W stulecie I powstania śląskiego, które zostało zapoczątkowane przejściem przez rzekę Piotrówkę z Piotrowic do Gołkowic

Nie obyło się bez podziałów w rodzinach: teren pogranicza to jak grusza rosnąca na granicy. Zrzuca owoce w obie strony. Więc żona występowała przeciwko mężowi, syn przeciw ojcu, brat przeciw siostrze.

Bogusław Kniszka

Przed skrętem w prowadzącą do granicy z Czechami (w Piotrovicach) ulicę Celną i przejechaniem przez rzekę Piotrówkę, po prawej stronie, naprzeciw drewnianego kościółka pod wezwaniem św. Anny znajduje się ulica Powstańców Śląskich. U jej końca, w miejscu nieistniejącego pałacu, stoi dom, którego mieszkańcy posiadają replikę obrazu tego pałacu. Możemy więc oczami wyobraźni zobaczyć noc z 16 na 17 sierpnia 1919 roku, z nacierającymi na pałac powstańcami, jak i stacjonujących w nim i broniących go żołnierzy Grenzschutzu.

A może usłyszymy wybuch odpalonej na polach pobliskiego Skrbeńska miny, która miała dać sygnał do rozpoczęcia powstania w powiecie pszczyńskim, rybnickim i raciborskim. (…)

Po opanowaniu pałacu w Gołkowicach powstańcy dotarli do dworca w Godowie, gdzie jednak nie doszło do walk. W tym czasie teren potyczek opuścił Maksymilian Iksal, który wszczął powstanie. Udał się – co teraz wyjaśnia nam historia, rehabilitując go, bo był oskarżany o samowolę i rokosz – szukać pomocy u władz polskich. Niestety bez skutku.

Walkę o Godów stoczono później, kiedy dowództwo przejęli Jan Wyglenda i Józef Witczak. Doszło do niej na wzgórzu przy budynku nieistniejącej już stacji dworca kolejowego w Godowie. Jak opowiadali świadkowie, gdy doszło do szturmu, pagórek jakby się podniósł do góry, gdy z okopów powstali ukryci w nich żołnierze Reichswehry.

Bitwa ta okazała się dla powstańców zwycięska. Wściekli za tę porażkę Niemcy pojmali pięciu mieszkańców-powstańców i rozstrzelali ich przy tym dworcu kolejowym.

W tym miejscu znajduje się upamiętniający to wydarzenie obelisk. O walkach świadczą też groby Niemców na cmentarzu ewangelickim na Maruszach (obecnie część Wodzisławia Ślaskiego). Składając kwiaty, modląc się i myśląc u stóp tego obelisku, jak i grobów na Maruszach, czytamy: rozstrzelany, lat siedemnaście, żołnierz, lat osiemnaście… Obydwaj mieli życie przed sobą… Może jeszcze parę dni wcześniej na wiejskiej zabawie ze sobą rozmawiali, umawiali się z dziewczynami, tańczyli i marzyli… Także z zemsty za tę klęskę Niemcy przeszli granicę i napadli na szkołę w Piotrowicach, gdzie kwaterowali uchodźcy i uprowadzili czterdziestu jeńców. Inne źródło mówi o kilku zabitych uchodźcach i piętnastu wziętych do niewoli.

W odwecie powstańcy w liczbie – jak podaje źródło – ośmiuset ludzi uderzyli na folwark w Gorzyczkach w gminie Gorzyce (trzeba, zjeżdżając z autostrady pojechać w przeciwległą stronę, w kierunku pałacu, gdzie mieści się Dom Dziecka, a gdzie w krótkich czasach jego świetności przebywał śląski magnat cynkowy Karol Godula, a folwarkiem zarządzał jego ojciec Józef Godula), gdzie stacjonował silny oddział Grenzschutzu. Pomimo liczebnej przewagi, przy braku broni powstańcy odstąpili. (…)

Z różnych innych opowiadań, wspomnień, można wyłowić prawdziwe lub obrosłe w legendę opowiadania: a to o powstańczych skrytkach na broń w frydrychowskim lesie, to jakichś bunkrach na byłej kopalni „Fryderyk”, gdzie ponoć magazynowano broń.

A co i mnie dotyka – mój starzyk, Jan Kniszka, po tym, jak ktoś doniósł Niemcom, że w domu Kolebaczów ukryta jest broń, w ciągu godziny miał ją przewieźć do siebie: ponad sto karabinów, w tym trzy maszynowe, i setki kilogramów amunicji, mając do dyspozycji krowy, zwykły wóz z kołami wbijającymi się w piaszczystą drogę i lichą stodółkę, gdzie ledwo słomę i siano mieścił…

Słyszałem, jak opowiadano o walkach powstańców z Grenzschutzem w zabudowaniach byłej kopalni „Fryderyk” i o innych potyczkach pierwszego powstania na terenie naszej obecnej gminy … Ale legendy żyją i mają prawo żyć własnym życiem. Świadczą o zainteresowaniu tematem i pamięci przeszłych wydarzeń.

Cały artykuł Bogusława Kniszki pt. „Trochę prawdy, trochę legendy…” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Bogusława Kniszki pt. „Trochę prawdy, trochę legendy…” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Muzeum II Wojny Światowej: pacyfizm bez państw i granic. Nie ma na to miejsca w zbiorowej wyobraźni Polaków

Zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy przecież ma imię, język, kulturę, uczucia.

Henryk Krzyżanowski

Gorączka przedwyborcza i niemądra konfrontacyjna polityka gdańskiego samorządu nie sprzyjają poważnej rozmowie o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Mimo to, wobec 80 rocznicy Września, warto zastanowić się, czy obecny kształt muzeum odpowiada znaczeniu tej wojny w zbiorowej świadomości Polaków.

To, co piszę, jest opinią zwykłego zwiedzającego, który nie widział Muzeum przed zmianami w ekspozycji wprowadzonymi przez nowe kierownictwo. Zmianami przez jednych chwalonymi, przez innych gwałtownie krytykowanymi. Stały się one nawet przedmiotem kuriozalnej skargi sądowej – gdyby przyjąć punkt widzenia autorów pierwszej wersji Muzeum, nie mogłoby ono podlegać żadnym zmianom bez ich zgody. A przecież nie jest ono dziełem sztuki, jest instytucją państwa polskiego, oprócz zwykłych zadań wystawienniczych realizującą ważne cele polityki historycznej. Czyż zatem domaganie się, by zastygło w swoim pierwotnym, „autorskim” kształcie, nie jest nieporozumieniem?

Po pierwszej wizycie byłoby niemądre czepianie się szczegółów. Ale ocenić założenie ogólne można. Wychodząc z Muzeum po kilku godzinach zwiedzania, miałem wrażenie, że zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Czyli w skrócie przede wszystkim pacyfizm bez państw i granic.

No tak, ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy ma przecież imię i nazwisko, rodziców, dziadków, może mieć dzieci; ma język i kulturę, uczucia sympatii i antypatii… no, to wszystko, co ma żywy człowiek. Wielu ma religię, każdy ma pragnienie wolności, dla wielu silniejsze od instynktów kierujących codzienną egzystencją. Ma wreszcie poczucie przynależności do większej wspólnoty, które w warunkach skrajnych może przeważyć nawet nad instynktem samozachowawczym. Zatem próba opowiedzenia II wojny światowej z perspektywy nieistniejącego everymana ma w sobie coś nieludzkiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii.

Gdyby Polacy w swojej masie byli takimi tworami wyłącznie biologicznymi, nie znaleźliby w sobie siły, by stawić opór dwóm sprzymierzonym przeciw nim potęgom. Gdyby Niemcy nie czuli upokorzenia traktatem wersalskim i nienawiści do tych, którzy odebrali im Posen czy Bromberg, nie ulegliby tak łatwo i tak masowo demagogii nazistów.

To nie jest chyba przypadek, że jest to bodaj pierwsze muzeum, gdzie próbowano znaleźć wspólny mianownik dla losu ludzi po obu stronach frontu. Nie wydaje się jednak, by dla takiego sposobu mówienia o II wojnie światowej było miejsce w zbiorowej wyobraźni Polaków. Trauma Września i wszystkiego, co było dalej, jest ciągle jeszcze zbyt świeża.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego zostanie poświęcona 20 września 2019 roku w Poznaniu

Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego, gdzie znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców Poznańskiego, obraz Matki Boskiej Katyńskiej oraz Tablica Wołyńska.

Stowarzyszenie „Katyń” Poznań

ma zaszczyt zaprosić na uroczystość obchodów 80. rocznicy wydania rozkazu utworzenia pierwszych obozów dla polskich oficerów, żołnierzy i policjantów przez władze ZSRR.

Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego w Poznaniu

20 września 2019 roku o godzinie 12.00

W kaplicy znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców województwa poznańskiego – ofiar ludobójstwa katyńskiego, na której jest 1939 imion i nazwisk pomordowanych, obraz Matki Boskiej Katyńskiej trzymającej w swych dłoniach przestrzeloną głowę oficera oraz Tablica Wołyńska, poświęcona ludobójstwu dokonanemu na mieszkańcach Kresów Wschodnich i II Rzeczpospolitej Polskiej.

O godz. 12.00 zostanie poświęcona płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego. Następnie będzie sprawowana Msza Święta pod przewodnictwem metropolity poznańskiego abp. Stanisława Gądeckiego, w intencji pomordowanych w czasie II wojny światowej. Bezpośrednio po Eucharystii nastąpi składanie kwiatów.

Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wrzesień 1939. Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 63/2019

Stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ podczas agresji Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji.

Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła

Wojciech Pokora

Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna:

– Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem.

Chwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.

Pogranicze w ogniu

Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”.

To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu.

Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu.

Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego.

18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca:

„Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00.

Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspomnianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack – Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108).

O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.

Termopile Wschodu

Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie.

Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier.

Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom.

Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew.

Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz…”.

Leonidas, Raginis… Bołbott

Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy.

W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanisław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II.

Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin.

Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.

Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari.

Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.

Mistyfikacja i propaganda

11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner.

26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane.

Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi.

Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego.

Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17 września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty.

A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków.

W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”.

Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”.

Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą.

Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prezesa Kaczyńskiego obietnice przedwyborcze: konkretne i fantasmagorie / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

W latach 2000–2019 koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie. Filozofia wyprzedzania zysków obciążeniami nie zachęci Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchnie za granicę kolejne miliony.

Tyle się psów nawieszałem na naszej minister od małych i średnich przedsiębiorców Jadwidze Emilewicz, ubliżając jej od biurw nawet, że aż mi głupio teraz. Dlaczego? Bo miała odwagę przyznać, że trochę szalona zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego (na konwencji w Lublinie) skokowego podnoszenia płacy minimalnej do 4000 zł brutto w roku 2024 właśnie taka jest. Co powiedziała? To, że propozycja Prezesa „to bardzo duży skok i bardzo trudna sytuacja przede wszystkim dla małych przedsiębiorców”.

Dzięki! Pani Minister, sam bym tego lepiej dyplomatycznie nie ujął. I dziękuję też za przypomnienie, że Polska nie jest jeszcze niczyją dyktaturą (nawet Jarosława Kaczyńskiego [!]) i takie zmiany muszą być  najpierw przedyskutowane w Radzie Dialogu Społecznego. Pani Jadwigo, przepraszam!

Teraz zajmijmy się na serio ostatnimi propozycjami prezesa. Oczywiście – jak każe filozofia – są trzy 🙂

1/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie minimalna pensja pracownicza.
2/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie tym samym haracz płacony przez przedsiębiorcę państwu od każdego zatrudnionego pracownika. Do budżetu i do ZUS.
3/ Jest rzeczą oczywistą, że zwiększając koszt prowadzenia biznesu dla małych, średnich i dużych przedsiębiorców polskich, Państwo Polskie (!) zmniejszy konkurencyjność wszystkich polskich firm w stosunku do firm zagranicznych.

Ponieważ punkty 1. i 2. są oczywiste i nie wymagają większego objaśniania, zajmijmy się punktem 3., najbardziej obecnie zakłamanym. Podaje się często, czasem w dobrej wierze, że koszty pracy w Polsce są nadal dużo niższe niż na Zachodzie. Zatem wyjaśnijmy to nieporozumienie. Oczywiście, koszty pracy w Polsce są dużo niższe niż na rozwiniętym gospodarczo Zachodzie – dla Zachodu. Dla wielkich zagranicznych korporacji. Czterokrotnie niższe od kosztów pracy w ich państwach. Ale dla polskich przedsiębiorców takie liczenie jest co najmniej nie na miejscu. Dlaczego? Bo gospodarka niemiecka jest ośmiokrotnie mocniejsza od polskiej? Tak odpowiedzielibyśmy pytaniem nastolatków i odpowiedzielibyśmy prawidłowo.

Porównywanie kosztów pracy kwotowo, w przeliczeniu polskich złotówek na euro, jest zatem absurdalne. I nabierze sensu w przypadku takiego nasycenia kapitałem metra kwadratowego naszego kraju, jaki jest na Zachodzie. Zanim taki stan osiągniemy, mam nadzieję przed upływem 50 lat, jedynym kryterium, jakie możemy stosować, jest kryterium procentowe.

Bo jak polscy pracownicy minimalni zarabiają czterokrotnie mniej od zachodnich, to polscy przedsiębiorcy również. Zatem kryterium procentowe stosunku kosztów pracy do samego wynagrodzenia pracownika (na rękę) jest jedynie miarodajne. Może być prorozwojowe = zaczynamy gonić Zachód lub antyrozwojowe = nasz dystans się zwiększa.

Już o tym pisałem w tekstach „Skoro tak pięknie Polska się rozwija, to dlaczego przedsiębiorcy płaczą”, zatem przypomnę. W ciągu 20 lat mojej działalności gospodarczej, od roku 2000 do 2019, koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie, licząc w dolarach amerykańskich – walucie rozliczeniowej całej globalnej gospodarki. Przy czym dodatkowy haracz płacony państwu od każdego zatrudnionego wyniósł prawie 60% wzrostu wynagrodzenia podstawowego. Stąd te entuzjastyczne podwyżki minimalnego wynagrodzenia, jakie serwuje nam rząd. Podawałem też, że stosując angielskie stawki, płaciłbym od każdego pracownika średnio 80 zł ubezpieczenia miesięcznie, a nie 950. A sam pracownik zyskałby 500 zł do pensji netto.

Jeżeli nie zmienimy filozofii wyprzedzania obciążeniami potencjalnych zysków, to nie tylko nie zachęcimy Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchniemy za granicę kolejne miliony. Tak potencjalnych lub byłych pracowników, jak i potencjalnych lub upadłych przedsiębiorców. Próba takiej budowy zamożności i dobrobytu państwa jest próbą budowy naszego pięknego domu, od dachu zaczynając.

Na koniec fantasmagorie. Powołanie się prezesa Kaczyńskiego na autorytet prezesa NBP Adama Glapińskiego, któremu polski przedsiębiorca w latach 90. kojarzył się jedynie z czarnymi mokasynami i białymi skarpetkami frotté, jest co najmniej nierozważne.

Wyliczenie tego ostatniego, że przedsiębiorcy polscy w żaden sposób nie ucierpią na podniesieniu płacy minimalnej, może być swoistym pocałunkiem Almanzora. Czy Jarosław Kaczyński nie pamięta już, jak go publicznie zbeształ parę miesięcy temu? Tak tylko pytam.

Ale żeby tylko Adam Glapiński. Sam premier Morawiecki zapewnił, że odebranie polskim przedsiębiorcom kolejnych pieniędzy, zwiększenie kosztów ich funkcjonowania, zostanie zrekompensowane podniesieniem ryczałtu dla firm z obecnych 300 tysięcy euro obrotu rocznie do 1 miliona. Jak absurdalna jest to myśl, wyjaśnię na przykładzie małej firmy produkcyjnej osiągającej przychód roczny (= obrót) w wysokości 1 miliona złotych.

Niech zarabia rocznie 300 tysięcy złotych przed opodatkowaniem – w sam raz dla małej firmy. (Wybaczcie Bracia Przedsiębiorcy, tłumaczę innym.) Przy tak wysokiej zyskowności wybór formy opodatkowania jest neutralny. Bo 19% podatku liniowego wyniesie 57 000 zł, a 5,5% podatku ryczałtowego równa się 55 000 złotych. Gra niewarta świeczki. Pamiętając, że w przypadku ryczałtu nie odliczymy żadnej straty, jaka może nam się przytrafić w ciągu roku. Dlatego, według moich prywatnych wyliczeń, dopiero zyskowność w wysokości 40, a najlepiej 50%, uzasadnia wybór podatku ryczałtowego – pokażcie mi taki biznes, chętnie zainwestuję 🙂

Podsumujmy zatem. Poszerzamy możliwość rozliczania się podatkiem ryczałtowym, jednocześnie zwiększając o średnio 10% rocznie koszt (pensje + haracz dla SP i ZUS) uzyskania przychodu, czyli obniżając zyskowność potencjalnego ryczałtowca.

Kiedyś, w czasach wrogiej komuny, w naszej „małej” „Niepodległości” prowadziłem rubrykę: „W oparach absurdu”. Światłe przemyślenia Premiera miałyby tam swoje stałe miejsce.

Jan A. Kowalski

P.S. A Jarosławowi Kaczyńskiemu, naszemu umiłowanemu przywódcy, jakiś zaufany doradca niech wreszcie wytłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak „na koniec roku 2019 lub 2023”, bo wszelkie zmiany stawek następują dopiero od stycznia roku następnego.

Nawet w Polsce wciąż są osoby, które bronią „prawd” III Rzeszy / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” nr 63/2019

Wiceprezydent Gdańska ośmielił się twierdzić, że II wojna światowa wybuchła, bo Polak wypowiedział złe słowo… Czyżby uwiarygadniał niemiecką prowokację w Gliwicach w przededniu wybuchu wojny?

Jadwiga Chmielowska

We wrześniu kwitną wrzosy. 80 lat temu wybuchła wojna. Sowieci z Niemcami zawarli pakt, który umożliwił Niemcom napaść 1 września na Polskę. Silny polski opór sprawił, że Hitler błagał swego przyjaciela Stalina, by wkroczył jak najszybciej; obawiał się rozpoczęcia działań zbrojnych na froncie zachodnim. Zgodnie z układem, Francja i Anglia miały najpóźniej 18 września uderzyć z zachodu na III Rzeszę. 17 września, czyli dzień przed tym terminem, Rosja Sowiecka napadła na walczącą Polskę bez wypowiedzenia wojny. Zachodni sojusznicy nie czuli się zobowiązani do rozpoczęcia działań wojennych, gdyż jak niektórzy z nich twierdzili, układ z Polską dotyczył tylko konfliktu z Niemcami.

Niemieckie i rosyjskie sojusznicze wojska okupacyjne padły sobie bratersko w ramiona. Zaczęła się eksterminacja polskiej inteligencji. Listy proskrypcyjne na Śląsku i Pomorzu były zawczasu przygotowane przez mniejszość niemiecką stanowiącą hitlerowską V kolumnę.

Na ziemiach zagarniętych przez Rosję Sowiecką wskazywaniem Polaków do rozstrzelania lub wywózki zajmowała się część mniejszości narodowych (Żydzi, Ukraińcy i Białorusini).

Goebbels upowszechnił twierdzenie „Kłamstwo wypowiedziane raz pozostaje kłamstwem, ale kłamstwo wypowiedziane tysiąc razy staje się prawdą”. Potwierdza je fakt, że wciąż są osoby, które bronią „prawd” III Rzeszy. Nawet w Polsce wiceprezydent Gdańska ośmielił się twierdzić, że II wojna światowa wybuchła, bo Polak wypowiedział złe słowo… Czyżby uwiarygadniał niemiecką prowokację w Gliwicach w przededniu wybuchu wojny? Na szczęście przez awarię nadajnika Radiostacji Gliwickiej informacja nie poszła w świat, była słyszana tylko w najbliższej okolicy.

O dziwo, nikt w Gdańsku nie zareagował, gdy ten sam wiceprezydent wziął udział składaniu hołdu Kaszubom, polskim mieszkańcom Gdańska, spędzonym w pierwszych dniach września 1939 r. do Viktoriaschule, miejsca koncentracji przed wywózką do obozu w Stutthofie i innych miejsc zagłady. Personel polskiego konsulatu, dyplomatów wydalono do neutralnych państw bałtyckich, a zwykłych pracowników-Polaków, obywateli Wolnego Miasta Gdańska, wyrzucono z mieszkań, później wysiedlono do Generalnej Guberni.

Nieznajomość historii sprawia, że przyjezdni mieszkający od lat na Kaszubach i Śląsku nie rozumieją rdzennych mieszkańców. Ci z kolei są nieufni wobec obcych i trudno się im dziwić, mają za sobą doświadczenie wielu pokoleń. Za wierność Polsce płacili, a jak nastał PRL, znowu ich tępiono. Historii po 1945 r. uczono z podręczników matki Michnika. Nic dziwnego, że dziś wierni uczniowie Goebbelsa wierzą w kłamstwa powtórzone 1000 razy.

Całkiem podobnie jak Niemcy i Sowieci postępują dzisiejsi Rosjanie. Putin kłamie i szerzy swoją propagandę. Wielu to kupuje. Nawet w Polsce nie brakuje idiotów wierzących, że Putin i Rosja obronią wiarę chrześcijańską i uchronią nas przed zgnilizną moralną Zachodu. Tymczasem Rosja realizuje plan Lenina: zanieść rosyjskie porządki aż do Lizbony. Wielu ogłupionych propagandą geostrategów i ekonomistów zerka na Chiny, licząc na ścisłą współpracę z nimi.

Przywódca Hongkongu Carrie Lam ogłosiła, że rząd formalnie wycofa skandaliczny projekt ekstradycji do Chin. Miliony mieszkańców uczestniczyły w wielomiesięcznych protestach. Zwolennicy demokracji oświadczyli, że będą nadal żądać utrzymania demokratycznych reguł pozostawionych przez Brytyjczyków i nie godzą się na chińską dyktaturę. Ze zdziwieniem odnotowałam promowanie się Huaweia na tegorocznym Forum w Krynicy.

Cały urlop spędziłam na Kaszubach, krążąc po różnych miejscowościach. Gdańsk oczekuje cuchnącego prezentu od Warszawy.

W Białogórze mikołajek nadmorski, o którym pisałam przed laty, ma się dobrze; kieruje się prawami natury, a nie ideologią, zwłaszcza LBGT.

O micie jedności narodu przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej rodzice mają łatwiej niż w Polsce. W Stanach – państwie pełnej demokracji – gdzie raz zwyciężają demokraci, a innym razem republikanie, prawie nie ma mieszanych małżeństw. Zwolennik republikanów żeni się z republikanką, a młoda demokratka szuka kandydata na męża tylko wśród zwolenników Partii Demokratycznej. Dlatego amerykańskie rodziny w pełni mogą cieszyć się ze zwycięstwa swojego kandydata lub wspólnie pocieszać w przypadku przegranej. I żyć w nadziei do kolejnych wyborów.

A u nas? Moja córka na przykład, nie pytając o zgodę swojego ojca, wyszła za mąż za klasycznego leminga, syna lemingów. Sympatycznych, dobrze ułożonych i w pełni kulturalnych przedstawicieli „krakówka”. Również starałem się być dla nich miły i sympatyczny, a oni dla mnie. Do czasu zaprezentowania im moich sympatii politycznych. Od tej chwili przestali być dla mnie mili i sympatyczni, bo okazało się, że nie jestem lemingiem. A mili i sympatyczni mogą być tylko dla osób podzielających te same sympatie polityczne. I nie miało znaczenia, że w przypływie uczuć, jakby nie było rodzinnych, przyznałem im prawo do politycznego błądzenia. Niestety, bez wzajemności.

Pozwoliłem sobie na tak osobisty wtręt, żeby tym wyraźniej rozprawić się z hulającym bezkarnie w Necie mitem jedności narodu jako wartości samej w sobie. Wartości, do której z uporem powinniśmy dążyć. Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

Nie potrzebujemy żadnej Jedności Narodu. Potrzebujemy jak najbardziej wyraźnie zarysowanych różnic programowych. Przy spełnieniu jednego wszak warunku: uczciwej dyskusji na rzeczowe argumenty.

Wydaje się to Wam pewnie proste. Otóż nic bardziej mylnego. Powinno być proste, ale w Polsce, w roku 2019, wcale proste nie jest. Nie jest, ponieważ od roku 1989, od czasu Okrągłego Stołu, żyjemy w jednym wielkim oszustwie politycznym serwowanym nam przez układ władzy. Przez stary układ władzy (komunistów), zamieniony cudownie w nowy układ władzy (liberałów).

Bez fundamentalnego oszustwa z roku 1989 i jego kontynuowania do dnia dzisiejszego wszystko byłoby prostsze. Również dla mnie i również rodzinnie. Do czego doszedłem po dogłębnej analizie, czyli kilkugodzinnej zażartej wojnie z własnymi myślami. Bo na dobrą sprawę całą rodziną, ja sam i moi swatowie, powinniśmy głosować tak samo. Na tę samą partię, na Partię Drobnych Ciułaczy. Co byłoby chyba wyborem oczywistym w przypadku naszym, drobnych ciułaczy. Tymczasem w nadchodzących wyborach ja zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość, a oni na Platformę Obywatelską.

Ja zagłosuję na PiS, bo chociaż to socjaliści, ale patrioci i nie okradają Polaków. A nie zagłosuję na PO, bo od samego początku, założona przez wojskowe komunistyczne służby (WSI), miała za zadanie oszukać wyborców.

Przekonać ich, że wolnorynkowy program gospodarczy, JOW-y i przebudowa Polski w państwo nowoczesne są punktami prawdziwymi. Punktami, które partia będzie realizować. A okazało się, że jest ta deklaracja tyle warta, co kiedyś najbardziej liberalna na świecie konstytucja rosyjskiego cara Aleksandra I.

A moi swatowie? Oni tego wszystkiego, kiedyś skutecznie oszukani, nie wiedzą i na wszelki wypadek nie chcą się dowiedzieć.

Czas na konkluzję. Moi Drodzy, nie musimy się zgadzać we wszystkim.

Jak najbardziej powinniśmy się różnić. Ale żeby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, powinniśmy najpierw oczyścić polską scenę polityczną z oszustów. Ze „złodziei i kurew”, jak to kiedyś zgrabnie ujął Marszałek Piłsudski.

I dlatego, kompletnie wbrew własnym przekonaniom na gospodarkę i zarządzanie państwem, zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość. Bo jest to prawdziwa część polskiej sceny politycznej, chociaż lewa. Zatem mamy wcale niemało – gotową jedną część sceny politycznej. W interesie Polski, w interesie nas wszystkich, leży powstanie prawdziwej, patriotycznej części po stronie prawej.

I na koniec optymistycznie. Jeżeli tylko uda się wyrzucić na śmietnik polityki oszustów udających polskich wolnościowców i powstanie partia prawdziwa i prawa (Partia Drobnych Ciułaczy), dojdzie wreszcie do zgody w mojej poszerzonej rodzinie. Natychmiast i wspólnie zagłosujemy w kolejnych wyborach na tę samą partię. A inne rodziny, mające inne poglądy, niech sobie głosują na PiS.

Jan A. Kowalski

P.S. Już sobie wyobrażam te wspólne rodzinne imprezki z okazji najchętniej wygranej lub przegranej 🙁 naszej partii w kolejnych wyborach. Póki co, pa, pa! i trzymajcie się ciepło 🙂

Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK) – kolejny miraż emerytury pod palmami / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta: jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Na początek anegdota. Do amerykańskiego króla stali, a potem znakomitego filantropa (np. Carnegie Hall) Andrew Carnegiego (1835–1919) podszedł kiedyś młodzieniec z prośbą o poradę w sprawie skutecznego wzbogacenia się. – Omijaj drink-bary i giełdę, chłopcze! – odpowiedział najbogatszy człowiek świata. Czy ten młody człowiek posłuchał rady geniusza wolnego rynku, tego nie wiem. Jednak większość jego rówieśników na pewno nie posłuchała. Miraż dostatniego życia na kredyt i fortuny zbijanej na giełdzie zapanował nad umysłami Amerykanów na okres 10 lat. I prysł 10 lat po śmierci Andrew Carnegiego. 24 października 1929 roku tąpnięcie na nowojorskiej giełdzie, zwane „czarnym czwartkiem”, rozpoczęło najboleśniejszą korektę życiowych oczekiwań. Utracone samochody, domy, stanowiska pracy; samobójstwa. Taka była cena za beztroskie podejście do życia dla milionów Amerykanów.

Ale nie wszyscy stracili. Niektórzy wtedy właśnie zdobyli fortuny, przejmując na przykład połowę ziemi rolnej w Stanach. Tej ziemi, dla której zdobycia idący na zachód osadnicy ryzykowali własnym życiem. Czy dla przeprowadzenia tak prostej operacji beztroskim młodzieńcom zaproponowano wcześniej miraż luksusu dzięki skredytowaniu w 90% zakupu giełdowych akcji? Nawet nie spróbuję na to pytanie odpowiedzieć. Rozpisałem się tak długo o giełdzie i jej mało stabilnych fundamentach nie bez powodu.

W kontekście przyjętych przez Sejm regulacji to właśnie spekulacja giełdowa (sorry, oczywiście, że inwestowanie) ma zapewnić nam bezpieczną i dostatnią starość. Specjalne fundusze przejmą 4% naszego zarobku + 2% od państwa i skutecznie grając na rynkach finansowych, zarobią na naszą bezpieczną starość. Przy założeniu, że ZUS na to wszystko nie wydoli.

Wysłuchałem kilku opinii za PPK i kilku przeciw, opinii eksperckich i profesorskich. I jako Wasz samozwańczy ekspert od wszystkiego zostałem wprowadzony w stan głębokiego zdumienia. Nie tylko dlatego, że niczego nie rozumiem. Otóż dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta – jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Racje przeciwników PPK są oczywiste. Tak jak oczywiste były racje przeciwników OFE. Obietnica, że tym razem środki będą lepiej inwestowane i za niższe wynagrodzenie, jest tylko i wyłącznie obietnicą. A ucieszyć może jedynie dużych, zagranicznych rekinów, widzących ławicę leszczy. Zagrożenie tej części naszych pieniędzy jest zatem ogromne. Bo chociaż 80% pozostałych w OFE środków to pieniądze teoretyczne, bo obligacje skarbu naszego państwa, to przy zmianie właściciela zmienią się one w naszego państwa obciążenie rzeczywiste.

Jednak twierdzenie, że ZUS jest lub może być gwarantem naszej spokojnej starości jest co najmniej na wyrost. Pomimo tego, że wyniki ZUS były lepsze niż OFE. Bo takie twierdzenie nie uwzględnia prawdy oczywistej – już dziś przy 2 pracujących na 1 emeryta, dla wypłacania należności emerytalno-rentowych, z budżetu państwa musi być rokrocznie przesuwanych do ZUS ok. 40 miliardów złotych.

Zamiast zatem czarować się wzajemnie mirażami, poszukajmy prawdy oczywistej, która tylko czeka na odkrycie. Najpierw odgrzebmy fakty.

Fakt 1. ZUS nie ma zgromadzonych żadnych środków własnych, które mogłyby wystarczyć na obsłużenie zwiększającej się z roku na roku liczby emerytów (dla jasności spojrzenia pomijam tu innych świadczeniobiorców). Płacone przez nas co miesiąc składki tylko księgowo są zapisywane na naszym koncie. Tych wpłacanych przez nas pieniędzy brakuje na wypłatę bieżących emerytur.

Fakt 2. 45 000 pracowników ZUS kosztuje nas, podatników, 3 miliardy 600 milionów złotych za rok 2017. Zatem jeden pracownik ZUS kosztuje nas rocznie 80 000 złotych, co stanowi 2% zebranych składek.

Fakt 3. Mamy na tyle wadliwą strukturę zatrudnienia narodowego, że żadna kreatywna księgowość nie pomoże. Żeby to zmienić na proporcje odpowiednie dla normalnego państwa (Czechy lub Szwecja, sami wybierzcie), musi nas pracować nie 17, ale 21 milionów. Ale sensownie pracować, bo z zatrudnionych obecnie 16,5 miliona tylko 15 jest zatrudnionych według kategorii efektywności. Półtora miliona źle zatrudnionych to 1 milion 100 tysięcy urzędników i 400 tysięcy nauczycieli publicznych. Należy ich natychmiast przekierować do pracy efektywnej, opłacalnej dla państwa i nas wszystkich.

Znamy już fakty, zatem dokonajmy paru obliczeń. Zakładając jedno: że skarbiec emerytalny jest pusty. I liczymy na najniższych kwotach, tak składek, jak i świadczeń.

15 mln pracowników efektywnych ma za zadanie utrzymać 8 mln emerytów (w tym rencistów i in.) i uzbierać na własną emeryturę. 15 mln x 12 000 zł rocznie (zapłaconych składek) = 180 mld złotych rocznie. A za rok 2017 ZUS wypłacił 210 mld złotych. Zatem rzecz niemożliwa, jakby tego nie księgować.

Ale już 20 mln pracowników x 12 000 zł = 240 mld złotych. Czyli wystarczyłoby na obecne świadczenia, a 30 miliardów moglibyśmy odłożyć do narodowej skarpety. Tylko czy to nas zadowala? Chyba nie, skoro każdy pracuje średnio 35 lat przed przejściem na emeryturę. Zatem policzmy: 35 lat x 12 000 zł = 420 000 wypracowanych na stare lata przez każdego pracownika najmniej zarabiającego. Przy średniej przeżycia 16,5 roku na emeryturze i odliczeniu 20 000 zł na pogrzeb (a co!), wyszłoby nam 2000 zł miesięcznie według dzisiejszych cen. Obecna średnia emerytura wypłacana z ZUS wynosi 1400 zł miesięcznie.

A teraz rozwiązanie tego węzła gordyjskiego.

1.     Likwidujemy ZUS z jego skomplikowanym systemem liczenia, który wymaga 45 tysięcy pracowników i generuje niepotrzebne koszty w wysokości 3,6 miliarda rocznie, i wprowadzamy powszechną emeryturę obywatelską na poziomie 1 600 zł miesięcznie.

2.     Oszczędzamy na 1,5 milionie źle zatrudnionych i opłacanych przez nas z budżetu państwa. Premier Morawiecki podał jakiś czas temu, że 450 000 urzędników kosztuje nas 50 mld rocznie, co dawałoby koszt 110 000 zł za jednego. Ale przyjmijmy schemat ZUS, choć zarobki tu należą do najniższych, i policzmy: 1,5 mln x 80 000 zł rocznie = 120 miliardów złotych do skarbonki państwa.

Takie rozwiązanie pozwoli na odtworzenie w ciągu 10–15 lat funduszy emerytalnych nas wszystkich pracujących. Co więcej, pozwoli na przyzwoitą emeryturę dla każdego Polaka. Pozwoli też na dużo więcej, ale to osobny temat.

Dla tych natomiast, którzy chcą spędzić jesień swojego życia pod palmami lub gdziekolwiek i potrzebują więcej pieniędzy niż 1600 zł miesięcznie, musimy wprowadzić możliwość inwestowania dodatkowych pieniędzy zwolnionych z opodatkowania. Dobrowolnego inwestowania.

Jedyną sprawdzoną i gwarantowaną przez państwo metodą takiego oszczędzania może być państwowy bank inwestycyjny. Gromadzone środki powinny być inwestowane tylko i wyłącznie w rozwój gospodarki narodowej. W jej pewne i dochodowe przedsięwzięcia. W te działy, które obsługują potrzeby życiowe nas wszystkich, 38 milionów dochodowych jednostek.

Tylko takie inwestowanie utrzyma wartość i pomnoży oszczędzane na starość pieniądze, i pozwoli zbudować narodowy kapitał. A tym samym uniezależni nas od światowych spekulantów giełdowych, którzy tylko czekają, żeby ogołocić nas przy każdej nadarzającej się okazji. Ogołocić z tak ciężko wypracowywanych pieniędzy i tylko przy okazji pozbawić bezpiecznej starości.

Jan A. Kowalski

O matko! Wszystko się Pawłowi Wrońskiemu z „Wyborczej” pomieszało! / Felieton Jana A. Kowalskiego wyjątkowo w niedzielę

W czasie II wojny światowej bolszewikom udało się stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i PPR w miejsce KPP – tej, która historycznie i genetycznie poprzedza środowisko „Gazety Wyborczej”.

Co napisał? „W 1920 roku wszyscy walczyli ponad podziałami, a na polu bitwy [Warszawskiej – JK] ramię w ramię stali endecy, socjaliści, księża i ateiści. (…) zapewne byli wśród obrońców także Polacy LGBT, których biskup krakowski Marek Jędraszewski porównuje do »czerwonej zarazy«, wyrażając poglądy rządzącej partii”.

Ale słodko kiedyś bywało w naszej Ojczyźnie, chciałoby się westchnąć po takiej enuncjacji autorytetu od łączenia, a nie dzielenia Polaków. Czy jednak na pewno? Przecież sam Paweł Wroński powinien znać  historię swojego środowiska. Tworzącego „Gazetę Wyborczą” i skupionego wokół niej i jej guru, Adama Michnika. Ale skoro z wiedzą historyczną u niego nietęgo, to jako nieskończony historyk przypomnę.

Otóż, Panie Pawle, było zupełnie inaczej. Podczas gdy Warszawa przygotowywała się na ostatni bój, żeby raczej polec niż ulec czerwonej zarazie, w odległym o 100 km Białymstoku zgromadziła się inna grupka Polaków. Etnicznych, kulturowych lub oddelegowanych przez Lenina/Stalina żydowskich wyrzutków do pełnienia obowiązków Polaka. Jako całość nazwała się Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. I czekała na zwycięstwo Czerwonej Zarazy (znaczy się Armii) i klęskę Polski, żeby tę czerwoną bolszewię w Polsce zaprowadzić.

Na szczęście wtedy, w roku 1920, nie udało się jej. Polska pod wodzą marszałka Piłsudskiego i dzięki pomocy Matki Bożej obroniła się. Obroniła się na niecałe 20 lat. A potem, w roku 1945, wyniszczona przez hitlerowskie Niemcy, nowej fali bolszewickiej już uległa. Na 45 lat, do roku 1990, w 100%. Od tego czasu do roku 2015 – w 50%. By od czasu zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości dalej walczyć z pozostałościami bolszewizmu rosyjskiego od strony wschodniej (z bazą w Warszawie). I z nową hordą bolszewicką, już nie czerwoną, ale tęczową zarazą – jak to trafnie ujął arcybiskup Jędraszewski – od strony zachodniej.

W czasie nawały czerwonej zarazy w roku 1920 czerwoni bolszewicy mogli liczyć na niezbyt liczną na terenie Polski V kolumnę pod nazwą Komunistyczna Partia Rewolucyjna Polski (później KPP). A nawet udało im się sformować w Białymstoku polski bolszewicki pułk strzelców. W czasie II wojny światowej czerwonym bolszewikom udało się już stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i Polską Partię Robotniczą w miejsce Komunistycznej Partii Polski. Tej Komunistycznej Partii Polski, która jest historycznym i genetycznym poprzednikiem środowiska „Gazety Wyborczej”, Pana środowiska.

Cele kiedyś czerwonej, a teraz tęczowej zarazy są zbieżne. Obie chciały/chcą zniszczyć rodzinę, państwo, Kościół i człowieka – dziecko boże. Zatem do jakiego środowiska powinna się odwołać aktualna zaraza? No chyba, że do swojego naturalnego i sprawdzonego środowiska, do środowiska potomków i spadkobierców KPP zgromadzonego wokół „Gazety Wyborczej”. Do Pańskiego środowiska.

Mam nadzieję, że udało mi się wszystko w krótkich i prostych słowach wyjaśnić nie tylko Panu, ale też naszym Czytelnikom. Mam też nadzieję, że tej nowej tęczowej nawale będziemy umieli się przeciwstawić tak, jak w roku 1920 dokonali to nasi przodkowie. Ale nie jak wszyscy nasi przodkowie, Panie Pawle. Bo ci Pana Polacy z Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku (i przez chwilę w Wyszkowie) i Komunistycznej Partii (Robotniczej) Polski aż się ślinili (śliniły?, kurczę, nie wiem jakiej formy użyć, żeby nikogo z was nie urazić) na myśl, że zaraza zwycięży.

Jan A. Kowalski

Gołdon-Legler, Dominiak, Konopacki PraGaleria – Popołudnie WNET – 21.08.2019

Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach 16:00 – 18:00 na: www.wnet.fm, 87.8 FM w Warszawie i 95.2 FM w Krakowie. Zaprasza Tomasz Wybranowski.

Goście Popołudnia WNET:

Danuta Gołdon-Legler – Dyrektor Naczelny Internacional Theatre William-Es w Wałbrzychu;

Piotr Dominiak – prezes Raciborskiego Stowarzyszenia Kulturalnego ASK;

Mikołaj Konopacki – Pragaleria


Prowadzący: Tomasz Wybranowski

Wydawca: Jan Olendzki

Realizator: Paweł Chodyna


Część pierwsza:

Danuta Gołdon mówi o Internacional Theatre William-Es w Wałbrzychu. „Teatr powstał 15 lat temu w Zamku Książ w Wałbrzychu i istnieje do dzisiaj jako prywatna inicjatywa. Na repertuar składa się głównie klasyka dla dzieci i młodzieży oraz koncerty”.
W tym roku podczas letniej akcji kulturalnej odbyły się 23 wydarzenia dla dorosłych i młodzieży. W ramach tej akcji, w ostatnim tygodniu sierpnia można obejrzeć spektakle dla dzieci m.in. „Tomcia Palucha” oraz „Trzy świnki”.


Część druga:

Piotr Dominiak opowiada o Festiwalu FRU, który chce pokazać szeroko rozumianą sztukę uliczną.

„Przez wiele lat dzialalismy w Raciborzu, borykając się z wieloma problemami takimi jak niechęć i obojętność w rozwój kultury i działania społeczne. Organizacje kulturalne mają problem z rozwijaniem swojej działalności, są niemile widzialne w instutucjach. W wyniku ostatnich wyborow samorządowych udało nam się zorganizować kilka festiwali w Raciborzu. Dzięki tej zmienie otrzymaliśmy dofinansowanie i większe wsparcie organizacyjne”.

Na festiwalu „Fru”, będzie można posłuchać trzech koncertów muzyki alternatywnej. Gwiazdą wieczoru będzie Robert Cichy. W międzyczasie odbędzie się również występ cyrkowy. Drugiego dnia festiwalu można będzie zobaczyć żywe rzeźby, sztuki wizualne i wiele innych atrakcji.

 

Mikołaj Konopacki mówi o wystawie znajdującej się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.

„Chcemy poszerzyć grono obiorców miłośników obrazów. Wszystko powstaje dla odbiorcy. Dla każdego artysty sukcesem jest to, gdy jego praca trafia w gust odbiorcy” – mówi gość „Popołudnia WNET”.