Piotr Witt: Kłamstwo „New Yorkera” to kłamstwo bezwstydne, na które nie ma usprawiedliwienia

Korespondent Radia WNET we Francji przybliża kulisy medialnej burzy po wypowiedzi francuskiego ekonomisty Jacques’a Attaliego, który publicznie oskarżył Polaków o udział w Zagładzie Żydów.


W dzisiejszym „Poranku Wnet” korespondent Radia WNET we Francji, Piotr Witt, mówi m.in. o kłamstwach dotyczących holocaustu oraz ludobójstwie w Rwandzie:

W ubiegłym tygodniu Jacques Attali przypomniał o polskich zbrodniach w czasie II Wojny Światowej, potwierdzając tezę z artykułu „New Yorkera”. Znany ekonomista stwierdził, że: „Wysocy funkcjonariusze polscy pomagali Niemcom w masakrowaniu milionów Żydów i innych” – wspomina wypowiedź francuskiego ekonomisty i wykładowcy akademickiego, Piotr Witt.

Korespondent zwraca uwagę na natychmiastową i silną reakcję krytyczną ze strony Polaków, która pojawiła się po wypowiedzi francuskiego eksperta. Zwraca też uwagę, że Attali w swojej wypowiedzi inspirował się wcześniejszym artykułem amerykańskiego dziennika, w którym wg niego zawarte były historyczne nieścisłości:

Wypowiedź byłego doradcy prezydenta Francji François Mitterranda ma duży ciężar gatunkowy. Polscy internauci oburzają się. (…) Kłamstwo „New Yorkera” to kłamstwo bezwstydne, kłamstwo plugawe. Nic nie usprawiedliwia tego kłamstwa, ani autora, który się pod nim podpisuje. Autor przed publikacją tekstu powinien najpierw krytycznie odnieść się do swoich źródeł – komentuje dziennikarz.

Piotr Witt odnosi się krytycznie do działalności Polskiej Akademii Nauk, a także pozytywnej reakcji polskiego środowiska literackiego i akademickiego na Nobel Olgi Tokarczuk, przyznany pisarce za całokształt twórczości (2018 r.). Korespondent nawiązuje m.in. do wydanego w 2014 r. prawie 1000-stronnicowego „opus magnum” pisarki, „Ksiąg Jakubowych”:

Czy przypominają sobie państwo to święto państwowe w Polsce, kiedy Olga Tokarczuk otrzymała Nobla za książkę, o rzekomych polskich zbrodniach dokonanych na Żydach w XVIII w.? Te gratulacje państwowe i dumę? We Francji jest 16 tys. bibliotek i w każdej z nich jest książka Tokarczuk po francusku, a przekład sfinansowany z funduszy rządowych. Także Jacques Attali i wszyscy jemu podobni mają się na co i na kogo powołać.

Dziennikarz wskazuje, że problem z narracją znanego francuskiego ekonomisty wynika z głębszego źródła, niż jedynie z braku rzetelnych źródeł:

Jest jeszcze jedna okoliczność usprawiedliwiająca wystąpienie Attaliego. Jest nią jego własny, dobrze pojęty interes – ponieważ on sam jest zamieszany w aferą ludobójstwa. Mówi, że Polacy uczestniczyli w działaniach ludobójczych, by odwrócić uwagę od siebie – podkreśla Piotr Witt.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Wariactwo rewolucji kulturowej skończy się jak wszystkie poprzednie / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 82/2021

Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Jadwiga Chmielowska

Kwiecień plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata. Przyroda budzi się ze snu. Czy my przebudzimy się po pandemii? Nie po tej covidowej, atakującej ciało, ale tej gorszej, niszczącej nasze mózgi i serca. Odkąd kłamstwo jako postprawda i zło w postaci relatywizmu zaczęły zagłuszać prawdę i dobro – my, ludzie, zaczynamy, błądząc po manowcach, gubić swoje człowieczeństwo.

Prof. Andrzej Nowak przypomina o odwiecznym dylemacie w historii myśli politycznej. Już Platon rozważał: „na czym ma polegać sprawiedliwość w polityce. (…)

Machiavelli zaś zostawia następnym pokoleniom następującą »receptę«: trzeba przemocą realizować swoje interesy, ale jednocześnie tak oprawiać w piękne słowa tę ich bezwzględną siłę i brutalność, żeby powstawało wrażenie działania w imię dobra wspólnego.

Połączenie siły i udawania, siły i manipulowania, siły i propagandy – to jest istota polityki według Machiavellego, który porzuca całkowicie odniesienia moralne dla świata polityki”.

Przyszło nam żyć w świecie makiawelizmu: wszystko dozwolone, zmiany pojęć i języka mają pozwolić na sterowanie społeczeństwami.

Już Francuzi po rewolucji w XVIII wieku zmienili nazwy miesięcy, a Hitler w wieku XX nakazał tropić nazwy żydowskie w języku niemieckim i eliminować je. I tak na przykład nie wolno było używać nazwy jednostki częstotliwości Herz – bo pochodziła od nazwiska Żyda. Zrobił się taki bałagan, że po kilku latach wrócono do normalności.

Teraz rewolucjoniści kulturowi znów chcą wykasować wiele pojęć i zastąpić je nowymi. Skończy się to wariactwo tak samo, jak poprzednie. Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. Etykiety „Żyda”, „wroga ludu”, „kontrrewolucjonisty” zostały zastąpione przez „klerykała”, „antysemitę” i „faszystę”. Obecnie „antysemitą” może być nawet Żyd, a twórcom „nowego ładu” to nie przeszkadza. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Dzieci autora książki o żołnierzu wyklętym, zatytułowanej Chrystus za nas, my za Chrystusa, są piętnowane w przedszkolu jako „dzieci faszysty”. Siewcom nienawiści wydaje się, że wszystko mogą. Nieprzypadkowy jest atak środowisk oszalałych z nienawiści na IPN, SDP i Daniela Obajtka za polonizację mediów. Borys Budka otwarcie zapowiedział likwidację na uniwersytetach kierunków historii i teologii. „Nowy człowiek”, w pełni zniewolony, nie ma czerpać wiedzy z doświadczenia, tradycji i wiary przodków.

Profesor Andrzej Nowak przestrzega: „III RP jest przecież silniejsza niż okrojona Polska po drugim rozbiorze, także militarnie, i choć nie jesteśmy potęgą, to deklarując samodzielność, niezależność, budzimy niepokój i złość w imperialnych stolicach”.

„Pobudzona została furia – dziś postępowych – kolonizatorów, którzy chętnie nazywają siebie emancypatorami. Zatem próbuje się nas spacyfikować, stosując kamuflaż ideologiczny znany już w starożytności i zalecany przez Machiavellego”. Ratunek prof. Nowak widzi w idei Międzymorza.

Ksiądz Franciszek Blachnicki, którego setną rocznicę urodzin obchodzimy, wskazał Kościołowi nową drogę do serc młodzieży. Może hierarchowie skorzystaliby z tej sprawdzonej metody?

„Bóg jest miłością, a miłość poznaje się, oddając za siebie nawzajem życie, tak jak Jezus oddał swoje życie za nas” (z homilii księdza Madan Sual Singha z archidiecezji Cuttack-Bhubaneswar w Indiach). Jezus nauczał:

„Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?”.

Nie lękajmy się, zło przeminie jak covid. Chrystusowego Kościoła bramy piekielne nie przemogą. Jezus pokonał śmierć. Zmartwychwstał.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mariusz Duda (Riverside, Lunatic Soul, MD): Akt tworzenia jest dla mnie jak zażywanie witamin. Pasyjne Cienie w Jaskini.

W programie „Cienie W Jaskini” miałem wielki honor gościć Mariusza Dudę, opokę formacji Riverside, oraz serce, duch i metafory Lunatic Soul. To jeden z nadzwyczajnych artystów, który nam się objawił.

Wrażliwość Mariusza Dudy i wielka potrzeba twórczej wędrówki bez odcinania kuponów od wydanych wcześniej znakomitych albumów czy to z zespołem, czy też solo predystynuje do tego by mówić o nim

Prawdziwy artysta – wizjoner, romantyczny duch z umiejętnością wstrząśnięcia słuchaczem, który wyznacza nowe kierunki muzyczne i niczym Tolkienowski Gandalf opowiada o tym, co w życiu jest najważniejsze.

To była jedna z najważniejszych moich radiowych rozmów. Gorąco polecam – Tomasz Wybranowski.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Mariuszem Dudą:

 

Zachwycamy się (i słusznie) wielkimi postaciami, jak Steve Wilson czy Mike Oldfield. Ale mamy w gronie rodzimych twórców Mariusza Dudę.

 

Mariusz Duda i jego niezwykły muzyczny efekt pracy w roku zadżumionym 2020.

Często mawiam, że są wykonawcy i znakomite bandy, które przez całą swoją muzyczną wędrówkę opierają się na fundamencie tych samych klimatów, brzmień i harmonii, wreszcie motywów i toposów, które skłądają się na ich teksty.

W znakomitej większości przypadków ta receptura nie sprawdza się, bo słuchacze nie akceptują tego. W kilku rzadkich przypadkach to jednak działa i „ta sama płyta” odgrywana na innych krążkach cieszy fanów. Kompozycje te same nagrywane w zaciszu studiów pod innymi tytułami wciąż wiodą te super bandy na szczyt.

Ale są także tacy artyści jak Mariusz Duda. On jest jednym z tych największych, którzy są wiecznymi poszukiwaczami. Tacy twórcy mimo mistrzostwa i nadzwyczajnego kunsztu wciąż są niespełnieni artystycznie. To oni popychają muzyczny kalejdoskop za horyzont i nigdy nie nagrają dwóch identycznych albumów. – Tomasz Wybranowski.

Miło mi donieść, że Polska Akademia Fonograficzna doceniła sołowy album Mariusza Dudy i nominowała album „Lockdown Space” do nagrody Fryderyka w kategorii „Album roku elektronika„. 

Trzeba przyznać, że ostatnie 15 miesięcy były bardzo intensywne twórczo dla Mariusza Dudy:

 „The Song of a Dying Memory”, „Are You ready For The Sun” i „Lockdown Spaces” pozwoliły mi rozdzielić moje dotychczasowe muzyczne światy. I jednocześnie zapoczątkowac coś nowego, coś co z pewnością się kiedyś rozwinie i podąży w kierunkach związanych z tzw. „wyjściem ze strefy komfortu”. Dziękuję osobom, które mi w tym pomogły: Magda i Robert Srzednicki, Rob Palmen, Hajo Müller, Maciek Gołyźniak i Chloë Alper oraz wszyscy, którzy wysyłali mi swoje dobre słowa. – mówi Mariusz Duda.

Ale to nie koniec muzycznych niespodzianek od Mariusza Dudy. Kilka dni temu poinformował na swoim Twitterze, że właśnie ukończył swój kolejny album
„Claustrophobic Universe”, który

Będzie instrumentalnym, elektronicznym wydawnictwem stanowiącym drugą część tak zwanej „Lockdown Trilogy”. Płyta ukaże się 23 kwietnia 2021 roku.

Portret kilku pokoleń wielkopolskiej rodziny / Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej

Dwa wieki rodzinnych dziejów „dynastii” Ewertów są typowe dla ludności pogranicza polsko-niemieckiego. W tej części naszego kraju małżeństwa mieszane narodowościowo były

dość powszechne. Na powstanie takich związków w byłym zaborze pruskim znaczny wpływ wywierała wspólnota religijna małżonków, a nie zawsze odmienność narodowościowa, zwłaszcza że przybywający do Polski w różnych czasach Niemcy, żeniąc się z Polkami, stosunkowo łatwo wtapiali się w polskie otoczenie. W krainie nadnoteckiej losy rodziny Ewertów nie stanowiły więc wyjątku!

Portret Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej | Fot. Paweł Smoczkiewicz

Pierwsze dane o rodzinie Ewertów pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku i umiejscowione są w okolicach Ujścia i Piły. Nie wiadomo, czy Michał Ewert, zmarły w Pile w 1837 r., przybył z Zachodu, czy też urodził się w Polsce. Syn jego, także Michał, urodził się w 1812 r. w Stobnie i umarł w Ujściu w 1865 r. Ożeniony z Anną Rosiną Krentz, wychował pięcioro dzieci, w tym troje na pewno Polaków. Nieznane są losy dwójki dzieci Michała: najstarszej Anny Justyny, która wyszła za mąż za Banascha (Banasia), i Antoniego, ożenionego z Agnieszką Braun, z którą miał dziesięcioro dzieci. Trójka dzieci Michała: Paulina, Jan Augustyn i Anna Rozalia za partnerów życiowych wybrała Polaków.

Nie wiadomo też, czy Michał Ewert, zmarły w 1837 r., miał protoplastów w Polsce (prawdopodobnie tak) i jakiej narodowości. W materiałach stryja Hilarego znajduje się pisany jego ręką zapis o ochrzczeniu przez niejakiego Jakuba Ladwicha, dziecka Doroty, córki Joachima Ewerta i jego żony Anny. Fakt ten, prawdopodobnie wypisany przez stryja z ksiąg kościelnych po łacinie (nie wiadomo z jakiego kościoła), zaistniał 3 sierpnia 1732 r. w obecności chrzestnych o polskich nazwiskach. Niestety nie ma żadnych dowodów świadczących o łączności i pokrewieństwie Joachima Ewerta, żyjącego na początku XVIII wieku z Michałem Ewertem, żyjącym na jego końcu (brak dalszych ksiąg kościelnych). Jest tylko dowodem, że Ewertowie już wtedy na ziemiach polskich byli i albo czuli się Polakami, albo ku polskości się skłaniali.

Nie mam niestety wiadomości o losach potomków rodzeństwa mego dziadka Jana Augustyna, ani o tych żyjących w Polsce, ani o tych, którzy prawdopodobnie się zniemczyli. Natomiast istnieje mniej lub bardziej ścisła łączność między potomkami samego naszego dziadka Jana Augustyna, to jest i tymi którzy zawsze czuli się Polakami i tymi, którzy po I wojnie światowej pozostali za granicą i stali się Niemcami.

Utrzymujemy bowiem w naszej polskiej rodzinie osobisty lub listowny kontakt z niemiecką odnogą i przyznajemy się do wspólnych korzeni.

Nasz dziadek, Jan Augustyn Ewert, urodził się w Ujściu w 1847 r. jako syn (jak sam pisze) właściciela domu Michała Ewerta. Ożenił się z córką nauczyciela z Gębic Józefą Magdaleną Krzemieniewską, urodzoną w 1844 r. Czuł się Polakiem i tak też starał się wychować swoich sześcioro dzieci. Jako nauczyciel pracował kolejno w Objezierzu w powiecie obornickim i w Brzeźnie w powiecie czarnkowskim. W 1873 r. poddał się egzaminowi kwalifikującemu go do nauczania „w niższych klasach szkól średnich i wyższych klasach szkół żeńskich”. W 1874 r. powołany został na stanowisko nauczyciela w Królewskim Seminarium Nauczycielskim w Kcyni, gdzie po zdaniu dodatkowych egzaminów uzyskał tytuł „nauczyciela zwyczajnego”. Po trzynastoletniej działalności w Kcyni, w 1887 r. nastąpiło przeniesienie dziadka do Seminarium Nauczycielskiego w miejscowości Prüm w Nadrenii, prawdopodobnie w reakcji władz pruskich na jego poglądy i nauczanie religii w języku polskim. Na zachód Niemiec dziadek przeniósł się z całą rodziną, to jest z szóstką dzieci.

W Kcyni rodzinie Ewertów musiało się dobrze powodzić. Dzieci chodziły do niemieckiej szkoły, ale w domu mówiły po polsku. Najstarszy syn Marian sposobił się do zawodu nauczycielskiego. Zachowała się fotografia całej rodziny Ewertów wykonana w 1883 r. w Kołobrzegu na wakacjach. Brak na niej tylko mego stryja Hilarego, którego jeszcze nie było na świecie. Stoją na niej według starszeństwa: Marian, Zofia, Maria, Edmund i na kolanach matki Aniela. Wyjazd Ewertów do Prüm nie był łatwy. Najmłodszy, dwuletni Hilary płakał, bo chciał „wracać do domu”, a najstarszy Marian miał niejakie trudności w pełnej znajomości języka niemieckiego. Dziesięcioletni pobyt w Nadrenii aż do choroby i emerytury dziadka miał także swoje dobre strony, dzieci szybko zaaklimatyzowały się w obcym środowisku, zwłaszcza że jak wieść niesie, tamtejsza ludność jest z natury wesoła, skłonna do żartów i śmiechu.

Dziadek jednak chyba tęsknił do rodzinnych stron, czego dowodem m.in. jest jego wniosek do władz pruskich o przeniesienie w 1893 r. do Odolanowa. W domu dziadków były zawsze gazety polskie. Nawiązano też liczne kontakty z Polakami, co prawda z innych miejscowości, bo w Prüm Ewertowie byli jedyną polską rodziną. I tam, w Prüm, doszło do podziału polskiej rodziny Ewertów na dwie gałęzie: polską i niemiecką.

Małe, urocze miasteczko i piękna okolica, jak zawsze z sentymentem wspominali mój ojciec i stryj Hilary, wciągnęło całkowicie dwoje starszych dzieci dziadka. Oboje, Marian i Maria, za partnerów życiowych wybrali Niemców. Marian jako nauczyciel osiedlił się w Neunkirchen i ożenił się z Emilią Lentes, a Maria wyszła za mąż za dziennikarza Michała Gessnera i zamieszkała w Monachium. Obojgu jednak nie dawało spokoju polskie wychowanie, wyniesione z domu. Marian zgłaszał do władz pruskich wnioski o przeniesienie jako nauczyciela do ziem zaboru, to znaczy do Wielkopolski, naturalnie ze względu na polskie pochodzenie załatwiane odmownie. A Maria ze swoim mężem rozmawiała po polsku, gdy zależało im, aby dzieci ich nie rozumiały. I Marian, i Maria swoim dzieciom nadawali polsko brzmiące imiona, m.in. Kazio, Józio, Halka.

Wśród moich pamiątek są dwa wzruszające listy pisane po niemiecku w 1975 r. przez Kazia, najstarszego syna mego stryja Mariana Ewerta, z Neunkirchen. W moim tłumaczeniu na język polski Kazio pisze: „Polska – samo to słowo wywołuje u mnie wiele wspomnień o moim ojcu, jego braciach i siostrach, i o naszej babce w Ostrowie. Dziadek Ewert w związku z Bismarckowską polityką polską został z całą rodziną z seminarium w Kcyni przeniesiony do Prüm w Eifel. (..) Ojciec, nieznający dobrze języka niemieckiego jako nauczyciel ostatecznie wylądował w Neunkirchen. Gdy dziadek przeszedł na emeryturę, przeniósł się z całą rodziną do Polski i osiadł w Ostrowie. Ojciec wtedy też próbował przeniesienia się do ojczyzny. Ale ponieważ uważany był za Polaka, wszystkie jego wnioski były negatywnie załatwiane”.

Z listów Kazia bije wprost polski klimat, jaki panował w domu Mariana Ewerta, mimo że matką jego dzieci była Niemka. I kto wie, czy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, Marian wraz z całą rodziną, jak tylu innych Polaków, nie znalazłby się w Polsce, co naturalnie zmieniłoby całkowicie koleje losów tej odnogi naszej rodziny. Niestety Marian Ewert zmarł w 1918 r. jako ofiara panującej wówczas w Europie grypy.

Kazio pisze: „Niezapomniane dla mnie jest moje ostatnie spotkanie z ojcem. Było to w lecie 1917 r. Byłem wówczas żołnierzem i leżałem w lazarecie w Berlinie. Rodzice moi tam mnie odwiedzili. Podczas gdy matka moja wróciła do domu, ojciec mój pojechał do swojego brata Hilarego do Wągrowca. W drodze powrotnej wstąpił do Kummersdorfu, gdzie po opuszczeniu lazaretu przebywałem w garnizonie. Rozmawialiśmy dużo o sytuacji Polski.

«Kazimierzu, zobaczysz, Polska znowu powstanie» – powiedział do mnie pełen przekonania i gdy odprowadzałem go na dworzec kolejowy, przy odjeździe pociągu zawołał z okna po polsku: «Jeszcze Polska nie zginęła!». Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem z ust ojca. Gdy umierał, przebywałem na froncie zachodnim”.

Stryj mój Marian do końca swego życia czuł się Polakiem, choć jego większość spędził w niemieckim środowisku. Z listu Kazia wiadomo, że nad biurkiem jego ojca wisiały portrety trzech polskich patriotów: Tadeusza Kościuszki, kardynała Stablewskiego i księcia Józefa Poniatowskiego. Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”. W domu były książki i gazety polskie, opowiadana była historia Polski i utrzymywane były ścisłe kontakty z polskimi rodzinami. Były też Mariana odwiedziny w najbliższej rodzinie, to jest u matki i sióstr w Ostrowie oraz u brata w Wągrowcu i naszego ojca w Berlinie. Podobno istniała też jego częsta korespondencja z Polską pod zaborami. Na święta przychodziły do Neunkirchen paczki ze smakołykami z Polski. Przy ich otwieraniu cały pokój, jak mówiły dzieci, pachniał Ostrowem.

Z polskim rodowodem imię Kazimierz (Casimir) sprawiało jego właścicielowi niekiedy znaczne trudności jako „niestosowne dla niemieckiego młodzieńca”. Kazio pisze o swoich i zwłaszcza jego ojca reakcjach na tego rodzaju zarzuty. Był bowiem dumny z imienia, które kiedyś „nosił polski królewicz” i nadał je, przewidując trudności, swojemu starszemu synowi, także z używanym zdrobnieniem „Kazio”.

Pamiętam odwiedziny stryja Mariana u nas w Berlinie i jego wysoką, przystojną postać. Gdy doszła do nas wiadomość o jego śmierci, ojciec mój wziął wiolonczelę i zaczął grać. Mama, wychowana w tradycjach ciszy w obliczu śmierci, powiedziała: „nie graj, przecież twój brat umarł”. I wtedy usłyszałam z ust ojca odpowiedź „właśnie dlatego gram” i zrozumiałam, że grą chciał wyrazić swój smutek.

Po śmierci stryja Mariana rodzina jego uległa presji niemieckiego otoczenia. Wprawdzie sam Kazio swojemu najstarszemu synowi przekazał swoje o polskim brzmieniu imię, ale zabrakło ojca, który by polską w rodzinie tradycję utrzymywał. Moją niedługą korespondencję z Kaziem przerwała jego śmierć w 1975 r. Kontynuowała ją jego żona Jenny, ale też niebawem zmarła. Zawdzięczam jej dużą pomoc paczkową w trudnym dla Polski gospodarczym okresie lat osiemdziesiątych XX wieku. Od zakończenia I wojny światowej z rodziną stryja Mariana a moim rodzinnym domem nie było żadnego kontaktu, dopiero dwa listy wspomnieniowe kuzyna Kazia przypomniały nam o dalekiej a bliskiej rodzinie Ewertów.

Młodsza od stryja Mariana córka mego dziadka Jana Augustyna o imieniu Maria została także w Niemczech. W moim rodzinnym domu znana była jako ciocia Marynia, bo mama nasza korespondowała z nią najpierw z Berlina, a potem z Poznania, i to po polsku. Ja także na mój ślub otrzymałam po polsku napisane przez nią życzenia.

Maria Ewert wyszła za mąż za mówiącego po polsku dziennikarza Michała Gessnera. Z małżeństwa tego przyszło na świat dziesięcioro dzieci. Spośród trzech synów tylko Marian założył rodzinę, a spośród siedmiu dziewcząt tylko pięć: Helena, Maria, Anna, Zofia i Angelika wyszły za mąż, przy czym partnerami tych związków byli Niemcy.

Za życia Babki w Ostrowie przebywała u niej najstarsza córka Marii Helena (Hella). Po latach nazwała swoją córkę Halka.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę odwiedził mego stryja Hilarego w Poznaniu syn Marii Marian Gessner; miał wtedy około dwudziestu lat. Także w okresie międzywojennym dwie, trochę starsze ode mnie kuzynki Anna (Aenny) i Jadwiga (Heddy) przyjechały około 1933 lub 1934 r. do Gdyni do stryja Hilarego w ramach urządzanych wówczas w Niemczech wycieczek „Kraft durch Freunde” (siła przez radość). Obie były miłe i rodzinne, ale kontakt z braku ich znajomości polskiego był słaby.

Pisałam do nich w czasie II wojny światowej, gdy ja i moja rodzina doznała okrutnych i nie do naprawienia krzywd, ale niestety nie mogły mi w niczym pomóc. Sami podobno ledwo utrzymywali się na powierzchni. Naturalnym odruchem moim i mnie podobnych była pewność, że już nigdy ani nigdzie z Niemcami nie chcę mieć nic wspólnego.

Ale po przeszło dwudziestu latach od zakończenia wojny coś mnie podkusiło, żeby się dowiedzieć, co dzieje się z niemiecką częścią rodziny mego ojca. Zaczęła się korespondencja w obie strony, telefony, wyjazdy i przyjazdy członków obu rodzin.

Przy okazji mojego zawodowego wyjazdu na Kongres Analityków Chemików do Monachium poznałam dwie moje kuzynki Zofię (Titti) i Angelikę (Butzi), ich rodziny i rodziny nieżyjących już kuzynostwa. Ujęta ich serdecznością, troskliwością i gościnnością poczułam się jak w rodzinie, choć niestety zadra została. Oni nie poruszali spraw polskiej martyrologii (może mają podświadome poczucie winy), a ja milczałam na temat swoich bólów. Stwierdziłam tam na miejscu wielkie podobieństwo fizyczne: postawy, urody, zachowania – i psychiczne: religijność, ambicja, muzykalność i in. – członków niemieckiej rodziny do mojego ojca, rodzeństwa i ich dzieci. Zawdzięczają to chyba swojej matce – cioci Maryni, która tę gromadę potrafiła po Bożemu i ludzku wychować.

Rozpisałam się nieco nad historią niemieckiej gałęzi rodziny mojego dziadka. Muszę więc wrócić do Prüm, gdzie dziadek pełnił funkcję nauczyciela w Seminarium Nauczycielskim.

Dziadek musiał należeć do osób bardzo ambitnych, poszerzał bowiem swą wiedzę na licznych kursach, m.in. w Królewcu i w Düsseldorfie. Dr Stanisław Witkowski z Ostrowa, późniejszy teść naszego stryja Hilarego, uważał go za człowieka o szerokich horyzontach i dużej wiedzy.

Niestety, mając pięćdziesiąt lat, dziadek zaczął chorować, zdaje się na serce, i przeszedł w Prüm na emeryturę. Na resztę życia przeniósł się do kraju i osiadł w Ostrowie. Z nim razem na tereny polskie wróciła cała rodzina oprócz dwojga najstarszych, którzy założyli rodziny w Niemczech.

W Ostrowie zamieszkały więc oprócz dziadków ich dwie córki Zofia i Aniela, i najmłodszy syn Hilary. Nasz ojciec Edmund bowiem jako dwudziestoletni już pracował w aptekach w różnych miejscowościach w Niemczech i także w kraju. Był to 1897 rok.

Po powrocie na ziemie ojczyste dziadek nie czuł się najlepiej, podobno był zamknięty w sobie, małomówny i jakby stracił kontakt z rodziną, co składano na gnębiącą go chorobę, bo po trzech latach pobytu w Polsce w 1900 r. zmarł, pozostawiając rodzinę w dość trudnych warunkach. Zofia i Aniela prowadziły sklep modniarski, ale zdaje się z niewielkim sukcesem. Cała rodzina, łącznie z babką, tęskniła za cieplejszym klimatem i lepszymi nastrojami w Nadrenii. Babka zmarła rok po moim urodzeniu, to jest w 1911 r., a Zofia w 1915 r. Samotna wtedy Aniela przeniosła się w pobliże siostry Marii i zamieszkała w Bawarii w Kempten-Allgeu. Utrzymywała listowny kontakt z braćmi w Polsce, zwłaszcza ze stryjem Hilarym, narzekając zawsze na swój los. Wyszła za mąż za rzeźbiarza, który wyrzeźbił głowę Chrystusa na pomniku na grobach cioci Maryni i rodziny Gessnerów w Monachium.

Obaj bracia Ewertowie, czujący się Polakami i jako dorośli żyjący w Polsce – tej pod zaborem i tej niepodległej – nie mieli zwyczaju opowiadać o swym dzieciństwie

Czasami tylko usłyszeliśmy jakieś pojedyncze ciekawsze wydarzenia i dla nas, dzieci, Prüm było krainą daleką i nierealną. Mnie jako najstarszą interesowało to, co mówili dorośli, zwłaszcza mama, a lubiła opowiadać o rodzinie, jej sprawach i losach.

Nasz ojciec (tatuś) i stryj Hilary (Hisio) różnili się bardzo i wyglądem, i usposobieniem. Tatuś był średniego wzrostu, szczupły do pewnego wieku, szatyn o pięknej czuprynie i urzekającym uśmiechu. Stryj Hisio był typowym nordykiem: blondyn, wysoki, o mocnej posturze i szerokich barkach. Obaj byli niezwykle przyjaźnie nastawieni do ludzi, bardzo łatwo nawiązywali kontakty w rodzinie, w swoim środowisku i poza nim.

Domy nasze zawsze były pełne gości moich rodziców, a przede wszystkim stryja Hilarego i jego żony. Mam w pamięci migawki z licznych odwiedzin krewnych w naszym domu w Berlinie we wczesnym moim dzieciństwie i później w Poznaniu. Nasza mama, słysząc dzwonek u drzwi wejściowych, polecała wstawiać wodę na kawę, nie sprawdzając, kto przyszedł.

Dom stryja Hilarego był tak zwanym „domem otwartym”, co było szczególnie atrakcyjne dla mnie i moich siostrzyczek, zapraszanych na wakacje do Gdyni. Obaj bracia mieli szeroki gest, bardzo łatwo pozbywali się tego, co zapracowali. Nie liczyli pieniędzy, gdy można było pomóc czy sprawić przyjemność. Może to była wrodzona lekkomyślność czy niefrasobliwość, a może sposób na życie? Tatuś nam, dziewczynkom, sprawiał kosztowne prezenty, nie zawsze potrzebne. Stryj nigdy nie odbierał „reszty”, gdy płacił za bilety i różne usługi. W Gdyni i wszędzie tam, gdzie zamieszkiwał, znany był jako adwokat, opiekun uciśnionych, pomagał w trudnych sprawach, zwłaszcza Kaszubom, toteż na jego pogrzebie w Gdyni na Oksywiu był ogólny płacz uczestników. Znali świetnie język i kulturę niemiecką, bo niższe wykształcenie odbierali w gimnazjach niemieckich i obaj studiowali we Wrocławiu, a stryj Hilary później w Berlinie i Monachium. Złączyli swe losy z wybrankami z rodzin czysto polskich, osiadłych w Wielkopolsce. Ojciec nasz Edmund ożenił się z Martyną Pospieszalską, córką budowniczego Nikodema Pospieszalskiego ze Środy i jego żony Łucji z Mizgalskich, a stryj Hilary z Marią Witkowską, córką lekarza Stanisława Witkowskiego z Ostrowa i jego żony z Szafarkiewiczów. Szanując tradycję polską, dzieci swe bracia wychowywali w duchu narodowym i katolickim.

W czasie studiów uniwersyteckich należeli obaj do tajnych organizacji polskich. Podobno już wtedy stryj działał w nich pod nazwiskiem swej matki Krzemieniewskiej. Z końcem 1918 r., gdy rozpoczął urzędowanie jako p.o. starosta w Wągrowcu, dla podkreślenia swej polskości przyjął do nazwiska Ewert drugie nazwisko Krzemieniewski. Podwójne nazwisko dekretem wojewody z 5 marca 1920 r. stało się nazwiskiem jego rodziny. Ojciec nasz Edmund poszedł w ślady swego brata.

Możliwe, że miał już taki pomysł, gdy wracał w czasie rewolucji berlińskiej z nami, to jest z mamą i piątką dzieci, do wolnej Polski w 1919 r.

Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Poznania zostałam zapisana do szkoły jako Ewertówna i moja siostra Kaja także. Obowiązywały wówczas końcówki nazwisk: dla dziewcząt i panien niezamężnych – ówna i – anka, dla mężatek – owa i – yna. Dziś zwyczaj ten zupełnie zaniknął. Po zmianie naszego nazwiska przełożona szkoły, pilnująca zawsze spokojnego wyjścia na przerwę, na widok mnie i Kai pytała codziennie: „jak się nazywacie?” i naszą grzeczną odpowiedz „Ewert-Krzemieniewska” kwitowała szerokim uśmiechem i aprobującym kiwnięciem głowy.

Odmiennie w wolnej Polsce potoczyły się losy obu braci Ewertów-Krzemieniewskich i ich rodzin. Starszy, Edmund, nasz ojciec, zmarł w 1928 r., pozostawiając naszą mamę z siedmiorgiem dzieci (od pięciu do osiemnastu lat) w dość trudnych warunkach. Młodszy, nasz stryj Hilary, pracował niezwykle efektywnie przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, przeżył szczęśliwie trudny czas wojny i jej okrucieństw, i zmarł w 1951 r. w Gdyni, do której powrócił z żoną i córką.

Nasz ojciec Edmund jako dziesięciolatek znalazł się w Prüm i tam zaczął chodzić do gimnazjum. Ze wzruszeniem oglądam jego świadectwa na pożółkłym, ale mocnym papierze, na którym oprócz ocen z poszczególnych przedmiotów podana jest pozycja ucznia w klasyfikacji wyników wszystkich uczniów w klasie. Tatuś należał do średniaków, raczej w kierunku tych słabszych. Znając jego usposobienie myślę, że mało go interesowała regularna nauka w „niemieckim” stylu, czuł się skrępowany, a jego niosło do przyrody, ludzi, towarzystwa, muzyki i literatury. Z tego okresu pochodzą prawdopodobnie jego młodzieńcze literackie utwory (nowele i nawet tragedia), które w rękopisach zachowały się w aktach rodzinnych.

Jako kandydat na aptekarza rozpoczął pracę w aptekach zarówno w Poznańskim, jak i w Niemczech – obowiązywał tu i tam język niemiecki w oficjalnych świadectwach aż do 1918 r. Pierwszą praktykę trzyletnią odbył w Poznaniu na Chwaliszewie w aptece Zyckiego. Jako dziecku pokazywał mi tamtą, dziś nieistniejącą aptekę i krzyż stojący po drugiej stronie ulicy nad brzegiem Warty. Krzyż ten zniszczyli Niemcy i wrzucili pocięty do Warty. Obecnie stoi tam jego drewniany „następca”, wzniesiony po zakończeniu II wojny światowej. Ojciec nasz z krzyżem tym widocznie wiązał jakieś wspomnienia, bo mówił o nim wielokrotnie. Ufundowany przez mieszkańców Poznania w 1880 r., jak wynika z kronikarskich zapisków, krzyż ten był pięknie rzeźbiony z kutego żelaza, z naturalnej wielkości postacią Chrystusa, wykonaną z cynku i pozłacaną.

Po trzyletnim pobycie w Poznaniu ojciec nasz przeniósł się na zachód Niemiec do Neunkirchen, po czym znowu wrócił w Poznańskie (Kórnik, Śrem i in.) i do samego Poznania (Apteka Zielona i Świętomarcińska). W latach 1902 i 1903 był studentem Uniwersytetu Wrocławskiego. Zachowały się z tego czasu zaświadczenia dziekana wydziału, nazwiska wykładowców profesorów Pollecka, Gadamera i Paxa, i tego ostatniego, poświadczone przez Dziekana świadectwo zdania egzaminu z botaniki, z oceną „magna cum laude”. Na podstawie zdanego przed Farmaceutyczną Komisją we Wrocławiu egzaminu z oceną „dobrą”, ojciec nasz uzyskał 3 maja 1904 r. „aprobatę” na samodzielne prowadzenie apteki na całym terenie ówczesnych Niemiec.

W 1906 r. ojciec nasz wykupił z rąk niemieckich aptekę w Mosinie, którą z braku poparcia przez niemieckich lekarzy sprzedał w 1910 r. i przeniósł się wraz z rodziną do Berlina. Oprócz pracy w kolejnych aptekach w dzielnicy Berlina Charlottenburg, ojciec w pierwszych latach pobytu w Berlinie założył własne laboratorium farmaceutyczno-chemiczne pod nazwą „Alexandra”, w którym produkował leki, środki higieny i kosmetyki. Zachowały się druki firmowe z adresem, telefonem i spisem produktów oraz ulotki reklamowe, zwłaszcza podobno świetnej wody do włosów „Aleksandra”. A w mej pamięci na całe życie pozostał smutek z powodu ciężkiej choroby mamy i jej operowany, zniekształcony kciuk, skaleczony i zakażony w trakcie korkowania buteleczek z preparatami. Mama bowiem brała czynny udział w produkcji. Widocznie jednak produkcja okazała się nieopłacalna, bo ojciec ją zlikwidował i na rodzinę zarabiał, pracując kolejno w kilku aptekach w Charlottenburgu. Trzykrotnie zmienialiśmy mieszkanie, ostatnie było w pięknej dzielnicy w pobliżu jeziora Lietzensee, wyposażone we wszelkie wówczas dostępne wygody. Berlin opuściliśmy całą rodziną – rodzice z piątką dzieci – późną wiosną 1919 r. i po kilku miesiącach pobytu w Środzie zamieszkaliśmy na stałe w Poznaniu.

Był 1919 rok, w odrodzonej Polsce i szczególnie w Poznaniu panowały niezwykle rozwinięte nastroje patriotyczne, skończyły się bowiem czasy niemczyzny i pobytu na obczyźnie. Ojciec zgłosił się do wojska, wystąpił, śladem swego młodszego brata, o zmianę nazwiska i zamierzał zapisać się na nowo powstały Uniwersytet, raczej jeszcze wówczas Wszechnicę w Poznaniu, żeby uzyskać stopień magistra farmacji.

Do wojska ze względu na wiek nie został przyjęty, zmianę nazwiska załatwił administracyjnie, a na studia widocznie nie starczyło ojcu ani czasu, ani sił przy intensywnej pracy zawodowej i powiększającej się rodzinie. O kontaktach ojca z profesorem Konstantym Hrynakowskim, dziekanem Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, do którego należała jako kierunek studiów farmacja, wiem od ojca i od profesora Hrynakowskiego, którego po latach studiów byłam asystentką.

Od 1 września 1919 r. ojciec objął posadę prokurenta i kierownika produkcji w chemiczno-farmaceutycznej firmie R. Barcikowski SA w Poznaniu, wytwarzającej leki nie tylko dla aptek Poznania, ale także znanej w całej Polsce. Część produkcji fabryki oparta była na posiadanych przez ojca recepturach, które pisane ręką ojca znajdują się w aktach rodzinnych. W nich także przechowywana jest fotografia zespołu pracowników fabryki z ojcem siedzącym w środku w pierwszym rzędzie.

Po dłuższej chorobie ojciec zmarł 21 maja 1928 r., mając niepełne 51 lat, i pochowany został na cmentarzu Górczyńskim w Poznaniu. Zainteresowania jego przyrodnicze i talenty muzyczne przeszły na następne pokolenia. Muzykę cała nasza siódemka dzieci uprawiała z pasją, animowana do niej przez ojca i jego zainteresowania, chociaż nasza mama i jej rodzina miała też w tym swój udział.

Pamiętam pierwszy koncert symfoniczny, na który zabrał mnie, może cztero- czy pięcioletnią w Berlinie, nasz tatuś. Nie rozumiałam zupełnie, czemu wszyscy grają na estradzie równocześnie, po prostu moja szufladka z muzyką jeszcze się nie otworzyła, i dziwiłam się, dlaczego takie granie sprawia tatusiowi przyjemność, co widocznie było na jego uśmiechniętej twarzy.

W domu śpiewaliśmy wszyscy przy akompaniamencie fortepianu i wiolonczeli. Nawet najmłodszy Staś wtórował nam często swoim cienkim głosikiem. Kaja przed swoim zamążpójściem kształciła z sukcesem swój śliczny, aksamitny głos, Hala podkładała zawsze swój drugi głos pod każdą melodię, a chłopcy Witold, Maryś i Edzio posłusznie stali przy fortepianie i swoim udziałem w śpiewaniu starali się dorównać obu starszym siostrom, Kai i Hali. Batutę w rękach ojca stanowił smyczek wiolonczelowy, który fałszującego uczestnika koncertu przywoływał do porządku. W latach dwudziestych XX w. aż do śmierci ojciec był członkiem męskiego chóru „Arion” w Poznaniu.

Niewątpliwym talentem muzycznym w rodzinie był Witold, który niekształcony muzycznie, komponował utwory taneczne, i nie znając nut ani nie posiadając techniki, potrafił prawie bezbłędnie naśladować usłyszane utwory muzyki klasycznej na fortepianie, naturalnie dodając własne wstawki i zmieniając świadomie tonacje. Czynił tak, drażniąc się ze mną, gdy jako uczennica Konserwatorium Muzycznego przygotowywałam się na lekcje fortepianu i godzinami ćwiczyłam jeden i ten sam utwór. Tego rodzaju występy Witolda z aktorsko humorystycznymi dodatkami i zamierzonym fałszowaniem melodii czy akompaniamentu, wywoływały w całym naszym domu okrzyki ze śmiechem: „Witold, przestań!”. Poza domem Witold był doskonałym partnerem w duecie fortepianowym występującym na imprezach młodzieżowych.

W Forcie VII w Poznaniu, w którym znalazł się jako członek polskiej organizacji konspiracyjnej „Ojczyzna”, namawiany przez kolegów, nie zgodził się na przygrywanie Niemcom przy ich „ucztach”, co niewątpliwie łączyłoby się z lepszymi kąskami z „pańskiego stołu”. Taki bezkompromisowy zawsze był nasz Witold!

„Pierwszym adwokatem w Gdyni”, jak napisano w 1996 r. w prasie gdańskiej, był młodszy brat naszego ojca, Hilary Ewert-Krzemieniewski. Urodził się on jeszcze w Kcyni, na dwa lata przed przeniesieniem jego ojca, nauczyciela Jana Augustyna, do Prüm w Nadrenii. Maturę zdał w niemieckim gimnazjum w Ostrowie (1903 r.), studiował prawo we Wrocławiu, Monachium i Berlinie. Podczas lat studiów czuł się zawsze Polakiem i był członkiem „Zetu”. W 1906 r. zdał egzamin referendarski i rozpoczął pracę w Szczecinie. Egzamin asesorski zdał w 1914 r., po czym powołany został na stanowisko asesora i później zastępcy sędziego do Lęborka. W 1915 r. przeniósł się do Wągrowca i przejął tam kancelarię adwokacką kolegi powołanego do wojska. Pod koniec wojny w 1918 r. Rada Robotników i Żołnierzy w Wągrowcu powołała stryja Hilarego na stanowisko kierownika powiatu wągrowieckiego, co wówczas jeszcze władze niemieckie zatwierdziły (p.o. Landrat). Po wybuchu powstania 27 grudnia 1918 r. w Poznaniu wraz z grupą obywateli organizował akcję oswobodzenia powiatu wągrowieckiego z okupacji niemieckiej i pomoc wojskową dla powstania.

W sierpniu 1919 r. stryj nasz powołany został na stanowisko naczelnika Wydziału Departamentu Spraw Wewnętrznych przy Ministerstwie b. Dzielnicy Pruskiej. Po przeniesieniu agend administracyjnych do Warszawy w 1922 r. objął on stanowisko starosty powiatu czarnkowskiego. W 1924 r. powołany został do Torunia na stanowisko wicewojewody. Po wypadkach majowych w 1926 r. zrezygnował z pracy w administracji rządowej i przeniósł się do Gdyni jako adwokat i notariusz.

Z miastem tym stryj nasz związał odtąd całą swoją działalność zawodową i społeczną. Od 1927 r. był członkiem Magistratu m. Gdyni, początkowo jako wiceburmistrz, potem w pewnym okresie wiceprezydent. Do 1939 r. był prezesem Rady Nadzorczej Spółdzielni Zjednoczenia Rybaków Morskich oraz prezesem Rady Nadzorczej Urzędniczej Spółdzielni Budowlanej.

Po kapitulacji Gdyni w 1939 r. był zakładnikiem armii Eberhardta i zwolniony, został przymusowo wysiedlony na teren Generalnego Gubernatorstwa. W Warszawie pracował jako referent hipoteczny w Ubezpieczalni Społecznej i później jako doradca prawny w Wydziale Kontroli i Organizacji Przemysłu, aż do lipca 1945 r. Po powrocie do Gdyni podjął od razu swoją działalność notariusza, początkowo w zespole, a potem w upaństwowionym Biurze Notarialnym. Umarł nagle 24 marca 1951 r. i pochowany został obok swej ośmioletniej córki Krysi na cmentarzu na wzgórzu Oksywskim. Śmierć tego znanego i cenionego, szlachetnego człowieka wywołała wielki żal społeczeństwa gdyńskiego.

Wdowa po nim, Maria z Witkowskich, nasza stryjenka, była także znaną działaczką społeczną w swoim środowisku, m.in. należała do Pomorskiego Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem i była prezesem Polskiego Białego Krzyża w Gdyni. Zmarła 15 lipca 1976 r. w Anglii u córki Anny, zamężnej za Andrzejem Sczanieckim, inżynierem (radar), znanym działaczem polonijnym. W domu Sczanieckich była dobrym duchem, który w angielskim środowisku potrafił wpoić w gromadkę wnucząt i prawnucząt wszelkie dodatnie cechy polskiej, katolickiej kultury. Przyczyniła się do ich świetnej znajomości języka polskiego, historii i literatury polskiej. Niezwykle aktywna i gościnna, miała swój udział w tym, że śliczny dom Anny (Hanki) i Andrzeja był ostoją polskości i stanowił przystań dla wielu Polaków na obczyźnie. Zawsze czuła się mocno związana z rodziną Ewertów, nas, dzieci swego szwagra Edmunda, otaczała troskliwością i serdecznym zainteresowaniem. W jednym z listów do nas napisała: „tak, stryj Wasz był typem niecodziennym, wprost niespotykanym, dlatego też zawsze powtarzam, że gdybym rozpocząć miała życie na nowo, tak samo byłabym wybrała go sobie za towarzysza”. A nasza siódemka dzieci też przecież należała do rodziny Ewertów.

Trzeba przyznać, że obaj mieszkający w Polsce bracia Ewertowie-Krzemieniewcy mieli szczęście przy wyborze swoich życiowych partnerek.

Nasza mama Martyna z Pospieszalskich była, dzięki swym zaletom ducha i umysłu, wzorem żony i matki, jak mi się wydaje niedoścignionym przez obecnie żyjące w innym świecie kobiety. Wychowana w dużej rodzinie, miała w swoim usposobieniu „bakcyla poświęcenia się” nie tylko dla najbliższych, ale także dla wszystkich ze swego otoczenia. Mnie i mojemu rodzeństwu wydawało się, że nie ma rzeczy tak trudnej, której mama nie potrafiłaby sprostać.

Odróżniała nieomylnie dobro od zła, prawdę od kłamstwa, piękno od brzydoty i w myśl takich kryteriów postępowała, i tak nas wychowywała. Nigdy w żadnych sytuacjach nie podnosiła głosu, pochwalała lub karciła spojrzeniem lub krótkimi pouczeniami, które na zawsze zapadały w serce i pamięć. Była z natury pogodna, w niepowodzeniach, smutkach i żalach, doszukiwała się zawsze powodu, żeby zobaczyć choć część czegoś pozytywnego i uspokajającego. Boże, jaka mama była dzielna w chwilach tragedii i żałoby, szczególnie w czasie wojny! Dla nas, dzieci, była prawdziwą ostoją, a jej obecność stanowiła o naszym poczuciu bezpieczeństwa. Zmarła 9 sierpnia 1944 r., mając zaledwie 63 lata, i pochowana została obok naszego ojca na Cmentarzu Górczyńskim. Wszystkim nam, dzieciom, zawsze bardzo jej brakowało.

Było nas w rodzinie Edmunda i Martyny Ewertów-Krzemieniewskich siedmioro dzieci, urodzonych w latach 1910 do 1923. Na świat przyszłyśmy kolejno trzy córki: Aleksandra, Kazimiera i Halina, a potem także kolejno zjawili się czterej synowie: Witold, Marian, Edmund i Stanisław. Śmierć ojca przeżyliśmy, gdy najmłodszy Staś miał zaledwie 5 lat, a ja, najstarsza, osiemnaście. W latach 1935 i 1936 my, trzy siostry wyszłyśmy za mąż i urodziłyśmy potem nasze przedwojenne dzieci. W 1937 r. tragicznie odszedł na zawsze z naszego grona siedemnastoletni Edzio.

I potem przyszła wojna, w czasie której na wolności – niestety nie zawsze razem –pozostałyśmy same kobiety z dziećmi. Nasza matka nie doczekała się jej końca.

Mąż mój Marian Smoczkiewicz, adwokat i działacz społeczny w Bydgoszczy (prezes Caritas, prezes Koła Kultury Katolickiej) zginął jako zakładnik w 1939 r. w okrutnych akcjach gestapo. Mąż siostry Kai, Roman Sioda, adwokat w Poznaniu, był uczestnikiem walk nad Bzurą i obrony Warszawy, wojnę przeżył w jenieckim obozie oficerskim. Mąż najmłodszej, Hali, Kirył Sosnowski, prawnik, publicysta, był współzałożycielem w 1939 r. tajnej organizacji „Ojczyzna” w Poznaniu, działał w konspiracji w Warszawie.

Aresztowany, więziony był na Pawiaku i w obozie koncentracyjnym, a po wojnie represjonowany przez władze PRL.

Trzej nasi bracia aktywnie uczestniczyli w tajnych organizacjach w czasie wojny. Witold jako czynny członek „Ojczyzny” został aresztowany wraz z trzonem tej organizacji i osadzony w Forcie VII w Poznaniu, cudem uniknął śmierci. Przeżył obóz koncentracyjny w Mauthausen-Gusen i po oswobodzeniu znalazł się w Haren w Holandii (Maczków) i później w Kanadzie. Zmarł w 1990 r. Marian, także członek „Ojczyzny”, działał w konspiracji w Warszawie i zginął w jednej z akcji Kedywu w 1944 r., tuż przed powstaniem warszawskim. Najmłodszy Stanisław, kilkunastoletni, więziony był na Młyńskiej i w Forcie VII w Poznaniu. Po wojnie skończył medycynę i osiadł w Gorzowie.

Obie polskie rodziny Ewertów-Krzemieniewskich były zawsze sobie bliskie. Rodzice kontaktowali się często, mimo różnych miejsc zamieszkania, my, trzy dziewczęta, włączyłyśmy serdecznie do naszego grona kuzynkę Hankę, a czterej nasi chłopcy, zwłaszcza po śmierci naszego ojca, szukali oparcia u stryja. Pamiętam atrakcyjne, urocze wakacje u stryjostwa w ich „domu otwartym” nad morzem w Gdyni-Orłowie, czułą i troskliwą opiekę stryjenki i zawsze szeroko rozwarte ramiona stryja, gdy nas witał u siebie lub gdy nas odwiedzał. Oboje kochali nas bardzo.

Poczucie wspólnoty rodzinnej, także wśród rodzeństwa naszego ojca, musiało być w pewnych okresach bardzo silne, mimo że poszczególnych jego członków dzieliła granica, język, zwyczaje i narodowość małżeńskich partnerów. Zabory, wojny i przede wszystkim czas zrobiły swoje, ale znajdujemy u siebie i u nich wspólne cechy, zasady i ideały, poza istotnymi różnicami narodowościowymi.

Czuję się szczęśliwa, że dane mi było urodzić się i wychować w takiej rodzinie, której członkowie w przeszłości i teraz cenili wartości nadrzędne i zawsze zasługiwali na aprobatę i szacunek ludzki. Bogu dzięki za całą naszą rodzinną przeszłość, z której jestem dumna i którą tym moim pisaniem chciałabym przekazać następnym pokoleniom.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” znajdują się na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Studio Dublin – 26 marca 2021 – ks. Krzysztof Sikora, Dariusz A. Zeller, Bogdan Feręc, Paweł Bury i Jakub Grabiasz

W piątkowe przedpołudnie w Radiu WNET wiosenne wieści z Republiki Irlandii a także wywiady, analizy, przeglądy prasy i korespondencje. Słów kilka także o przeżywaniu czasu Wielkiego Postu w Irlandii.

W gronie gości:

  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com,
  • ks. Krzysztof Sikora SVD – proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Roundstone w Hrabstwie Galway w Archidiecezji Tuam,
  • Paweł Bury – twórca „Muzycznego Dublina”, operator i reportażysta, od 16 lat mieszkający w Republice Irlandii,
  • Jakub Grabiasz – sportowe okienko Studia 37,
  • Dariusz A. Zaller – poeta, prozaik, dziennikarz, działacz społeczny mieszkający w Londynie.

 

Prowadzący: Tomasz Wybranowski,

Wydawca: Tomasz Wybranowski oraz Katarzyna Sudak i Bogdan Feręc (współpraca),

Realizator: Aleksander Zaleski (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin),

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek,

Wydawca techniczny: Andrzej Karaś i Aleksander Popielarz.

 

Bogdan Feręc, szef portalu Polska – IE. Fot.: arch. Bogdana Feręca.

W piątkowym Studiu Dublin, łączyliśmy się tradycyjnie z Bogdanem Feręcem, szefem najważniejszego portalu irlandzkiej Polonii – Polska-IE.com. 

Opozycyjna partia Sinn Féin krytykuje rząd w sprawie czynszów.

Czynsze nadal rosną pomimo pandemii, chociaż w większości państw europejskich spadają lub są na jednakowym poziomie. Rzecznik Sinn Féin do spraw mieszkaniowych Eoin Ó Broin skrytykował rząd za

brak planu dla prywatnego rynku najmu.

I o tym donoszą największe wyspiarskie dzienniki. Lokatorzy mogą jedynie pomarzyć o zamrożeniu czynszów na Szmaragdowej Wyspie. A te wzrosły, mimo pandemii…

Prawda jest taka, że słowa polityków podczas kampanii wyborczych niewiele znaczą.

Najnowszy indeks czynszów RTB wskazuje, że czynsze rosną we wszystkich irlandzkich hrabstwach z wyjątkiem dwóch. Podczas gdy wzrost w całym kraju i Dublinie wynosi 2,5% i 2,1% w porównaniu z rokiem 2020, to wzrosty czynszów poza Dublinem są bardzo niepokojące. Okręgi w pasie podmiejskim Dublina odnotowały wzrost czynszu o 5% w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

Jak Irlandia piękna, zielona i wiosenna wszyscy zastanawiają się nad jednym:

Dlaczego irlandzki rząd nie obniży poziomu ograniczeń?

Deszczowy Dublin z pokładu Dublin Bus. Fot. Studio 37 Dublin.

A powód jeden – czas zbliżającej się Wielkanocy.

Irlandzka rada ministrów nie spodziewa się, aby mieszkańcy Irlandii stosowali się do wszelkich ograniczeń, nawet w przypadku zakazu przemieszczania, który staje się fikcją. Świadczą o tym korki w stołecznym Dublinie na autostradach, szczególnie w okolicach portu i tunelu.

Premier Michael Martin i rząd apelują o powstrzymanie się od świątecznych wizyt.

Pomyślcie o zdrowiu swoim i swoich najbliższych. Proszę o waszą rozwagę i jeszcze trochę czasu, aby współnie pokonać wirusa. – mówił premier Michael Martin.

Oficjalnie nie będzie zgody na organizowanie świąt Wielkiej Nocy w większych grupach. Ma to być potwierdzone  w przyszłym tygodniu. Irlandczycy i rezydenci liczą jednak na złagodzenie tego stanowiska.

Tak wygląda centrum Dublin w godzinach szczytu podczas epidemii. Fot. Tomasz Wybranowski

Obecne wskaźniki zakażeń w Republice Irlandii nie dają nadziei, że blokada szybko się skończy. Kolejna fala wysokich zakażeń spowodowała, że Krajowy Zespół ds. Zdrowia Publicznego nie pozostawia złudzeń:

Nie widać końca fali zakażeń koronawirusem.

Podobna opinia towarzyszy konferencjom Zespółu ds. Modelowania Epidemiologicznego. Medycy twierdzą, że fala zakażeń wystrzeliła po dniu świętego Patryka i Dniu Matki.

Oba najważniejsze zespoły medyczne Republiki Irlandii oceniają epidemiologiczną sytuację w Republice Irlandii

za niestabilną i wysokiego ryzyka.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bogdanem Feręcem:

 

 

s. Krzysztof SIKORA – SVD – proboszcz Parafii rzymsko – katolickiej w Roundstone (hrabstwo Galway, Irlandia).

Do Studia Dublin regularnie zawija ze Słowem Bożym ks. Krzysztof Sikora SVD, który opowiada o wielkiej ofiarności Irlandczyków w czasie Wielkiego Postu i głodzie Eucharystii w czasie pandemii.

Skrót SVD przy nazwisku kapłana wskazuje na członka Societatis Verbi Divini, czyli Zgromadzenia Słowa Bożego.

Ks. Krzysztof Sikora skomentował specjalne wezwanie do irlandzkiego rządu grupy posłów i senatorów.

Parlamentarzyści pragną, aby gabinet Michaela Martina zezwolił na czasowe otwarcie kościołów.

Ma to oczywiście związek ze zbliżającymi się świętami Wielkiej Nocy i początkiem najważniejszego czasu w kalendarzu liturgicznym dla katolików, jakim jest Triduum Paschalne.

Sygnetariusez apelu twierdzą, że trwające ograniczenia w Republice Irlandii naruszają prawa człowieka do wolności religijnej.

To bardzo ważny argument, aby w czasie Wielkiego Tygodnia kościoły zostały otwarte dla wiernych. Z apelem do rządu zwrócili się w znakomitej większości posłowie i senatorowie reprezentujący obszary wiejskie, gdzie najwięcej osób uczęszcza na nabożeństwa.

Ks. Krzysztof Sikora opowiadał także o wielkiej ofiarności swoich parafian w czasie epidemiologicznej próby „charakteru ducha” i głodzie żywego Kościoła.

Krzyż Apostolski. Fot. z archiwum autorki

 

Dawniej przygotowania do Wielkanocy w Irlandii zaczynały się 40 dni przed Wielką Niedzielą – w Środę popielcową.

W czasie postu powstrzymywano się nie tylko od jedzenia mięsa, ale rezygnowano z palenia tytoniu i picia alkoholu. Najściślej post przestrzegany był w ostatni tydzień przed Wielkanocą.

Dawniej w Wielkim Poście spożywano głównie chleb i ziemniaki z solą bez żadnej omasty. Nie pito nawet maślanki.

W piątki postne na stołach królowały jedynie chleb i woda.

 

Tutaj do wysłuchania rozmowa z ks. Krzysztofem Sikorą SVD:

 

 

W sportowym bloku Studia 37 Jakub Grabiasz opowiada przede wszystkim o rugby i piłce nożnej. W ostatniej kolejce Pucharu Sześciu Narodów reprezentacja rugby Irlandii okazale pokonała Anglię 32:18!

Drużyna Walii, mimo porażki z Francją 30 : 32, najprawdopodobniej zdobędzie Puchar Sześciu Narodów w tej edycji. Co prawda jest jeszcze do rozegrania zaległy mecz między Szkocją i Francją, ale nie zmieni to lidera tabeli.

Jakub Grabiasz, redaktor sportowy Studia Dublin. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37.

 

Tymczasem reprezentacja Republiki Irlandii w piłce nożnej fatalnie rozpoczęła eliminacje do Mistrzostw Świata FIFA w Katarze. Ale mimo porażki 1 : 3 z Serbią, było to jedno z lepszych spotkań „Boys in Green”.

Jakub Grabiasz komentuje remisowy mecz Polska-Węgry. Zauważa, że trener Sousa podjął słuszną decyzję decydując się na zmiany w trakcie meczu. Przyniosły one polskiej reprezentacji wyrównanie na 2 : 2. Spotkanie ostatecznie zakończyło się remisem 3 : 3. Ozdobą spotkania była bramka Roberta Lewandowskiego.

Ten punkt może nam się przydać na dalszym etapie rywalizacji o awans do Mistrzostw Europy. Przed nami w środę trudny mecz z Anglią. – podsumował Jakub Grabiasz, szef redakcji sportowej Studia 37.

Tutaj do wysłuchania korespondencja Jakuba Grabiasza:

 

 

Paweł Bury, podpora i pomysłodawca kanału „Muzyczny Dublin”.

Kolejnym gościem cyklu „Zwyczajni – nadzwyczajni” był Paweł Bury. To barwna postać na polonijnej mapie Irlandii. Kocha muzykę, jest pasjonatem wszystkiego co związane z realizacją telewizyjną i tym kanałem opisywania świata.

Od wielu lat tworzy kanał „Music Dublin / Muzyczny Dublin”, który jest kulturalno – muzyczną wizytówką życia irlandzkiej Polonii. Oprócz rozmów z gwiazdami polskiej estrady, filmu i teatru Pawła Burego interesuje także los naszych rodaków, których wiatry rzuciły na Szmaragdową Wyspę.

Aby doskonalić swój warsztat gość Tomasza Wybranowskiego ukończył krakowską Szkołę Filmową AMA, na wydziale operatorskim. Jak twierdzi łatwo nie było by pogodzić pracę zawodową i pasje na Wyspie z regularnymi (co dwa tygodnie) naukowymi podróżami do Krakowa.

Robienie tego, co się kocha wymaga od nas wysiłku i organizacji. Ale radość z osiągnięcia celu osładza absolutnie wszystko. – powiedział Paweł Bury.

Opowiedział także o kontynuacji programu „Calendarium Music Dublin”. Paweł Bury mówił także na antenie Radia WNET o swoim nowym dokumentalnym projekcie „Historie emigranta. Opowiedz mi swoją historię…”.

Paweł Bury liczy na wasze opowieści i scenariusze. Szczegóły w rozmowie z Tomaszem Wybranowskim.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Pawłem Burym:

 

 

W finale programu rozmowa z Dariuszem Zellerem, który wysłał do czytelników nadzwyczajną, bo poetycką „Pocztówkę z Père-Lachaise”. To tytuł jego najnowszego zbioru wierszy.   

„Poeta Dariusz Zeller jest dla swoich wierszy glebą i ogrodnikiem. Wszystkie wyrastają z gorącości doświadczeń jego życia, z zadziwienia i snu. Mówią o tajemnicy, zagadce naszego istnienia, o wędrówce pełnej trudu. Milczą i zachowują dystans wobec spraw, których rozum objąć nie potrafi”. – napisała profesor Teresa Znaniewska.

 

Dariusz Adam Zeller jest uznanym poetą i prozaikiem. Pasje literatury dzieli z zawodem dziennikarza (tygodnik Cooltura i Polskie Radio Londyn).

Jego liczne publikacje i opracowania literackie spotykają się z uznaniem krytyków, czytelników i speców od literatury.

Tak było z autorskim wydwnictwem „Ojczyzna, Mała Ojczyzna i tożsamość narodowa w twórczości Jana Leończuka” (Białystok 2007).

Mój gość jest laureatem wielu nagród, z których wymienię „Złote Sowy Polonii” (2012 rok), które nazywamy Polonijnymi Oskarami.

Wyróżnienie jest przyznawane co roku w Wiedniu najwybitniejszym przedstawicielom światowej Polonii za ich wkład w życie Polaków poza granicami ojczyzny.

Tematem naszej rozmowy była poezja i wydany kilka tygodni temu zbiór wierszy Dariusza A. Zellera „Pocztówka z Père-Lachaise”. Krytycy napisali o jego najnowszym zbiorze takie oto słowa:

Ta podróż nosi cechy pogodnego życia, ale i przemijania; jest w niej podświadome pogodzenie się z nieuchronnością śmierci, która stanowi przecież naturalny element naszej drogi.

 

Dariusz A. Zeller: Kwiaty zła

 

Kiedy przyszłaś do mnie ubrana w niedoskonałość

świat był doskonały

 

Ogród miłości

stopniał do wielkości świecy

dzięki której zamknąłem Ciebie,

w sobie

 

Odkryłem Ciebie, dla siebie

to był błąd, a Ty

odleciałaś z pierwszym podmuchem wiatru

wypłoszonym z łętowiska

 

Nie zdążyłem odkryć Twojej księgi

a dziś udaję radość z jej zawartości

i kocham kwiaty zła

przybrane Twoją niedoskonałością

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Dariuszem Zellerem:

 

Opracowanie: Andrzej Karaś, Alekasander Popielarz i Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak & Jakub Grabiasz & Bogdan Feręc – Polska-IE.com

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek


 

Partner Radia WNET

 

Produkcja i realizacja: Studio 37 Dublin – Radio WNET – marzec 2021 (C)

 

Studio Dublin na antenie Radia WNET od 15 października 2010 roku (najpierw pod nazwą „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET Krzysztofa Skowrońskiego zaczynamy ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Agnieszka Białek, Alex Sławiński i Jakub Grabiasz.

Sławomir Grzymek o poezji, potoczystości życia i prawdzie. Rozmowa Tomasza Wybranowskiego

Sławek Grzymek z grupą Lekko Pijani uraczyli (i uradowali) nas w 2020 jednym z najważniejszych albumów roku. Jego tytuł „To tylko muzyka”. To zbiór nagrań, który świadomy słuchacz powinien znać.

Mój dojrzały romans z muzyką Lekko Pijanych i tekstami Sławka Grzymka wyśpiewanymi przez niego z charakterystyczną Waitsowską chrypą, trwa od czasu kiedy usłyszałem ich pierwszą płytą „PIOSENKI (NIE)POPULARNE”. Album został wydany jeszcze pod nazwą Sławomir Grzymek i Pijani. I… I przepadłem.

Od pierwszej chwili wiedziałem, że obcuję z człowiekiem z krwi i kości, który upoetyzował i umuzycznił z przyjaciółmi pejzaże zdarzeń, rozmów i życia pod niebem rodzinnego Rzeszowa, których był świadkiem.

Ta szczerość i potoczystość niezmąconego niczym życia, z jego sinusoidowymi górami i dolinami, przywiodła mi na myśl kontaminację dwóch wielkich twórców: Władimira Wysockiego i naszego Stanisława Grzesiuka.

Tutaj do wysłuchania rozmowa ze Sławkiem Grzymkiem:

 

Anita Se La Vi, Kazek Ważniak a przede wszystkim wielokrotny złoczyńca ze zbołałym sercem Roman Bieruń, to zwykli – (nie)zwykli ludzie, którzy skrywają niejedną tajemnicę. Owe sekrety Sławek Grzymek oprawia w ramy starych i odrapanych bram, w cichy szelest obietnic rzucanych na wiatr, talię szemranego towarzystwa i strumienie taniego alkoholu.

Tak oto tworzy się zarys miejskich legend na wzór wspomnianego już mistrza Stanisława Grzesiuka. Nagranie „Jak mam zacząć” przynosi dreszcz i celuloidowy, kronikarski rulon wspomnień z lat 80. XX wieku.

Sławek Grzymek i Lekko Pijani tworzą zręby pod legendarność miejskiego folkloru Rzeszowa. Rzeszowa Tadeusza Nalepy, ale i Miernego Liszcza z kultowej 1984. Ów folklor to drobina nas samych, z naszymi Staffowskimi snami o potędze i wyschłymi źródłami marzeń o … Tutaj każdy z nas może dopisać sobie małą listę. Albo bardzo długą i szczegółową.

Sławek Grzymek, poezja i głos grupy Lekko Pijani, gość Tomasza Wybranowskiego w Muzycznej Polskiej Tygodniówce WNET. Fot. Robert Wilk

Sławomir Grzymek to człowiek wielu talentów, mimo to skromny i oswojony z życiem we właściwych proporcjach. Jest muzykiem i kompozytorem, poetyckim tekściarzem w grupie Lekko Pijani. Nie obca jest mu praca filmowca – dźwiękowca i fach aktora, o czym świadczy jego rola w serialu „Znaki”.

Jest szczerym bluesmanem z cieniem alternatywnego rocka w serca. Jego znakiem wywoławczym jest szczerość i prawda. Bacznie obserwuje i świat, i ludzi zaklinając te rodzajowe scenki i widoki w piosenki, które wżynają się w pamięć a potem stają się cząsteczkami krwi przepływającymi przez serce.

Album „To tylko muzyka” to jedna z tych muzycznych propozycji, która przetrwa artystycznie rok 2020, pełen smutku i pandemicznej niesławy.

Pierwszy singiel „Kowadło”, który ubogacił ścieżkę dźwiękową pierwszego sezonu znakomitego serialu „Znaki” powinien stać się dla ludzkości odartej z nadziei i serca pod razami nowej dżumy, manifestem prawdziwego życia.

Życia w którym nie będzie już miejsca na złudne fetysze i mamiących bożków blichtru. Oni w czasie próby i zwątpienia niczego nie są w stanie ofiarować.

 

Na antenach Radia WNET i irlandzkiej rozgłośni NEAR FM powiedziałem o niej już wszystko. Teraz pora na was słuchacze i słuchaczki. Tutaj znajdziecie link, aby nabyć ten krążek niezwykły „To tylko muzyka”. Bardziej niż warto!

Zespół tworzą: Sławomir Grzymek (wokal, teksty i muzyka), Marek Garbacki (gitara i bas) i Karol Nabożny (perkusja).

Tomasz Wybranowski

Witold Gadowski: Dziś w czasie dżumy nic nie jest pewne. Poezja może wskazać drogę! Rozmowa Tomasza Wybranowskiego.

Witold Gadowski to znakomity dziennikarz śledczy, trzeźwy komentator naszej rzeczywistości, którą idee bankrutów nowego porządku coraz bardziej wykoślawiają, wreszcie pisarz, myśliciel, ale i poeta.

Od czasów studenckich, kiedy w podziemnym obiegu wydał swój jedyny zbiorek, na próżno czekaliśmy na nowy tomik. Ale, czytając jego powieści, natrafialiśmy na liczne liryczne okruchy.

W moim odczuciu Witek nigdy nie uciekał od takiej formy wypowiedzi. Aż przyszedł czas miłości, świata i czasu w objęciach zarazy. I ten czas, czas sprzeczności i rozbieżności na planszach życia społecznego, politycznego, ale i czysto ludzkiego, wymusza na nas potrzebę metafory. – Tomasz Wybranowski.

Owa metafora w syntetycznej analizie oczu i serca – właśnie poety –  w sposób dokładny, szczery, bez złudnych fetyszy zaklinających zdarzenia obok nas, powie jak jest…

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Witoldem Gadowskim:

 

Od kilku miesięcy możemy obcować ze zbiorem wierszy Witolda Gadowskiego „Głosy z bezludzia”. Poeta Gadowski w swoich poezjach wytraca w nas złudne poczucie stabilizacji, które w czasach zarazy podsycają coraz bardziej kompromitujące się autorytety, media odbierające co chwila Judaszowe czeki i politycy zaklinający rzeczywistość.

 

Owo wytracanie w duszach czytelników wizji zakleszczonego ładu, gdzieś między nauką (jako nową wiarą) a absolutną wolnością człowieka (bez dogmatów, bez wiary, ale z poprawnościowym wypaczaniem reguł logiki i zdrowego rozsądku) nie jest określeniem negatywnym z całą pejoratywną minusowością pola znaczeniowego.

Poetyckie wytracanie złudzeń według Witka Gadowskiego pozbawia nas złudzeń i każe szukać drogi. Drogi nowego poznania. Przede wszystkim siebie. 

Na niełatwej i wyboistej ścieżce, gdzie spotkamy niewielu podążających w tym samym kierunku, musimy odgadnąć zaczyn naszych przyszłych działań. Ale to nie jest najtrudniejsze.

Nasz jutrzejszy czyn musimy wybudować na gruncie nowej realności, którą szykują płatni donosiciele, polityczne wydmuszki, służalcy (jak w wierszach Herberta) i naukowcy, którzy co chwila zmieniają zdania…

Sam autor zbioru „Głosy z bezludzia” w felietonie dla tygodnika „Niedziela” zauważył:

Improwizacją, wątłą nicią intuicji oswajamy czas, który nas wszystkich zaskoczył. Tym razem nikt nas nie pocieszy, nikt nam nie pomoże, choć wokół namnożyły się bataliony fałszywych proroków, bajarzy opowiadających – za pieniądze – niewiarygodności.

I tutaj właśnie, w tym zagubienie, rodzi się wielka potrzeba by sięgnąć do refleksji poety, który

jest w stanie ogarnąć to, co się dzieje, i stworzyć syntezę, na której będzie można oprzeć wiele z tego, co nastąpi potem.

W majowym wydaniu miesięcznika „Kurier WNET” znajdą państwo moją recenzję „Głosów z bezludzia” i kilka wierszy Witolda Gadowskiego. Gdybym miał napisać recenzję jednym tylko zdaniem, to napisałbym:

Wiersze warte czytania, które budzą w nas dorosłość i radość widzenia … świata.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania pasyjne wydanie programu „Cienie W Jaskini”, z muzyką Konstancji Kochaniec i metaforami Witolda Gadowskiego.

 

 

Witold Gadowski: „Najstarsza córka”

Nie ma już działów poezji w księgarniach

Bo czym stała się poezja w czasie smartfonów i tabletów?

Niepotrzebną gimnastyką umysłu?

Zdarzeniem bez wpływu na obroty ważnych spraw?

 

Gdyby poezja dała się chociaż sprzedać

Gdyby zabiegali o nią przedstawiciele muzyki pop, albo producenci filmów

Ale tak

Komu potrzebna jest opowieść o chłopcu z latawcem

Albo dziewczynce, która drży w słońcu

Albo o słońcu i chmurach

Które przecież wszyscy widzą?

 

Poezja nie potrafi nawet przepowiedzieć pogody

Poezja nikogo nie uzdrawia

Nie spala śmieci

Nie produkuje żywności

Poezja nie dostarcza argumentów do politycznych sporów

I rokowań pomiędzy mocarstwami

 

Jest jak źle ubrana dziewczyna

Której nie pożąda przejeżdżający obok taksówkarz

Poezja nie dysponuje siłą ciosu

Daje się obić już w pierwszej rundzie

 

Poezja nawet nie potrafi otworzyć drzwi

Do ważnego gabinetu

Albo lepszego świata

 

Poezja nie wybuduje mostu

Nie obliczy naprężeń i trajektorii lotu

Jej cienką szyję przetnie nawet

Tępy kuchenny nóż.

 

Poezję piszą ci, którzy nie potrafią stworzyć

Porządnej książki kryminalnej albo thrillera

 

Kiedyś podobno pomagała w ars amandi

Ale dziś kto jeszcze podrywa dziewczyny

na piękne strofy?

Zgrabne nogi o wiele lepiej wyglądają

w drogich butach i futrze

 

Poezja

Stara ciotka, która marudzi przy zamkniętym oknie

Głucha – na świat – śpiewaczka

Niema nauczycielka, której nikt nie zauważy

A każdy potrąci…

 

Poezja

Najstarsza córka potężnego króla

Bez której

świat nie zrozumie Świata.

Prof. Marta Rau: Teatr lalek nie jest wyłącznie teatrem młodego widza – jest w nim grany również repertuar dla dorosłych

Aktorzy teatru lalek są takimi samymi aktorami jak aktorzy dramatyczni tyle, że mają jeszcze tę wspaniałą umiejętność ożywiania formy plastycznej – mówi prof. Marta Rau.

W dzisiejszym „Poranku Wnet” prof. Marta Rau, wykładowczyni i prodziekan Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie Filii w Białymstoku opowiada o współczesnej sztuce lalkarskiej, a także o edukacji i zawodzie aktora-lalkarza w Polsce.

Jako Filia AT w Białymstoku zajmujemy się lalkami, ale w bardzo szerokim pojęciu. Nie możemy utożsamiać tej lalki tylko i wyłącznie z formami klasycznymi, do których jesteśmy przyzwyczajeni, takich jak: marionetka, kukła, jawajka czy pacynka.

Poszukujemy różnych dróg i różnych środków wyrazu w formie plastycznej, bardzo szeroko pojętej – dodaje.

Artystka porusza w rozmowie m.in. tematykę różnic między środkami wyrazu aktorów dramatycznych i aktorów teatru lalek. Wskazuje, że obecnie aktor-lalkarz nie występuje już za parawanem a pojawia się na scenie.

 Nasi studenci, aktorzy wychodzący z tej szkoły na pewno nie boją się występowania na scenie, bo do tego są przecież szkoleni. Są takimi samymi aktorami tyle, że mają jeszcze tę wspaniałą umiejętność ożywiania formy plastycznej. Moim zdaniem jest to bogatszy zasób umiejętności.

Wykładowczyni wyjaśnia także na czym polega współczesne aktorstwo lalkowe i z jakich form i środków wyrazu czerpie najczęściej:

Lalkarz nie gra „sobą”, on gra z przedmiotem, z formą plastyczną czy z lalką. Ta lalka może być umieszczona w bardzo różnych kontekstach. (…) Aktor najczęściej na scenie jest widoczny i ożywia tę lalkę na naszych oczach.

Profesor wskazuje na kwestię zaszufladkowania teatru lalek w Polsce, który kojarzony jest nierzadko z teatrem młodego widza. Tymczasem wiele polskich teatrów lalek ma w swoim repertuarze sztuki adresowane dla dojrzałej publiczności:

 Teatr lalek nie jest tylko i wyłącznie dla dzieci – owszem, one są główną widownią, ale teatr dla dorosłych też istnieje w obszarze teatru formy. I o tym trzeba pamiętać.

N.N.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

Program Wschodni: Grodno jeszcze się broniło, a NKWD na oczach ludności rozstrzeliwało polskich oficerów i żołnierzy

W najnowszym „Programie Wschodnim” poruszono temat najnowszego artykułu Andrzeja Poczobuta odnoszącego się do zbrodni NKWD popełnionej na polskich oficerach i żołnierzach w Grodnie.

Prowadzący: Paweł Bobołowicz;

Realizacja: Michał Mioduszewski, Wiktor Timochin;


Goście:

Andrzej Poczobut – polski i białoruski dziennikarz i publicysta, współpracownik białoruskiej redakcji WNET;

Janina Jakowenko – ukraińska reporterka, współpracowniczka redakcji WNET;

Robert Czyżewski – dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie;


W najnowszym „Programie Wschodnim” Paweł Bobołowicz w rozmowie z Andrzejem Poczobutem porusza temat nieznanego sowieckiego dokumentu, opisującego zbrodnie NKWD popełnione na polskich oficerach i żołnierzach, w trakcie obrony Grodna we wrześniu 1939 r. Dokument ten stanowił punkt wyjścia do najnowszego artykułu Poczobuta dla Gazety Wyborczej:

To jest dokument działu kadr KC Komunistycznej Partii i myślę, że właśnie dzięki temu on trafił w czyjeś ręce, a nie został utajniony. Dotyczy osoby tzw. „towarzysza Iwanowa”, naczelnika czwartego działu NKWD przy białoruskim Okręgu Wojskowym. (…) Sekretarz Działu Kadr sporządził taką charakterystykę, która dotyczy Iwanowa i gdzie zostały jego przewinienia, m.in: samowolne egzekucje uczestników obrony Grodna.

Dziennikarz wskazuje na ważne dla historyków informacje, których dowiadujemy się z notatki z Grodna:

Dokument opisuje dokładnie jak odbywała się egzekucyjna selekcja; że jeńców wojennych dzielono na trzy grupy: jedna grupa to natychmiastowa egzekucja, druga szła do więzienia, a trzecia była zwalniana. Opisuje też, że egzekucje te odbywały się na oczach polskich jeńców i miejscowej ludności, 300 – 400 metrów od Grodna.

Jak podsumowuje gość:

Iwanow został ukarany przez władze sowieckie za „nadgorliwość”, a dokładnie za to, że 22 września nie zważając na rozkaz przełożonego, który zabraniał dokonywania takich egzekucji, on dokonał jeszcze jednej.  Jej przebieg nie jest opisany, ale wiemy, że 22 i 23 września to były najczarniejsze dni w historii Grodna dlatego, że po opanowaniu miasta sowieci po prostu zabijali na ulicach (…) i rola Iwanowa, jak wynika z tego dokumentu, była znacząca


W dalszej części audycji Janina Jakowenko opowiadała o bieżących wydarzeniach kulturalnych i społecznych w Kijowie:

1 marca w Kijowie odbyło się otwarcie nowej kawiarni socjalnej San Angelo oraz wystawy charytatywnej „Ptaki Ukrainy” przy wsparciu Funduszu Ochrony Bioróżnorodności Ukrainy. Datki na cele charytatywne ze sprzedaży obrazów zostaną skierowane na stworzenie przestrzeni bioróżnorodności w mieście Kijów, jak również w Fastowie. Na otwarciu między innymi była małżonka Ambasadora RP pani Monika Kapa-Cichocka, która opowiedziała nam o tym wydarzeniu i planach na przyszłość.


Ostatni gość programu, Robert Czyżewski przybliżył słuchaczom historię związaną z publikacją najnowszego reprintu twórczości Tymko Padury wydawnictwa Warszawa 1844 r., który ukazał się dzięki pomocy Instytutu Polskiego w Kijowie:

To chyba więcej niż dzięki nam – wydanie tego reprintu było naszą inicjatywą. Dość powiedzieć, że wydanie miało ukazać się w ubiegłym roku, niestety koronawirus nieco nas powstrzymał, ale kolportować je na Ukrainie będziemy właśnie teraz. (…)

Dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie przedstawił też postać i specyfikę twórczości Tymko Padury, którego twórczości poświęcona jest publikacja:

Jest to chyba pierwsza specyfika Tymko Padury, że inaczej niż wielu autorów współczesnych, ale i autorów XIX wiecznych, Tymko Padura chciał się zgubić jako autor; on świadomie nie podpisywał swoich wierszy, by były one uznane za ludowe. (…) Po pierwsze, to jest to samo pokolenie co Mickiewicz i Słowacki; pokolenie które doświadcza Powstania Listopadowego; pokolenie, dla którego lud jest niesamowicie istotny, i tu wprowadził ten najbardziej skomplikowany element – nie wolno w tak prosty sposób przenosić współczesnych podziałów narodowych na Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów.

Zachęcamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Czy wiersz Zbigniewa Herberta opowiada prawdziwą historię Żołnierza Wyklętego? / Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 81/2021

O tym, czy Apollo w wierszu „Apollo i Marsjasz” to naprawdę Marian Cimoszewicz – agent NKWD i UB, a Marsjasz to kpt. Konrad Strycharczyk pseudonim Słowik, możemy się nigdy nie dowiedzieć.

Sławomir Matusz

Pamięci Żołnierzy Wyklętych
O wierszach Zbigniewa Herberta

Tajemnicze słowa i obrazy z wiersza Herberta Pięciu z tomu Hermes, pies i gwiazda (1957) można odczytać jako scenę zarówno z czasów niemieckiej okupacji, jak i stalinizmu. Poeta zdaje się celowo nie precyzuje, o jakich zdarzeniach pisze, nie oznacza czasu, dając tym samym czytelnikowi do zrozumienia, że mrok dalej trwa, czas zbrodni nie zakończył się:

1
Wyprowadzają ich rano
na kamienne podwórze
i ustawiają pod ścianę
pięciu mężczyzn
dwu bardzo młodych
pozostali w sile wieku
nic więcej
nie da się o nich powiedzieć
2
kiedy pluton podnosi
broń do oka
wszystko nagle staje
w jaskrawym świetle
oczywistości

Co jest oczywistością? Zbrodnia, o której milczymy. Niewinna śmierć. Dlatego w trzeciej strofie czyni sobie wyrzut, napomina czytelników i poetów:

nie dowiedziałem się dzisiaj
wiem o tym nie od wczoraj
więc dlaczego pisałem
nieważne wiersze o kwiatach
o czym mówiło pięciu
w nocy przed egzekucją

Ich imion i nazwisk zakazano, nie można ich używać. Złamanie zakazu może ściągnąć nieszczęście – areszt, więzienie lub nawet śmierć dla wielu ludzi.

Zamiast tego poeta proponuje używanie antycznych pseudonimów, by ocalić pamięć tych, którzy nie byli bandytami, ale ludźmi, ludźmi zdradzonymi, którzy kochali, pragnęli, którzy grzeszyli w myślach, mowie, a może w uczynkach, ale którym należy się hołd:

a zatem można
używać w poezji imion greckich pasterzy
można kusić się o utrwalenie barwy porannego nieba
pisać o miłości
a także
jeszcze raz
ze śmiertelną powagą
ofiarować zdradzonemu światu
różę

Zatem mowa jest o zdradzie, można się domyślać, że o zdradzie ze strony komunistów – choć poeta otwarcie o tym pisać nie może; także o potrzebie przypomnienia po latach, kto ukrywał się pod imionami greckich pasterzy. Czy chodzi tu o Witolda Pileckiego, Tadeusza Bejta, Wacława Alchimowicza, Władysława Kielima i Leona Knyrewicza – tego się już nie dowiemy.

W innym wierszu, z debiutanckiego tomu Struna światła (1956), zatytułowanym Cmentarz, warszawski poeta pisze: „wapno na domy i groby / wapno na pamięć”, zwracając uwagę na amnezję, jaka ogarnęła Polaków, a wiersz kończy tak:

a na powierzchni spokój
płyty wapno na pamięć
na rogu alei żywych
i nowego świata
pod stukającym dumnie obcasem
wzbiera jak kretowisko
cmentarz tych którzy proszą
o pagórek pulchnej ziemi
o nikły znak znad powierzchni

Dumnie stukają obcasy żołnierzy, którzy przyszli z Armią Czerwoną, a „o pagórek pulchnej ziemi” proszą żołnierze AK, ZWZ i WiN ukradkiem zamordowani i bezimiennie chowani, o nich upomina się Herbert.

Podobne słowa znajdziemy w wierszu Do Apollina, w tym samym zbiorku, będącym sprzeciwem wobec kultu jednostki, estetycznego i intelektualnego zubożenia, a także wobec zakłamywania historii komunistycznych Apollinów – w domyśle Leninów – których pomniki masowo stawiano po wojnie. W części pierwszej utworu podmiot wchodzi w dialog z posągiem:

Oddaj moją nadzieję
Milcząca biała głowo
Cisza
Pęknięta szyja
Cisza
Złamany śpiew

– by w części drugiej jasno stwierdzić fałszowanie historii, fałsz nowej, socjalistycznej mitologii:

inny był pożar poematu
inny był pożar miasta
bohaterowie nie wrócili z wyprawy
nie było bohaterów
ocaleli niegodni
szukam posągu
zatopionego w młodości
pozostał tylko pusty cokół
ślad dłoni szukający kształtu.

Zwracają uwagę słowa: „bohaterowie nie wrócili z wyprawy / nie było bohaterów / ocaleli niegodni”. Z jakiej wyprawy, z jakiej odysei? – można by zapytać. Bohaterowie nie wrócili, więc ich nie było, nie ma. Zostali skrycie zamordowani. Ocaleli niegodni – ich oprawcy.

Pięć lat po debiutanckiej książce, w 1961 roku ukazuje się trzeci w kolejności tomik Zbigniewa Herberta – Studium przedmiotu, a w nim jeden z jego najgłośniejszych, najbardziej znanych wierszy – Apollo i Marsjasz. Utworowi temu poświęcono dziesiątki szkiców. Literackie i kulturowe odniesienia zawarte w tym wierszu tropili: Ryszard Przybylski (Między cierpieniem a formą, 1978), Jan Józef Lipski – który widział w wierszu cechy nadrealizmu czy też surrealizmu (Między historią i Arkadią wyobraźni, 1962), Jacek Łukasiewicz czy też Stanisław Barańczak, doszukujący się w Apollu i Marsjaszu ironii.

Tak z kolei o wierszu pisał Jan Błoński w 1970 roku, w szkicu Tradycja, ironia i głębsze znaczenie: „Nie przypadkiem rywalem Apollina nie jest dla Herberta Dionizos, jak zazwyczaj bywało, ale obdarty ze skóry Marsjasz: jego to los nie przestaje nawiedzać podświadomości poety. Zazwyczaj jednak lęk zostaje wysublimowany w ironię, zaś dokuczliwa chwiejność uczuć – uspokojona kontrapunktem lirycznych tonacji. Także ta poezja jest świadectwem zwycięstwa nad własną niemocą”.

Wiersz Herberta o dziwnym „pojedynku”, w którym Apollo torturuje Marsjasza, wsłuchując się w dźwięki wydawane przez swoją ofiarę, jest niemałą zagadką dla czytelników.

Jeśli go czytamy w kontekście innych klasycyzujących, pełnych odniesień do mitologii greckiej utworów Herberta, wydaje się filozoficznym traktatem o cierpieniu, granicach sztuki, okrucieństwie, granicach sadyzmu, patologii, do jakiej zdolny jest człowiek. Znajdujemy w nim sceny, które w kulturze popularnej mogą się kojarzyć z Milczeniem owiec – powieścią Thomasa Harrisa (1988) lub filmem Jonathana Demme’a (1991), gdzie piękny Apollo wciela się w Hannibala Lectera, torturując swoje ofiary, zanim dokona aktów kanibalizmu. Jednak wiersz Herberta powstał blisko 30 lat wcześniej i nie jest tylko literackim studium sadyzmu i okrucieństwa.

W 1961 roku Jerzy Kwiatkowski tak „na gorąco” pisał w „Życiu Literackim” o tym wierszu: „Warto się przyjrzeć, warto raz jeszcze przeczytać ten wiersz, by zobaczyć, jak w Apollinie i Marsjaszu Herbert gra na uczuciach, jak bardzo dba o to, żeby plastyka bólu Marsjasza odcisnęła się w psychice czytelnika; z jaką maestrią prowadzi czytelnika po stopniach tego bólu” (Imiona prostoty, 1961). Te słowa mogłyby być komentarzem do powieści i do filmu o Hannibalu Lecterze.

Tu należałoby zapytać, kim są lub kim byli Apollo i Marsjasz? Czy mieli jakieś odpowiedniki w realnym świecie Herberta? Bo może ten wiersz opowiada jakąś prawdziwą historię?

Być może blisko prawdy był cytowany Jerzy Kwiatkowski, może znał ją albo słyszał coś o niej, bowiem tak kończył swoją recenzję tomiku Studium przedmiotu: „Nie jest to też humanitaryzm naiwny ani patetyczny. Wnosi swoją – uroczą – poprawkę dla ludzkich słabości. Ściskanie w gardle maskuje się tu uśmiechem ironii i żartem. Ale zawsze – poezja ta jest po stronie Marsjasza przeciw Apollinowi, po stronie potępionych przeciw aniołom, po stronie »pana od przyrody« przeciw »łobuzom od historii«”.

Widocznie nie mógł podać prawdziwego nazwiska Apollina, bo ten jeszcze żył i mógł być bardzo niebezpieczny. Nie mógł podać nazwiska Marsjasza, jeśli ten żył, a i nawet jeśli już nie żył – bo mógł narazić na niebezpieczeństwo jego samego, jego rodzinę i przyjaciół. Należałoby zapytać, kim był – lub kim mógł być – Apollo, nazwany przez Kwiatkowskiego „łobuzem od historii”?

Może sam Herbert podpowie? Może są jakieś wskazówki w utworze, które pozwolą zidentyfikować obie postaci? Przyjrzyjmy się jeszcze raz wierszowi:

właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
contra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu

Wydaje się, że mamy wyraźne odesłanie do realiów stalinowskich sądów, gdzie wyroki były oczywiste, a śledztwo było spektaklem w pokoju przesłuchań albo w celi, przeznaczonym dla kilku wybranych osób.

Tortury, jakim jest poddawany Marsjasz, są tak straszne i wymyślne, że przy nich, cytując słowa Rotmistrza Pileckiego, który był przesłuchiwany w równie okrutny sposób: „Oświęcim to była igraszka”.

Jednak gdyby chodziło o Witolda Pileckiego, straconego 25 maja 1948 roku, to z pewnością Zbigniew Herbert by to wyjawił, kiedy można już było mówić i pisać o bohaterskim Rotmistrzu.

Skoro nie jest to Pilecki, śledźmy zapis przesłuchania dalej. Marsjasz jest:
mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku

Odpoczynek w „cieniu krzyku” jest omdleniem, które daje chwilę wytchnienia, kiedy nie czuje się bólu. Pominę opisy tortur w wierszu, bo nie o ich opis teraz chodzi. Gustaw Herling-Grudziński wiele razy pisał w Innym świecie i w Dzienniku pisanym nocą o znaczącej różnicy między śledztwami w hitlerowskich więzieniach a tych w więzieniach stalinowskich. O ile Niemcom chodziło o wydobycie zeznania, informacji, to komunistom o zmuszenie do przyznania się do winy – mimo iż wyrok był z góry ustalony.

Hitlerowcy kończyli tortury i całe przesłuchanie, kiedy ofiara wyjawiła informację, o którą im chodziło. W więzieniach NKWD i UB nie miało to znaczenia – torturowano więźniów dalej, bo celem było całkowite upokorzenie.

Jak pisze historyk Michał Jankowski w artykule Metody śledcze UB, sądy, wyroki. Polska rzeczywistość po II wojnie światowej (czasopismo internetowe Papricana.com): „Podstawowa strategia śledczych UB polegała na wymuszaniu przyznania się do winy i złożenia obciążających zeznań, bez względu na wszystko i stosując do osiągnięcia tego celu wszelkie możliwe sposoby, które przede wszystkim sprowadzały się do najbardziej wyszukanych tortur. A śledczy w tym względzie dysponowali niemal nieograniczoną paletą możliwości. Przesłuchanie trwało 7–15 godzin. Przez cały ten czas podejrzany był wyzywany, lżony i poniżany. Jeśli przesłuchiwany nie składał zeznań zgodnych z założeniem oficera śledczego, to systematycznie był bity i kopany…”.

Tomasz Stańczyk w artykule Geografia terroru („Do Rzeczy”, 1/2013) przytacza relację więźnia: „Bili wszelkimi sposobami. Po upadku na ziemię nawet dziur mi narobili. Twarz mi tak spuchła, że na oczy nie widziałem. Bili, żeby zabić. Od tego katowania tyłek mi pękł, krew broczyła”.

Mateusz Wyrwich w książce W celi śmierci (Warszawa 2012, s. 67) przytacza inne wspomnienie więźnia:

„Tłukli we mnie jak w bęben, najczęściej metalowym prętem w pięty. To był straszny ból, myślałem, że zwariuję. Mieli też inną nie mniej ciekawą metodę. Wkładali mi papier pomiędzy palce u nóg i podpalali. Wieszali też na kiju głową w dół. W takiej sytuacji łapczywie się oddycha. Więc wlewali mi do nosa wodę z octem. To była straszna męczarnia. Dość szybko po tym wszystkim gardłem, uszami i nosem ciekła mi krew”.

To dlatego głos Marsjasza jest monotonny i składa się z jednej samogłoski A. Wycie lub śpiew Marsjasza jest wokalną opowieścią, z towarzyszeniem „instrumentów”, do której później przyłączy się chór. Jest arią, kantatą albo oratorium. Przypomina operowe, a może soulowe popisy solistów. Marsjasz świadomie moduluje swój głos niczym śpiewak. Przesłuchanie – w dwojakim rozumieniu – trwa dalej:

w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała
łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci

Opisy tortur, którym poddawany jest Marsjasz, bardzo przypominają też autentyczne relacje więźniów. Co robi w tym czasie Apollo? W dwóch miejscach w wierszu:

wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

Tym instrumentem może być flet, puzon, trąbka albo metalowy pręt, noga od stołka, imadło do łamania palców, pas do bicia lub łańcuch, cokolwiek, czym można zadać ból.

Marsjasz zdaje się pozostawać „niezłomny” – zamiast przyznania się do winy i „tak” kończącego przesłuchanie, tortura trwa dalej:

teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy

Rdza wskazuje na metaliczność głosu Marsjasza. Rdzą mogą być pokryte metalowe części instrumentów: struny, ustniki, klapki, młoteczki. Trudno nie zauważyć analogii ze strofą wiersza Ornamentatorzy, który zaczyna się od słów: „Pochwaleni niech będą ornamentatorzy” (t. Hermes, pies i gwiazda):

a także skrzypkowie i fleciści
którzy dbają aby ton był czysty
oni strzegą arii Bacha na strunie G

Marsjasz jest nie tylko ofiarą tortur, ale i muzykiem, śpiewakiem. Jest nie tylko imitatorem, ale będąc ofiarą tortur, artystą najbardziej autentycznym, absolutnym – jak Beethoven w tomie Raport z oblężonego miasta:

Mówią że ogłuchł a to nieprawda
demony jego słuchu pracowały niezmordowanie
i nigdy w muszlach uszu nie spało martwe jezioro

Cierpienia i skala głosu Marsjasza przekraczają możliwości percepcji Apollina: „to już jest ponad wytrzymałość / boga o nerwach z tworzyw sztucznych”, zatem:

odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki powiedzmy konkretnej

Rodzą się pytania o granice i sens sztuki, o jej związek z życiem. Oprawca wie, że zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Więcej już nie mógł zrobić, sam jest wyczerpany pracą, jaką mu powierzono. Jest zaangażowany ideowo, wie, że tworzy historię – dlatego ma nadzieję, że jego praca zostanie kiedyś doceniona, może nawet uwieczniona w sztuce, w pieśni, w piosence, w wierszu.

W tym bardzo precyzyjnym opisie tortur pojawia się coś bardzo zaskakującego, niepasującego do scenerii, nieoczekiwanego:

nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik
odwraca głowę
i widzi
że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe
zupełnie

Posiwiałe drzewo może być drzewem Krzyża, świadkiem Męki Pańskiej. Drzewa opowiadają o bohaterskiej walce i śmierci Polaków w powstaniu styczniowym w noweli Gloria victis Elizy Orzeszkowej. Symbolika słowika jest równie bogata. Ptak ten pojawia się w wierszach Mickiewicza, Słowackiego, Tuwima, Staffa, Keatsa.

Jednak nie sądzę, że w tak realistycznym wierszu, pełnym opisów tortur, Herbertowi chodziło wyłącznie o symboliczny i liryczny akcent czy wtręt. To raczej jakaś podpowiedź, wskazówka.

Herbert urodził się we Lwowie w 1924 roku. Po maturze, zdanej na tajnych kompletach, zaangażował się w działalność konspiracyjną, współpracując z Armią Krajową. W maju 1944 roku, jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej, wyjechał do Proszowic pod Krakowem.

Słowik to ptak, ale też pseudonim. W czasie wojny takiego pseudonimu używał kpt. Konrad Strycharczyk, kilka miesięcy starszy od Herberta, urodzony w Nisku (25.05.1923), które wtedy należało do województwa lwowskiego, działający w strukturach AK na Podkarpaciu i w okolicach Lublina, w oddziale Franciszka Przysiężniaka ps. Ojciec Jan (oddział partyzancki NOW-AK „Ojca Jana”).

Kpt. Konrad Strycharczyk ps. Słowik znany był z zamiłowania do śpiewu – dlatego nosił taki pseudonim. Pierwszy raz aresztowało go NKWD w Lublinie w 1944 roku. Udało mu się jednak zbiec z więzienia. Drugi raz był aresztowany w 1946 roku w Olsztynie przez UB. Wyszedł na wolność w wyniku tzw. amnestii w 1947 roku. Po wojnie pracował jako aktor i tenor, był m.in. przez kilkanaście lat solistą Operetki Szczecińskiej.

Zanim jednak wyszedł na wolność, kpt. „Słowik” przez 11 miesięcy był torturowany i przesłuchiwany przez Mariana Cimoszewicza – funkcjonariusza Informacji Wojskowej, a wcześniej donosiciela NKWD i członka Jednostki Specjalnej NKWD SMIERSZ. Na rozkaz Mariana Cimoszewicza w więzieniu, w którym przebywał kpt. „Słowik”, kazano wybudować specjalną salę tortur pod schodami. Cimoszewicz przesłuchiwał „Słowika” z bronią w ręku i bił wiele razy do utraty przytomności.

Marian Cimoszewicz służył w Informacji Wojskowej, a potem w WSW aż do 1972 roku. Nie wiem, czy kpt. Strycharczyk i Zbigniew Herbert się znali, spotkali – jest to bardzo prawdopodobne.

Mogli się poznać w czasie wojny na Podkarpaciu lub we Lwowie. Mogli się spotkać po wojnie, w Warszawie. A może Herbert, znawca muzyki klasycznej: Bacha, Beethovena, miłośnik oper Alessandra Scarlattiego, Mozarta, Moniuszki i Szymanowskiego, tylko słyszał o historii „Słowika” – operowego śpiewaka, torturowanego przez wiele miesięcy przez funkcjonariusza NKWD i UB? Ponieważ Marian Cimoszewicz był „czynny zawodowo” jeszcze przez długie lata po wojnie i mieszkał w Warszawie, nierozsądnie i niebezpiecznie by było umieszczać w wierszu dedykację dla kpt. Strycharczyka lub jakąś konkretną informację. „Słowik” mógł się pojawić w wierszu tylko jako skamieniały ptak-symbol, co sugerowało śmierć żołnierza. Konrad Strycharczyk, pseudonim Słowik, zmarł w Szczecinie 10 lipca 2015 r.

O tym, czy Apollo w wierszu Apollo i Marsjasz to naprawdę Marian Cimoszewicz – agent NKWD i UB, a Marsjasz to kpt. Konrad Strycharczyk pseudonim Słowik, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Może odnajdą się jakieś zapiski, zachowane po śmierci poety, które to potwierdzą. Ale możemy niczego nie odnaleźć. Niemniej ta historia rzuca nowe światło na wiersz Apollo i Marsjasz Zbigniewa Herberta oraz całą jego twórczość poetycką, i uprawomocnia nową wiersza interpretację.

***

Sławomir Matusz

Ze Zbigniewa Herberta

posiwiałe złamane drzewo
strącone gniazdo kilka rozbitych jaj
nieopodal
martwy rdzawy
słowik

Polska
jak Marsjasz
śpiewa

nad lotniskiem
Смоленск-Северный
nisko krążą jaskółki
i dusze
[poległych]

Artykuł Sławomira Matusza pt. „Pamięci Żołnierzy Wyklętych” znajduje się na s. 1 i 4 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „Pamięci Żołnierzy Wyklętych” na s. 1 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego