Grzegorz Braun na prezydenta Rzeszowa, potem Podkarpacia i wreszcie całej Polski! / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Gdyby Grzegorz Braun został prezydentem Rzeszowa i miał władzę przywrócenia normalnej normalności całemu Podkarpaciu, moglibyśmy sami sprawdzić, jaki wariant w walce z Covid-19 jest lepszy.

Ale po kolei. Nie udało się Grzegorzowi Braunowi zostać prezydentem Wrocławia ani Gdańska. Nie znaczy to jednak, że nie może zostać prezydentem Rzeszowa – stolicy Podkarpacia. Wybory dopiero przed nami 😊 Gdybym był mieszkańcem, sam bym na niego zagłosował. Dla jednego hasła wyborczego: precz z lockdownem i maseczkami!

Kiedyś Grzegorza Brauna zobaczyłem i opisałem w roli przyszłego szefa kolaboracyjnego rządu Polski pod okupacją… (sami wpiszcie państwo). I taką historyczną rolę wyznaczyłem naszemu wspaniałemu mówcy. Jednak Polska potrzebuje go już teraz, w tym histerycznym czasie. Wymyślonej pandemii, która zakneblowała nam usta maseczkami i zamknęła w domach. I spowodowała skutek uboczny – od 60 000 do 80 000 nadwymiarowych śmierci w roku 2020. A za chwilę zniszczy nasze biznesy i oszczędności.

Potrzebujemy kogoś, kto będzie mógł poprowadzić alternatywny rozwój Polski.

To nasz amerykański sojusznik podsunął mi ten śmiały pomysł. Polityka wewnętrzna Imperium Wolności. Jego wielkość oparta jest na trwałym podziale na zwolenników centralizacji i decentralizacji. Wolności osobistej i zamordyzmu. Na rodziny republikańskie i demokrackie.

Taki podział w Polsce nazywamy nieszczęściem dwóch zwaśnionych plemion. I zupełnie poważnie płaczemy nad nim, i załamujemy ręce. Bo chcemy mieć jedno plemię i jednotorową politykę opanowaną całkowicie przez zwycięską większość. Z chwilową mniejszością bezwzględnie uległą i posłuszną. I szlus!

Niestety taka mentalność uniemożliwia elastyczne reagowanie na zmieniające się okoliczności. Naraża nas na ogromne koszty bezalternatywności. Trwania w możliwym błędzie. I prowadzi głęboką koleiną wprost do kolejnego upadku. Nie moglibyśmy przynajmniej w tym jednym naśladować Amerykanów?

Tak, do radzenia sobie z Covid-19 zmierzam. Jeden amerykański stan, Kalifornia, wprowadził całkowity lockdown, maseczki i zamordyzm w stosunku do obywateli. Inny – Floryda – całkowity luz. Ależ ucieszyłem się szczęściem mieszkańców Florydy, podglądając na internetowej kamerce promenadę pełną ich roześmianych gąb. I nigdzie nawet śladu maseczki. Wyniki zachorowalności i śmierci podobne. Ale jakże odmienne życie codzienne. W pierwszym przypadku życie w strachu i niewoli. W drugim życie w szczęściu i wolności.

W kwietniowym „Kurierze WNET” zamieściliśmy tekst Adama Beckera o Kristi Noem, republikańskiej gubernator Dakoty Południowej. To ona, na początku paniki, jako jedyna nie nakazała lockdownu, obowiązkowego noszenia masek ani zachowywania tzw. dystansu społecznego. Teraz takich stanów jest już dwadzieścia.

Gdyby Grzegorz Braun został prezydentem Rzeszowa i miał władzę przywrócenia normalnej normalności całemu Podkarpaciu, moglibyśmy sami sprawdzić, jaki wariant w walce z Covid-19 jest lepszy. A potem, gdyby się sprawdził, rozszerzyć go na pozostałe województwa. Na całą Polskę. Pozwalając zarazem województwu zachodniopomorskiemu trwać w lockdownie. Do kiedy tylko zechce.

Dlatego apeluję do naszej elity politycznej i nas wszystkich: uczmy się od naszego najlepszego sojusznika. Uczmy się rozwiązań, które budują wielkość państwa i narodu.

Odrzućmy pokusę totalizmu fizycznego i myślowego, ograniczającego nasz wybór i narzucającego zniewolenie. Uczmy się poszanowania wolności i szacunku dla odrębnego zdania. Tylko w ten sposób nasz naród i państwo mogą być zawsze zwycięskie.

Jan Azja Kowalski

PS Trzeciego maja, z okazji święta Maryi Królowej Polski, pójdę do kościoła. I nie zamierzam się zastanawiać, z jakiej okazji pojawi się w nim mój sąsiad. Najważniejsze, żebyśmy obaj pomodlili się o wspaniały rozwój naszej Ojczyzny.

Polityczną poprawnością od początku jej istnienia rządzi absurd / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 82/2021

Jak w szachach do pojęć nienormalnych należy już zwrot „biały bije czarnego”, a sytuacja odwrotna na razie jest dopuszczona – tak w życiu określenie czegoś jego normalnym mianem staje się niewłaściwe.

Piotr Sutowicz

Polityczna poprawność jako skrajna forma rasizmu

Ludziom i środowiskom dążącym do afirmacji odmienności seksualnej, walczącym, jak im się wydaje, z kulturowymi przejawami różnicowania ras, dostrzeganiem różnic płciowych czy podkreślaniem faktu istnienia konkretnych narodów – czyli wprowadzającym coś, co najogólniej mówiąc, nazywamy polityczną poprawnością – chyba przez myśl nie przejdzie, że w ten sposób sami wpuszczają do obiegu publicznego rasizm oraz mogą przyczyniać się do tworzenia nowych linii podziału społecznego.

Wszystko to jest dość skomplikowaną operacją na żywych organizmach społecznych, która z jednej strony może zakończyć się pełną pacyfikacją na obszarze języka i odczuć, ale z drugiej może prowadzić do nieoczekiwanych skutków także tu, gdzie na razie nikt o żadnym rasizmie, seksizmie, homofobii i im podobnych nie słyszał i nie ma pojęcia, że do zjawisk tych trzeba się jakoś ustosunkowywać, a do tego w określony sposób, bo inaczej popełnia się „zbrodnio-myśl”, która już jest albo za chwilkę będzie po prostu penalizowana. Bywa i tak, że nawet zwolennicy postępów postępu gubią się w owych zawiłościach językowych i, jak to zwykle w rewolucjach bywa, są przez nie po prostu „zjadani”, czego przykładów rzeczywistość dostarcza nam aż nadto.

„Antysemityzmu w Polsce nie ma, jest tylko w prasie polskiej”

Powyższe słowa odpowiedział Stefan Kardynał Wyszyński, wracając z podróży do Włoch w czerwcu 1957 roku, na stosowne zapytanie izraelskiego dziennikarza. Wydaje się, że znaczenie tej odpowiedzi znacznie wykracza poza czas i przestrzeń, w których padła.

Dziś również to media i kultura kreują społeczne nastroje – poprzez gazety i środki społecznego przekazu można wpływać na opinię społeczną, jak też sugerować zagranicy, co się w danym kraju myśli nawet wtedy, kiedy nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Na tym polega wojna informacyjna – żeby pokonać przeciwnika, trzeba go zohydzić.

Historia od czasów starożytnych pełna jest dowodów na potwierdzenie tej tezy. Media, bez względu na czas i swoją formę, zawsze pełniły rolę ośrodka siły, niekiedy bardziej znaczącego niż siły zbrojne. Pod tym względem dziś jest to chyba jeszcze bardziej oczywiste.

Jeśli wobec świata mamy być antysemitami, to będziemy bez względu na to, co – jako zbiorowość – rzeczywiście o rasie semickiej myślimy. Inna sprawa, że skrajna, posunięta do granic absurdu afirmacja czegokolwiek, połączona z negatywną propagandą jakiegokolwiek innego punktu widzenia lub obojętności w danej sprawie, wywołuje odruch obronny, a wtedy te same media mogą z radością powiedzieć: „a nie mówiliśmy?!”.

Prymas Wyszyński wiedział, na co obliczone są artykuły w prasie polskiej. Wówczas cel był taki sam jak teraz: trzeba było światu pokazać, że Polacy to antysemici, którym antysemityzm z głów mogą wybić jedynie rządy silnej ręki, jaką miała władza komunistyczna. Był to oryginalny sposób na legitymizację komunizmu. Odnoszę wrażenie, że w tej kwestii, tak jak w wielu innych, historia zatoczyła koło. W kraju, gdzie mniejszość żydowska stanowi znikomy procent ogółu ludności, w mediach czyni się z wewnętrznych relacji polsko-żydowskich problem pierwszorzędny, ponieważ zatargów współczesnych między tymi nacjami nie ma, bo też i nie ma ich jak wywołać. Nie ma przecież dla kogo tworzyć gett ławkowych ani wzywać klientów sklepów spożywczych, by nie kupowali „u żyda”. Spór przenosi się na obszar historii, to tu wytwarza się określoną narrację, wymagając powszechnej co do niej zgody, nawet gdyby była niezgodna z obiektywną prawdą historyczną. Choć w relacjach polsko-żydowskich czy ogólnie polsko-izraelskich istnieje wiele problemów, w tym również finansowy, nie można zapominać o tym, że w tle czai się też narracja politycznej poprawności. Jak za wielu innymi zagadnieniami, tak i za tym stoi światowa lewica, która kwestię żydowską będzie wykorzystywać dopóty, dopóki jej to będzie na rękę.

W każdym razie od czasów wypowiedzianych przez Prymasa słów antysemityzm w polskiej prasie ma się dobrze, a nawet znacznie się rozprzestrzenił, a to dopiero początek swoistej góry lodowej, za którą czai się współczesna walka klas, której jedną z broni jest rasizm.

Bohaterowie seriali

Przedmiotem memów – prześmiewczych dla jednych, a obraźliwych dla innych – stały się grafiki przedstawiające osoby o ciemnej karnacji w roli postaci historycznych w serialach kręconych przez globalne koncerny filmowe mające kolosalny wpływ na kulturę i świadomość historyczną. Ogólnie mówiąc, jakąkolwiek bzdurę by one nakręciły, ta staje się „faktycznym faktem” w odniesieniu do historii. Oto – czy to w formie żartu, czy może całkiem poważnie – przedstawia się na owych memach czarnoskórą Elżbietę I, Annę Boleyn, Henryka VIII, a kiedyś widziałem też czarnoskórego aktora ubranego w mundur marszałka Mannerheima – nieświadomym wyjaśnię – antykomunistycznego i antysowieckiego przywódcy Finlandii z czasów przedwojennych oraz z okresu II wojny światowej.

Byli tacy, którzy stylizowali podobne obrazki z Hitlerem. W internecie chyba jest tego sporo i można sobie pooglądać. Ktoś powie, że w niektórych wypadkach przekroczono granicę dobrego smaku. Zgadzam się, tyle że winni są sobie sami twórcy takich koncepcji, według których rasowe i różne inne limity w produkcjach filmowych mają obowiązywać bez względu na obiektywną logikę. Jeżeli do tego dodamy operację językową, w wyniku której mamy porzucić używany do tej pory zasób słów określających np. człowieka czarnoskórego, to widzimy, jak bardzo stajemy się ofiarami nowej, skrajnej formy poprawności politycznej, która zjada własny ogon.

I tak na przykład człowiek czarnoskóry nie może być nazwany „Murzynem”, co w naszym języku i kulturze nie miało żadnej negatywnej konotacji. Zdaje się zresztą, że wielu moich rodaków mimo nie-czarnego ani nawet ciemnego koloru skóry nosi takie nazwisko. Nie wiem, czy reformatorzy języka nie będą musieli interweniować; w każdym razie to pokazuje, że mamy do czynienia z silnym zakorzenieniem rzeczonego słowa w naszej kulturze i używającym go nie przychodziło do głowy, że ma to coś wspólnego z rasizmem, dyskryminacją czy wykluczaniem kogoś właśnie za kolor skóry.

Przykładowo, nie można posądzić o rasizm Juliana Tuwima, który w wierszyku o Murzynku Bambo opisał wymyślone przygody wyimaginowanego głównego bohatera. Całe pokolenia czytających ów wierszyk dzieci cieszyły się i bawiły przy jego wesołych zwrotkach i jeżeli ktoś tu jest rasistą, to ci, którzy ów wierszyk piętnują właśnie za ową wesołość.

W ten oto sposób rasizm przestaje być domeną nacjonalistycznej prawicy, w końcu Tuwim to… nie wiem, czy wolno o tym pisać.

Wspomniałem o Polakach noszących nazwisko „Murzyn”. Nie wiem, jakie są plany lewicy względem nich, czy muszą zmienić je na „Afroamerykanin”? Ale co mają zrobić ci czarnoskórzy, którzy nie dają się do tej grupy zaliczyć? Co z Polakami mającymi ciemną, a nawet czarną karnację? W Europie kiedyś sprawa była jasna: ustawodawstwo np. III Rzeszy ustalało, kto może być Niemcem, chociaż akurat ciemnoskórzy nie byli objęci ustawami norymberskimi i niektórzy funkcjonariusze tego państwa nie bardzo wiedzieli, co robić z ludźmi o odmiennej karnacji, którzy urodzili się w Niemczech, mówili po niemiecku, a do tego przesiąknięci byli niemiecką kulturą. Wspomnienia niektórych z nich pokazują, że bywało różnie, ale to już didaskalia. W Polsce tak nie było i nie jest.

Polakiem jest się, bo się jest i żaden lewicowiec nie ma moralnego prawa określać kogoś mianem Afroamerykanina, jeśli do tej zbitki słownej ten ktoś się nie poczuwa i jej sobie nie życzy, gdy tenże ktoś nie jest ani Amerykaninem, ani nawet Afrykaninem, lecz Polakiem.

Choć z drugiej strony to, kto skąd pochodzi, nie ma nijakiego znaczenia w prawie do bycia Polakiem – po prostu na tym polega nasza tożsamość. Tak więc prowadzone w tym względzie dziwaczne prace polityczno-językowe, które nie są niczym innym, jak przedłużeniem tego, co dzieje się na Zachodzie, prowadzą jedynie do stygmatyzacji ludzi o różnym kolorze skóry czy reprezentujących rasę odmienną niż indoeuropejska. Są to działania całkowicie szkodliwe i zmierzające do zakłócenia pokoju społecznego. Tożsamości narodowej po prostu nie można zamknąć w ramach rasy; w ten sposób ewidentnie naruszamy prawa przyrodzone osoby ludzkiej.

Idąc tym tropem…

Do czego ma prowadzić wykorzystywanie kwestii rasowej i im pokrewnych w debacie publicznej? Najpierw oczywiście do przebudowy najpierw języka, a potem mentalności. Wszyscy mielibyśmy zmienić swoje podejście do przeszłości, by teraźniejszość oraz przyszłość budować na nowych podstawach. Jeżeli Sienkiewicz pisząc W pustyni i w puszczy był rasistą, choć być może o tym nawet nie wiedział, to oznacza, że takie łatki można teraz przypiąć każdemu, kto okaże się niewygodny dla współczesnych interpretatorów wpływu przeszłości na teraźniejszość. Wpływ tego pisarza na pokolenia Polaków był ogromny.

Jeżeli teraz Sienkiewicza się odpowiednio zbezcześci, to ten, kto przyzna, że „Quo vadis” to dobra książka i czytając ją coś zrozumiał i czegoś się nauczył, ściągnie na siebie odpowiednie konsekwencje. Tym bardziej spotka to tego, kto zapragnie lekturę Sienkiewicza uzupełnić np. o książki Teodora Jeske-Choińskiego, które, jeśli chodzi o antyk, były lepiej osadzone w realiach epoki niż naszego noblisty, choć ich autor to dopiero chodząca niepoprawność polityczna swoich czasów.

Każde dzieło kultury z przeszłości można zrzucić z piedestału, by na nim postawić cokolwiek lub nic. Kwestia rasowa, podobnie jak antysemityzm, jest tylko narzędziem przydatnym lewicy do dekonstruowania życia społecznego.

Jest więc polityczna poprawność niczym innym, jak rasizmem zwielokrotnionym, doprowadzonym do granic obłędu, który każe patrzeć na ludzi przez pryzmat okularów świata, w którym rządzi trybalizm, swoista mentalność plemienna.

Możemy się ponazywać wzajemnie jak najmniej pejoratywnie, jak najbardziej poprawnie i choćby daleko nieprawdziwie, a nienawiść, jaką się w ten sposób wywoła, będzie historycznym zwrotem o kilkaset lat w tył, odrzuceniem dorobku humanistycznego wielu pokoleń ludzi, którzy pchali ten świat do przodu. Wprowadzi nas to w świat zawiści bardzo podłego autoramentu.

Oczywiście świat współczesny dysponuje znacznie szerszym asortymentem zasobów, którymi się w celu dekonstrukcji posługuje. Oto stoimy przed wyzwaniem stawianym nam przez niektóre media czy polityków: jak mamy nazywać osobę rodzącą dziecko i będącą tym samym jego matką, skoro różnice między płciami są jedynie kwestią wytworów kultury, zresztą patriarchalnej. Nie jest więc matka kobietą, a tym samym może i bycie matką jest jedynie kwestią post-opresyjnej kultury mężczyzn, którzy poprzez słowa próbują zachować dominację nad światem?

Zresztą bycie mężczyzną też nie jest wcale takie oczywiste, przecież to nie narządy płciowe decydują o tym, kim się jest. W tym wypadku mamy do czynienia ze stanem dokładnie odwrotnym jak w kwestii przynależności do narodu: tam, gdzie powinna decydować wola, człowiek ma być determinowany przez rasę, a gdzie biologia zdaje się mieć znaczenie pierwszorzędne, ma decydować wybór.

Polityczną poprawnością rządzi absurd i zdaje się, że towarzyszy on temu kierunkowi działań cały czas. Dekonstrukcja i trybalizacja świata Zachodu zdaje się brnąć niepowstrzymanie do przodu, szkoda tylko, że tenże Zachód nie poprzestaje na sobie, lecz w swoje spory i interpretacje wpycha nas.

Parytety prawa i… znowu rasizm

Rasizm niby powinien być rozpatrywany jedynie w odniesieniu do kwestii rasowych, ale skoro jego pole oddziaływania jest ogólnospołeczne, to i rozpatrywać go trzeba w bardzo szerokim kontekście aberracji cywilizacyjnych. W popkulturze ważne jest, by zachowane były parytety czarnych w stosunku do białych, kobiet do mężczyzn, homoseksualistów do osób heteroseksualnych itd.

Co zrobić wszakże w sytuacji, w której osoba czarnoskóra oskarży transwestytę o rasizm, a ta z kolei odwdzięczy się podobnym zarzutem o seksizm albo o coś podobnego? Należałoby grupy, które mogą się choćby przypadkiem antagonizować, odseparować od siebie. Trzeba więc przeprowadzić bardzo szczegółową segregację rasowo-płciowo-mentalną, jednym słowem – rozbić społeczeństwo, a komunikację wewnętrzną ograniczyć jedynie do maksymalnie krótkich komunikatów niezbędnych we wzajemnym funkcjonowaniu. Pragnę jednocześnie zauważyć, że na możliwość zaistnienia wszystkich przedstawionych przez mnie sporów znajdę w tzw. sieci dowody, więc proszę nie mówić, że wyabstrahowałem sobie jakiś kosmos. A wracając do segregacji, ta z kolei może spotkać się z zarzutem, że prowadzi do gettyzacji poszczególnych grup, a więc też jest niedopuszczalna.

Najogólniej rzecz biorąc, wydaje się, że jedynym sposobem na rozwiązanie wszystkich tych kwestii byłby powrót do normalności. Ale do tego na razie droga wydaje się daleka. A więc witajmy w czasach post-demokratycznego rasizmu, wykluczenia jednych przez drugich i walki plemion, z której nie wiadomo, co się ostatecznie wyłoni.

Normalność

Gdybym kierował się polityczną poprawnością, to można powiedzieć, że zapętliłem się w swym pisaniu, a w rzeczywistości popełniłem kolejną zbrodnio-myśl. W świecie mającym się wyłonić samo pojęcie normalności jest bowiem nienormalne. Tak się składa, że ono też jest wykluczające w odniesieniu do nienormalności, czymkolwiek ona jest. Jak w grze w szachy do pojęć nienormalnych należy już zwrot „biały bije czarnego”, a sytuacja odwrotna na razie jest dopuszczona – tak w życiu określenie czegoś jego normalnym do dziś dnia mianem staje się co najmniej niewłaściwe.

Na razie gubią się w tym wszystkim zwykli ludzie i algorytmy, które rządzą rzekomo światem. Choć nie czarujmy się – zwrot ten jest o tyle nieprawdziwy, że za każdym programem i botem komputerowym stoją ludzie, za nimi kryją się kolejni i tak dalej.

Cały ten opłakany stan rzeczy, jaki się z owej wojny mentalno-językowej wyłania, jest wynikiem myśli i działań ludzi, których celem jest wykluczenie cyfrowe innych ludzi. To, że na razie dużo jest tu przypadkowości, jak w owym szachowym zwrocie, który gdzieś tam jakieś boty uznały za sformułowanie rasistowskie, to jedno. To, że mogliśmy dzięki temu zobaczyć, jak daleko sięga władza władców internetu, to drugie. Nie mam dobrego pomysłu na to, co w tej sytuacji robić. Na pewno nie poddawać się politycznej poprawności, dopóki się da, a po drugie mieć nadzieję, że świat nie jest jednobiegunowy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Polityczna poprawność jako skrajna postać rasizmu” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Polityczna poprawność jako skrajna postać rasizmu” na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fake news dotyczący Caritas Polska został całkowicie zdementowany / Hanna Przeździecka, „Kurier WNET” nr 82/2021

W Caritas Polska nie było mobbingu, nie było nadużyć finansowych ani konfliktu interesów, a jednak ta szanowana instytucja pomocowa została zaatakowana najsilniejszą bronią – fake newsem.

Hanna Przeździecka

Fake newsy, które uderzyły w Caritas Polska

W Caritas Polska nie było mobbingu, nie było nadużyć finansowych ani konfliktu interesów, a jednak setki tysięcy Polaków czytało w mediach o rzekomych nieprawidłowościach w największej organizacji charytatywnej w Polsce. Szanowana instytucja pomocowa została zaatakowana najsilniejszą bronią – fake newsem.

Opublikowane w 2019 roku informacje o rzekomych nieprawidłowościach w Caritas Polska były wstrząsem dla wielu osób, zarówno podopiecznych, darczyńców, jak również hierarchii kościelnej. Wszyscy zadawali sobie pytanie, jak to jest w ogóle możliwe, aby w tak bardzo kontrolowanej organizacji mogło dojść do mobbingu czy nieprawidłowości finansowych. Z jednej strony było niedowierzanie, a z drugiej wylewające się z łamów gazet i krzyczące z nternetu tytuły: Caritas ze skazą czy Szemrane interesy w Caritas Polska. Wszystko działo się bardzo szybko, a Caritas Polska była bezbronna. Ta sprawa z pewnością przejdzie do historii nie tylko w samym Kościele, ale będzie też pęknięciem na wiarygodności mediów, które wzięły w niej udział.

Silna i wpływowa organizacja

Caritas to ponad dwadzieścia tysięcy pracowników, dziesiątki tysięcy wolontariuszy, ponad tysiąc placówek pomocowych. Siła tej organizacji jest ogromna. Często można usłyszeć slogan, że Caritas „opiekuje się człowiekiem od poczęcia aż do śmierci”.

Caritas wydaje się odporna na niepokoje w samym Kościele, być może dlatego, że jest najbliżej zwykłych i potrzebujących ludzi. Każda diecezja w Polsce ma swoją Caritas, ma ją nawet Ordynariat Polowy. Jest też Caritas Polska, która przede wszystkim pomaga potrzebującym za granicą. Dowodzenie Caritas Polska to marzenie wielu księży. Jej dyrektor to jedyna wybierana demokratycznie funkcja w hierarchicznym Kościele na poziomie kraju.

Mianowanie na szefa Caritas Polska jest odbierane jako dowód na silną pozycję kandydata. Dyrektor zarządza ogromnymi pieniędzmi, buduje relacje z rządem, mediami czy biznesem; wszystko w celu pomagania potrzebującym. Na tym polega skuteczność każdej organizacji charytatywnej na świecie.

Nowy dyrektor, nowe porządki

W romantycznej wizji świata w Caritas Polska dobro czyni się samo, a prace wykonują uduchowieni, niesieni radością pomagania wolontariusze. Rzeczywistość jest bardziej przyziemna. Organizacja jest po prostu zakładem pracy, który ma szereg wyzwań i obowiązków. Dlatego musi zatrudniać fachowców, którzy nie tylko pozyskają pieniądze, zorganizują pomoc potrzebującym, ale też precyzyjnie rozliczą datki, sporządzą skomplikowaną dokumentację czy skutecznie będą komunikować organizację ze światem, na przykład przez media.

W 2017 roku na stanowisko dyrektora został powołany ksiądz Marcin Iżycki. O jego mianowaniu przesądziły głosy konserwatywnej większości w Episkopacie. Ponieważ jest świetnie wykształcony, aktywny zawodowo – od wielu lat pracuje w Ministerstwie Finansów – oczekiwania biskupów były bardzo jasne.  Miał zmienić Caritas Polska tak, aby była nowoczesną organizacją pomocową, która będzie sprawnie pomagać potrzebującym w każdym zakątku świata. Ksiądz dyrektor Marcin Iżycki tuż po powołaniu rozpoczął dynamiczne wdrożenie nowej strategii dla Caritas Polska.

Pracownicy: mój jest ten kawałek podłogi

Nowy dyrektor, po 10 latach rządów poprzednika, niemal natychmiast spotkał się z oporem części dotychczasowych pracowników. „Nowe porządki” przyjęli jako atak na nich. Natychmiastowych zmian wymagał na przykład dział zagraniczny, ponieważ kryzys imigracyjny był u granic Polski. Kolejnym wyzwaniem była restrukturyzacja komunikacji Caritas Polska, która do tej pory nie miała profesjonalnej strategii. Były zmiany pełnionych funkcji, zakresów obowiązków czy reorganizacja stanowisk pracy. Nowy ksiądz dyrektor nikogo z Caritas Polska nie zwolnił, część pracowników odeszła sama, nie godząc się na nową jakość zarządzania. Dotychczasowi pracownicy najbardziej odczuli likwidację układów towarzyskich i spółdzielni wewnątrz Caritas Polska. Po odejściu nie dali za wygraną. Dość szybko uruchomili ofensywę przeciwko nowemu dyrektorowi.

Jak najłatwiej zaatakować pracodawcę, a w dodatku księdza? Zaalarmować nieprzychylne Kościołowi media i oskarżyć szefa-księdza o złe traktowanie, na przykład mobbing, i coś, co rozejdzie się lotem błyskawicy – nadużycia finansowe.

Po długim poszukiwaniu do współtworzenia i realizacji nowej strategii Caritas Polska została zaproszona firma Commee Bridge z oddelegowanym jej pracownikiem, Robertem Kazimierskim, byłym dziennikarzem, menedżerem biznesowym i specjalistą CSR (Corporate Social Responsibility – społeczna odpowiedzialność biznesu). Nowy dyrektor Caritas Polska chciał mieć profesjonalną obsługę medialną i jedocześnie ponosić za nią jak najmniejsze koszty. Dzięki tej współpracy powstało Centrum Medialne Caritas Polska, a sama organizacja wypłynęła na nowe wody medialne, organizując duże kampanie, koncerty na żywo, projekty CSR. Firma Commee Bridge zaczęła też pozyskiwać nowych partnerów i darczyńców dla Caritas Polska.

Tymczasem ksiądz Marcin Iżycki cały czas mierzył się nie tylko z oporem byłych pracowników, ale też cichym sabotażem ze strony „starych” pracowników, którzy nie odeszli z Caritas Polska. Ostentacyjne spóźnienia do pracy i niewypełnianie obowiązków bardziej niż pracę przypominały próby sprawdzenia, jak daleko można się posunąć w konflikcie z pracodawcą, który jest księdzem. Apogeum nastąpiło, kiedy założono grupę na jednym z komunikatorów internetowych, gdzie hejtowano zarząd i pozostałych pracowników organizacji, używając wulgaryzmów. Inną szokującą sytuacją była profanacja relikwiarza przez osobę zatrudnioną w dziale komunikacji. W samochodzie do przewozu relikwii świętego Wincentego położyła się i udawała zmarłą, prosząc o wykonanie zdjęcia.

Dziś już wiadomo, że chodziło o destabilizację organizacji. Jednocześnie cały czas trwały przygotowania do ataku medialnego.

„Poprosimy o dokumenty”

We wrześniu 2019 roku w Caritas Polska pojawiają się dwie dziennikarki prasowe ze znanego dziennika. Od początku narzucają swoją narrację, żądają poufnych dokumentów, nie przyjmując do wiadomości, że umowy tego zabraniają, a sprawa nie dotyczy pieniędzy publicznych. Ich pytania zdradzają, że wcześniej konsultowały się z byłymi pracownikami organizacji. Redaktorki są dociekliwe, momentami napastliwe, nie przyjmują oficjalnych komunikatów, żądają specjalnego traktowania. Spotkań w Caritas Polska jest kilka. Jest też kilkakrotna wymiana e-maili z Commee Bridge. Kobiety otrzymują odpowiedzi na wszystkie zadane pytania. W końcu pojawia się publikacja i wielki tytuł na pierwszej stronie poczytnego dziennika: „Caritas ze skazą”. Piszą o konflikcie interesów ze spółką Commee Bridge, o „niejasnościach” finansowych oraz „złym traktowaniu pracowników” przez księdza dyrektora.

Wiele osób w Polsce i za granicą przeciera oczy ze zdumienia. Podobna reakcja w Caritas Polska – co innego dyrektor mówił dziennikarkom, co innego można przeczytać w tekście.

Urywają się telefony. Episkopat, darczyńcy, Caritas Europa z Rzymu. Jak to możliwe, aby wobec tak bardzo kontrolowanej organizacji były tego typu zarzuty? Na artykuł reaguje Episkopat Polski i powołuje specjalną komisję do zbadania sprawy. Caritas Polska kontrolują prawnicy, biegli rewidenci, eksperci od finansów. W tym samym czasie w firmie Commee Bridge zbiera się sztab prawników, którego celem jest reakcja na szkodliwe teksty. Zaczyna się dogłębna analiza publikacji.

Dziennikarstwo śledcze czy plotkarstwo ubrane w publicystykę?

Wielu czytelników nie odróżnia gatunków dziennikarskich. Nie musi. Dziennikarstwo śledcze wymaga świadków, dowodów, dokumentów. Tezy oskarżenia muszą być precyzyjne i dobrze udowodnione. Takie dziennikarstwo wymaga dobrego warsztatu, znajomości przepisów, w ramach których dziennikarz może się poruszać. Jego świętym prawem jest szukać informacji i przekazywać je odbiorcom. Największym zaś obowiązkiem jest zachować rzetelność.

Jak w tym przypadku działały dziennikarki? Skala domysłów pochodzących z plotek, uproszczeń, manipulacji, szkodliwych zbitek słownych, a nawet zwykłych kłamstw zaskoczyła nie tylko ekspertów od mediów, ale też prawników. Taktyka działania autorek artykułu była następująca: Nie potrzeba dowodu, aby zadawać sugestywne pytania – one zrobią swoje. Jeśli nie znajdziemy dowodów, nie zatrzyma to publikacji, brak odpowiedzi jest potwierdzeniem domysłów. Efekt pracy dziennikarek wyglądał jak snucie „sensacyjnej opowieści śledczej”, nie mając nic poza wyobraźnią.

Anatomia kłamstwa i manipulacji

Dziennikarki w swojej publikacji wielokrotnie dokonują zbitek słownych, których efektem jest odbiór, że w Caritas Polska był mobbing. Autorki materiału całkowicie pominęły informacje, że nigdy nie było nawet formalnego postępowania, ponieważ Państwowa Inspekcja Pracy nie dopatrzyła się znamion mobbingu. Redaktorki w manipulacjach poszły dalej. W jednej z publikacji podały informację, że 75% pracowników skarży się na złe warunki pracy i mobbingowe zachowania. Tymczasem chodziło o ankietę przeprowadzoną wśród kilkunastu byłych pracowników (w Caritas Polska było wtedy zatrudnionych ponad 60 osób), z których 75% mówiło o „odczuciach”, z których Inspektor Pracy nie wywnioskował mobbingu, nie wszczął postępowania i z braku dowodów zamknął sprawę. Dziennikarki nie zdobyły oficjalnego stanowiska PIP i świadomie podały zmanipulowaną informację.

W innym fragmencie tekstu autorki materiału postawiły zarzut, że jest wyraźny konflikt interesów, ponieważ „Robert Kazimierski jako szef Centrum Medialnego w Caritas Polska jest jednocześnie pracownikiem firmy Commee Bridge”. Tymczasem dziennikarki całkowicie pominęły informację przesłaną przez spółkę Caritas Polska, że Robert Kazimierski nigdy nie był zatrudniony w Caritas Polska i jest oddelegowanym pracownikiem Commee Bridge, w ramach realizowanej umowy z organizacją charytatywną.

Jak to możliwe, że mając takie wyjaśnienia, dziennikarki pomijają je i sensacyjnie podają nieprawdziwą informację?

Dziennikarki napisały o fakturze wystawionej przez firmę Commee Bridge, sensacyjnie podając jej wysokość. Świadomie użyły kwoty bez wyjaśnienia. Nie napisały, że była to opłata za przeprowadzenie kampanii, która polegała na zebraniu funduszy dla Caritas, i że dzięki temu na konta Caritas wpłynęło niemal pół miliona złotych na cele pomocowe. Faktury pokrywały wyłącznie koszt wielomiesięcznej pracy zatrudnionych ekspertów. Pominięto te informacje, dzięki czemu wydźwięk artykułu był bardziej sensacyjny.

Podobnie z formą działalności firmy, którą całkowicie wypaczono. Commee Bridge nie ma biura, bo jej eksperci pracują w siedzibach klientów. Są zatrudniani do konkretnych projektów. Jak to opisały dziennikarki? „Wirtualne zlecenia, firma nie ma prawdziwego biura, zatrudnia sezonowych pracowników (…) jak kościół mógł zaufać takiej firmie?”. Dziennikarki nie skontaktowały się z prezes zarządu, nie umożliwiły też wypowiedzi Robertowi Kazimierskiemu, jednocześnie stawiając ich w złym, sensacyjnym świetle, które naraża ich na utratę wiarygodności. Cała publikacja miała na celu zdyskredytowanie działań księdza Marcina Iżyckiego oraz firmy, która w nowoczesny sposób wspierała działalność organizacji, świadcząc dla niej usługi. Niewiele trzeba, aby w społeczeństwie, bardzo wrażliwym na informacje o nieprawidłowościach, wzbudzić poczucie skandalu i utraty wiarygodności.

Episkopat sprawdził

Reakcja Kościoła nie mogła być inna jak dogłębne zbadanie sprawy.

Komisja charytatywna, która powołała zespół audytorski, przez kilka miesięcy sprawdzała dokumenty, przelewy, opinie i informacje z artykułów. Rozmawiała też z byłymi pracownikami, którzy poza żalem, że już nie pracują w Caritas Polska, nie wskazali żadnych dowodów na łamiące prawo praktyki. Efektem pracy specjalnej komisji był raport, który nie potwierdził ani jednego zarzutu z artykułów prasowych.

W specjalnym komunikacie podano informację dotyczącą współpracy z firmą Commee Brdige: „podjęta współpraca między tymi podmiotami dokonywała się w zgodzie z przepisami prawa cywilnego”. Dokument z wewnętrznego śledztwa został odczytany biskupom podczas zebrania plenarnego Episkopatu i podsumowany przez nich brawami. Żaden z ponad 130 hierarchów nie wniósł sprzeciwu. Tak skończyła się historia wywołana fake newsami, które uderzyły w kościelną organizację.

Bezmyślny przedruk

Jednym z najbardziej szokujących zjawisk, które towarzyszyły sprawie, było masowe, bezrefleksyjne udostępnianie, przedruk, a nawet podgrzewanie nieprawdziwych informacji przez duże, znaczące media. Ciężko w to uwierzyć, ale doświadczone redakcje dopuściły się bezprawnego przepisania informacji, rzekomo ustalonych przez dziennikarzy w głównym artykule. Według prawa, każdy podmiot publikujący materiał, również pozyskany z przedruku, ma takie same obowiązki jak pierwotny twórca, czyli zachowanie szczególnej staranności i rzetelności, zwłaszcza sprawdzenia zgodności z prawdą uzyskanych wiadomości. Jeden z portali poszedł jeszcze dalej. Aby zwiększyć popularność artykułu, przeredagował oryginalny tytuł i napisał: „Szemrane interesy w Caritas Polska”.

O jeden most za daleko

Dziś, po wpisaniu w wyszukiwarkę Google hasła „Marcin Iżycki”, „Robert Kazimierski”, „Commee Bridge” czy „Caritas Polska” łatwo trafić na szkalujące treści, które nigdy nie były oparte na prawdzie.

Wielu czytelników pozostaje ze świadomością skandalu w kościelnej organizacji. Dojmującego obrazu polskich mediów dopełnia fakt, że żadne z nich już nie interesuje się finałem sprawy i całkowitym obaleniem nieprawdziwych informacji.

Caritas Polska i Commee Bridge nie są pierwszymi ofiarami fake newsów. Z zapowiedzi Commee Bridge wynika, że jest przygotowywana bezprecedensowa ofensywa sądowa przeciw mediom, które wzięły udział w tej fake newsowej kampanii.

Artykuł Hanny Przeździeckiej pt. „Fake newsy, które uderzyły w Caritas Polska” znajduje się na s. 1 i 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Hanny Przeździeckiej pt. „Fake newsy, które uderzyły w Caritas Polska” na s. 1 i 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Akt wybaczenia ma większe znaczenie dla człowieka wybaczającego niż dla winowajcy / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Już w dzieciństwie rodzice powinni nauczyć swoją pociechę prostego słowa ‘przepraszam’. Gdy dorośnie, łatwiej jej będzie przyznać się do błędu, przeprosić i prosić o wybaczenie, a także wybaczać.

I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Powtarzamy te słowa, słowa modlitwy Ojcze nasz, którą nam pozostawił Pan Jezus, niekiedy codziennie. I pomimo to mamy ogromny problem z odpuszczaniem, z wybaczaniem. My, chrześcijanie – innemu chrześcijaninowi. Tym innym chrześcijaninem jest najczęściej osoba nam bliska, czasem najbliższa. Co więcej, potrafimy w stanie niewybaczenia przeżyć kilka, kilkanaście lat, a nawet całe życie. Potrafimy klęczeć w konfesjonale, przyjmować Komunię Świętą i dalej nie przebaczyć. I podążać drogą do wiecznego potępienia.

Jak chcemy uzyskać przebaczenie naszych grzechów od Boga Ojca, jeżeli sami nie potrafimy wybaczyć naszym bliźnim?

Wiem, przebaczylibyśmy każdemu, ale po spełnieniu specjalnej procedury nas satysfakcjonującej. Po przyznaniu się do winy i ukorzeniu się przed nami. I po przyznaniu nam 100% racji. Tak jednak stawiając sprawę, zapędzamy się w kozi róg. Ani ten, co zawinił, nie ukorzy się przed nami, ani my nie będziemy mogli mu przebaczyć. I tu właśnie zaczyna się nasz osobisty problem. Rezygnując z aktu bezwarunkowego wybaczenia, pozbawiamy się łaski bożej za nasze winy. Ale nie tylko. Przejmujemy również winę tego, kto dopuścił się przestępstwa wobec nas. Bierzemy na swoje barki dodatkowy ciężar, ciężar grzechu naszego winowajcy. Ten ciężar jest nie do uniesienia, ponieważ każdy ma siły przewidziane tylko do dźwigania własnego krzyża.

Kto bardziej zawinił i pierwszy powinien przeprosić? To wcale nie jest proste. Żyjąc z kimś blisko, nie jesteśmy w stanie dociec, kto zaczął. Choć każdy chce myśleć, że to druga strona: matka, ojciec, dziecko, mąż, żona, teściowa lub zięć. W takich wypadkach nie ma pierwszej strony. Każdy z nas popełnia swój grzech i ma swoją przewinę, i za to powinien przeprosić i wybaczyć, i prosić o wybaczenie bliską osobę. Moja mama powtarzała często, że mądrzejszy przeprasza pierwszy.

Gdy po wielu latach odmawiania Modlitwy zrozumiałem sens wypowiadanych słów, to aż popłakałem się nad swoją wcześniejszą głupotą. Pełną wymagań i warunków do spełnienia przez innych.

Od tego czasu wybaczam natychmiast. No prawie natychmiast, jak tylko mi minie chwilowa emocja. I tak nie zdążę wybaczyć każdemu 77 razy ☺

Ale dosyć wymądrzania się. Proponuję teraz każdemu najprostszy sposób, jaki już przedstawiłem w tekście: Czy Pan Jezus był osobą kulturalną?

Po pierwsze, uznajemy wszystkie prawdy Dekalogu i Ewangelii; bez majstrowania przy nich i podważania naszym małym rozumkiem.

Po drugie, oddzielamy dzieło (=dziecko) boże w każdym człowieku od jego skłonności do grzechu.

Przyjmując taką optykę, nie będziemy już potępiać drugiego człowieka – choćby zawinił w stosunku do nas – ale mu współczuć. I modlić się o to, żeby zdołał wygrać z chcącym nim zawładnąć i unicestwić go grzechem. Jeżeli nawet się to nie uda, to przynajmniej nie zarażamy się złem. I powstrzymujemy jego reemisję.

Rzecz jasna, musimy się wtedy liczyć z wściekłością szatana, który szaleje z radości, gdy złu przeciwstawiamy zło. Bo próba zwalczenia zła złem to iście szatański wybór.

Mój tegoroczny patron, błogosławiony ksiądz Jerzy Popiełuszko, przedstawił sprawę najprościej jak można: Nie daj się zwyciężyć złu, lecz zło dobrem zwyciężaj. I właśnie za taką postawę, najbardziej niszczącą zło i mnożącą dobro na tym świecie, został bestialsko zamordowany.

Problem rodzi się najczęściej w dzieciństwie. To rodzice powinni nauczyć swoją pociechę prostego słowa ‘przepraszam’. To od wypowiedzenia słowa ‘przepraszam’ wszystko się zaczyna. Gdy dorośnie, łatwiej jej będzie przyznać się do błędu, przeprosić i prosić o wybaczenie, a także wybaczać. Przy tej nauce rodzice powinni pamiętać, że najważniejszym adresatem skruchy dziecka nie są oni sami, ale Pan Bóg. To Jego obrażamy, źle postępując w stosunku do bliźnich. Odwołując się do Instancji Najwyższej, unikamy budowania egoizmu w naszych dzieciach i w sobie. I stawiania siebie w roli nieomylnego bałwana.

Żyję już na tyle długo, żeby dostrzec, jakie spustoszenie czyni w człowieku długotrwały brak wybaczenia. Jak niszczy sumienie i umiejętność patrzenia na świat oczami dziecka bożego. Jak zaburza umiejętność oceny zjawisk i intencji innych ludzi. Ktoś uśmiecha się do nas, a my myślimy, że się z nas śmieje. Ktoś chce nam pomóc, a my myślimy, że chce nas wykorzystać i na pewno oszukać.

Zatem zaapeluję na koniec: jeżeli jeszcze komuś nie przebaczyliście, zróbcie to natychmiast! I nie dąsajcie się zbyt długo, gdy usłyszycie: przepraszam, ale razem z bliźnim ucieszcie się z pokonania zła i zwycięstwa dobra.

Jeżeli ktoś odrzuci Waszą wyciągniętą do zgody rękę, bo grzech zmieszał mu umysł, „strzepnijcie pył z sandałów”. I idźcie dalej drogą do zbawienia, zamiast schodzić na manowce po to, żeby zagłaskać czyjś występek. Nasze postępowanie ma podobać się Panu Bogu, a nie przestępcy. Amen.

Jan Azja Kowalski

PS Sam stosuję zasadę 5%. Zawsze gdy uważam, że mam w 100% rację, z automatu zakładam, że w 5% mogę się mylić ☺

Kristi Noem – najbardziej charyzmatyczny polityk od czasów prezydenta Trumpa / Adam Becker, „Kurier WNET” nr 82/2021

Pomimo wszystkich swoich dokonań Kristi Noem twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Adam Becker

Kristi Noem

Od czasu, kiedy Donald J. Trump zdecydował się kandydować na urząd prezydenta, nie pojawił się w US tak charyzmatyczny polityk, jak Kristi Noem – 33 Gubernator Dakoty Południowej. Jestem przekonany, że Południowa Dakota – stan znany w Polsce dotąd głównie z powodu Mount Rushmore, czyli góry, w której wykuto głowy czterech prezydentów amerykańskich – przez najbliższe lata będzie kojarzony głównie z Kristi Noem.

Kim jest Kristi Lynn Noem, oprócz tego, że rządzi od dwóch lat stanem, który będąc większy niż połowa Polski (prawie 200 tys. km2) ma niewiele więcej ludności niż Kraków (niecałe 900 tys.)?

Fizycznie jest bardzo atrakcyjną brunetką w wieku 50 lat, o idealnej sylwetce (172 cm/58 kg), urodzoną 30 listopada 1971 r. w Watertown jako córka Rona i Corinne Arnoldów. Wychowała się z rodzeństwem na rodzinnym ranczo i farmie w wiejskim hrabstwie Hamlin. Od 30 lat jest żoną Bryona Noema, którego poznała jeszcze na pierwszym roku studiów, matką trojga dzieci (dwie córki: Kassidy i Kennedy oraz syn Booker). Jest politykiem, farmerem-rolnikiem i właścicielem małej firmy.

Przy posiadłości rodzinnej, odziedziczonej po dziadku i ojcu, z jej inicjatywy powstał domek myśliwski i restauracja, prowadzone przez nią i rodzeństwo. Jest nieźle wykształcona, ukończyła Hamlin High School, a później rozpoczęła naukę na Northern State University, a którą – z powodów, o których piszę poniżej – musiała przerwać.

Dokończyła edukację już po rozpoczęciu kariery politycznej, studiując eksternistycznie nauki polityczne na Uniwersytecie Południowej Dakoty w 2012 r. „The Washington Post” nazwał ją wtedy „najpotężniejszą stażystką w Kongresie stanowym” z uwagi na ilość punktów, które zapewniała jej na studiach kariera polityczna. Pomimo wszystkich swoich osiągnięć życiowych i zawodowych Kristi twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Kristi Noem jest przede wszystkim jednym z najbardziej skutecznych, niezależnych i twardych polityków GOP, czyli Partii Republikańskiej. Miłośniczką i kolekcjonerką broni, którą świetnie się posługuje.

Przed ostatnią Gwiazdką opublikowała na Instagramie zdjęcie, na którym używa z wprawą miotacza płomieni, z podpisem: „Czy jest już zbyt późno, żeby dopisać coś do listy życzeń gwiazdkowych?”. Można też znaleźć filmik, w którym Noem, strzelając ze strzelby, mówi, że to jest sposób na praktykowanie/wymuszanie „social distancingu” w Południowej Dakocie. Cokolwiek by mówić, nie da się koło niej przejść obojętnie.

Nietypowa była jej droga do stanowiska gubernatora, zaznaczona tragedią rodzinną, która według jej słów zmusiła ją brutalnie do zetknięcia się z polityką.

Kristi miała 21 lat, studiowała z dala od domu rodzinnego i właśnie oczekiwała z mężem na narodziny ich pierwszego dziecka, kiedy zadzwoniono do niej z rodzinnego domu z informacją, że jej ukochany ojciec, Ron Arnold, został przysypany ziarnem w silosie na zboże. Jako dziewczyna wychowana na farmie wiedziała, co to znaczy. Natychmiast rzuciła wszystko i pojechała do domu, gdzie w międzyczasie sąsiedzi spychaczami rozbili silos, wydobyli zasypanego ojca i rozpoczęli reanimację. Cała rodzina pojechała za karetką do szpitala, w którym lekarze przez kilka godzin walczyli o jego życie – niestety bezskutecznie. Jak powiedziała, tej nocy straciła człowieka, który wydawał się jej niezwyciężony!

Wkrótce po śmierci ojca, kiedy rodzina próbowała się dopiero pozbierać po nieszczęściu, otrzymali list z urzędu skarbowego. Tragedia podkopała ich poczucie bezpieczeństwa, a należny „podatek od śmierci” miał teraz dodatkowo zachwiać ich bezpieczeństwem finansowym.

Byli właścicielami ziemi, którą ich dziadek kupił wiele lat wcześniej i ziemi, którą ojciec Kristi dokupił, kiedy już była w szkole średniej. Mieli bydło i maszyny potrzebne do uprawy roli i hodowli, czyli coś, co mogli stracić. Mogli – ponieważ z powodu inwestycji nie dysponowali pieniędzmi, które musieli oddać za NIC urzędowi skarbowemu!

Nie mogła zrozumieć bezwzględności systemu podatkowego, który kazał rodzinie pogrążonej w żałobie (na farmie oprócz niej i matki żyły jeszcze dwie siostry: Kassidy i Cindy), pozbawionej oparcia głowy rodziny, w chwili kryzysu, płacić podwójny podatek. Przecież zapłacili podatek wcześniej, kupując sprzęt, ziemię i inne aktywa – teraz musieli płacić za to wszystko jeszcze raz – DLATEGO, ŻE NIESPODZIEWANIE ZGINĄŁ TRAGICZNIE JEJ TATA! To nie było w porządku. Nie mogła sobie nawet wyobrazić utraty farmy, którą latami budowała jej rodzina. Farmy, którą jej dziadek i tata stworzyli i rozbudowali tylko po to, żeby przekazać ją następnym pokoleniom, dzieciom i wnukom. To dlatego ojciec wstawał o świcie – żeby zostawić w jak najlepszym stanie coś, co będzie łączyło jego dzieci!

Kiedy kilka lat wcześniej potrzebowali maszyn niezbędnych w gospodarstwie i padł pomysł sprzedaży w tym celu kawałka ziemi, właśnie ojciec stwierdził, iż to w ogóle nie wchodzi w grę. Zawsze powtarzał – „Nigdy nie sprzedawaj ziemi. Bóg już jej nie robi!”.

W końcu udało im się załatwić pożyczkę, która pozwoliła spłacić podatek – była tak duża, że przez dekadę miała wpływ na każdą ich życiową decyzję!

Kristi Noem po raz pierwszy opowiedziała tę historię, komentując w trakcie kampanii prezydenckiej 2016 r. propozycję Hillary Clinton, która zaaprobowała postulat czołowego marksistowskiego polityka Partii Demokratycznej Berniego Sandersa drastycznego podwyższenia podatku od spadku do 65%, twierdząc, że dotknie to tylko 1% społeczeństwa! Noem skomentowała ten projekt mówiąc, że Hillary chce doprowadzić do tragedii i rzeczywistego pozbawienia majątku oraz wywłaszczenia tysięcy rodzin amerykańskich po to, żeby móc zdobyć dodatkowe środki finansowe na pokrycie kilkudniowych wydatków rządowych! Wcześniej, jesienią 2016 r., w bardzo ważnej komisji Kongresu – „House Was and Means Committee”, zajmującej się całością przychodów podatkowych i wydatków społecznych, w której zasiadała Noem, Republikanie przedstawili plan reformy podatkowej mającej na celu zwiększenie przychodów rodzin, pracowników i wzmocnienia gospodarki amerykańskiej. Jak powiedziała Noem, miało to zmniejszyć obciążenia podatkowe każdej rodziny i uprościć system podatkowy m.in. przez wyeliminowanie szkodliwych podatków dodatkowych – w szczególności podatku od śmierci/spadku, który tak bardzo dwie dekady wcześniej dotknął ją i jej rodzinę. „Żadna rodzina nie powinna przechodzić przez to, co nasza! Pracowici Amerykanie zasługują na lepszy los” – stwierdziła w jednym z wywiadów.

Właśnie takie sytuacje zadecydowały o tym, że Kristi Noem postanowiła wejść do świata polityki – po to, żeby go zmienić! To chyba właśnie łączy ją najbardziej z do niedawna najpotężniejszym człowiekiem w USA, czyli Donaldem J. Trumpem, z którym ma znakomite zresztą relacje.

Karierę polityczną rozpoczęła w 2006 r. w legislaturze stanowej Izby Niższej Kongresu stanu Południowa Dakota, jako przedstawicielka 6 Okręgu zdobywając 39% głosów. W 2008 r. została wybrana ponownie na to stanowisko, uzyskując 41% głosów. W 2010 r. została wybrana do Izby Niższej Kongresu US jako przedstawiciel Dakoty Południowej. Było to jej pierwsze poważne zwycięstwo polityczne, ponieważ pokonała wtedy uchodzącą za wschodzącą gwiazdę Partii Demokratycznej i pochodzącą z bardzo wpływowej w Dakocie Południowej rodziny Stephanie Herseth Sandlin, pierwszą kobietę wybraną do Kongresu z tego stanu, najmłodszą swojego czasu kongresmenkę US, wybieraną dotąd trzykrotnie. W kampanii wyborczej Herseth Sandlin podkreślała swoją niezależność od klubu partii demokratycznej, kiedy głosowała wbrew swojej partii przeciwko reformie służby zdrowia, ratowaniu Wall Street i ustawie o ograniczeniu handlu energią. Noem wykorzystywała jako główny argument przeciwko niej to, że głosowała na ogólnie nielubianą ze względu na swoją arogancję Nancy Pelosi jako przewodniczącą Izby Niższej. Jak pisał wtedy „The Washington Post”: „39-letnia Herseth Sandlin, uważana w skali kraju za wschodzącą gwiazdę swej partii, stanęła wobec najpoważniejszego jak dotąd w jej karierze wyzwania, czyli 38-letniej Kristi Noem, samorodnej gwiazdy Fox News”. Stanęła i została pokonana.

Noem dostała się do Kongresu US, pokonując Herseth Sandlin 48:46. Rywalka Noem najwyraźniej źle zniosła porażkę, ponieważ pozostając prominentnym politykiem Demokratów, nigdy więcej nie poddała się ocenie wyborców.

Kariera Noem, przeciwnie – zaczęła rozkwitać. W marcu 2011 r. została jednym z 12 regionalnych dyrektorów Narodowego Komitetu Republikańskiego ds. wyborów w 2012 r.

W 2012 r. wybrano ją na drugą kadencję; zyskała bardzo wyraźną przewagę nad kandydatem Demokratów Matthew Varilekiem 57:43, a w 2014 na trzecią, już po prostu deklasując Demokratkę Corinnę Robinson 67:33! Podobnie było 2016, kiedy to po raz czwarty wygrała wybory do Kongresu, pokonując Demokratkę Paulę Hawks 64:36.

Noem była czwartą kobietą reprezentująca Dakotę Południową w Kongresie. Razem z senatorem Timem Scottem z Karoliny Południowej, zostali wyznaczeni przez aklamację spośród 87-osobowej grupy wybranych po raz pierwszy republikańskich członków Kongresu na łączników z przywództwem Republikanów w Kongresie, co uczyniło z Noem drugą kobietę na czele Izby Republikańskiej w Kongresie.

Jest niewątpliwie politykiem bardzo konserwatywnym. Jako kongresmen w kongresie stanowym pomogła m.in. uchwalić ustawę o cięciach podatkowych i zatrudnieniu, która pozwoliła przeciętnej rodzinie z Dakoty Południowej zwiększyć dochód o 2400 dolarów.

W Kongresie US zwalczała nadmierne opodatkowanie. Popierała dyscyplinę budżetową uniemożliwiającą rządowi doprowadzanie do deficytu budżetowego, czyli wydatkowanie przekraczające wpływy budżetowe. Była i jest zwolenniczką cięć budżetowych, likwidacji podatku od nieruchomości, obniżenia stawki podatku od osób prawnych i uproszczenia kodeksu podatkowego. Sprzeciwia się podniesieniu podatków w celu zrównoważenia budżetu. Promowała ustawodawstwo zwalczające handel ludźmi i niewolnictwo seksualne. Sprzeciwiała się Obamacare i głosowała za jej uchyleniem. Chciała dodać do prawa nowe przepisy ograniczające wysokości odszkodowań za błędy medyczne i umożliwiające kupowanie planów ubezpieczenia zdrowotnego w innych stanach. Poparła cięcia w finansowaniu Medicaid, zaproponowane przez Paula Ryana.

Noem jest przeciwniczką aborcji i małżeństw osób tej samej płci; jeszcze w 2015 r. stwierdziła, że nie zgadza się z orzeczeniem Sądu Najwyższego, iż zakazy małżeństw osób tej samej płci są niezgodne z konstytucją.

Wykazuje się niepopularnym myśleniem zdroworozsądkowym. Głosowała m.in. w 2010 r. za poparciem przepisów, które nakazywałyby szkołom nauczać o tzw. zmianach klimatycznych jako „teorii naukowej, a nie udowodnionego faktu” i nakazu informowania uczniów, że „istnieje wiele różnych zagadnień klimatologicznych, meteorologicznych, astronomicznych, termologicznych oraz kosmologiczna i ekologiczna dynamika, która może wpływać na światowe zjawiska pogodowe, a znaczenie i wzajemne powiązania tych czynników są w dużej mierze spekulatywne”. Ściągnęło to na nią opinię osoby zaprzeczającej zmianom klimatycznym. Już samo to wystarczyłoby, żeby ją lubić.

Noem była i jest zwolenniczką zakończenia przez US importu ropy naftowej i uzależnienia od jej zagranicznych dostawców oraz zachęcania do ochrony istniejących zasobów. Popiera dotacje do produkcji paliw i sprzeciwia się zniesieniu federalnych dotacji dla firm naftowych. Poparła budowę rurociągu Keystone XL. Wspierała wiercenia przybrzeżne i zniesienie moratorium na wiercenia głębinowe w Zatoce Meksykańskiej oraz zezwolenia na ponowne jej wydobywanie w tym rejonie. Opowiada się za zablokowaniem działań Agencji Ochrony Środowiska na rzecz zaostrzenia norm zanieczyszczenia powietrza.

Mimo że poparła interwencję NATO w Libii w 2011 r., zastanawiała się, czy US interweniowały w celu ochrony ludności cywilnej, czy raczej w celu usunięcia ówczesnego przywódcy Libii Muammara Kadafiego, i wezwała prezydenta Obamę do podania dodatkowych informacji na temat roli US w konflikcie, uznając jego dotychczasowe wypowiedzi na ten temat za niejasne i niejednoznaczne.

Noem jest bardzo skuteczna także w dziedzinie pozyskiwania funduszy, co w polityce jest niezwykle ważne. Jeszcze na początku pierwszej kadencji w Kongresie US utworzyła „Kristi Pac”, czyli komitet przywódczy ds. działań politycznych i wykorzystywała go także do wspierania innych republikańskich kandydatów.

14 listopada 2016 ogłosiła, że nie będzie ubiegać się o reelekcję do Kongresu, ale zamiast tego będzie w 2018 r. kandydować na urząd gubernatora swojego rodzinnego stanu, czyli Dakoty Południowej. Dzięki swojemu programowi ochrony stanu przed podwyżkami podatku, walki ze wzrostem ingerencji rządu federalnego i jego nadużyciami – pokonała w prawyborach 56%:44% urzędującego prokuratora generalnego DP, Marty’ego Jackleya, a w wyborach powszechnych – kandydata Demokratów, byłego jeźdźca rodeo, Billy’ego Suttona 51%:47,6%. W styczniu 2019 r. złożyła przysięgę i została pierwszą kobietą gubernatorem w historii Dakoty Południowej.

Pierwszą ustawą, jaką podpisała jako urzędujący gubernator 31 stycznia 2018 r., było zniesienie konieczności posiadania pozwolenia na noszenie przy sobie ukrytej broni. W ramach swojej inicjatywy „Family First” obiecała chronić wolność religijną i tradycyjne małżeństwo jako „dany przez Boga związek między jednym mężczyzną i jedną kobietą”

oraz skrytykowała decyzję Sądu Najwyższego US (Obergefell v. Hodges) uznającego taką definicję małżeństwa za dyskryminującą mniejszości seksualne, jako próbę uciszenia tych, którzy wyznają tradycyjne wartości.

Podpisała także kilka ustaw ograniczających aborcję w sposób, który jej zdaniem powinien pomóc rozprawić się definitywnie z handlarzami aborcji w Dakocie Południowej, wymagając m.in. od aborcjonistów korzystania z oficjalnego stanowego formularza, który kobiety muszą podpisać przed aborcją. Jak powiedziała: „Coraz więcej znaczących badań medycznych dostarcza dowodów na to, że nienarodzone dzieci czują, myślą i rozpoznają dźwięki w łonie matki. Są to ludzie, którym należy dać te same prawa, co wszystkim innym”. Jest zdecydowaną przeciwniczką legalizacji narkotyków, także tzw. rekreacyjnej marihuany. Pod jej rządami Dakota Południowa stała się stanem o chyba najniższych podatkach w US, bardzo liberalnych przepisach i szeroko otwartym na inwestycje.

Ale tak naprawdę Kristi Noem wykazała się zarówno konserwatywnym podejściem, jak niezależnością polityczną w trakcie tzw. pandemii covid-19, przyjmując zasadę pełnego zaufania do obywateli swojego stanu i dając im swobodę reagowania na wydarzenia z tym związane. Jako JEDYNY GUBERNATOR US nie nakazała lockdownu, obowiązkowego noszenia masek ani zachowywania tzw. dystansu społecznego.

Nie nakazywała, ale też nie zabraniała. Rekomendowała rodzicom pozostawienie dzieci w szkołach i zachęcała ludzi do turystyki na otwartych terenach stanu w celu pobudzenia gospodarki w okresie spowolnienia. Często wyrażała swój sceptycyzm co do skuteczności noszenia masek oraz zachęcała do zgromadzeń bez stosowania zasady zachowania dystansu społecznego. Nie uległa też presji głównego doradcy medycznego prezydenta US i dyrektora Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych zarazem, dr. Anthony’ego Fauciego, gorącego zwolennika pełnego zamknięcia gospodarki i życia społecznego, maseczkowania (który w swoim szaleństwie ostatnio nawet zaleca noszenie dwóch albo i trzech masek nakładanych jedna na drugą) i powszechnego nieustannego szczepienia. Podczas swojego wystąpienia na corocznej konferencji konserwatystów, która odbyła się w lutym tego roku w Orlando na Florydzie, a na której była – obok Donalda Trumpa i gubernatora Florydy DeSantisa – gwiazdą, Noem opowiedziała związana z tym anegdotę, bo trudno to właściwie inaczej nazwać.

Otóż Fauci, próbując przekonać ją do konieczności wprowadzenia lockdownu w Dakocie Południowej, argumentował, że w przeciwnym razie przewiduje, iż w szczycie chorobowym Dakota będzie miała jednocześnie ok. 10 tys. hospitalizowanych chorych. Noem z uśmiechem powiedziała, że: „Chyba się trochę pomylił – w najgorszym momencie mieliśmy niewiele ponad 600 chorych!”. Odpowiedzią był wybuch śmiechu i aplauz widowni.

W ogóle jej tegoroczne wystąpienie na CPAC było chyba przełomowe w jej karierze politycznej i pokazało, że ambicje Noem sięgają znacznie wyżej niż stanowisko gubernatora stanu. Przypomniała, że kiedy po raz pierwszy pojawiła się na CPAC rok wcześniej, była praktycznie nieznana i chyba jedyne, co o niej wiedziano, to to, że jest gubernatorem jednej z dwóch Dakot – cieplejszej! Teraz tłumaczyła, dlaczego Ameryka powinna być konserwatywna – co, jej zdaniem, pokazał właśnie rok 2020. Administracja prezydenta Trumpa doprowadziła do utworzenia 7 mln nowych miejsc pracy, do najniższego historycznie bezrobocia wśród zarówno czarnej, jak latynoskiej i azjatyckiej społeczności, a prawie 10 mln ludzi wydźwignięto z ubóstwa. Teraz, z powodu lockdownu, gubernatorzy zamykają stany, szkoły, firmy i doprowadzają do rekordowego bezrobocia i ubóstwa, a gospodarkę amerykańską do stanu zastoju. To za jej przykładem po kongresie 16 innych rządzonych przez republikanów stanów zniosło nieomal całkowicie lockdown. Dzisiaj, na 50 stanów USA, tylko w 4 obowiązuje lockdown porównywalny z tym, co mamy teraz w Polsce.

„Powiedzmy to sobie jasno: covid nie niszczy gospodarki – to rząd niszczy gospodarkę!” – te słowa wypowiedziane przez Kristi Noem powinny pojawić się na plakatach i banerach na wszystkich protestach i manifestacjach organizowanych na całym świecie przeciw restrykcjom wprowadzanym pod pozorem tzw. pandemii.

Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dom, który nas ukształtował i pomógł wejść w życie/ Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” 82/2021

Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Dom rodzinny naszej mamy

Stał sobie ten dom rodzinny w Środzie na zakolu ulicy, jako jeden z ostatnich, w miejscu, w którym kończyło się miasto. Oknami patrzył w kierunku drogi zwanej kostrzyńską, był niski, parterowy, z wysokim, spadzistym dachem. Miał może sto kilkadziesiąt lat, a może dwieście i więcej.

W mojej pamięci był zawsze jak nowy, ściany miał śnieżnobiałe, obramowania drzwi i okien jakby świeżo pomalowane, a czerwone dachówki stały karnie w szeregu, żadnej nie brakowało. Dziadek był budowniczym!

Dziś domu już nie ma, bo tędy idzie ulica. Wspominam go zawsze ciepło, ze wzruszeniem, był domem naszej mamy i częścią mojego dzieciństwa i dorastania, dobrą i szczęśliwą.

Dom swoją rozłożystością oddzielał całe gospodarstwo dziadków od ulicy. Za nim rozciągało się obszerne podwórze, zamknięte stodołą. Dalej był zielony ogród z licznymi drzewami i krzewami owocowymi, z częścią wypoczynkową obsianą trawą i z klombem kwiatowym oraz, w końcu, z zagonkami warzywnymi. Za płotem ogrodu był rów, do którego spływała po deszczach woda z całej posesji. Gospodarstwo i dom były własnością naszych dziadków: Nikodema Pospieszalskiego i Łucji z Mizgalskich Pospieszalskiej.

Urodziła się w nim nasza mama i jej liczne rodzeństwo, wychowało się szczęśliwie całe pokolenie szlachetnych, dobrych i mądrych ludzi, którzy swoje poczucie istotnych wartości etycznych i moralnych potrafili przekazać swoim dzieciom, wnukom i prawnukom.

Mieszkalny dom od ulicy zbudowany został na zasadzie wielkopolskich małych dworków, spotykanych powszechnie w małych miastach i na wsiach. Środkowa z głównym wejściem sień oddzielała od siebie dwa frontowe pokoje i zamykała w połowie budynku dostęp do dalszych pokoi i do kuchni. W domu dziadków sień ta, do której wchodziło się przez drewniane, ciężkie drzwi po dwóch kamiennych stopniach, pomalowana była na szarozielono i oprócz drzwi do pokojów, miała naprzeciw wejścia dwoje wąskich drzwiczek na strych i do spiżami pod schodami.

Po lewej stronie, nad drzwiami do jadalni widniał ozdobny napis wiersza Jana Kochanowskiego, który we mnie dziecku, wywoływał zawsze zadumę i przekonanie, że wszystko zależy od Pana Boga. Brzmiał on: „Panie, niechaj mieszkamy w tym gnieździe ojczystym,/ A Ty nas opatrz zdrowiem i sumieniem czystym,/ Pożywieniem uczciwym, ludzką przychylnością,/ Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością”.

Drzwi po prawej stronie sieni prowadziły do ślicznego saloniku. Był on cały w kolorach zielonozłotych, oprócz czarnego pianina, choć i ono miało mosiężne, błyszczące na złoto świeczniki. Tapeta w pokoju była też zielona, jednak prawie niewidoczna, bo zakryta kolekcją cennych obrazów w pozłacanych ramach, pięknie rozplanowanych w całym pomieszczeniu. Podłogę z desek, zawsze wybłyszczoną, pokrywał zielony, w deseń kwiatowy dywan. Pod ścianą główną, naprzeciw drzwi, stały stylowe meble: kanapka i dwa fotele oraz owalny stół. Po bokach kanapki świeciły dwa srebrne, wysokie lichtarze, umieszczone na odpowiednich postumentach.

Między oknami na niskiej konsolce stało wysokie aż do sufitu lustro, tak duże, że jego płyta odbijająca składała się z trzech fragmentów. Nie pamiętam, co leżało na konsolce, może album, może muszle lub wazon. Podziwiałam zawsze bogate, koronkowe firany na obu oknach; końce ich, przemyślnie udrapowane, leżały na dywanie i utrudniały dostęp do lustra. Uzupełnieniem umeblowania saloniku były półki na nuty i książki, stojące w pobliżu pieca, oraz ładnie rzeźbione krzesełka.

Zaciekawiały mnie zawsze leżące na owalnym stole, oprawne w skórę wydania dzieł polskich poetów: „Pana Tadeusza” z rysunkami Andriollego, „Zachwycenia” Lenartowicza i „Marii” Malczewskiego. Czasami wolno mi było je oglądać, a także próbować grać na fortepianie.

Zapamiętałam, bo lubiłam, zapach tego pokoju, było w nim coś z poezji i muzyki, dla mnie, dziecka wychowanego w Berlinie, było to coś, co tkwiło w moich korzeniach.

Drzwiami z lewej strony sieni wchodziło się do zawsze pełnej gwaru części domu, to jest do jadalni i dwóch pokojów sypialnych oraz przez małą sień do kuchni. W jadalni dominowały barwy ciepłe: żółte i czerwone we wszystkich odcieniach. Tapeta była w blade różyczki, dywan – co prawda już wydeptany – w kwiatowy deseń, a rozłożysta kanapa i dwa ciężkie fotele pokryte były wzorzystą ciemnoczerwoną tkaniną.

Przy drzwiach wejściowych do pokoju stała szafka z półkami i szufladą, zamykaną zwykle na klucz, tak zwana szyfonierka. W swoim wnętrzu kryła dla nas, dzieci, skarby. W szufladzie poukładane były srebrne sztućce stołowe i inne ciekawe precjoza, jak biżuteria, a na półkach obrusy, serwetki i babcine drobiazgi, m.in. śliczna torebka z długim łańcuszkiem. Czasami między stosami bielizny ukryte były tabliczki czekolady, którą babcia wydzielała dzieciom, gdy były grzeczne. Szyfonierka pachniała więc lawendą, wodą kolońską (prawdziwą) i czekoladą.

Po drugiej stronie drzwi, a po obu stronach pieca, stały otwarte półki z książkami i różnymi drobiazgami. Na zielono oprawione były niewielkie książeczki, nadsyłane w pewnych odstępach czasu, zawierające kolejno wydawane powieści Sienkiewicza. Obok naftowej lampy na górnej półce stała mała ceramiczna urna, podobno znaleziona na polach dziadka.

Nad kanapą wisiał duży obraz w ramie, przedstawiający w barwach czarno-białych jeden z wielkich obrazów Jana Matejki, to jest bitwę pod Grunwaldem. Tego rodzaju patriotyczne reprodukcje były bardzo powszechne w wielu domach wielkopolskich w okresie zaborów, upowszechniały bowiem historię Polski i budziły uczucia narodowe i religijne. W domu dziadków takich obrazów było kilka. Pamiętam pięknie oprawny oleodruk przedstawiający synów Jana Sobieskiego, i tzw. święte obrazy nad łóżkami dziadków.

Po obu stronach reprodukcji obrazu Matejki wisiały dwa, w okrągłych ramach, rysunki wykonane ręką najstarszego syna dziadków Mariana, przedstawiające głowy Chrystusa w cierniowej koronie i Matki Boskiej Bolejącej. Przy drzwiach do sypialni wisiał na ścianie zegar w rzeźbionej obudowie, wybijający godziny i kwadranse. Duży stół, przy którym zawsze spożywano wszystkie posiłki, i to w komplecie rodzinnym, nakryty był ciemnoczerwoną, pluszową narzutą z frędzlami, którą na czas posiłku zamieniano na obrus. Dzieci siedziały grzecznie przy stole, potrawy kolejno przynoszone były z kuchni, najpierw zupa w wazie, potem następne dania.

Przy oknach w jadalni stały dwa krzesła z poręczami, wyściełane. Na jednym siadywała babcia z robótką w ręku, miała przed sobą stolik z przyborami do szycia, a pod nogami tak zwaną ryczkę – podnóżek. Lubiłam siadywać i słuchać opowiadań i wierszy babci. Przy drugim oknie dziadek, założywszy binokle na nos, czytywał gazety.

Z jadalni wychodziło się do sypialni. W jednym narożniku stały dwa łóżka, przedzielone nocnym stolikiem. W łóżkach tych zamiast materacy były tak zwane sienniki, wypchane świeżą słomą, którą codziennie trzeba było „wzruszać”. Na siennikach leżały spodki, to jest poduchy tak duże jak łóżka, a na nich dopiero prześcieradła. Na takim podłożu spało się miękko i ciepło, świetnie. W drugim narożniku pokoju stała pełna poduszek zielona stylowa kanapka, przed nią owalny stół z wiszącą od sufitu naftową ozdobną lampą.

Przy oknie, na dużym podręcznym stole leżały gazety, książki, tacki z owocami, stała karafka ze świeżą wodą do picia, można było także na nim się bawić. Obok stało antyczne biurko dziadka, szafkowe z opuszczoną przednią ścianą, tworzącą blat do pisania. Biurko to podobno było spadkiem po księdzu proboszczu, wuju naszej babci, i swoimi tajemniczymi szafkami i szufladkami zawsze budziło ciekawość dzieci. W pokoju tym były też dwie szafy: jedna duża z garderobą i mniejsza z porcelaną i gospodarczymi utensyliami.

Mój zachwyt wzbudzała zawsze stojąca na małej wiszącej konsolce figura Chrystusa Biczowanego, do której modliłam się, klęcząc na dla mnie zbyt wysokim klęczniku.

I figura, i klęcznik były dla mnie najpiękniejszymi częściami sypialni. Los chciał, że tuż po wojnie znalazłam się zawodowo jako chemik w Muzeum Wielkopolskim i tam na korytarzu, wśród bezładnie stojących i leżących mebli, obrazów i rzeźb zobaczyłam figurę dziadków. Odzyskał ją wówczas najstarszy brat naszej mamy, Marian Pospieszalski.

Klęcznik prawdopodobnie pochodził też z dawnych czasów. Miał miękką poduszkę pod kolanami i oparcie dla rąk w kształcie zamykanej z wierzchu skrzynki na książki do nabożeństwa. Wieko tej skrzynki miało wpuszczaną w ramkę, perełkami haftowaną w kwitnące róże ozdobę.

Druga, mniejsza sypialnia miała także dwa łóżka, szafę z garderobą i z głębokimi szufladami komodę pod oknem. Nigdzie indziej nie widziałam takiej umywalni jak w tym pokoju. Była to komoda z dolną częścią zamkniętą drzwiczkami, w której szeregiem stało obuwie dziadków, i z górną częścią zamykaną drewnianym wiekiem, pod którym była wpuszczona w komodę czworokątna cynowa czy cynkowa misa, a w niej owalna, porcelanowa miska na wodę do mycia. Po umyciu się całej rodziny zamykano wieko i przykrywano, tak jak komodę pod oknem, pięknymi, szydełkowanymi przez babcię, odpowiednimi do kształtu komód serwetkami. Na szafie w pudełku zawsze były pierniki, wydzielane dzieciom, gdy zgłaszały swój głód po zabawie na podwórzu i w ogrodzie.

Z tego pokoju drzwi prowadziły do małej sionki, z której po dwóch, trzech stopniach w dół można było się znaleźć na dworze. Z sionki tej wchodziło się do kuchni. Centralne miejsce w niej zajmował duży kuchenny piec, obok stół i szafa. Pod oknem, z którego można było obserwować całe podwórze, stała drewniana ławka, a za nią, w narożniku kuchni, przykryte ładną kapą, łóżko pomocy domowej (wówczas mówiono służącej).

W kuchni był też kran z wodą i zlewem; nie wiem, skąd czerpano wodę, a ze zlewu woda odpływała pod ziemią na dalszą od domu część podwórza. Pod podłogą w kuchni była mała piwniczka. Wchodziło się do niej po drewnianych stopniach dopiero po podniesieniu kilku desek podłogowych, tworzących klapę. Stały w niej duże kamienne naczynia na mleko, z którego zbierano z wierzchu śmietanę, a kwaśne mleko podawano zawsze na kolację.

Piąty pokój w domu dziadków znajdował się na strychu (wówczas mówiono na górze). Wchodziło się na strych po schodkach z głównej sieni wejściowej. Okno tego pokoju wychodziło na sąsiednią posesję. Był on całkowicie umeblowany, stały w nim dwa łóżka, szafa, komoda, krzesła i piękna stylowa kanapa, z jednym bokiem wywyższonym (tzw. szezlong), obita czymś w rodzaju czarnej ceraty, którą do drewnianej obudowy przytwierdzały gęsto przybijane białe „guziczki”. Nad kanapą wisiały dwa ułożone na krzyż miecze, nie wiem, o jakiej wartości. W tym pokoju mieszkaliśmy po I wojnie światowej i powrocie z Berlina do Polski całą naszą rodziną, składającą się z naszych rodziców i nas, pięciorga wówczas dzieci.

Dom mieszkalny naszych dziadków od podwórza oddzielał mały ogródek. Królował w nim rozłożysty klon, na klombach kwitły pachnące róże, wzdłuż drucianego płotu stały krzaki dalii, a pod oknami obu sypialni pachniały dziko rosnące w kępkach goździki.

W samym narożniku ogródka mieściła się domowa, jak wówczas mówiono, wygódka albo wychodek. Do tego ogródka tuż przy ścianie domu prowadziła furtka.

Podwórze i prowadząca do niego brama wjazdowa wybrukowana była dużymi kamieniami, tak zwanymi kocimi łbami, ale tylko do miejsca, gdzie kończył się przydomowy ogródek. Dalej aż do ogrodu była ubita ziemia, wysypana żwirem lub czymś w rodzaju zmielonego żużlu. Bardzo źle się po tym chodziło boso. Za ogródkiem, po lewej stronie podwórza znajdowały się pomieszczenia dla zwierząt domowych: a więc kolejno kurnik, chlew, stajnia, zawsze zamknięta na klucz sieczkarnia i obora, i na końcu śmietnik, gdzie składano wszelkie odpady, to jest mierzwę z obory i stajni. Była to tak zwana gnojówka, z ogólnie dostępną wygódką.

Po prawej stronie budynku, licząc od bramy wjazdowej, był drugi dom mieszkalny z trzema oknami i wejściem od ulicy; drugie wejście było z bramy. Składał się on z sieni, dwóch pokoi i kuchni. Nie wiem, kto w nim mieszkał i czy użytkowała go duża rodzina dziadka? Za moich czasów zajmowała je rodzina Jaśkowiaków, z których trójka dzieci, trochę od nas starsza, towarzyszyła nam we wszystkich naszych poczynaniach. Kontakty z nimi utrzymałam nawet później za naszych studenckich czasów.

Do tej części domu przylegała już na podwórzu oficyna, w której mieściły się kolejno dwa pokoje i sień. Z mamy opowiadań słyszałam, że były to pokoje jej braci i ich gości w lecie. Za naszych czasów mieszkała w nich siostra naszego dziadka, zwana Busią Dobską. Pamiętam ją siedzącą za firankami przy oknie, na którym stały doniczki z dzwonkowatymi kwiatami o czerwono–fioletowej barwie rośliny zwanej fuksją, chyba dziś nieznanej.

Z sieni, z której prowadziły schody na strych, można było także wejść do pralni. Stały w niej duże, drewniane balie, w których zawsze była woda, żeby się nie „rozeschły”, wanna do kąpieli, też drewniana, i pralka, to jest beczka z polerowanych klepek, stojąca na nogach, z metalowym krzyżakiem wewnątrz i demontowaną na zewnątrz korbą, którą trzeba było przesuwać raz w prawo, raz w lewo. Próbowałam tych ruchów, gdy beczka była pełna bielizny i wody – nie było to łatwe.

Osobne wejście z podwórza miała stolarnia i osobne wrota także powozownia, zamknięte na kłódkę. Dalej stała otwarta, pokryta smołowaną papą szopa dla bryczki i powózki. Ze strychu pod dachem, który kończył się na powozowni, było wejście na dach szopy, ulubione miejsce zabaw nas, dzieci, naturalnie surowo przez dorosłych zakazane. W szopie dziadek kazał nam zamontować drewnianą huśtawkę.

Podwórze zamykała duża stodoła z maneżem, czasami pusta, a czasami pełna słomy, także świetne miejsce do zabaw. Za nią zielenił się ogród pełen drzew i krzewów owocowych, w końcowej części z zagonkami warzywnymi. W okresie letnim szczególnie ulubione przez nas, dzieci, były gruszki o niezapomnianym smaku: słodkie cukrówki, cierpkie wawrzynki i pachnące smołą smolarki. Korona dużej, rozłożystej cukrówki przewyższała dach stodoły i widoczna była z okien domu. Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych i to, co nazywa się szczęściem.

Nad domem i całym obejściem dziadków, tak jak nad całą Środą, czuwała widoczna z podwórza i ogrodu wysoka wieża kolegiaty średzkiej. Pamiętam dobrze piękny, głęboki dźwięk kościelnych dzwonów na Anioł Pański w południe i świergotliwy, cienki głos sygnaturki, zwołujący na mszę świętą i nabożeństwa.

Na trwałe w mej pamięci pozostały i wygląd, i dźwięki, i zapachy rodzinnego domu naszej mamy. Starałam się wszystko to, co głęboko we mnie tkwiło, przenieść słowami na papier i objaśnić moimi starymi i nowymi rysunkami i rodzinnymi fotografiami.

Mama nasza lubiła opowiadać, a my, dzieci, chętnie słuchaliśmy, jak to było dawniej. Do opowiadania skora też była zawsze najmłodsza siostra mamy, ciocia Henia, a wybitny dar opowiadania miał jeden z braci mamy, wujek Stachu. Ja dodatkowo lubiłam przysłuchiwać się rozmowom starszych, pamiętać ciekawsze szczegóły i wyrabiać sobie swój własny pogląd na niektóre zdarzenia i sprawy.

Nasz dziadek, Nikodem Pospieszalski, był synem Szymona Pospieszalskiego i jego żony Franciszki z Bartoszkiewiczów, pochodzącej z Pobiedzisk (widziałam na cmentarzu w Pobiedziskach w głównej alei kilka grobów z nazwiskiem Bartoszkiewicz). Ożenił się z Łucją z licznej bardzo rodziny Mizgalskich. (…) Huczne wesele w Wilkowyi wyprawił brat panny młodej, tamtejszy ksiądz proboszcz. W małżeństwie tym urodziło się siedmioro dzieci: najstarszy syn Marian, kolejno dwie córki Kazimira i Martyna, i znowu kolejno trzech synów: Stanisław, Antoni i Władysław oraz najmłodsza córka Helena.

Dziadek był świetnym fachowcem, potrafił nie tylko utrzymać tak liczną rodzinę, ale i dzieci swe wykształcić. Znany i ceniony był nie tylko w Środzie, ale i w dalszej okolicy. Budował domy mieszkalne i przede wszystkim kościoły, m.in. w Koszutach, Nekli i Jutrosinie. Ślad po budowlanej działalności dziadka pozostał w postaci monogramu NP na furtce prowadzącej do kościoła w Środzie oraz wymienienia nazwiska dziadka jako budowniczego obok fundatora na tablicy kościoła w Jutrosinie. Swoje budowle kontrolował jeżdżąc po okolicy bryczką lub dwukółką.

Z tego okresu w pamięci naszej mamy pozostała anegdota. Otóż dziadek, przejeżdżając obok jakiejś chałupy, usłyszał głośny płacz młodszego z dwóch siedzących na przyzbie chłopców. Wysiadł z bryczki (miał zawsze cukierki w kieszeni dla spotykanych dzieci) i zapytał: „Czego beczysz, chłopcze?”. Na to starszy z chłopców, patrząc nieprzyjaźnie na obcego, pouczył młodszego: „Becz Bartku, becz, bo to nie jego chałupa”.

Nasz dziadek, obok działalności budowlanej, prowadził też gospodarstwo rolne. Przy drodze do Topoli kawał ziemi należał do dziadka, były na nim stawy rybne oraz czynna cegielnia. Pamiętam i stawy, i cegielnię, gdy jako trzy- może czteroletnia dziewczynka towarzyszyłam dziadkowi w jego kontrolnych wyjazdach na pole. Mama opowiadała, że na podwórzu koło domu był zawsze duży ruch, pracowali cieśle i murarze oraz ludzie oporządzający zwierzęta gospodarcze. Końmi zajmował się stangret o nazwisku Sieradzki, który naszych rodziców zawoził do ślubu do średzkiego kościoła. Kareta była paradna, stała potem w powozowni, w której nam, dzieciom, nie wolno było się bawić. Krowy w pole wypędzał skotarz, naturalnie tylko latem, i one wieczorem do udoju wracały do obory. Po podwórzu kręcił się zawsze wszelakiego rodzaju drób, czasami nawet także kozy i świnie. Zarządzanie tym całym gospodarstwem przez dziadka i babcię było prawdopodobnie, jak to się dzisiaj określa, ekonomicznie prawidłowe.

Ambicją dziadków było wykształcić wszystkie dzieci. Chłopcy w wieku około dziesięciu lat kolejno oddawani byli na tak zwaną stancję do Ostrowa i uczęszczali do tamtejszego niemieckiego gimnazjum. Mama opowiadała, że pobyt w Ostrowie, z dala od domu i ukochanej mamulki, był prawdziwą tragedią dla jej młodszego brata Stanisława, który zawsze trzymał się blisko matki i obiecywał, że jak dorośnie, kupi jej złotą karetę. Trzej bracia: Marian, Stanisław i Antoni zdali maturę w gimnazjum w Ostrowie, najmłodszy Władysław niestety zmarł w wieku trzynastu lat. Córki naukę pobierały w Środzie i w Poznaniu. Oprócz niemieckiej szkoły w Środzie kształciły się na prywatnych lekcjach, a może na kursach.

Przede wszystkim jednak wszyscy potomkowie moich dziadków znali doskonale literacki język polski, dawną i współczesną literaturę i historię Polski.

W Środzie mówiono swoistym, z „pochylonym dźwiękiem” językiem; najstarszy brat mamy lubił popisywać się znajomością tej gwary. Wyższe studia ukończyli wszyscy trzej bracia naszej mamy: architekturę najstarszy Marian na Politechnice w Berlinie-Charlottenburgu, a dwaj młodsi tamże – agronomię. W Berlinie także studiowała starsza od mamy siostra Kazimira, jako uczennica znanego w świecie Konserwatorium Scharwenki. Ogromnym ciosem dla wszystkich w rodzinie była jej śmierć w wieku dwudziestu sześciu lat, podobno z powodu choroby nerek. Nasza mama pobierała lekcje francuskiego, muzyki i malarstwa, na które jeździła do Poznania. Dwa jej olejne obrazy z kwiatami wiszą w mieszkaniu mego brata Stanisława. Opowiadała nam, że zamiast na obiad, pieniądze wydawała na kawę i słodycze w cukierni.

Najmłodsza z córek dziadków, Helena zwana zawsze Henią, została nauczycielką gry fortepianowej po kilkuletniej nauce u profesora Eichstaedta w Poznaniu. Grała pięknie, miała obszerne wiadomości w wielu dziedzinach i pisała, tak jak nasza mama, piękne, literacko poprawne listy do naszej rodziny. Od cioci Heni już jako kilkuletnia dziewczynka dowiedziałam się, że woda jest związkiem dwóch gazów: tlenu i wodoru. Może to miało wpływ na to, że zostałam chemikiem? (…) Kochana przez nas dzieci ciocia Henia była uosobieniem dobroci i radości życia.

W domu dziadków, jak w wierszu Kochanowskiego, panowały dobre obyczaje, uznające hierarchię władzy rodzicielskiej i harmonię między rodzeństwem, co prawda, jak to zwykle bywa, z przewagą silniejszych psychicznie nad słabszymi.

Dalsze więzi między rodzinami, tak ze strony dziadka, jak i babci, były także znaczne. Dowodem na to są wspólne amatorskie fotografie, wykonywane przed domem, w podwórzu i w ogrodzie. (…)

W jadalni wisiał piękny fotograficzny, duży portret naszej babci z najstarszym dzieckiem Marianem na rękach. Po urodzeniu dzieci babcia bardzo chorowała i leczona była modną wówczas i nawet jeszcze dzisiaj metodą polewań wodą według księdza Kneippa. Nie wiem, czy początek leczenia odbył się w jakimś zakładzie, czy sanatorium w Niemczech, ale z opowiadań mamy wiem, że zabiegi polewania wodą wykonywała w domu nasza mama. No i babcia wyzdrowiała, ale zawsze w moim odczuciu, nawet po latach, była smutna, nie słyszałam jej na głos śmiejącej się ani skorej do zabawy z nami. Uśmiechała się blado do nas, czułam jednak, jak bardzo nas kochała i jak chciała, żebyśmy byli w jej domu.

Od czasu choroby naszej babci rzeczywiste rządy w gospodarstwie domowym przejęła nasza mama, a po jej zamążpójściu ciocia Henia. Była to sprawa niełatwa: duży, gościnny dom, duże obejście gospodarcze i wiele zagadnień z tym związanych. Bracia po studiach rozpoczynali własne życie, a dziadkowie byli coraz starsi, likwidacji ulegały niektóre elementy działalności zawodowej. Dom jednak zawsze tętnił życiem.

Nasza śliczna mama miała wielu konkurentów. Opowiadała nam, że zjawiali się oni w domu dziadków, prosili o rękę córki i po odmownej decyzji dziadków odjeżdżali, nie zamieniwszy nawet paru słów z mamą. Decyzją odgórną kandydat odpadał jako nieodpowiedni pod jakimś względem. Mama nie była pytana i tylko po minach dziadków orientowała się, że były jakieś oświadczyny.

Dla nas, następnego pokolenia, ten patriarchalny zwyczaj był całkowicie niezrozumiały i nie do przyjęcia. To my same wybierałyśmy swoich partnerów życiowych i przedstawiałyśmy naszej Mamie, i tylko jej, bo tatuś już nie żył. Dopiero gdy córka siostry babci naszej, Marysia z Śmiechowskich przywiozła do Środy z Ostrowa dwóch młodych kawalerów, przystojnych i wesołych, naszego ojca i jego brata Hilarego, nasza mama sama zdecydowała i swoją decyzję stanowczo przeprowadziła. Obaj młodzieńcy byli towarzysko wyrobieni, muzykalni, bo ojciec śpiewał tenorem, a stryj akompaniował na fortepianie. Od tej wizyty ojciec często przyjeżdżał do Środy i zaczęły się normalne konkury i narzeczeństwo. Ślub naszych rodziców odbył się w średzkiej kolegiacie 12 stycznia 1909 roku, co równocześnie stało się wyjściem naszej mamy z domu rodzinnego i dało początek naszej rodzinie Ewertów.

Mama nasza jako osobowość miała niewątpliwy wpływ na atmosferę panującą w jej rodzinnym domu w Środzie. Zawsze uśmiechnięta, o niezwykle wyrównanym i do zgody skłonnym usposobieniu, wszystkim pomocna, była dobrym i życzliwym duchem w domu dziadków. Była przy tym śliczna, co po latach potwierdził jeden z jej dawnych adoratorów, gdy na spotkaniu ze mną i moją siostrą Kają westchnął: „To są córki pięknej Mery, ale daleko im do urody matki”. Nam, dzieciom, stworzyła razem z Ojcem kochany, bezpieczny, mimo wielu przeciwności i cudowny we wspomnieniach dom rodzinny.

Bardzo przez nas kochana była zawsze młodsza siostra mamy, ciocia Henia – czuła, przyjazna i skłonna do dzielenia z nami i radości, i dziecięcych smutków. To dzięki naszej Mamie i cioci Heni pozostało w mej pamięci tyle dobrych i ważnych na całe życie wspomnień z wakacji w Środzie.

Jak tylko pamięcią sięgam, lato z mamą i rodzeństwem spędzaliśmy w Środzie.

Zawsze tam było słonecznie, ciepło i wesoło nam, dzieciom, bo nawet gdy deszcz padał, potem była zabawa z taplaniem się bosymi nogami w błocie. Groźne tylko były burze, gdy po wygaszeniu ognia w kuchni cała rodzina zbierała są w jadalni i odmawiała różaniec. Obawa przed burzą pozostała we mnie na zawsze.

Każdego ranka po obudzeniu widziałam jasne promienie słońca i leżąc spokojnie w łóżku, czekałam na wejście dziadka, który po rannym obchodzie gospodarstwa miał pełne kieszenie owoców. Rzucał je nam na pościel, mówiąc: „Panienka się obudziła i nie płacze?”. Równocześnie z drugiego pokoju odzywał się głos mamy: „Dziewczynki nie jadły jeszcze śniadania, nie wolno na pusty żołądek jeść owoców”. Dziadek bardzo nas kochał i lubił z nami przebywać i żartować. Pamiętam, że brał na kolana małą Kaję, która ledwo umiała mówić całymi zdaniami, i prosił: „Kajuchna, opowiedz dziadzi bajeczkę”. Z każdym razem słyszał to samo: „Raz była mama malutka i wzięła, i wyrzuciła za drzwi, i już”. Kto, kogo i za co wyrzucił, nie było ważne, bo bajeczka sama w sobie była śliczna i z wdziękiem opowiedziana. (…)

Pomimo panującej w Europie wojny, jeździliśmy corocznie na wakacje do dziadków. W Środzie było zasobnie, swojsko i spokojnie, jedzenia nie brakowało w przeciwieństwie do głodującego Berlina i zdarzających się rozruchów robotniczych. Wakacje to był cudowny czas, mówiliśmy tylko po polsku, mieliśmy trochę starszych od nas towarzyszy zabaw, mieszkających w dziadkowym podwórzu, i czułą, troskliwą opiekę starszych. Nie mieliśmy zupełnie zabawek, lalki pozostawały w Berlinie, ale wokoło było pełno miejsca i przedmiotów do zabaw. Budowaliśmy z gałęzi szałasy, urządzaliśmy sklepy, w których sprzedawano i kupowano. Z cegieł o różnych odcieniach otrzymywaliśmy po roztarciu kamieniem na desce sypkie materiały, które nazywaliśmy odpowiednio mąką, kaszą, cukrem i solą. Towarzyszyliśmy pracującym w podwórzu i w ogrodzie, i uczyliśmy się rozmaitych dostępnych dla nas czynności. Dzień zawsze był w pełni zajęty i urozmaicony, nie było mowy o nudzie i pytaniu dorosłych: „czym i w co mam się bawić”. Do zabawy zawsze włączała się wesoła, uśmiechnięta ciocia Henia, tak jakby nie dzieliła nas duża różnica wieku.

I do tego dochodziła zawsze patriotyczna i religijna atmosfera domu dziadków, którą tworzyły historyczne opowiadania, książki, obrazy na ścianach, wspólne pacierze i śpiewy, oraz przede wszystkim bezustannie czynny fortepian. W ciągu dnia na lekcje, które dawała ciocia Henia jako nauczycielka w Środzie, a wieczorem na słuchanie pięknie wykonywanych utworów Chopina i naukę polskich ballad i pieśni ze śpiewnika Barańskiego.

Już jako małe dziewczynki orientowałyśmy się doskonale w wykonywanych z maestrią utworach i miałyśmy swoje ulubione walce, mazurki, polonezy czy etiudy.

Słuchaczy miała ciocia Henia wielu, bo oprócz nas, domowników, przez otwarte okna saloniku muzyka docierała do okolicznych domów. Czasami dzieci z sąsiedztwa stawały gromadą pod oknami pokoju. Do niektórych utworów ciocia Henia deklamowała przejmującym głosem teksty, np. wiersze Ujejskiego do Marsza żałobnego Chopina lub odpowiednie wiersze Mickiewicza do mazurków. Śpiewała też o kalinie, która rosła… i o żołnierzu, który z tęsknoty za domem rodzinnym uciekł z wojska. Każda muzyka wywoływała w nas, słuchaczkach, prawdziwy dreszcz zachwytu, wciskała się głęboko do serca i umysłu. Co do mnie, równocześnie z literami drukowanymi i pisanymi poznałam zapis nutowy łatwych utworów fortepianowych, bo chodziłam za ciocią Henią, prosząc błagalnie: „ciociu, niech ciocia da mi lekcję”, co przy nadmiarze lekcji nie zawsze cioci dogadzało.

Gdy w czasie naszego tam pobytu Środę odwiedzał także brat mamy, wujek Stach, wieczory poświęcone były jego opowiadaniom. Siadywaliśmy wtedy wszyscy najczęściej w podwórzu na ławce pod oknem kuchennym i z zapartym tchem słuchaliśmy jego zmyślonych opowiastek o ukrytych pod cukrówką w ogrodzie skarbach i ich strażnikach. Wuj lubił bowiem z nas żartować i nas straszyć. Najciekawsze jednak były przez niego szczegółowo przekazywane, obszerne wyjątki z trylogii Sienkiewicza, opowiadane ze swadą i gestykulacją.

Znaliśmy więc wszystkie postacie z trylogii, wcielaliśmy się w nie, wyszukując odpowiednie w naszym mniemaniu kostiumy ze skrzyń na strychu domu. Były więc kapelusze, parasolki, dawne suknie i firanki, które można było cudacznie na siebie założyć oraz kijki do gry w krykieta, służące nam, zależy od potrzeby, jako konie lub szable. Trylogię więc znaliśmy wcześniej niż byliśmy zdolni do jej przeczytania i poznania piękna jej języka, opisów przyrody i sytuacji.

W 1918 roku (…) do Środy przyjechała ciocia Hela, żona najstarszego brata naszej mamy z całą swoją gromadką dzieci: Marysiem, Antkiem, Helą i Stachem. Dziadkowie byli uszczęśliwieni obecnością wnuków, w domu było gwarno i hałaśliwie, obaj chłopcy, jak to chłopcy, zamiast mówić spokojnie, wykrzykiwali swoje kwestie. Dziadek, pamiętam, zakrywał sobie uszy, oboje z babcią nie byli już bowiem najmłodsi, jedynie ciocia Henia miała zawsze uśmiech na twarzy.

Gwar 1918 roku nie był jednak niczym w porównaniu do tego, co działo się w domu dziadków w 1919 roku. Nasza rodzina z niespokojnego Berlina pierwszym możliwym transportem Polaków wybrała się do Polski. Na świecie było już zielono i ciepło, trasa Berlin–Środa zajęła nam w wagonach towarowych cały tydzień. W domu dziadków zajęliśmy w siódemkę, to jest rodzice i pięcioro dzieci, pokój na strychu z dwoma łóżkami i kanapą. Czwórka dzieci spała obok siebie w poprzek łóżka, do którego dostawiono kuchenną ławkę dla jego poszerzenia. Mama z niemowlęciem Marysiem zajmowała drugie łóżko, a tatuś spał na kanapie. Potem zjawił się w Środzie wujek Stachu z bardzo nam, dzieciom, oddaną żoną Marysią. Ulokowani zostali w mieszkaniu Busi Dobskiej, bo krótko po nich, także z Berlina, zjawili się całą rodziną wujostwo Marianowie z czwórką dzieci. Pokazał się także, co prawda na niedługo, wuj Antoni, powstaniec wielkopolski. Jak na możliwości domu dziadków, dodatkowych mieszkańców było trochę za wiele, ale w takim ścisku przetrwaliśmy wszyscy do jesieni.

Pamiętam stałe rozmowy dorosłych na temat światowej i polskiej polityki, powtarzały się w nich nieznane dla mnie nazwiska obce i polskie oraz nowe pojęcia, jak nihilizm, socjalizm, i bolszewizm. Nasz ojciec i wujowie wyjeżdżali do Poznania w poszukiwaniu miejsca swojej przyszłej działalności i odpowiednich mieszkań dla rodzin. Miała w tym swój udział nasza mama, zwłaszcza w wyborze mieszkania w Poznaniu, gdy tatuś zdecydował się przejąć funkcję kierownika produkcji w fabryce farmaceutycznej R. Barcikowski SA w Poznaniu. Jeździła też do Berlina likwidować tamtejsze mieszkanie i przewieźć dobytek do Poznania. (…) Wieczorne gonienie się i szukanie w grze zwanej „nie ma wilka”, w której, o dziwo, brała też udział ciocia Henia, należy do najmilszych naszych wspomnień. Hałasem wtedy najprawdopodobniej przeszkadzaliśmy dorosłym mieszkańcom domu. Busia Dobska otwierała okna i prosiła: „nie krzyczcie tak głośno”.

Pamiętam, jak nasza mama ratowała jakimiś kroplami babcię, która zasłabła, i pocieszała ją, że dzieci są na dworze i muszą hałasować, takie ich prawo. A tak naprawdę, nie było w całym domu miejsca, w którym starszy człowiek mógłby się schronić i odpocząć. Zrozumiałam to o wiele za późno!

Jesienią tego roku opuściliśmy całą rodziną nasz kochany dom w Środzie. Było słoneczne popołudnie i do mieszkania szliśmy z poznańskiego zachodniego dworca pieszo. Ulica Głogowska wydawała mi się bardzo ludna i gwarna, a ludzie życzliwie uśmiechnięci, tak jak i rodzice, którzy, widać to było, cieszyli się na własny, nowy dom. Wszystko w nim było przygotowane, łóżka do spania zaścielone dla każdego z nas osobne i kolacja gotowa na stole. Biegaliśmy radośnie po obszernym mieszkaniu, więc z trudem zagoniono nas do spania. Pamiętam, że następnego dnia rano obudziłam się, gdy wszyscy jeszcze spali, weszłam do zalanej słońcem sypialni rodziców i cicho, nie budząc nikogo, obejrzałam dokładnie wszystkie pokoje, korytarze i inne pomieszczenia, zaglądając do każdego kąta. I byłam zadowolona i szczęśliwa. Zaczynał się nowy okres w moim i naszym życiu, polskie otoczenie, polska szkoła i niedaleko, bo w Środzie, kochająca, bliska rodzina. (…)

Wakacje 1920 roku i następne spędzaliśmy jak dawniej w Środzie, ale już niepełnymi rodzinami. (…) Były zawsze pełne wrażeń. Jednego roku wuj Marian Pospieszalski kupił dla nas, wszystkich dzieci, żywego osła i odpowiedni wózek. Mogliśmy urządzać sobie samodzielne wycieczki w pola. Atrakcją tamtych wakacji był nasz pieszy powrót z nich do Poznania. Wyszliśmy ze Środy rano, osioł ciągnął wózek z młodszymi dziećmi i prowiantem na cały dzień, wujek Marian nadawał tempo marszu, a my, starsze trzy dziewczynki i trzej chłopcy, dzielnie mu towarzyszyliśmy. Drogi polne i szosy były puste (naturalnie nie było żadnych samochodów), tylko czasami pojawiał się jakiś pojazd konny. Postoje były częste, mama wydawała wtedy napoje i posiłki. Wieczorem, zmęczeni, ale zadowoleni, znaleźliśmy się w Poznaniu. (…)

Okres wyjazdów na wakacje do domu dziadków skończył się dla nas, dziewczynek, wraz ze ślubem cioci Heni z nowym dla nas wujem Wincentym Kujawą. (…) Ciocia Henia i wujek Witek zamieszkali we frontowej części wybudowanego przez dziadka i będącego jego własnością, domu przy ulicy Kegla w Środzie. Po jakimś czasie przeprowadzili się do niego i dziadkowie. Dom przy drodze Kostrzyńskiej opustoszał dla nas, choć byli w nim nowi mieszkańcy. Nie wiem kto pierwszy nazwał go „Starą Chatą” i tak już zostało, bo nazwa się przyjęła.

Od czasu tamtych dziecięcych i młodzieżowych wakacji nigdy już nie widziałam ani ogrodu, ani podwórza, ani nie potrafiłam sobie wyobrazić wnętrza i mieszkańców „Starej Chaty”. W moich odczuciach i pamięci dom dziadków pozostał na zawsze domem rodzinnym naszej mamy, który mnie i nas w pewnej mierze ukształtował, pomógł wejść w życie i był źródłem wielu radości.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020, opr. Norbert Delestowicz).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. M.A. Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” znajdują się na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kazimierz Gajowy zaprasza na Wielkanocny Maraton Radiowy!

Już w niedzielę wielkanocną o godz. 5 rano rozpocznie się Wielkanocny Maraton Radiowy realizowany przez Studio Bejrut Radia WNET. W programie m.in.: transmisja na żywo rezurekcyjnej mszy świętej.

Już w niedzielę wielkanocną odbędzie się organizowany przez redaktora Studia Bejrut Radia WNET, Kazimierza Gajowego, Wielkanocny Maraton Radiowy. Audycja rozpocznie się o godz. 5 rano 4 kwietnia.

W programie wyjątkowej audycji realizowanej w sercu Libanu m.in. transmisja na żywo rezurekcyjnej mszy świętej, mającej miejsce niedaleko Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Następnie radiowcy oddadzą głos polskim żołnierzom, którzy złożą wielkanocne życzenia swoim rodzinom w kraju.

Od 9 do 11 prowadzący przybliży słuchaczom temat misji wojska polskiego w Libanie z udziałem zaproszonych gości: dowódcy, kapelana i kucharza wojska polskiego w Libanie.

Serdecznie zapraszamy!

N.N.

O tym, czy Pan Jezus był osobą kulturalną i co znaczy słowo „wybaczam” / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nie uznaję akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Nie tylko apostołowie nie rozumieli Jezusa z Nazaretu, o czym przypomina nam Nowy Testament. Nie rozumieli Go też ówcześni Żydzi. Nie tylko pospólstwo. Nie rozumiała Go również, a może przede wszystkim, kulturalna elita Izraela – kapłani, faryzeusze i saduceusze. Tym bardziej nie rozumiał Go kulturalny Rzymianin Poncjusz Piłat, któremu w końcu Jezus został przedstawiony. Za to wszyscy wykształceni i kulturalni Żydzi, również Rzymianin Piłat, doskonale wiedzieli, jak należy zwracać się do osób ważniejszych od siebie i tych mniej ważnych. Wiedzieli, z kim powinno się spotykać, siadać do stołu i rozmawiać.

Jezus nie wiedział. Rozmawiał z kobietami lekkich obyczajów. Ucztował z celnikami. Do rzymskiego namiestnika, nawet do samego najważniejszego żydowskiego arcykapłana, mówił jak do równego sobie. I to będąc w tak niekorzystnym dla siebie położeniu. A przecież powinien się uniżenie płaszczyć, na co zwrócił mu uwagę sługa arcykapłana.

Jezus Nazarejczyk nie wiedział nawet, kiedy powinno się umyć ręce. Żydzi doskonale wiedzieli. Nawet Poncjusz Piłat wiedział.

Zatem mamy pełną jasność – dla współczesnych Jezus Chrystus nie był osobą kulturalną i z tego powodu – co najmniej godną potępienia. Tym bardziej, że pomimo wielu cennych porad i napomnień kapłańsko-faryzejskich, swojego niekulturalnego sposobu życia nie porzucił. A jeszcze im napyskował od plemienia żmijowego, obłudników i te pe. Nic zatem dziwnego, że w końcu postanowili się Go dla dobra narodu pozbyć. Ale z pełną kulturą, nie brudząc sobie rąk, prawda?

A dla nas, dwa tysiące lat później, mieniących się chrześcijanami? Dla nas, którzy wiemy, jak się zwracać do innych osób, żeby ich nie urazić? Dla nas, którzy wiemy, jak inni powinni się zwracać do nas, żeby nas nie urazić? Myślę, że Jezus Chrystus miałby (ma) duży problem z naszym pokoleniem, prawie tak samo kulturalnym jak Jego własne. A mimo to za współczesnych sobie i za nas oddał życie.

To miłość, prawdziwa boża miłość do swoich dzieci, do nas, przywiodła go do tego czynu. I, zauważmy, Jezus oddał życie za nas wszystkich. Nie tylko za dobrych i świętych, i w pełni kulturalnych, ale również za złych, grzeszników i osoby wręcz prymitywne. Nie widzicie tu sprzeczności? Bo ja, jeszcze przed nawróceniem, widziałem. I to z pełną ostrością. Bo jak można kogoś kochać i mówić mu takie przykre rzeczy? Z jednej strony apelować o nadstawianie drugiego policzka i wybaczanie 77 razy, a z drugiej wywracać lady szanowanym kupcom?

No właśnie. Jest jedna i jedyna odpowiedź na ten dylemat.

Pan Jezus musiał odróżniać dziecko boże – dzieło boże w każdym z nas – od grzechu, który chce nas opanować. Grzechu, który chce nas zwieść na manowce

Grzechu, którego panem jest szatan. Szatan, który chce nas pozbawić życia wiecznego w obecności Boga. To dlatego krzyknął do Piotra, którego uczynił przecież głową swojego i naszego Kościoła: idź precz, szatanie! Kto z nas nie obraziłby się na takie słowa?

Tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi do głowy. Może dlatego, że w wyniku nawrócenia zyskałem właśnie taką wiedzę. Umiejętność dwuwarstwowego spojrzenia na drugiego człowieka (i na samego siebie). Kocham każdego człowieka, bo jest dzieckiem bożym, i zarazem nienawidzę jego grzechów, które już się w nim rozsiadły lub próbują go opanować. Nie uznaję też akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Dwa tysiące lat po Chrystusie, który znowu za nas umiera i zmartwychwstaje, żyjemy w czasach ogromnego zamętu pojęciowego.

Uniwersytety opanował nie tylko marksizm kulturowy i gender. Od wielu lat wydziały psychologii opanowała pseudonaukowa teoria Junga, który wiadomo czyim był uczniem. I każdy student, nie tylko psychologii, dowiaduje się, że człowiek ma swoją ciemną stronę. A co więcej, powinien ją zaakceptować dla wzmocnienia własnego człowieczeństwa. W ten sposób mnóstwo młodych ludzi, dzieci bożych, adoptuje w swoim umyśle i sumieniu antychrześcijańską gnozę. Wzmacniając ją potem lekturą durnych podręczników, jak poznać i pokochać siebie. Przeczytajcie lepiej książkę księdza profesora Aleksandra Posackiego Psychologia i New Age. Przeprowadza w niej doskonałą krytykę psychologii Junga. I pozbądźcie się tego zwodzenia z Waszych umysłów i dusz.

Na koniec, dla spokoju sumienia, muszę się wytłumaczyć. Jak się pewnie domyślacie, zostałem słusznie oskarżony o brak kultury. Stąd tekst i wyjaśnienie, z czego ten brak wynika. Trudno, do mojego stałego zestawu dołączę jeszcze jeden epitet. Jestem słaby, głupi, grzeszny i … niekulturalny.

Zdrowych i wesołych świąt Wielkiej Nocy. Alleluja! Pamiętajcie, Alleluja dopiero w niedzielę rano 😊

Jan Azja Kowalski

PS Rozpisałem się i nie zdążyłem. O wybaczaniu, a to poważna sprawa, napiszę wkrótce.

Nie dajmy sobie wmówić, że afera kopertowa to sprawa polityczna / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 82/2021

Dziennikarzom, którzy ujawnili tę sprawę, w przypadku przegrania procesu grozi nawet rok więzienia i oczywiście wysoka kara pieniężna. Ale żaden z nich nie wycofał opublikowanych materiałów.

Jolanta Hajdasz

Ta sprawa nie jest tylko kolejną rundą dyżurnego politycznego starcia partii rządzącej i opozycji, ale raczej próbą przełamania jednego z wielkich tematów tabu naszej transformacji ustrojowej – czyli leczenia za prywatne pieniądze w publicznych szpitalach i przychodniach.

W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się, że po ponad roku śledztwa Prokuratura zamierza postawić marszałkowi senatu doktorowi Tomaszowi Grodzkiemu zarzuty przyjęcia korzyści majątkowych w postaci pieniędzy w złotówkach i dolarach.

Chirurg miał je otrzymywać w słynnych już kopertach, a w zamian zobowiązywał się do osobistego przeprowadzenia operacji lub ich szybkiego wykonania. Prokuratura wystąpiła do Senatu o uchylenie immunitetu jego marszałka, a on sam odpiera stawiane mu zarzuty i – jak można się było spodziewać – nie zamierza dobrowolnie zrzec się chronionego statusu, więc pewnie sprawa nie zostanie szybko wyjaśniona. Ale warto jej się uważnie przyglądać.

Zbyt wiele osób w Polsce zetknęło się z korupcją w służbie zdrowia, by sprowadzić ten temat do rutynowej rozgrywki politycznej. Przez lata niestety najczęściej nie udawało się karać tych, którzy nadużywali swoich stanowisk i wykorzystywali desperację ludzi w rozpaczy walczących o zdrowie bliskich. Dlatego teraz na śledczych i na świadkach w tej sprawie spoczywa naprawdę ogromna odpowiedzialność.

O tym, że marszałek Grodzki jako lekarz mógł przyjmować łapówki, informowało pod koniec 2019 r. Radio Szczecin, ale sprawę zapoczątkował wpis w mediach społecznościowych prof. Agnieszki Popieli z Katedry Botaniki i Ochrony Przyrody Uniwersytetu Szczecińskiego.

„Masakra. Pan profesor Grodzki kandydatem na Marszałka Senatu. Jak moja Mama umierała, to trzeba było dać 500 dolarów za operację. Podobno na czasopisma medyczne. Faktury ani rachunku nie dostałam. Nigdy tego nie zapomnę” – napisała profesor.

Rektor uczelni wszczął natychmiast postępowanie dyscyplinarne przeciwko niej, co wyglądało na chęć zastraszenia świadka, bo w międzyczasie prokuratura rozpoczęła w tej sprawie śledztwo. Historię szczecińskiej profesor opisał red. Tomasz Duklanowski i do niego zaczęli zgłaszać się kolejni pacjenci, opowiadając, jak musieli opłacać leczenie swoje lub swoich bliskich u ówczesnego dyrektora szpitala. Dziennikarzowi udało się przełamać milczenie wokół tego tematu, publikował kolejne relacje i do lokalnego radia, w którym pracuje, zgłaszali się następni byli pacjenci szpitala zarządzanego przez marszałka senatu.

Odwaga każdego z informatorów dziennikarzy była naprawdę wielka, a opisywane przez nich detale i okoliczności wręczania „wpłat na czasopisma medyczne”, „na fundację”, czy „opłaty za badania” – szczegółowe i przez to wiarygodne. Jak podają media, prokuratura przesłuchała blisko 200 świadków. Marszałek Senatu, zgodnie z zapowiedziami, wobec osób „kolportujących informacje o łapówkach” wystosował prywatne akty oskarżenia z art. 212 kk. Dziennikarzom, którzy ujawnili tę sprawę, w przypadku przegrania procesu grozi nawet rok więzienia i oczywiście wysoka kara pieniężna. Ale żaden z nich nie wycofał opublikowanych materiałów.

Musimy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że izba wyższa naszego parlamentu nie ma obowiązku zajmować się immunitetem swojego marszałka, a on sam nie musi niczego wstawiać do porządku obrad, tak więc możemy się spodziewać, iż do końca obecnej kadencji senatu pewnie już nic w tej sprawie się nie wydarzy.

Będziemy zapewne czekać na finał tej historii do wyborów 2023 roku. Warto jednak, byśmy nie dali sobie narzucić tej, tak znanej z przeszłości, interpretacji typowej dla polityków, którym stawiane są zarzuty kryminalne i którzy zawsze twierdzą, że śledztwo w ich sprawie ma charakter polityczny. Lepiej, by stwierdził to sąd, a nie ten, kto obawia się przed nim stanąć.

Artykuł Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 

  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Portret kilku pokoleń wielkopolskiej rodziny / Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej

Dwa wieki rodzinnych dziejów „dynastii” Ewertów są typowe dla ludności pogranicza polsko-niemieckiego. W tej części naszego kraju małżeństwa mieszane narodowościowo były

dość powszechne. Na powstanie takich związków w byłym zaborze pruskim znaczny wpływ wywierała wspólnota religijna małżonków, a nie zawsze odmienność narodowościowa, zwłaszcza że przybywający do Polski w różnych czasach Niemcy, żeniąc się z Polkami, stosunkowo łatwo wtapiali się w polskie otoczenie. W krainie nadnoteckiej losy rodziny Ewertów nie stanowiły więc wyjątku!

Portret Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej | Fot. Paweł Smoczkiewicz

Pierwsze dane o rodzinie Ewertów pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku i umiejscowione są w okolicach Ujścia i Piły. Nie wiadomo, czy Michał Ewert, zmarły w Pile w 1837 r., przybył z Zachodu, czy też urodził się w Polsce. Syn jego, także Michał, urodził się w 1812 r. w Stobnie i umarł w Ujściu w 1865 r. Ożeniony z Anną Rosiną Krentz, wychował pięcioro dzieci, w tym troje na pewno Polaków. Nieznane są losy dwójki dzieci Michała: najstarszej Anny Justyny, która wyszła za mąż za Banascha (Banasia), i Antoniego, ożenionego z Agnieszką Braun, z którą miał dziesięcioro dzieci. Trójka dzieci Michała: Paulina, Jan Augustyn i Anna Rozalia za partnerów życiowych wybrała Polaków.

Nie wiadomo też, czy Michał Ewert, zmarły w 1837 r., miał protoplastów w Polsce (prawdopodobnie tak) i jakiej narodowości. W materiałach stryja Hilarego znajduje się pisany jego ręką zapis o ochrzczeniu przez niejakiego Jakuba Ladwicha, dziecka Doroty, córki Joachima Ewerta i jego żony Anny. Fakt ten, prawdopodobnie wypisany przez stryja z ksiąg kościelnych po łacinie (nie wiadomo z jakiego kościoła), zaistniał 3 sierpnia 1732 r. w obecności chrzestnych o polskich nazwiskach. Niestety nie ma żadnych dowodów świadczących o łączności i pokrewieństwie Joachima Ewerta, żyjącego na początku XVIII wieku z Michałem Ewertem, żyjącym na jego końcu (brak dalszych ksiąg kościelnych). Jest tylko dowodem, że Ewertowie już wtedy na ziemiach polskich byli i albo czuli się Polakami, albo ku polskości się skłaniali.

Nie mam niestety wiadomości o losach potomków rodzeństwa mego dziadka Jana Augustyna, ani o tych żyjących w Polsce, ani o tych, którzy prawdopodobnie się zniemczyli. Natomiast istnieje mniej lub bardziej ścisła łączność między potomkami samego naszego dziadka Jana Augustyna, to jest i tymi którzy zawsze czuli się Polakami i tymi, którzy po I wojnie światowej pozostali za granicą i stali się Niemcami.

Utrzymujemy bowiem w naszej polskiej rodzinie osobisty lub listowny kontakt z niemiecką odnogą i przyznajemy się do wspólnych korzeni.

Nasz dziadek, Jan Augustyn Ewert, urodził się w Ujściu w 1847 r. jako syn (jak sam pisze) właściciela domu Michała Ewerta. Ożenił się z córką nauczyciela z Gębic Józefą Magdaleną Krzemieniewską, urodzoną w 1844 r. Czuł się Polakiem i tak też starał się wychować swoich sześcioro dzieci. Jako nauczyciel pracował kolejno w Objezierzu w powiecie obornickim i w Brzeźnie w powiecie czarnkowskim. W 1873 r. poddał się egzaminowi kwalifikującemu go do nauczania „w niższych klasach szkól średnich i wyższych klasach szkół żeńskich”. W 1874 r. powołany został na stanowisko nauczyciela w Królewskim Seminarium Nauczycielskim w Kcyni, gdzie po zdaniu dodatkowych egzaminów uzyskał tytuł „nauczyciela zwyczajnego”. Po trzynastoletniej działalności w Kcyni, w 1887 r. nastąpiło przeniesienie dziadka do Seminarium Nauczycielskiego w miejscowości Prüm w Nadrenii, prawdopodobnie w reakcji władz pruskich na jego poglądy i nauczanie religii w języku polskim. Na zachód Niemiec dziadek przeniósł się z całą rodziną, to jest z szóstką dzieci.

W Kcyni rodzinie Ewertów musiało się dobrze powodzić. Dzieci chodziły do niemieckiej szkoły, ale w domu mówiły po polsku. Najstarszy syn Marian sposobił się do zawodu nauczycielskiego. Zachowała się fotografia całej rodziny Ewertów wykonana w 1883 r. w Kołobrzegu na wakacjach. Brak na niej tylko mego stryja Hilarego, którego jeszcze nie było na świecie. Stoją na niej według starszeństwa: Marian, Zofia, Maria, Edmund i na kolanach matki Aniela. Wyjazd Ewertów do Prüm nie był łatwy. Najmłodszy, dwuletni Hilary płakał, bo chciał „wracać do domu”, a najstarszy Marian miał niejakie trudności w pełnej znajomości języka niemieckiego. Dziesięcioletni pobyt w Nadrenii aż do choroby i emerytury dziadka miał także swoje dobre strony, dzieci szybko zaaklimatyzowały się w obcym środowisku, zwłaszcza że jak wieść niesie, tamtejsza ludność jest z natury wesoła, skłonna do żartów i śmiechu.

Dziadek jednak chyba tęsknił do rodzinnych stron, czego dowodem m.in. jest jego wniosek do władz pruskich o przeniesienie w 1893 r. do Odolanowa. W domu dziadków były zawsze gazety polskie. Nawiązano też liczne kontakty z Polakami, co prawda z innych miejscowości, bo w Prüm Ewertowie byli jedyną polską rodziną. I tam, w Prüm, doszło do podziału polskiej rodziny Ewertów na dwie gałęzie: polską i niemiecką.

Małe, urocze miasteczko i piękna okolica, jak zawsze z sentymentem wspominali mój ojciec i stryj Hilary, wciągnęło całkowicie dwoje starszych dzieci dziadka. Oboje, Marian i Maria, za partnerów życiowych wybrali Niemców. Marian jako nauczyciel osiedlił się w Neunkirchen i ożenił się z Emilią Lentes, a Maria wyszła za mąż za dziennikarza Michała Gessnera i zamieszkała w Monachium. Obojgu jednak nie dawało spokoju polskie wychowanie, wyniesione z domu. Marian zgłaszał do władz pruskich wnioski o przeniesienie jako nauczyciela do ziem zaboru, to znaczy do Wielkopolski, naturalnie ze względu na polskie pochodzenie załatwiane odmownie. A Maria ze swoim mężem rozmawiała po polsku, gdy zależało im, aby dzieci ich nie rozumiały. I Marian, i Maria swoim dzieciom nadawali polsko brzmiące imiona, m.in. Kazio, Józio, Halka.

Wśród moich pamiątek są dwa wzruszające listy pisane po niemiecku w 1975 r. przez Kazia, najstarszego syna mego stryja Mariana Ewerta, z Neunkirchen. W moim tłumaczeniu na język polski Kazio pisze: „Polska – samo to słowo wywołuje u mnie wiele wspomnień o moim ojcu, jego braciach i siostrach, i o naszej babce w Ostrowie. Dziadek Ewert w związku z Bismarckowską polityką polską został z całą rodziną z seminarium w Kcyni przeniesiony do Prüm w Eifel. (..) Ojciec, nieznający dobrze języka niemieckiego jako nauczyciel ostatecznie wylądował w Neunkirchen. Gdy dziadek przeszedł na emeryturę, przeniósł się z całą rodziną do Polski i osiadł w Ostrowie. Ojciec wtedy też próbował przeniesienia się do ojczyzny. Ale ponieważ uważany był za Polaka, wszystkie jego wnioski były negatywnie załatwiane”.

Z listów Kazia bije wprost polski klimat, jaki panował w domu Mariana Ewerta, mimo że matką jego dzieci była Niemka. I kto wie, czy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, Marian wraz z całą rodziną, jak tylu innych Polaków, nie znalazłby się w Polsce, co naturalnie zmieniłoby całkowicie koleje losów tej odnogi naszej rodziny. Niestety Marian Ewert zmarł w 1918 r. jako ofiara panującej wówczas w Europie grypy.

Kazio pisze: „Niezapomniane dla mnie jest moje ostatnie spotkanie z ojcem. Było to w lecie 1917 r. Byłem wówczas żołnierzem i leżałem w lazarecie w Berlinie. Rodzice moi tam mnie odwiedzili. Podczas gdy matka moja wróciła do domu, ojciec mój pojechał do swojego brata Hilarego do Wągrowca. W drodze powrotnej wstąpił do Kummersdorfu, gdzie po opuszczeniu lazaretu przebywałem w garnizonie. Rozmawialiśmy dużo o sytuacji Polski.

«Kazimierzu, zobaczysz, Polska znowu powstanie» – powiedział do mnie pełen przekonania i gdy odprowadzałem go na dworzec kolejowy, przy odjeździe pociągu zawołał z okna po polsku: «Jeszcze Polska nie zginęła!». Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem z ust ojca. Gdy umierał, przebywałem na froncie zachodnim”.

Stryj mój Marian do końca swego życia czuł się Polakiem, choć jego większość spędził w niemieckim środowisku. Z listu Kazia wiadomo, że nad biurkiem jego ojca wisiały portrety trzech polskich patriotów: Tadeusza Kościuszki, kardynała Stablewskiego i księcia Józefa Poniatowskiego. Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”. W domu były książki i gazety polskie, opowiadana była historia Polski i utrzymywane były ścisłe kontakty z polskimi rodzinami. Były też Mariana odwiedziny w najbliższej rodzinie, to jest u matki i sióstr w Ostrowie oraz u brata w Wągrowcu i naszego ojca w Berlinie. Podobno istniała też jego częsta korespondencja z Polską pod zaborami. Na święta przychodziły do Neunkirchen paczki ze smakołykami z Polski. Przy ich otwieraniu cały pokój, jak mówiły dzieci, pachniał Ostrowem.

Z polskim rodowodem imię Kazimierz (Casimir) sprawiało jego właścicielowi niekiedy znaczne trudności jako „niestosowne dla niemieckiego młodzieńca”. Kazio pisze o swoich i zwłaszcza jego ojca reakcjach na tego rodzaju zarzuty. Był bowiem dumny z imienia, które kiedyś „nosił polski królewicz” i nadał je, przewidując trudności, swojemu starszemu synowi, także z używanym zdrobnieniem „Kazio”.

Pamiętam odwiedziny stryja Mariana u nas w Berlinie i jego wysoką, przystojną postać. Gdy doszła do nas wiadomość o jego śmierci, ojciec mój wziął wiolonczelę i zaczął grać. Mama, wychowana w tradycjach ciszy w obliczu śmierci, powiedziała: „nie graj, przecież twój brat umarł”. I wtedy usłyszałam z ust ojca odpowiedź „właśnie dlatego gram” i zrozumiałam, że grą chciał wyrazić swój smutek.

Po śmierci stryja Mariana rodzina jego uległa presji niemieckiego otoczenia. Wprawdzie sam Kazio swojemu najstarszemu synowi przekazał swoje o polskim brzmieniu imię, ale zabrakło ojca, który by polską w rodzinie tradycję utrzymywał. Moją niedługą korespondencję z Kaziem przerwała jego śmierć w 1975 r. Kontynuowała ją jego żona Jenny, ale też niebawem zmarła. Zawdzięczam jej dużą pomoc paczkową w trudnym dla Polski gospodarczym okresie lat osiemdziesiątych XX wieku. Od zakończenia I wojny światowej z rodziną stryja Mariana a moim rodzinnym domem nie było żadnego kontaktu, dopiero dwa listy wspomnieniowe kuzyna Kazia przypomniały nam o dalekiej a bliskiej rodzinie Ewertów.

Młodsza od stryja Mariana córka mego dziadka Jana Augustyna o imieniu Maria została także w Niemczech. W moim rodzinnym domu znana była jako ciocia Marynia, bo mama nasza korespondowała z nią najpierw z Berlina, a potem z Poznania, i to po polsku. Ja także na mój ślub otrzymałam po polsku napisane przez nią życzenia.

Maria Ewert wyszła za mąż za mówiącego po polsku dziennikarza Michała Gessnera. Z małżeństwa tego przyszło na świat dziesięcioro dzieci. Spośród trzech synów tylko Marian założył rodzinę, a spośród siedmiu dziewcząt tylko pięć: Helena, Maria, Anna, Zofia i Angelika wyszły za mąż, przy czym partnerami tych związków byli Niemcy.

Za życia Babki w Ostrowie przebywała u niej najstarsza córka Marii Helena (Hella). Po latach nazwała swoją córkę Halka.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę odwiedził mego stryja Hilarego w Poznaniu syn Marii Marian Gessner; miał wtedy około dwudziestu lat. Także w okresie międzywojennym dwie, trochę starsze ode mnie kuzynki Anna (Aenny) i Jadwiga (Heddy) przyjechały około 1933 lub 1934 r. do Gdyni do stryja Hilarego w ramach urządzanych wówczas w Niemczech wycieczek „Kraft durch Freunde” (siła przez radość). Obie były miłe i rodzinne, ale kontakt z braku ich znajomości polskiego był słaby.

Pisałam do nich w czasie II wojny światowej, gdy ja i moja rodzina doznała okrutnych i nie do naprawienia krzywd, ale niestety nie mogły mi w niczym pomóc. Sami podobno ledwo utrzymywali się na powierzchni. Naturalnym odruchem moim i mnie podobnych była pewność, że już nigdy ani nigdzie z Niemcami nie chcę mieć nic wspólnego.

Ale po przeszło dwudziestu latach od zakończenia wojny coś mnie podkusiło, żeby się dowiedzieć, co dzieje się z niemiecką częścią rodziny mego ojca. Zaczęła się korespondencja w obie strony, telefony, wyjazdy i przyjazdy członków obu rodzin.

Przy okazji mojego zawodowego wyjazdu na Kongres Analityków Chemików do Monachium poznałam dwie moje kuzynki Zofię (Titti) i Angelikę (Butzi), ich rodziny i rodziny nieżyjących już kuzynostwa. Ujęta ich serdecznością, troskliwością i gościnnością poczułam się jak w rodzinie, choć niestety zadra została. Oni nie poruszali spraw polskiej martyrologii (może mają podświadome poczucie winy), a ja milczałam na temat swoich bólów. Stwierdziłam tam na miejscu wielkie podobieństwo fizyczne: postawy, urody, zachowania – i psychiczne: religijność, ambicja, muzykalność i in. – członków niemieckiej rodziny do mojego ojca, rodzeństwa i ich dzieci. Zawdzięczają to chyba swojej matce – cioci Maryni, która tę gromadę potrafiła po Bożemu i ludzku wychować.

Rozpisałam się nieco nad historią niemieckiej gałęzi rodziny mojego dziadka. Muszę więc wrócić do Prüm, gdzie dziadek pełnił funkcję nauczyciela w Seminarium Nauczycielskim.

Dziadek musiał należeć do osób bardzo ambitnych, poszerzał bowiem swą wiedzę na licznych kursach, m.in. w Królewcu i w Düsseldorfie. Dr Stanisław Witkowski z Ostrowa, późniejszy teść naszego stryja Hilarego, uważał go za człowieka o szerokich horyzontach i dużej wiedzy.

Niestety, mając pięćdziesiąt lat, dziadek zaczął chorować, zdaje się na serce, i przeszedł w Prüm na emeryturę. Na resztę życia przeniósł się do kraju i osiadł w Ostrowie. Z nim razem na tereny polskie wróciła cała rodzina oprócz dwojga najstarszych, którzy założyli rodziny w Niemczech.

W Ostrowie zamieszkały więc oprócz dziadków ich dwie córki Zofia i Aniela, i najmłodszy syn Hilary. Nasz ojciec Edmund bowiem jako dwudziestoletni już pracował w aptekach w różnych miejscowościach w Niemczech i także w kraju. Był to 1897 rok.

Po powrocie na ziemie ojczyste dziadek nie czuł się najlepiej, podobno był zamknięty w sobie, małomówny i jakby stracił kontakt z rodziną, co składano na gnębiącą go chorobę, bo po trzech latach pobytu w Polsce w 1900 r. zmarł, pozostawiając rodzinę w dość trudnych warunkach. Zofia i Aniela prowadziły sklep modniarski, ale zdaje się z niewielkim sukcesem. Cała rodzina, łącznie z babką, tęskniła za cieplejszym klimatem i lepszymi nastrojami w Nadrenii. Babka zmarła rok po moim urodzeniu, to jest w 1911 r., a Zofia w 1915 r. Samotna wtedy Aniela przeniosła się w pobliże siostry Marii i zamieszkała w Bawarii w Kempten-Allgeu. Utrzymywała listowny kontakt z braćmi w Polsce, zwłaszcza ze stryjem Hilarym, narzekając zawsze na swój los. Wyszła za mąż za rzeźbiarza, który wyrzeźbił głowę Chrystusa na pomniku na grobach cioci Maryni i rodziny Gessnerów w Monachium.

Obaj bracia Ewertowie, czujący się Polakami i jako dorośli żyjący w Polsce – tej pod zaborem i tej niepodległej – nie mieli zwyczaju opowiadać o swym dzieciństwie

Czasami tylko usłyszeliśmy jakieś pojedyncze ciekawsze wydarzenia i dla nas, dzieci, Prüm było krainą daleką i nierealną. Mnie jako najstarszą interesowało to, co mówili dorośli, zwłaszcza mama, a lubiła opowiadać o rodzinie, jej sprawach i losach.

Nasz ojciec (tatuś) i stryj Hilary (Hisio) różnili się bardzo i wyglądem, i usposobieniem. Tatuś był średniego wzrostu, szczupły do pewnego wieku, szatyn o pięknej czuprynie i urzekającym uśmiechu. Stryj Hisio był typowym nordykiem: blondyn, wysoki, o mocnej posturze i szerokich barkach. Obaj byli niezwykle przyjaźnie nastawieni do ludzi, bardzo łatwo nawiązywali kontakty w rodzinie, w swoim środowisku i poza nim.

Domy nasze zawsze były pełne gości moich rodziców, a przede wszystkim stryja Hilarego i jego żony. Mam w pamięci migawki z licznych odwiedzin krewnych w naszym domu w Berlinie we wczesnym moim dzieciństwie i później w Poznaniu. Nasza mama, słysząc dzwonek u drzwi wejściowych, polecała wstawiać wodę na kawę, nie sprawdzając, kto przyszedł.

Dom stryja Hilarego był tak zwanym „domem otwartym”, co było szczególnie atrakcyjne dla mnie i moich siostrzyczek, zapraszanych na wakacje do Gdyni. Obaj bracia mieli szeroki gest, bardzo łatwo pozbywali się tego, co zapracowali. Nie liczyli pieniędzy, gdy można było pomóc czy sprawić przyjemność. Może to była wrodzona lekkomyślność czy niefrasobliwość, a może sposób na życie? Tatuś nam, dziewczynkom, sprawiał kosztowne prezenty, nie zawsze potrzebne. Stryj nigdy nie odbierał „reszty”, gdy płacił za bilety i różne usługi. W Gdyni i wszędzie tam, gdzie zamieszkiwał, znany był jako adwokat, opiekun uciśnionych, pomagał w trudnych sprawach, zwłaszcza Kaszubom, toteż na jego pogrzebie w Gdyni na Oksywiu był ogólny płacz uczestników. Znali świetnie język i kulturę niemiecką, bo niższe wykształcenie odbierali w gimnazjach niemieckich i obaj studiowali we Wrocławiu, a stryj Hilary później w Berlinie i Monachium. Złączyli swe losy z wybrankami z rodzin czysto polskich, osiadłych w Wielkopolsce. Ojciec nasz Edmund ożenił się z Martyną Pospieszalską, córką budowniczego Nikodema Pospieszalskiego ze Środy i jego żony Łucji z Mizgalskich, a stryj Hilary z Marią Witkowską, córką lekarza Stanisława Witkowskiego z Ostrowa i jego żony z Szafarkiewiczów. Szanując tradycję polską, dzieci swe bracia wychowywali w duchu narodowym i katolickim.

W czasie studiów uniwersyteckich należeli obaj do tajnych organizacji polskich. Podobno już wtedy stryj działał w nich pod nazwiskiem swej matki Krzemieniewskiej. Z końcem 1918 r., gdy rozpoczął urzędowanie jako p.o. starosta w Wągrowcu, dla podkreślenia swej polskości przyjął do nazwiska Ewert drugie nazwisko Krzemieniewski. Podwójne nazwisko dekretem wojewody z 5 marca 1920 r. stało się nazwiskiem jego rodziny. Ojciec nasz Edmund poszedł w ślady swego brata.

Możliwe, że miał już taki pomysł, gdy wracał w czasie rewolucji berlińskiej z nami, to jest z mamą i piątką dzieci, do wolnej Polski w 1919 r.

Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Poznania zostałam zapisana do szkoły jako Ewertówna i moja siostra Kaja także. Obowiązywały wówczas końcówki nazwisk: dla dziewcząt i panien niezamężnych – ówna i – anka, dla mężatek – owa i – yna. Dziś zwyczaj ten zupełnie zaniknął. Po zmianie naszego nazwiska przełożona szkoły, pilnująca zawsze spokojnego wyjścia na przerwę, na widok mnie i Kai pytała codziennie: „jak się nazywacie?” i naszą grzeczną odpowiedz „Ewert-Krzemieniewska” kwitowała szerokim uśmiechem i aprobującym kiwnięciem głowy.

Odmiennie w wolnej Polsce potoczyły się losy obu braci Ewertów-Krzemieniewskich i ich rodzin. Starszy, Edmund, nasz ojciec, zmarł w 1928 r., pozostawiając naszą mamę z siedmiorgiem dzieci (od pięciu do osiemnastu lat) w dość trudnych warunkach. Młodszy, nasz stryj Hilary, pracował niezwykle efektywnie przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, przeżył szczęśliwie trudny czas wojny i jej okrucieństw, i zmarł w 1951 r. w Gdyni, do której powrócił z żoną i córką.

Nasz ojciec Edmund jako dziesięciolatek znalazł się w Prüm i tam zaczął chodzić do gimnazjum. Ze wzruszeniem oglądam jego świadectwa na pożółkłym, ale mocnym papierze, na którym oprócz ocen z poszczególnych przedmiotów podana jest pozycja ucznia w klasyfikacji wyników wszystkich uczniów w klasie. Tatuś należał do średniaków, raczej w kierunku tych słabszych. Znając jego usposobienie myślę, że mało go interesowała regularna nauka w „niemieckim” stylu, czuł się skrępowany, a jego niosło do przyrody, ludzi, towarzystwa, muzyki i literatury. Z tego okresu pochodzą prawdopodobnie jego młodzieńcze literackie utwory (nowele i nawet tragedia), które w rękopisach zachowały się w aktach rodzinnych.

Jako kandydat na aptekarza rozpoczął pracę w aptekach zarówno w Poznańskim, jak i w Niemczech – obowiązywał tu i tam język niemiecki w oficjalnych świadectwach aż do 1918 r. Pierwszą praktykę trzyletnią odbył w Poznaniu na Chwaliszewie w aptece Zyckiego. Jako dziecku pokazywał mi tamtą, dziś nieistniejącą aptekę i krzyż stojący po drugiej stronie ulicy nad brzegiem Warty. Krzyż ten zniszczyli Niemcy i wrzucili pocięty do Warty. Obecnie stoi tam jego drewniany „następca”, wzniesiony po zakończeniu II wojny światowej. Ojciec nasz z krzyżem tym widocznie wiązał jakieś wspomnienia, bo mówił o nim wielokrotnie. Ufundowany przez mieszkańców Poznania w 1880 r., jak wynika z kronikarskich zapisków, krzyż ten był pięknie rzeźbiony z kutego żelaza, z naturalnej wielkości postacią Chrystusa, wykonaną z cynku i pozłacaną.

Po trzyletnim pobycie w Poznaniu ojciec nasz przeniósł się na zachód Niemiec do Neunkirchen, po czym znowu wrócił w Poznańskie (Kórnik, Śrem i in.) i do samego Poznania (Apteka Zielona i Świętomarcińska). W latach 1902 i 1903 był studentem Uniwersytetu Wrocławskiego. Zachowały się z tego czasu zaświadczenia dziekana wydziału, nazwiska wykładowców profesorów Pollecka, Gadamera i Paxa, i tego ostatniego, poświadczone przez Dziekana świadectwo zdania egzaminu z botaniki, z oceną „magna cum laude”. Na podstawie zdanego przed Farmaceutyczną Komisją we Wrocławiu egzaminu z oceną „dobrą”, ojciec nasz uzyskał 3 maja 1904 r. „aprobatę” na samodzielne prowadzenie apteki na całym terenie ówczesnych Niemiec.

W 1906 r. ojciec nasz wykupił z rąk niemieckich aptekę w Mosinie, którą z braku poparcia przez niemieckich lekarzy sprzedał w 1910 r. i przeniósł się wraz z rodziną do Berlina. Oprócz pracy w kolejnych aptekach w dzielnicy Berlina Charlottenburg, ojciec w pierwszych latach pobytu w Berlinie założył własne laboratorium farmaceutyczno-chemiczne pod nazwą „Alexandra”, w którym produkował leki, środki higieny i kosmetyki. Zachowały się druki firmowe z adresem, telefonem i spisem produktów oraz ulotki reklamowe, zwłaszcza podobno świetnej wody do włosów „Aleksandra”. A w mej pamięci na całe życie pozostał smutek z powodu ciężkiej choroby mamy i jej operowany, zniekształcony kciuk, skaleczony i zakażony w trakcie korkowania buteleczek z preparatami. Mama bowiem brała czynny udział w produkcji. Widocznie jednak produkcja okazała się nieopłacalna, bo ojciec ją zlikwidował i na rodzinę zarabiał, pracując kolejno w kilku aptekach w Charlottenburgu. Trzykrotnie zmienialiśmy mieszkanie, ostatnie było w pięknej dzielnicy w pobliżu jeziora Lietzensee, wyposażone we wszelkie wówczas dostępne wygody. Berlin opuściliśmy całą rodziną – rodzice z piątką dzieci – późną wiosną 1919 r. i po kilku miesiącach pobytu w Środzie zamieszkaliśmy na stałe w Poznaniu.

Był 1919 rok, w odrodzonej Polsce i szczególnie w Poznaniu panowały niezwykle rozwinięte nastroje patriotyczne, skończyły się bowiem czasy niemczyzny i pobytu na obczyźnie. Ojciec zgłosił się do wojska, wystąpił, śladem swego młodszego brata, o zmianę nazwiska i zamierzał zapisać się na nowo powstały Uniwersytet, raczej jeszcze wówczas Wszechnicę w Poznaniu, żeby uzyskać stopień magistra farmacji.

Do wojska ze względu na wiek nie został przyjęty, zmianę nazwiska załatwił administracyjnie, a na studia widocznie nie starczyło ojcu ani czasu, ani sił przy intensywnej pracy zawodowej i powiększającej się rodzinie. O kontaktach ojca z profesorem Konstantym Hrynakowskim, dziekanem Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, do którego należała jako kierunek studiów farmacja, wiem od ojca i od profesora Hrynakowskiego, którego po latach studiów byłam asystentką.

Od 1 września 1919 r. ojciec objął posadę prokurenta i kierownika produkcji w chemiczno-farmaceutycznej firmie R. Barcikowski SA w Poznaniu, wytwarzającej leki nie tylko dla aptek Poznania, ale także znanej w całej Polsce. Część produkcji fabryki oparta była na posiadanych przez ojca recepturach, które pisane ręką ojca znajdują się w aktach rodzinnych. W nich także przechowywana jest fotografia zespołu pracowników fabryki z ojcem siedzącym w środku w pierwszym rzędzie.

Po dłuższej chorobie ojciec zmarł 21 maja 1928 r., mając niepełne 51 lat, i pochowany został na cmentarzu Górczyńskim w Poznaniu. Zainteresowania jego przyrodnicze i talenty muzyczne przeszły na następne pokolenia. Muzykę cała nasza siódemka dzieci uprawiała z pasją, animowana do niej przez ojca i jego zainteresowania, chociaż nasza mama i jej rodzina miała też w tym swój udział.

Pamiętam pierwszy koncert symfoniczny, na który zabrał mnie, może cztero- czy pięcioletnią w Berlinie, nasz tatuś. Nie rozumiałam zupełnie, czemu wszyscy grają na estradzie równocześnie, po prostu moja szufladka z muzyką jeszcze się nie otworzyła, i dziwiłam się, dlaczego takie granie sprawia tatusiowi przyjemność, co widocznie było na jego uśmiechniętej twarzy.

W domu śpiewaliśmy wszyscy przy akompaniamencie fortepianu i wiolonczeli. Nawet najmłodszy Staś wtórował nam często swoim cienkim głosikiem. Kaja przed swoim zamążpójściem kształciła z sukcesem swój śliczny, aksamitny głos, Hala podkładała zawsze swój drugi głos pod każdą melodię, a chłopcy Witold, Maryś i Edzio posłusznie stali przy fortepianie i swoim udziałem w śpiewaniu starali się dorównać obu starszym siostrom, Kai i Hali. Batutę w rękach ojca stanowił smyczek wiolonczelowy, który fałszującego uczestnika koncertu przywoływał do porządku. W latach dwudziestych XX w. aż do śmierci ojciec był członkiem męskiego chóru „Arion” w Poznaniu.

Niewątpliwym talentem muzycznym w rodzinie był Witold, który niekształcony muzycznie, komponował utwory taneczne, i nie znając nut ani nie posiadając techniki, potrafił prawie bezbłędnie naśladować usłyszane utwory muzyki klasycznej na fortepianie, naturalnie dodając własne wstawki i zmieniając świadomie tonacje. Czynił tak, drażniąc się ze mną, gdy jako uczennica Konserwatorium Muzycznego przygotowywałam się na lekcje fortepianu i godzinami ćwiczyłam jeden i ten sam utwór. Tego rodzaju występy Witolda z aktorsko humorystycznymi dodatkami i zamierzonym fałszowaniem melodii czy akompaniamentu, wywoływały w całym naszym domu okrzyki ze śmiechem: „Witold, przestań!”. Poza domem Witold był doskonałym partnerem w duecie fortepianowym występującym na imprezach młodzieżowych.

W Forcie VII w Poznaniu, w którym znalazł się jako członek polskiej organizacji konspiracyjnej „Ojczyzna”, namawiany przez kolegów, nie zgodził się na przygrywanie Niemcom przy ich „ucztach”, co niewątpliwie łączyłoby się z lepszymi kąskami z „pańskiego stołu”. Taki bezkompromisowy zawsze był nasz Witold!

„Pierwszym adwokatem w Gdyni”, jak napisano w 1996 r. w prasie gdańskiej, był młodszy brat naszego ojca, Hilary Ewert-Krzemieniewski. Urodził się on jeszcze w Kcyni, na dwa lata przed przeniesieniem jego ojca, nauczyciela Jana Augustyna, do Prüm w Nadrenii. Maturę zdał w niemieckim gimnazjum w Ostrowie (1903 r.), studiował prawo we Wrocławiu, Monachium i Berlinie. Podczas lat studiów czuł się zawsze Polakiem i był członkiem „Zetu”. W 1906 r. zdał egzamin referendarski i rozpoczął pracę w Szczecinie. Egzamin asesorski zdał w 1914 r., po czym powołany został na stanowisko asesora i później zastępcy sędziego do Lęborka. W 1915 r. przeniósł się do Wągrowca i przejął tam kancelarię adwokacką kolegi powołanego do wojska. Pod koniec wojny w 1918 r. Rada Robotników i Żołnierzy w Wągrowcu powołała stryja Hilarego na stanowisko kierownika powiatu wągrowieckiego, co wówczas jeszcze władze niemieckie zatwierdziły (p.o. Landrat). Po wybuchu powstania 27 grudnia 1918 r. w Poznaniu wraz z grupą obywateli organizował akcję oswobodzenia powiatu wągrowieckiego z okupacji niemieckiej i pomoc wojskową dla powstania.

W sierpniu 1919 r. stryj nasz powołany został na stanowisko naczelnika Wydziału Departamentu Spraw Wewnętrznych przy Ministerstwie b. Dzielnicy Pruskiej. Po przeniesieniu agend administracyjnych do Warszawy w 1922 r. objął on stanowisko starosty powiatu czarnkowskiego. W 1924 r. powołany został do Torunia na stanowisko wicewojewody. Po wypadkach majowych w 1926 r. zrezygnował z pracy w administracji rządowej i przeniósł się do Gdyni jako adwokat i notariusz.

Z miastem tym stryj nasz związał odtąd całą swoją działalność zawodową i społeczną. Od 1927 r. był członkiem Magistratu m. Gdyni, początkowo jako wiceburmistrz, potem w pewnym okresie wiceprezydent. Do 1939 r. był prezesem Rady Nadzorczej Spółdzielni Zjednoczenia Rybaków Morskich oraz prezesem Rady Nadzorczej Urzędniczej Spółdzielni Budowlanej.

Po kapitulacji Gdyni w 1939 r. był zakładnikiem armii Eberhardta i zwolniony, został przymusowo wysiedlony na teren Generalnego Gubernatorstwa. W Warszawie pracował jako referent hipoteczny w Ubezpieczalni Społecznej i później jako doradca prawny w Wydziale Kontroli i Organizacji Przemysłu, aż do lipca 1945 r. Po powrocie do Gdyni podjął od razu swoją działalność notariusza, początkowo w zespole, a potem w upaństwowionym Biurze Notarialnym. Umarł nagle 24 marca 1951 r. i pochowany został obok swej ośmioletniej córki Krysi na cmentarzu na wzgórzu Oksywskim. Śmierć tego znanego i cenionego, szlachetnego człowieka wywołała wielki żal społeczeństwa gdyńskiego.

Wdowa po nim, Maria z Witkowskich, nasza stryjenka, była także znaną działaczką społeczną w swoim środowisku, m.in. należała do Pomorskiego Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem i była prezesem Polskiego Białego Krzyża w Gdyni. Zmarła 15 lipca 1976 r. w Anglii u córki Anny, zamężnej za Andrzejem Sczanieckim, inżynierem (radar), znanym działaczem polonijnym. W domu Sczanieckich była dobrym duchem, który w angielskim środowisku potrafił wpoić w gromadkę wnucząt i prawnucząt wszelkie dodatnie cechy polskiej, katolickiej kultury. Przyczyniła się do ich świetnej znajomości języka polskiego, historii i literatury polskiej. Niezwykle aktywna i gościnna, miała swój udział w tym, że śliczny dom Anny (Hanki) i Andrzeja był ostoją polskości i stanowił przystań dla wielu Polaków na obczyźnie. Zawsze czuła się mocno związana z rodziną Ewertów, nas, dzieci swego szwagra Edmunda, otaczała troskliwością i serdecznym zainteresowaniem. W jednym z listów do nas napisała: „tak, stryj Wasz był typem niecodziennym, wprost niespotykanym, dlatego też zawsze powtarzam, że gdybym rozpocząć miała życie na nowo, tak samo byłabym wybrała go sobie za towarzysza”. A nasza siódemka dzieci też przecież należała do rodziny Ewertów.

Trzeba przyznać, że obaj mieszkający w Polsce bracia Ewertowie-Krzemieniewcy mieli szczęście przy wyborze swoich życiowych partnerek.

Nasza mama Martyna z Pospieszalskich była, dzięki swym zaletom ducha i umysłu, wzorem żony i matki, jak mi się wydaje niedoścignionym przez obecnie żyjące w innym świecie kobiety. Wychowana w dużej rodzinie, miała w swoim usposobieniu „bakcyla poświęcenia się” nie tylko dla najbliższych, ale także dla wszystkich ze swego otoczenia. Mnie i mojemu rodzeństwu wydawało się, że nie ma rzeczy tak trudnej, której mama nie potrafiłaby sprostać.

Odróżniała nieomylnie dobro od zła, prawdę od kłamstwa, piękno od brzydoty i w myśl takich kryteriów postępowała, i tak nas wychowywała. Nigdy w żadnych sytuacjach nie podnosiła głosu, pochwalała lub karciła spojrzeniem lub krótkimi pouczeniami, które na zawsze zapadały w serce i pamięć. Była z natury pogodna, w niepowodzeniach, smutkach i żalach, doszukiwała się zawsze powodu, żeby zobaczyć choć część czegoś pozytywnego i uspokajającego. Boże, jaka mama była dzielna w chwilach tragedii i żałoby, szczególnie w czasie wojny! Dla nas, dzieci, była prawdziwą ostoją, a jej obecność stanowiła o naszym poczuciu bezpieczeństwa. Zmarła 9 sierpnia 1944 r., mając zaledwie 63 lata, i pochowana została obok naszego ojca na Cmentarzu Górczyńskim. Wszystkim nam, dzieciom, zawsze bardzo jej brakowało.

Było nas w rodzinie Edmunda i Martyny Ewertów-Krzemieniewskich siedmioro dzieci, urodzonych w latach 1910 do 1923. Na świat przyszłyśmy kolejno trzy córki: Aleksandra, Kazimiera i Halina, a potem także kolejno zjawili się czterej synowie: Witold, Marian, Edmund i Stanisław. Śmierć ojca przeżyliśmy, gdy najmłodszy Staś miał zaledwie 5 lat, a ja, najstarsza, osiemnaście. W latach 1935 i 1936 my, trzy siostry wyszłyśmy za mąż i urodziłyśmy potem nasze przedwojenne dzieci. W 1937 r. tragicznie odszedł na zawsze z naszego grona siedemnastoletni Edzio.

I potem przyszła wojna, w czasie której na wolności – niestety nie zawsze razem –pozostałyśmy same kobiety z dziećmi. Nasza matka nie doczekała się jej końca.

Mąż mój Marian Smoczkiewicz, adwokat i działacz społeczny w Bydgoszczy (prezes Caritas, prezes Koła Kultury Katolickiej) zginął jako zakładnik w 1939 r. w okrutnych akcjach gestapo. Mąż siostry Kai, Roman Sioda, adwokat w Poznaniu, był uczestnikiem walk nad Bzurą i obrony Warszawy, wojnę przeżył w jenieckim obozie oficerskim. Mąż najmłodszej, Hali, Kirył Sosnowski, prawnik, publicysta, był współzałożycielem w 1939 r. tajnej organizacji „Ojczyzna” w Poznaniu, działał w konspiracji w Warszawie.

Aresztowany, więziony był na Pawiaku i w obozie koncentracyjnym, a po wojnie represjonowany przez władze PRL.

Trzej nasi bracia aktywnie uczestniczyli w tajnych organizacjach w czasie wojny. Witold jako czynny członek „Ojczyzny” został aresztowany wraz z trzonem tej organizacji i osadzony w Forcie VII w Poznaniu, cudem uniknął śmierci. Przeżył obóz koncentracyjny w Mauthausen-Gusen i po oswobodzeniu znalazł się w Haren w Holandii (Maczków) i później w Kanadzie. Zmarł w 1990 r. Marian, także członek „Ojczyzny”, działał w konspiracji w Warszawie i zginął w jednej z akcji Kedywu w 1944 r., tuż przed powstaniem warszawskim. Najmłodszy Stanisław, kilkunastoletni, więziony był na Młyńskiej i w Forcie VII w Poznaniu. Po wojnie skończył medycynę i osiadł w Gorzowie.

Obie polskie rodziny Ewertów-Krzemieniewskich były zawsze sobie bliskie. Rodzice kontaktowali się często, mimo różnych miejsc zamieszkania, my, trzy dziewczęta, włączyłyśmy serdecznie do naszego grona kuzynkę Hankę, a czterej nasi chłopcy, zwłaszcza po śmierci naszego ojca, szukali oparcia u stryja. Pamiętam atrakcyjne, urocze wakacje u stryjostwa w ich „domu otwartym” nad morzem w Gdyni-Orłowie, czułą i troskliwą opiekę stryjenki i zawsze szeroko rozwarte ramiona stryja, gdy nas witał u siebie lub gdy nas odwiedzał. Oboje kochali nas bardzo.

Poczucie wspólnoty rodzinnej, także wśród rodzeństwa naszego ojca, musiało być w pewnych okresach bardzo silne, mimo że poszczególnych jego członków dzieliła granica, język, zwyczaje i narodowość małżeńskich partnerów. Zabory, wojny i przede wszystkim czas zrobiły swoje, ale znajdujemy u siebie i u nich wspólne cechy, zasady i ideały, poza istotnymi różnicami narodowościowymi.

Czuję się szczęśliwa, że dane mi było urodzić się i wychować w takiej rodzinie, której członkowie w przeszłości i teraz cenili wartości nadrzędne i zawsze zasługiwali na aprobatę i szacunek ludzki. Bogu dzięki za całą naszą rodzinną przeszłość, z której jestem dumna i którą tym moim pisaniem chciałabym przekazać następnym pokoleniom.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” znajdują się na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego