Polaków w nową postać, tzn. w stronę likwidacji tożsamości narodowej.

Historia być może zatacza koło

W obecnym stuleciu sytuacja społeczna w kraju była już znacznie gorsza – laicyzm, co prawda, jeszcze ciągle nie ujawnił wszystkich swoich celów, ale stopniowo zajmował kolejne pozycje, zmieniał się język dyskursu, pojawiały się nowe paradygmaty, takie jak wartości demokratyczne czy europejskie; po kolei wrzucano nowe pojęcia i zagmatwane doktryny, za którymi czaiło się widmo komunizmu. Tak się bowiem jakoś złożyło, że w całej Europie, w tym również na gruncie polskim, doszło do recydywy komunizmu, tyle że w innej niż znana nam formie. Słynna doktryna marszu przez instytucje przyniosła znakomity dla lewicy efekt w postaci okupacji kulturowej kontynentu.

Twórcom Unii Europejskiej, którym się wydawało, że jednocząc kontynent, zabezpieczają go zarówno przed bratobójczą wojną, jak i bolszewickim najazdem, to, co nastąpiło w naszych czasach, nie śniło się w najgorszych koszmarach. Nowoczesny marksizm i wprowadzona w życie wypracowana przez niego odnowiona teoria walki klas przyniosły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat destrukcyjne efekty we wszystkich obszarach życia społecznego Zachodu, w tym w Kościele. Ten, rozbrojony z tradycyjnego nauczania, sprowadzony do narożnika, stał się czymś pośrednim pomiędzy instytucją charytatywną a klubem dyskusyjnym, przy czym dyskusje owe nie wykraczają poza z góry wyznaczone pozycje.

Europejczycy pozbawieni wyraźnego głosu osadzonego w Ewangelii, przestali wierzyć w Boga i stali się pacyfistami pozbawionymi woli wyrażania swoich przekonań. W ich miejsce głos zabrali fundamentaliści laiccy, którzy sprzymierzyli się ze wszystkimi siłami, które mogłyby przyczynić się do zniszczenia tkanki społecznej.

Dziś Europa leży w gruzach i na razie niewiele wskazuje na to, by w swym łacińskim wyrazie mogła się w dającej się przewidzieć przyszłości podnieść. Co do Polski, to do niedawna wydawało się części z nas, że mimo wszystko może uda się nam uniknąć tego losu. Piszący te słowa również był umiarkowanym, ale jednak optymistą. Rząd deklarujący opór w kwestii niekontrolowanego przypływu imigrantów, a do tego postulujący konieczność budowania wspólnoty państw środkowoeuropejskich stojących na podobnym stanowisku, był dowodem na to, że może Polakom się uda. Idea bloku „międzymorza” jako federacji przeciwników utraty tożsamości zdawała się atrakcyjna w kontekście narastającego kryzysu.

Niestety czas pokazał, że znakomita część tych postulatów była fasadą, która prowadzi nieuchronnie do maksymalnego uzależnienia polityki polskiej od Stanów Zjednoczonych oraz przyjęcia skrajnie proizraelskiego stanowiska w kwestii polityki bliskowschodniej, skłócającego nas z krajami, z którymi zawsze mieliśmy dobre stosunki, jak choćby Iran. Gdyby jeszcze nasze napięte relacje z krajami Unii Europejskiej powodowały zaniechanie szkodliwych importów kulturowych, to ta korzyść mogłaby być warta, jak to się mówi, świeczki, ale ten akurat produkt w żaden sposób nie został zatrzymany na naszych zachodnich granicach i poza deklaracjami werbalnymi, adresowanymi głównie do swoich, rząd w dziedzinie polityki kulturalnej, zmierzającej do umocnienia naszej tożsamości narodowej, nie za wiele zrobił. Szkoły, media i placówki kultury dalej są ośrodkami antypolskiej propagandy, do której ostatnio dołączył jeszcze jeden dziwny element.

Antysemityzm

Idea, by używać antysemityzmu jako broni w walce z przeciwnikiem politycznym, nie jest specjalnie nowa. W Polsce bywa odgrzebywana co jakiś czas. Ostatnie napięcia pokazują wszakże, że jej wykorzystanie kroczy dziwnymi ścieżkami. Kilka dni po, a właściwie równolegle z konferencją bliskowschodnią, która poczyniła Polsce wiele międzynarodowych i wewnętrznych szkód, wybuchła afera wywołana przez dwóch funkcjonariuszy rządu Izraela, w tym jego premiera. Oprócz tego, że miała ona Polaków upokorzyć i upodlić w oczach opinii międzynarodowej, innego dostrzegalnego celu zdawała się nie mieć. Być może jednak Izraelczycy chcieli pokazać polskim elitom politycznym miejsce w szeregu i przedstawić jasny komunikat, że jesteśmy, kim jesteśmy, czyli po prostu mordercami Żydów i święta ziemia nie powinna nas nosić.

Wypowiedzi polityków, którym w sukurs przyszli różnej maści nadworni profesorowie i dziennikarze, zdają się być mocnym ciosem wychowawczym odsyłającym w stronę pedagogiki wstydu. Być może niektórzy kreatorzy rzeczywistości doszli do wniosku, że mimo wszystko odradza się jakaś forma polskiej dumy osadzona w poczuciu bycia spadkobiercami wielkiej historii wielkiego narodu – tego, który za wolność gotów jest poświęcić bardzo wiele.

Jeżeli wszakże pojęcie wolności zwiąże się z antysemityzmem, który opisze się jako zjawisko obrzydliwe, niegodne ludzi cywilizowanych, to co zostanie z naszej wspólnoty? Zgraja troglodytów czyhających na choćby przypadkowego Żyda, na którego można zwrócić nienawiść wyssaną z mlekiem matki.

Nagonka antypolska miała bez wątpienia wywołać efekt zawstydzenia i pokazać, że nie mamy nic na swoją obronę. Rząd generalnie zachował się w tej kwestii zgodnie z oczekiwaniami, a marne i mało stanowcze deklaracje, że nie byliśmy i nie jesteśmy antysemitami, były lekko śmieszne i oprócz tego, że na odbiorcach nie zrobiły wrażenia, być może w świecie odebrane były jako choćby częściowe potwierdzenie zarzutów. Na pewno był to element mający w przyszłości uderzać w nasze poczucie wspólnoty.

LGBTQ – czyli zbiór niezrozumiałych znaków

Oczywiście, że w sensie symbolicznym powyższe literki są zrozumiałe. Większości społeczeństwa kojarzą się z przedstawicielami różnej maści odmienności seksualnych, którzy przez ich pryzmat patrzą na świat. Nie wdając się w szczegóły, popierające je zaplecza polityczne tak naprawdę w nosie mają jakieś tam prawa do czegoś. Chodzi po prostu o rozbijanie tradycyjnego modelu rodziny i społeczeństwa. Na pewno w tym wszystkim mamy do czynienia z mądrością etapu, którego celem jest jak najgłębsze przeoranie systemu wartości. Teoretycy kultury mogą próbować rozeznać, czy jest to element nowej świeckiej religii, czy coś innego. Co do jednego możemy mieć pewność: między tymi środowiskami i ich finansowo-medialno-politycznym zapleczem a chrześcijańskimi wartościami nie ma punktu stycznego. Nie chodzi tu o skłonności seksualne tego czy owego człowieka, lecz o cały model społeczny, a raczej antyspołeczny, który za uspołecznieniem owych skłonności się kryje.

Chyba z tej perspektywy należy też patrzeć na brutalne ataki kierowane od jakiegoś czasu na Kościół katolicki – ostatnią instytucję, a w tym kontekście wspólnotę, która w rzeczonej kwestii ma inne zdanie, do tego oparte na solidnych fundamentach. Skandal pedofilii i nadużyć moralnych mających miejsce wśród duchowieństwa to jedno, a społeczne skutki, jakie próbuje się tej kwestii nadać, to coś zupełnie innego.

Napaści, często o charakterze terrorystycznym, bezczeszczenia miejsc kultu, obraźliwe napisy, cały aparat tzw. mowy nienawiści – z jednej strony mają przeszkodzić Kościołowi w rzeczywistym rozwiązaniu swych wewnętrznych problemów, z drugiej – spacyfikować jego możliwości zabierania głosu poprzez uczynienie go niewiarygodnym.

Po trzecie wreszcie, być może jest to też preludium do tego, co od zawsze bywało cechami rewolucji – fizycznych ataków na ludzi i instytucje kościelne.

Niestety, prawda w sferze publicznej sama się nie obroni, co też jest cechą czasów i rządów rewolucyjnych. W końcu w każdym totalitaryzmie najważniejsze było zniszczenie przeciwnika, a nie udowodnienie mu, że nie ma racji.

Kontrrewolucja

Czy zmiany mentalne można powstrzymać? W rzeczywistości społecznej wszystko może się zdarzyć. Pytanie tylko, kiedy taki odwrót nastąpi. Droga oddolnej rewolucji, swoisty chrześcijański marsz przez instytucje zajmie wiele lat. Do tego potrzebne jest jakieś życzliwe, a przynajmniej obojętne otoczenie polityczne. Czy obecna władza zechce i będzie miała szansę pełnić taką rolę, wydaje się być kluczowym w tym względzie pytaniem. Osobiście jestem co do tego dosyć sceptyczny. Oprócz ryzyka wrzucenia kartki wyborczej to niewiele kosztuje. Z drugiej strony, wciąż można tworzyć alternatywne rozwiązania polityczne, oby skuteczne. W polityce bowiem nie ma nic gorszego, jak mieć rację i przegrać z kretesem.

Inna sytuacja będzie prowadzić do ciężkich, być może katakumbowych czasów, w których jedno stanie się pewne – nie będzie jak szukać kompromisów między ewangelicznym przesłaniem wiary, kulturą katolicką i tożsamością narodową a otaczającą nas rzeczywistością społeczno-prawno-polityczną.

Na razie jeszcze wciąż można wykrzesywać siły sprzeciwu przeciwko zbyt silnym naciskom światopoglądowym. Być może w tej kwestii trzeba się mocniej jednoczyć, nie zostawiać na polu walki pojedynczych grup i jednostek.

Potrzebne jest wspólne działanie wszystkich ludzi dobrej woli, niegodzących się na postępy postępu w dotychczasowym kształcie, a więc jednak instytucji i autorytetów.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” na s. 11 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przez cały maj rozbrzmiewają melodie pieśni maryjnych z Sanktuarium Matki Bożej Janowskiej/Vincent Lambert będzie żył

Rok 2019 rekordowy pod względem prześladowania chrześcijan/Reportaż o Janowskich Majówkach granych przez orkiestrę przez cały maj o 6 rano. Tradycja w Janowie Lubelskim trwa nieprzerwanie od 120 lat

Grupa kilkunastu osób gra (głównie na instrumentach dętych) na cześć Maryi w mieście Janów Lubelski. Tradycja trwa nieprzerwanie od 120 lat, choć były też przeszkody. W czasach komuny władze próbowały zakłócić granie, które wtedy rozpoczynało się o godzinie 5. Wtedy godzinę zmieniono na 6., żeby nie można było posądzić muzyków o zakłócanie ciszy nocnej. Niektórych muzyków milicja zamknęła w areszcie. Wywiadów udzielili nam: Aleksander Krzos (kapelmistrz), Krzysztof Kalita i Stanisław Powęska (bęben). Grają młodsi, bardzo młodzi i starsi janowiacy i mieszkańcy innych miejscowości Powiadtu Janowskiego.

Ks dr Andrzej Paś w swoim felietonie uzsadnia, dlaczego z powodu zamachów na chrześcijan (w tylko czterech pierwszych miesiącach tego roku) można uzanć rok 2019 rokiem najbardziej internsywnych prześladowań chrześcijan.

Zbigniew Stefanik mówi o trudnej sprawie Vincenta Lamberta, który od wczoraj miał czekać na śmierć z powodu odłączenia go od aparatury z żywieniem kroplówkowym. Europejski Trybunał Praw Człowieka zdecydował, że można to zrobić, jednak wczoraj (w poniedziałek) nastąpił nagły obrót sprawy. Sąd apelacyjny w Paryżu postanowił o dalszym utrzymywaniu go przy życiu przez kolejne pół roku. Dalszego życia tego mężczyzny, który wegetuje, ale samodzielnie oddycha chcą jego rodzice i brat. Żona chce, aby podtrzymywanie go przy życiu (od siedmiu lat) już się zakończył.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji Koloseum:

PKWP zaprasza do Misji na Szewskiej (Poznań, Szewska 18)

22 maja, godz. 17:00Film „Ignacy Loyola”, reż. Paolo Dy

Spotkanie zaczniemy prelekcją na temat duchowości ignacjańskiej, którą wygłosi superior poznańskich jezuitów, o. Dariusz Michalski SJ

Film „Ignacy Loyola” to doskonale opowiedziana historia dramatycznych i przełomowych momentów życia Ignacego Loyoli. Twórcy wykreowali trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty opowieść o nadzwyczajnej przemianie wewnętrznej człowieka, idealnie oddając istotę „ignacjańskiego ducha”.

Brutalny żołnierz, kobieciarz, którego całe życie kręciło się wokół bogactw, sławy i władzy, podejmuje walkę na śmierć i życie ze swoimi wewnętrznymi demonami. Musi zmierzyć się z depresją, myślami samobójczymi, wstrętem do samego siebie i miłosierdzia dla innych, wreszcie przejść proces o herezję przed inkwizycją, by ostatecznie, wygrywając bitwę, stać się jedną z najważniejszych postaci w historii Kościoła.

Poetyka filmu, przesłanie, walory artystyczne, muzyka, kolor w połączeniu ze znakomitą grą aktorską głównego bohatera trafiają prosto do duszy widza i nie pozwalają mu zbyć seansu wzruszeniem ramion.

Film obejrzymy dzięki współpracy z Dom Wydawniczy Rafael.

Również na Szwską zapraszamy również

w środę 29 maja o godz. 18:00 (wyjątkowo – inna godzina) na spotkanie pt. „Wśród Pigmejów, opowieść o codziennym życiu wioski Monasao”. Gościem spotkania będzie Krzysztof Antkowiak, świecki misjonarz Stowarzyszenia Misji Afrykańskich pracującym w Monasao w Republice Środkowoafrykańskiej w okresie VIII 2017 – V 2018.

Monasao to niewielka wioska założona na skraju dżungli dla Pigmejów – społeczności prowadzącej cały czas koczowniczy tryb życia, zajmującej się łowiectwem i zbieractwem. Pomimo, że Monasao znajduje się kilkanaście godzin jazdy samochodem terenowym od większych miast, to niestety cywilizacja upomina się o te dziewicze tereny. Rozrastający się Park Narodowy ogranicza Pigmejom możliwość polowań, które były dla nich głównym źródłem zdobywania pożywienia. Działająca w pobliżu korporacja wycinająca drzewa oraz powolny napływ innych ludów afrykańskich, stanowią kolejne zagrożenia dla przetrwania tej bezbronnej społeczności. Na prośbę Pigmejów katoliccy misjonarze założyli dla nich wioskę, rozpoczęli naukę uprawy roli, założyli niewielką przychodnię oraz szkołę podstawową. Na spotkaniu Krzysztof opowie o codziennym życiu w wiosce oraz o swojej pracy z dziećmi i młodzieżą.

Prorocza dedykacja prymasa Augusta Hlonda na odnalezionym w archiwum zakonnym obrazku z podobizną św. Andrzeja Boboli

„Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski, powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Czy to wyraz prywatnego przekonanie Prymasa, czy słowa samego Andrzeja Boboli?

Katarzyna Purska USJK

Niebo chodzi po ziemi. Polscy święci na 100-lecie odzyskania niepodległości. Andrzej Bobola

Kilka miesięcy temu w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach natknęłam się na intrygującą fotografię. Widniał na niej duży, wielkości kartki z zeszytu, wizerunek św. Andrzeja Boboli, a pod nim ktoś dokleił pożółkły pasek papieru z odręcznym wpisem ks. Prymasa Augusta Hlonda: „Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Zainteresował mnie bardzo ten obrazek i wpis pod nim. Tak zaczęły się moje poszukiwania, które zrodziły szereg odkryć i wiele pytań.

Odnaleziony w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli i autografem prymasa Augusta Hlonda | Źródło: Archiwum Generalne SS Urszulanek

Dedykacja ks. kardynała Augusta Hlonda

Najpierw było to pytanie o pochodzenie obrazka i okoliczności, w których ks. Prymas wpisał swoją dedykację. Wkrótce dowiedziałam się, że fotografia św. Andrzeja Boboli była własnością ks. Jana Ziei – legendarnego duszpasterza i dawnego kapelana sióstr urszulanek z Mołodowa na Polesiu. Treść i pochodzenie dedykacji pozostała dla mnie jednak wciąż nieodkrytą tajemnicą. Ksiądz Prymas zmarł po wojnie, w roku 1948. Kanonizacja św. Andrzeja odbyła się w 1938 r., a więc wpis ks. Kardynała musiał pochodzić z tego właśnie okresu.

Sługa Boży kardynał Hlond pisze : „Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski”. Św. Andrzej został zaliczony w poczet polskich patronów, jako tzw. drugorzędny patron (obok głównych patronów: Matki Bożej Królowej Polski, św. bpa Stanisława Szczepanowskiego i św. bpa Wojciecha), dopiero w 2002 r. Z pewnością ks. Kardynał nosił się z takim zamiarem, lecz jego realizacji stanął na przeszkodzie wybuch II wojny światowej. Kolejne słowa z dedykacji brzmią prorocko: „powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Interesujące, czy są one wyrazem osobistego przekonania Prymasa Polski, czy też może pochodzą od samego Andrzeja Boboli?

Po zakończeniu II wojny światowej, w okresie panującego stalinizmu, nic nie wskazywało na to, że nasz naród zbliża się do szczęścia i wielkości. Podobnie zresztą jak i wcześniej, kiedy Polska stanęła w obliczu zbliżającej się wojny. Tymczasem ks. Prymas pisze to zdanie nie w formie życzenia, lecz w mocy swego autorytetu, jako stanowczą zapowiedź.

Ksiądz kardynał August Hlond ogromnie cenił sobie obecność sióstr urszulanek szarych w archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej, którą objął w 1926 roku. Z pewnością bliski jego sercu był charyzmat Zgromadzenia – opieka nad dziećmi i młodzieżą. Wiadomo też, że był pod wrażeniem osobowości Założycielki – Matki Urszuli Ledóchowskiej. Obdarzał szacunkiem również całą rodzinę Ledóchowskich, a zwłaszcza stryja Matki Urszuli – kardynała Mieczysława Ledóchowskiego, którego znał osobiście jeszcze z czasów rzymskich. Jemu też przypadł zaszczyt sprowadzenia do Polski w 1927 roku i złożenia w katedrze poznańskiej ciała bohaterskiego Pasterza. Prymas gorąco popierał działalność na Kresach Wschodnich – zwłaszcza na Wołyniu i Polesiu – Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego. W odezwie, którą wydał w 1938 roku z okazji kanonizacji św. Andrzeja Boboli napisał:

Bez sprzeniewierzenia się swojej misji dziejowej, nie możemy uchylić się od zadania, które nam Opatrzność wyznaczyła i nie możemy odstępować ich cudzoziemcom. To powołanie nasze, nasz polski obowiązek. Za wzorem św. Andrzeja Boboli powinniśmy pracę dla jedności Kościoła poprzeć walnie, szczerze, bez lęku, bez pogłębienia nieporozumień obrządkowych, bez spychania tego wielkiego zagadnienia na tory współzawodnictwo o prestiż i wpływy.

Na ten apel o uchrystusowienie i podjęcie działania na rzecz jedności chrześcijan urszulanki odpowiedziały już wcześniej, gdyż osiedliły się w Bereźnem na Wołyniu w roku 1928, a nieco później – na Polesiu w Równem (1932), Horodcu (1933), Iłosku (1935), Kobryniu (1936), Mołodowie (1937), a potem w Krasnoleskach, Ostrowie, Horodyszczu i w Janowie (1938).

Na Polesiu siostry prowadziły życie skrajnie ubogie, dzieląc warunki życia z miejscową ludnością. Matka pragnęła, aby poprzez heroiczne ubóstwo realizowały miłość do Boga i bliźniego. W Mołodowie – majątku ziemskim, który otrzymały w darze, zamieszkały w przystosowanym do tego celu kurniku. Właśnie do tego ubogiego domu, przybył ks. Kardynał Prymas, aby poprowadzić rekolekcje dla miejscowej inteligencji i ziemian, które sam osobiście przeżył głęboko, o czym pisał potem w liście do pp. Skirmunttów, dawnych właścicieli Mołodowa.

Korzenie rodu Ledóchowskich

Podobno Matka Urszula czuła wielki sentyment do Polesia. Często odwiedzała tamtejsze domy zakonne. Czyżby w tym sentymencie kryła się nie do końca uświadomiona pamięć serca do miejsc związanych z losem jej odległych przodków?

Protoplasta Rodu – rycerz Halka – pochodził z Rusi Czerwonej i był poddanym księcia Włodzimierza Wielkiego. Jako poseł Wielkiego Księcia został wysłany do Konstantynopola, skąd przywiózł na Ruś nową, chrześcijańską wiarę. W zasłudze za męstwo w jej obronie przed pogaństwem, Książę nadał mu herb Saława (Szaława), co oznacza „sława”. Jego potomkowie za bohaterską walkę w obronie ojczyzny otrzymali od króla polskiego, Kazimierza Wielkiego, majątek Ledóchów – dobra położone na Wołyniu.

Gałąź, z której wywodziła się rodzina św. Urszuli, zamieszkała na ziemi sandomierskiej. Jako wnuczka bohaterskiego generała z powstania listopadowego, który po jego upadku musiał wraz z rodziną opuścić Polskę, urodziła się 17.04.1865 roku na obczyźnie, w Loosdorf niedaleko Wiednia. Była córką szwajcarskiej hrabiny, Józefiny Salis-Zizers i dlatego w domu rodzinnym mówiła po niemiecku. Od swego ojca Antoniego, gorącego patrioty, nauczyła się kochać Polskę, jej historię i kulturę. Z domu rodzinnego wyniosła też przywiązanie do Kościoła katolickiego i posłuszeństwo papieżowi. Bezapelacyjnie czuła się Polką i katoliczką. Mówiła o sobie, że jej patriotyzm jest „zbyt gorący” i choć nie ma znaczenia „w jakim pułku człowiek służy Bogu”, gdyż Bóg kocha wszystkie narody, „to się na nic to nie zda, bo nie stanę się przez to chłodniejsza”. Patriotyzm nigdy nie kolidował w niej z wiernością Kościołowi katolickiemu. Tę zasadę stawiania Boga przed narodem przekazała swoim siostrom. Jej bratanica i urszulanka szara, s. Józefa Ledóchowska, napisała:

Siostry nie jechały na Polesie jako przedstawicielki polskiej racji stanu, ale jako misjonarki Kościoła powszechnego, których zadaniem jest czynić dobrze braciom, służyć im z miłością i poświęceniem, dźwigać z niedoli, a własnym przykładem ukazywać piękno nauki Chrystusowej.

Polesie jako teren misyjny

Kiedy urszulanki objęły placówkę w Mołodowie na Polesiu, w całej okolicy katolicy stanowili zaledwie 5%, reszta zaś ludności była prawosławna. Wspominał ks. Jan Zieja: Matka Ledóchowska w rozmowie z miejscowym księdzem, kapelanem i katechetą, wyraziła swą wolę, by siostry nie uprawiały jakiegoś nawracania poszczególnych prawosławnych na religię katolicką. Zalecała siostrom pełnienie dzieł miłosierdzia (opieka nad chorymi, ubogimi, dziećmi) prowadzenie rzetelnej, bezinteresownej, nie tendencyjnej pracy oświatowej i wychowawczej wśród młodzieży bez względu na wyznanie, czy poczucie narodowe. Siostry miały dawać przykład życia w miłości do wszystkich ludzi. Matka była przekonana, że tylko ta droga prowadzi do zjednoczenia prawosławnych i katolików w jednej owczarni Chrystusowej (Autograf, AGUsjk).

Jak wynika ze wspomnień sióstr i samej Matki Urszuli, pod względem religijnym Poleszucy – tak katolicy jak i prawosławni – byli bardzo mało uświadomieni. Wiara mieszała się u nich z gusłami i czarami, a kościół w niedzielę i święta świecił pustkami. Przyczyną był m.in. utrudniony dostęp do praktyk religijnych i zaniedbanie katechizacji. „Dziecko z dalszych wniosek, przystępujące do sakramentów świętych, nigdy jeszcze nie było w kościele, nie ma najmniejszego pojęcia, po co teraz przyjechało, dobrze, jeśli umie się przeżegnać” – można przeczytać w sprawozdaniu z domu w Janowie Poleskim za rok 1938/39.

Na tle katolików nie lepiej prezentowali się prawosławni. Uderzała ich obojętność religijna i lekceważenie obowiązków wiary. Co prawda gremialnie przybywali do cerkwi na większe uroczystości, ale zjeżdżali się po to, by skorzystać z targu odbywającego się przy tej okazji na rynku miasteczka. W przemówieniu radiowym wygłoszonym w marcu 1938 r. św. Urszula tak opisywała życie mieszkańców Polesia: Lud poleski potrzebuje opieki, bo jak dotąd, jest jeszcze mocno zaniedbany. Nie mówię tu o miastach i miasteczkach, ale o wsiach oddalonych od kościoła parafialnego, od stacji kolejowej, do których jedzie się poleskimi drogami 10–20 km. Do doktora daleko, do kościoła daleko, do stacji daleko!…

Rząd II RP próbował zmienić ten obraz, ale stopień zaniedbania, zacofania i ciemnoty był zbyt głęboki. Był to efekt długiej, celowo prowadzonej polityki carskiej. Dodatkowym problemem był narastająca wrogość podsycana przez licznie pojawiających się na tych terenach emisariuszy komunistycznych, którzy głosili hasła wyzwolenia spod władzy panów. W tej sytuacji biskup Łoziński, ordynariusz diecezji pińskiej, stworzył projekt rocznych kursów dla katechetek misjonarek. Tak zaczęła się praca sióstr urszulanek na Polesiu.

Niepokoje na Polesiu w XVII wieku

Cofnijmy się teraz w czasie o 300 lat, do XVII w., w którym prowadził swoją działalność misjonarską św. Andrzej Bobola. Jaki był kontekst historyczno-społeczny jego pracy duszpasterskiej? Warunki, sposób życia i religijność ówczesnych mieszkańców Polesia niewiele różniły się od tego, co opisywała Matka Urszula i pracujące tam urszulanki. Sytuacja polityczna była natomiast zdecydowanie bardziej złożona i napięta. Wiele wydarzeń, które się wówczas rozegrały, przypomina te z czasów tzw. rzezi wołyńskiej. Tak jak wówczas, Rzeczpospolita w XVII w. była terenem zaciętych walk. Od północy toczyła się wojna o panowanie w basenie Morza Bałtyckiego, a na wschodzie w latach 1648–1654 trwało powstanie kozackie pod wodzą Bohdana Chmielnickiego. Powstanie wybuchło pod hasłem ograniczenia samowoli „królewiąt” – magnatów kresowych. Co prawda hetman Chmielnicki deklarował wierność królowi polskiemu, ale miał ambicje polityczne. Planował utworzenie własnego państwa. Naturalnie w tę rewoltę kozacką włączyła się Rosja i car Aleksy Michajłowicz, którego zabiegi dyplomatyczne skłoniły hetmana do poddania się jego władzy i zawarcia z Rosją ugody w Perejesławiu.

Był to dla Ukrainy czas straszliwego zamętu. Agresja pułków Chmielnickiego kierowała się głównie przeciw „panom” (szlachcie polskiej, a czasem ruskiej, lecz spolonizowanej) i Żydom. Daleko bardziej posunięta, bo nieokiełznana, była agresja tzw. czerni kozackiej, która okrutnie mordowała i rabowała nie tylko „Lachów”, ale także swoich. W roku 1654 wybuchła wojna rosyjsko-polska. Car Aleksy, powołując się na ugodę perejasławską, zaapelował do prawosławnych i unitów, aby „garnęli się pod jego opiekę”, i ruszył na Rzeczpospolitą.

Gdy w 1652 r. ojciec Andrzej Bobola rozpoczynał w okolicach Pińska swoją posługę kapłańską, dni hetmana Chmielnickiego były już policzone. Mimo to morze okrucieństwa wciąż rozlewało się z Ukrainy na położone na północ ziemie Polesia.

Wojna ta początkowo nie miała charakteru religijnego, aż do momentu apelu patriarchy jerozolimskiego. Zaczęło się „riezanie” katolickich księży i unitów, którzy od czasów unii brzeskiej w 1596 r. byli szczególnie znienawidzeni przez prawosławnych.

Życie i męczeństwo św. Andrzeja Boboli

Ojciec Andrzej Bobola podjął działalność misyjną na Polesiu jako dojrzały wiekiem mężczyzna. Urodził się – jak sam podawał – w 1591 r. w Małopolsce. Rodzina Bobolów należała do średniozamożnej szlachty. Wywodziła się ze Śląska, ale za karę zmuszona była opuścić tę ziemię i sprzedać swoje rodowe Bobolice. Stare dokumenty mówią, że członkowie rodziny Bobolów zostali ukarani za „łotrostwo”, czyli za napadanie na podróżnych na drogach publicznych. Osiadła na Wołyniu rodzina Bobolów nie cieszyła się w następnych wiekach dobrą sławą, mimo że niektórzy z jej członków zasłużyli się dla dobra Rzeczpospolitej, a wszyscy byli zawsze wierni Kościołowi katolickiemu. Dziadek św. Andrzeja osiedlił się na ziemi sandomierskiej i wybudował dwór w Strachocinie, niedaleko Sanoka. Przyszły Męczennik urodził się tam i został ochrzczony w miejscowej parafii. Przypomniał o tym on sam długo po swojej śmierci, ukazując się kolejnym proboszczom parafii aż do 1987 r., kiedy to zwrócił się do ówczesnego proboszcza, ks. Józefa Niżnika, w słowach: „Jestem Andrzej Bobola, zacznijcie mnie czcić w Strachocinie”. Posłuszny poleceniu św. Andrzeja, ks. Niżnik zorganizował w Strachocinie miejsce kultu.

Jak wynika z zachowanych dokumentów, Andrzej Bobola odziedziczył po swoich przodkach popędliwość i porywczy charakter. Kształcił się w Kolegium Jezuickim w Braniewie. Pięcioletni pobyt w Braniewie w latach 1606–1611 niewiele przyczynił się do utemperowania nieokiełznanego temperamentu ucznia. Mimo to, w roku 1611 rozpoczął nowicjat w zakonie jezuitów. Studia filozoficzne, a potem teologiczne odbywał na uniwersytecie w Wilnie. Pomimo dużych zdolności, nie zdał decydującego egzaminu i nie mógł uzyskać tytułu magistra. Wiemy z dokumentów, że przełożeni wahali się przed dopuszczeniem go do złożenia uroczystej profesji czterech ślubów zakonnych: czystości, ubóstwa, posłuszeństwa oraz posłuszeństwa papieżowi co do misji. Ostatecznie stało się to dopiero w 1630 r. W 1622 r., zgonie z Konstytucjami Zakonu, otrzymał święcenia kapłańskie. Odtąd o. Andrzej Bobola – bardzo gorliwy, choć „trudny współbrat”, był wielokrotnie przenoszony na kolejne placówki.

W latach 1624–1626, kiedy przebywał w Wilnie, wybuchła epidemia dżumy, podczas której niósł heroiczną pomoc chorym i umierającym. Był to dla niego czas decydującej przemiany. Stał się wówczas człowiekiem pokornym i wyciszonym wewnętrznie. Do końca życia pozostał wierny ludziom biednym, cierpiącym i opuszczonym.

Podobno jako nauczyciel i katecheta nie bardzo się sprawdzał, ale w nadzwyczajny sposób docierał do serc i umysłów prostych i ubogich mieszkańców Polesia. Odwiedzał ich wsie i miasteczka, zachodził do wiejskich chałup. Nauczał katechizmu i zasad moralnych, udzielał sakramentów, prowadził do Kościoła katolickiego. Wkrótce zasłynął jako „Apostoł Pińszczyzny”, a prawosławni pogardliwie nazywali go „duszochwatem”, czyli „łowcą dusz”. Owocność jego posługi misyjnej wywoływała coraz większą nienawiść wśród prawosławnych duchownych i Kozaków. Kozacy zaczęli wręcz polować na niego.

Gdy dotarła do uszu św. Andrzeja wieść, że wrogowie znają miejsce jego pobytu, zadecydował, że z majątku Peredyle, położonego niedaleko Janowa, przeniesie się gdzie indziej. W tym celu ruszył na wozie w kierunku Janowa. W drodze dopadła go wataha Kozaków. Woźnica zbiegł, a on spokojnie stanął i czekał na swoich oprawców, którzy najpierw zaczęli go nakłaniać, aby porzucił wiarę katolicką, a kiedy im odmówił, skrępowanego powrozami powlekli za koniem aż do Janowa. Tam na rynku przywiązali do słupa i bili po twarzy, potem nahajami po całym ciele. Gdy nie tylko nie wyparł się wiary, ale wzywał ich do nawrócenia na prawdziwą wiarę katolicką, rozwścieczeni zawlekli go do miejscowej rzeźni, rozciągnęli na stole rzeźniczym, dopuszczając się coraz większego okrucieństwa.

Na głowie wycięli mu tonsurę, na plecach – ornat, odcięli palce u rąk, wyłupili oko, odcięli nos i język, naśmiewając się przy tym z niego. W końcu cięciem szabli zakończono jego życie. Było to 16.05.1657 roku.

Trumna z jego umęczonym, lecz zachowanym od rozkładu ciałem została odnaleziona po 45 latach od śmierci dzięki nadzwyczajnej interwencji samego św. Andrzeja. W 1702 r. ukazał się on rektorowi kolegium pińskiego – o. Marcinowi Godebskiemu. Zażądał od niego odnalezienia jego zwłok, wskazał miejsce, gdzie należy ich szukać i złożył obietnicę, że otoczy swoją opieką Kolegium wraz z całą ziemią pińską. Stało się tak, jak obiecał.

Patronat i kanonizacja św. Andrzeja Boboli

W roku 1819 ukazał się znanemu ze sceptycyzmu dominikaninowi, o. Alojzemu Korzeniewskiemu, któremu zapowiedział, że po wielkiej wojnie, która nadejdzie, Polska odzyska niepodległość, on sam zaś, Andrzej Bobola, zostanie jej głównym patronem i obrońcą. W roku 1920, kiedy na Polskę ruszyła nawała sowiecka, w katedrze warszawskiej rozpoczęła się nowenna o wstawiennictwo błogosławionego już wówczas Andrzeja (od 1853 r.). W ostatnim dniu nowenny rozegrała się zwycięska Bitwa Warszawska.

Po kasacie zakonu jezuitów ciało Andrzeja Boboli zostało złożone w podziemiach klasztoru podominikańskiego w Połocku.

Po rewolucji październikowej dotarli tam bolszewicy, którzy zabrali ciało Męczennika i umieścili je jako rekwizyt w muzeum ateizmu w Moskwie. Miało ośmieszać katolicki zabobon, ale nieoczekiwanie dla komunistów, stało się celem pielgrzymek i przyczyną nawróceń, także prawosławnych.

Wobec tego bolszewicy przenieśli je do magazynów. Zostało stamtąd wydobyte dzięki zabiegom dyplomacji watykańskiej. Okolicznością, która sprzyjała pozytywnemu załatwieniu tej sprawy, był głód, który zapanował na Ukrainie w latach 1922–1924. W zamian za pomoc żywnościową z Watykanu, sam Lenin wyraził zgodę na wydanie Rzymowi ciała o. Andrzeja. Był rok 1923. Relikwie odbyły długą wędrówkę z Moskwy przez Odessę i Konstantynopol do Rzymu. Trasa pośmiertnej pielgrzymki relikwii Świętego miała wymiar zaiste symboliczny. Moskwa – „Trzeci Rzym” – zbezcześciła ciało Świętego, potem obojętnie przyjął je Konstantynopol („Drugi Rzym”) i wreszcie Rzym – „siedziba Piotra” – wyniósł o. Andrzeja do chwały ołtarzy jako świętego Kościoła katolickiego. Jak gdyby odwrócony kierunek historycznego podziału Kościoła…

Uroczystej kanonizacji Andrzeja Boboli dokonał w Rzymie papież Pius XI, 17.04.1938 roku. W czerwcu 1938 r. obyła się translacja relikwii Męczennika przez Kraków do Warszawy. Podobno była to najpotężniejsza manifestacja wiary w dwudziestoleciu międzywojennym. Święta Urszula uczestniczyła w uroczystościach zarówno w Rzymie, jak i w Krakowie. Z pewnością był tam również obecny kardynał August Hlond. Czy już wówczas narodził się w sercu św. Urszuli pomysł stworzenia w Janowie – miejscu śmierci o. Andrzeja Boboli – ośrodka Jego kultu? W odezwie, którą zredagowała 1.03.1939 r., możemy odczytać, że „zwrócono się do niej z prośbą”. Ciekawe, od kogo pochodziła ta prośba, skoro Święta natychmiast i z zapałem przystąpiła do dzieła. W ostatnim roku życia wielokrotnie z przejęciem opowiadała siostrom o projektowanym domu pielgrzyma i pięknym kościele. Pragnęła, by cała Polska przybywała do tego miejsca modlić się o zjednoczenie chrześcijan (por. s. Józefa Ledóchowska, „Życie i działalność”). Projekt budowy wykonany w pniewskim Biurze Architektów był gotowy w maju 1939 r. Niestety 29.05.1939 Matka Urszula zmarła. Pozostał Jej niezrealizowany testament.

Przesłanie dla Polski

W napisanym przez siebie artykule określiła rolę, jaką powinien odgrywać w naszej ojczyźnie św. Andrzej Bobola: Ukazuje się on swojemu narodowi – pisała – jako prorok, zwiastun wielkości tego kraju, który był, jest i będzie przedmurzem chrześcijaństwa, filarem Kościoła świętego. Nie pogrążajmy się w materializmie, który jest bożyszczem naszego wieku. Nie wszyscy powołani jesteśmy do bohaterstwa męczeństwa, ale wszyscy powołani jesteśmy do bohaterstwa świętości (MUL, Jesteś nieśmiertelna Ojczyzno ukochana, Polsko moja, Warszawa-Pniewy 1989, s. 77–78). Spróbujmy teraz porównać jej wypowiedź z tym, co napisał ks. Prymas August Hlond: Wielkim wskazaniem świętego Andrzeja jest nasze posłannictwo religijne i kulturalne na Kresach Wschodnich. (…) To powołanie nasze, nasz polski obowiązek.

Jakie przesłanie płynie stąd dla Polaków w 100-lecie odzyskania niepodległości? Aby je właściwie odczytać, trzeba wsłuchać się w Magisterium Kościoła.

Papież Pius XII w 1957 r., z okazji 300-lecia męczeńskiej śmierci św. Andrzeja, opublikował encyklikę jemu poświęconą, pt. „Invicti athlete Christi”, w której wskazywał na szczególną rolę, jaką Bóg przeznaczył Polsce, i określał ją mianem „przedmurza chrześcijaństwa”. Zwrócił się też specjalnie do Polaków z przesłaniem, aby jak św. Andrzej byli ludźmi niezwyciężonej wiary. „Zachowajmy ją i brońmy z całą mocą” – napisał Pius XII.

Natomiast Św. Jan Paweł II 29.05.1988 r. zwrócił się w przemówieniu do wiernych: Bóg pozwolił w. Andrzejowi stać się znakiem, znakiem nie tylko spraw przeszłych, ale także spraw, na które czekamy, do których się przygotowujemy, znakiem nie tylko tego, co dzieliło i dzieli, a dzieliło aż do śmierci męczeńskiej, ale także tego, co ma połączyć. Kościół w uroczystość św. Andrzeja Boboli modli się właśnie o to zjednoczenie chrześcijan, ażeby „byli jedno jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie”.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Niebo chodzi po ziemi” znajduje się na s. 7 i 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Niebo chodzi po ziemi” na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. prof. Dariusz Oko: Ludzie, którzy tak się zachowują potrzebują jakiejś terapii (…) Myślę, że potrzebują psychologów

Ks. prof. Dariusz Oko ostatnio był na Ukrainie, gdzie uczestniczył w wydarzeniu, na którym miał wykład dotyczący neomarksistowskiej ideologii LGBT+.

Podczas pobytu u naszego sąsiada miał miejsce również wykład Leszka Jażdżewskiego, redaktora naczelnego „Liberté!”, który w ostrych słowach zaatakował Kościół katolicki za swoje nauczanie (w jego mniemaniu niezgodne z naukami Chrystusa czy papieża Franciszka). Nasz gość Poranka WNET nader krytycznie odnosi się do słów liberalnego dziennikarza:

Widać, że on nienawidzi Kościoła. To wulkan nienawiści. Nienawidzi Kościoła tak, jak niektórzy nienawidzili Żydów. […] Wielki sygnał ostrzeżenia dla społeczeństwa, że teraz już nie są między nami, jak bardzo trzeba się przed nimi bronić.

Oprócz wystąpienia Jażdżewskiego ks. prof. Oko komentuje sprawę profanacji wizerunku obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w Płocku. Wówczas w nocy z 26 na 27 kwietnia na ścianach kościoła parafii św. Maksymiliana Marii Kolbego pojawiły się kopie wspomnianego obrazu, na których Maryja miała tęczową aureolę zamiast złotej:

Lewacy sami sobie zaprzeczają, bo mówiąc o nienawiści, sami są wulkanami nienawiści (…) Ludzie, którzy tak się zachowują potrzebują jakiejś terapii (…) Myślę, że potrzebują psychologów. Bo nazywanie milionów ludzi „świniami” na forum publicznym (przed milionami widzów i słuchaczy) to przestępstwo… to coś niesłychanego. Taki język nienawiści jest przyczyną największych zbrodni.

Oznajmia i podkreśla, że wszelkie systemy totalitarne rozpoczynały się od ataków słownych, a później przeinaczały się w zbrodnicze czyny, za których sprawą strumieniami z ludzkich ciał brodziła krew:

Trzeba zauważyć, że taki język nienawiści nieraz jest w największych systemach totalitarnych, zanim przystąpiono do masowych ludobójstw, to najpierw odbiera wszelką godność człowiekowi. To przecież też Niemcy nazywali Żydów wszami, robactwem.

Posłuchaj całej audycji już teraz!


K.T. / A. Kowarzyk

Wójcik [euroislam.pl]: Służby Sri Lanki mogły wiedzieć wcześniej o planowanych zamachach [VIDEO]

Jan Wójcik o sytuacji polityczno-religijnej na Sri Lance, gdzie w niedzielę doszło do serii zamachów terrorystycznych na tle wyznaniowym.

Jan Wójcik, Prezes Stowarzyszenia Europa Przyszłości, porównuje ostatnie zamachy do tych, które miały miejsce w Bombaju:

Te zamachy przypominają zamachy w Bombaju […] były po prostu zamachami skoordynowanymi na wiele miejsc, to rzadko zdarza się w państwie islamskim. No możemy tutaj mówić jedynie o Paryżu z 2015 roku. Jedna z ostatnich postawionych hipotez jest taka, że to jest zamach po prostu w odwecie za atak na Chris Church, dlatego dokonał zamachu na chrześcijan w trakcie mszy Wielkanocnej.

Rozmówca Poranka WNET powiedział także, dlaczego akurat Sri Lanka była celem ataku:

Państwo Islamskie, dżihadyści, po upadku w Syrii, szukają nowych terenów, gdzie mogli by rozwinąć swoje działania i wzniecić konflikt, bo mogą tutaj liczyć na przykład na ostre reakcje tłumu podpuszczonego przez buddyjskich nacjonalistów. […] Sri Lanka jest to kraj zdominowany przez buddystów – 70% mieszkańców tego kraju wyznaje buddyzm, prawie 13% to hinduiści, 10% stanowią muzułmanie i  7,5% chrześcijanie.

Wójcik wspomniał również o napiętej sytuacji politycznej na Sri Lance, gdzie dwie największe partie szykują się do tegorocznych wyborów prezydenckich, idąc niejako „łeb w łeb”. Opowiada także o niewydolnym działaniu służb, które o zamachu mogły wiedzieć wcześniej:

W styczniu 2019 roku znaleziono w odległym rejonie Sri Lanki coś, co nazwano obozem, gdzie znaleziono materiały wybuchowe. Zaleziono również miejsce, gdzie szkolono zradykalizowane dzieci. Te materiały wybuchowe musiały być dostarczone z zewnątrz, natomiast służby wierzyły, że to nie służy zamachu na praktykujących, tylko tak jak wcześniej, wysadzeniu jakiś buddyjskich zabytków itd.

Słuchaj całej wypowiedzi już teraz!


A. Kowarzyk