W kręgu niby-profesorów i kapusiów. Czy młodzież kształtowana w takim środowisku może szanować naukową drogę kariery?

Bywa, że członkowie społeczności uczonych, ukrywając niechlubne fragmenty swoich życiorysów, bezczelnie wyznaczają standardy tego, co społecznie określa się jako stosowne lub niestosowne.

Herbert Kopiec

Jeśli grupa specjalistów zachowuje się jak motłoch, wyrzekając się swych normalnych wartości, nauka jest już nie do uratowania. (T.S. Kuhn)

W czasach słusznie minionych nieboszczka PZPR, która rządziła Polską, potrzebowała elit, ale takich, które będą ją uwiarygadniać w oczach społeczeństwa. Do tego celu tworzono grupę protegowanych przez system, w skład której wchodzili m.in. naukowcy, a więc reprezentanci tych środowisk, które faktycznie powinny być elitą narodu. Z grubsza biorąc, taki jest rodowód (tytułowych dla dzisiejszego felietonu) niby-profesorów i akademickich kapusiów.

Jedni zapewne zdawali sobie sprawę, komu służą, i cynicznie wykorzystywali wysoką pozycję dla własnych korzyści, inni czuli zażenowanie, jeszcze inni dali się podejść jak dzieci, choć infantylizm nie powinien być usprawiedliwieniem. Niemożliwe przecież, żeby prawdziwe elity nie dostrzegały całej nędzy intelektualno-moralnej komunistycznej/zbrodniczej ideologii, na gruncie której władza ludowa zapewniała, że wie, jak zbudować raj na ziemi. (…)

Każdej zdrowej wspólnocie potrzebne są autentyczne elity, które wyróżnia umiłowanie prawdy, dobra wspólnego, patriotyzm, połączone z najwyższymi standardami etycznymi. Potrzebni są uczeni o niekwestionowanym autorytecie intelektualnym i moralnym. W cywilizacji łacińskiej głównym miejscem kreowania wartości opartych na prawie naturalnym i antropologii chrześcijańskiej jest uniwersytet. Czy we współczesnym uniwersytecie, lewicowo, liberalnie i postmodernistycznie zorientowanym, jeszcze coś z tych wartości zostało? (…)

Wedle słownika Bobrowskiego (Wilno 1844) słowo ‘profesor’ pochodzi od czasownika profiteor, professus sum profiteri, który oznacza tyle, co ‘jawnie wyznawać, otwarcie twierdzić, publicznie zeznać’. Właśnie z tego powodu znaczenia nabiera dokładne i wszechstronne badanie przeszłości, drogi życiowej konkretnego profesora, zwanego czasem edukatorem, czyli śledzenie tego, co profesor jawnie wyznaje, otwarcie twierdzi i publicznie zeznaje. Zauważmy zatem, że profesor musi być człowiekiem niezależnym intelektualnie oraz materialnie. Taki status profesora został wypracowany przez wieki. Wszak społeczeństwo musi mieć dostęp do prawdy, głoszonej niezależnie od rządzących partii i związanych z tym racji politycznych. W 1946 r. profesor Stanisław Pigoń (UJ) odważnie i ostro zauważył, że nie ma wolności nauki bez wolności uczonego, a wolność uczonego polega również na wolności od szczucia. Tymczasem pracownicy nauki i instytucje naukowe bywają dziś przedmiotem szczucia różnych nieodpowiedzialnych czynników. (…)

Jedną z ulubionych i powszechnie stosowanych metod Stasi była metoda oficjalnie nazwana systematyczną organizacją niepowodzenia zawodowego („Fronda” nr 52/2009). Jeśli jakiś pracownik naukowy w swojej aktywności zawodowej nie spodobał się władzy (był nieposłuszny w myśleniu, nazbyt samodzielny i nieskory do skundlenia, lizusostwa, napisał tekst, wygłosił wykład, itp., używając współczesnej terminologii, politycznie niepoprawny) następował zmasowany zorganizowany atak. Na wrogiej sile w ramach przygotowanej nagonki nie pozostawiano suchej nitki. Jej celem było przekonać otoczenie, że taka osoba kieruje się w życiu niskimi pobudkami, a więc przyzwoity człowiek nie powinien mieć z nią nic wspólnego. Chodziło o zdyskredytowanie i wyizolowanie upatrzonej ofiary w jej środowisku. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że metoda systematycznej organizacji niepowodzenia zawodowego znana była również w Polsce. (…)

Wśród liderów akcji antylustracyjnej w 2007 r. byli dawni tajni współpracownicy służb PRL, by ich własna przeszłość nie została odkryta. Publikacje na temat powiązań wyższych uczelni ze służbą bezpieczeństwa, które ukazały się swego czasu w Niemczech, dowodzą, że nie można pisać ani historii poszczególnych placówek edukacyjnych, ani biografii uczonych, nie sięgając do akt bezpieki (E. Matkowska, System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb, „Gazeta Polska” 2004).

Bywa więc, że członkowie społeczności uczonych, ukrywając niechlubne fragmenty swoich życiorysów, bezczelnie wyznaczają standardy tego, co społecznie określa się jako stosowne lub niestosowne. W efekcie mamy do czynienia z sytuacjami, jakie miały miejsce w niektórych uczelniach. Gdy na Uniwersytecie Toruńskim zostali ujawnieni kolejni współpracownicy SB wśród profesorów astronomii, doktoranci i studenci wystosowali w ich obronie pismo, które i logicznie, i rzeczowo było absurdalne. Bronili swoich profesorów i otwarcie oznajmili, że ich współpraca z SB nie ma dla nich najmniejszego znaczenia (Odwrót moralności, „Gazeta Polska” 2009). Kto wychował tych ludzi? Kto ukształtował ich stosunek do lustracji i standardy myślenia? Ano ci, którzy przez niemal 20 lat nie mieli odwagi powiedzieć prawdy o sobie. (…)

Warto wiedzieć, że współpraca ze służbami specjalnymi nie była bezinteresowna, lecz w sposób merytorycznie nieuzasadniony dawała przewagę agentowi w określeniu jego pozycji zawodowej, a równocześnie otwierała pole do szkodzenia innym, co koniec końców generowało różne rodzaje patologii. W odbiorze społecznym rachunek za tego typu zachowania wystawiany jest całemu środowisku akademickiemu. Także nie tylko zdolnym, utalentowanym i pracowitym, ale przede wszystkim dzielnym i uczciwym.

Najgorsze, gdy agent-profesor uwierzył, że pozycja zawodowa jest efektem jego geniuszu, a nie tajnego układu, który pomógł mu zostać członkiem ważnego gremium naukowego, komisji naukowej lub rządowej. Bywa, a wskazują na to obserwacje, że osoby zdekonspirowane liczą na solidarność podobnych im agentów, którzy w odpowiednich jednostkach administracyjnych mogą mieć głos decydujący.

Słowem: im większe będą luki w naszej wiedzy o przeszłości, tym bardziej niepewna będzie podstawa naszych decyzji. Bez znajomości historii młodzież nie będzie miała pojęcia, czym były totalitaryzmy, co robiły z ludźmi i jak przebiegała deprecjacja stopni i tytułów naukowych. Ofiarą zarysowanych tendencji jest przede wszystkim młodzież, która tracąc szacunek do kadry profesorskiej, przestanie poważnie traktować naukę jako drogę rozwoju osobowego.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu niby-profesorów i prawdziwych kapusiów” znajduje się na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu niby-profesorów i prawdziwych kapusiów” na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Mimo medialnego obalenia komunizmu zniesławiający wolnych Polaków system tkwi przede wszystkim w mentalności i w prawie

Niepełnoletnia jeszcze, wiejska dziewczyna Danuta Siedzikówna „Inka” – dziś kultowa postać podziemia niepodległościowego – lepiej rozumiała, w jakiej Polsce przyjdzie nam żyć, niż wielu akademików.

Józef Wieczorek

W Krakowie 11 sierpnia 1947 r. rozpoczął się proces działaczy organizacji Wolność i Niezawisłość (WiN) i mikołajczykowskiego PSL. Oskarżycielem był zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego ppłk Stanisław Zarakowski. Grzmiał on pod adresem zgromadzonych na ławie oskarżonych pracowników nauki – wśród których byli m.in. znany biolog Eugeniusz Ralski, a także historycy Karol Buczek i Henryk Münch: dziś, gdy państwo chce ratować naukę polską i uniwersytety, nie będzie tolerować zdrajców, tych, którym daje chleb! Dla tych ludzi, którzy przedkładają szpiegostwo nad pracę […], nie ma miejsca w społeczeństwie (Przeciw czerwonej dyktaturze – red. Filip Musiał, Jarosław Szarek; Ośrodek Myśli Politycznej, Instytut Pamięci Narodowej, Kraków 2007).

Rektorzy krakowskich uczelni, zamiast bronić swoich młodszych akademickich kolegów – solidarnie ich potępiali [!], tak że prokurator miał mocne argumenty do ich skazywania! Powoływał się na haniebną rezolucję rektorów!

Podpisali ją m.in. F. Walter – rektor UJ, Stanisław Skowron – dziekan Wydziału Lekarskiego UJ, Walery Goetel – rektor Akademii Górniczej, Adam Krzyżanowski – rektor Wyższej Szkoły Nauk Społecznych. Senat Uniwersytetu Jagiellońskiego potępił walkę zbrojną o przywrócenie niepodległości (posiedzenie senatu 6 II 1947 r. – zapis odezwy do młodzieży akademickiej zachowany w protokołach dostępnych w archiwum UJ, podpisany przez profesorów – dziekanów, prodziekanów, delegatów wydziałów – i rektora F. Waltera). Odezwy Senatu nie podpisał jedynie dziekan prof. Stefan Schmidt, trzy lata później pozbawiony katedry i usunięty z UJ! (R. Terlecki, „Zeszyty Historyczne WiN-u” 18/2002). (…)

Sądzeni i skazani w procesie krakowskim naukowcy to Eugeniusz Ralski, Henryk Munch, Karol Buczek, Karol Starmach, których nazwiska widnieją na tablicy poświęconej pamięci tego procesu na budynku dawnego Sądu Rejonowego przy ul. Senackiej 3.

Eugeniusz Ralski – od 1934 doktor nauk rolniczych, podczas wojny był współorganizatorem tajnego nauczania na Wydziale Rolniczym UJ w Krakowie. W 1944 r. został aresztowany i uwięziony w obozie koncentracyjnym w Krakowie-Płaszowie. Po wojnie współtworzył sieci wywiadowczo-propagandowe na terenie tzw. Obszaru Południowego w ramach organizacji NIE i WiN. (…) W procesie krakowskim został skazany na karę śmierci, którą Bolesław Bierut zmienił w drodze łaski na dożywotnie więzienie. (…) Na wolność wyszedł w 1956 r. Pozostałą część kary zawieszono mu początkowo na dwa lata, a następnie anulowano. Po 1956 r. pracował naukowo i został profesorem zwyczajnym na WSR.

Henryk Münch studiował od 1924 r. historię i geografię na UJ, uzyskując doktorat w 1932 r. Brał udział w kampanii wrześniowej. W czasie okupacji chronił zbiory archiwalne przed zniszczeniem lub wywiezieniem do III Rzeszy. Od 1941 r. działał w ZWZ-AK pod pseudonimem „Mnich”, a po wojnie związał się z WiN. (…)  Został skazany na 15 lat więzienia. Zwolniony w 1956 r., pracował w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa jako kustosz i kierownik działu naukowego. Był członkiem Komisji Urbanistyki i Architektury Oddziału PAN w Krakowie. Prowadził zajęcia z urbanistyki na archeologii w UJ.

Karol Buczek był uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej. Studiował na UJ geografię i historię, doktorat uzyskał w roku 1928, habilitował się w 1936. Już w okresie międzywojennym był związany z ruchem ludowym. (…) Prokurator domagał się dla niego wyroku śmierci, sąd zasądził go na 15 lat więzienia. Zwolniono go w 1954 roku ze względu na gruźlicę. (…) Jego nominację na profesora „belwederskiego” w 1962 zablokował I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka. Profesorem zwyczajnym został dopiero w 1972. Zrehabilitowany wyrokiem Sądu Najwyższego z 30 sierpnia 1989 r.

Karol Starmach brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Obronił doktorat, pracował naukowo jako botanik. Podczas okupacji niemieckiej aresztowany, był więziony w KL Sachsenhausen i Dachau. Po zwolnieniu organizował w Krakowie tajne nauczanie. Po wojnie pracował jako docent na UJ, był czynny w PSL, współpracował z E. Ralskim. W 1946 uwięziony i sądzony w procesie krakowskim, został skazany na 5 lat. Na wolność wyszedł w 1950 r. Od 1956 r. był profesorem UJ w Krakowie, a od 1969 – członkiem PAN.

Jednym z morderców sądowych lat stalinowskich był Julian Haraschin, zwany krwawym Julkiem, który jako prokurator wojskowy wydał ok. 60 wyroków śmierci na niezłomnie walczących o niepodległość. Ilu z nich mogłoby tworzyć elity Wolnej Polski? Niestety elity PRL-u w niemałym stopniu tworzyli mordercy sądowi.

Julian Haraschin po skończeniu kariery prokuratorskiej zaczął robić karierę akademicką na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, i to przy pomocy wybitnych naukowców. Nie tylko zdobywał tytuły naukowe, ale stworzył innowacyjne metody kończenia studiów i uzyskiwania dyplomów bez potrzeby trudzenia się studiowaniem. Gdyby nie wpadka na tle obyczajowym, może by został profesorem, a może i rektorem. Był mordercą sądowym, jednak środowisko akademickie bynajmniej go nie usunęło ze swoich szeregów.

Jak to było możliwe, że wojskowy prokurator reżimu komunistycznego, który posyłał na śmierć polskich patriotów, robił następnie karierę „naukową” na prestiżowym polskim uniwersytecie i do tej pory ten uniwersytet nie chce się z tej hańby rozliczyć?

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Niezłomni – wyklęci przez rektorów” znajduje się na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Niezłomni – wyklęci przez rektorów” na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Czy „myślę, czuję, decyduję” – że dziecko w łonie matki to „twór rakowy w organizmie kobiety, który też się usuwa”?

Celebryci jednego dnia wrzucają na Instagram fotki prezentujące dłoń z wymalowaną na niej linią prostą, a po 48 godzinach trzymają transparenty z hasłami: „Nie jestem za aborcją, jestem za wyborem”.

Małgorzata Szewczyk

Życie często składa się z paradoksów, nie wszyscy jednak potrafią je odczytać. 21 marca obchodzony był po raz kolejny Światowy Dzień Zespołu Downa. Gwiazdy, gwiazdeczki… celebrytki i celebryci ruszyli, by włączyć się w akcję #LiniaProsta, wspierającą jedną z organizacji charytatywnych działającą na rzecz usamodzielnienia się osób z zespołem Downa. Cóż, każdy powie: niewątpliwie przedsięwzięcie szlachetne, a cel szczytny.

Żeby było jasne – nie wnikam w motywację aktorów, aktorek czy osób „znanych z tego, że są znani”, zaangażowanych w kampanię, tyle tylko, że zaledwie dwa dni później… większość z nich z takim samym zapałem włączyła się w „czarny protest”, biorąc udział w marszach i pikietach przeciwko projektowi „Zatrzymaj aborcję”. Jednego dnia wrzucają więc na Instagram fotki prezentujące dłoń z wymalowaną na niej linią prostą, a po 48 godzinach trzymają transparenty z hasłami: „Nie jestem za aborcją, jestem za wyborem”, „Myślę, czuję, decyduję” czy „Moja macica to nie kaplica”.

Czy ci wszyscy piękni, młodzi i sławni (przez litość nie wymienię konkretnych nazwisk), cytując klasyka, „nie myślą i nie czują”, że sami sobie przeczą? Z jednej strony udowadniają, że są tacy solidarni, humanitarni, tacy otwarci na niepełnosprawnych, dodajmy, tych, którym pozwolono się urodzić, a z drugiej strony powtarzają jak mantrę slogany: „zlepek komórek” „płód”, a nie człowiek, nie dziecko. Himalaje indolencji i pogardy osiągnął jednak jeden ze złotoustych dziennikarzy TVN-u, nazywając dziecko w łonie matki „tworem rakowym w organizmie kobiety, który też się usuwa”.

Trudno w tym miejscu o komentarz, mnie jednak najbardziej uderzył inny paradoks – obecność na czarnym proteście młodej matki, pchającej małe dziecko w wózku i jej wypowiedź dla telewizji publicznej, że chce, by jej córka miała wybór. Nie wiem, czy dziewczynka urodziła się chora, ale na podstawie wypowiedzi kobiety nasunęły mi się pytania, czy ona po prostu tego dziecka nie chciała? Czy gdyby miała ów „wybór”, to by jej nie urodziła? Czy żałuje, że dała jej życie?

Może warto przypomnieć tym wszystkim, którzy z taką zajadłością, bezwzględnością, wulgarnością i obrzydzeniem afiszowali swoją postawę wobec nienarodzonych i ich rodziców, organizując i uczestnicząc w seansach nienawiści, jakimi były czarne protesty/marsze, że projekt „Zatrzymaj aborcję” dotyczy wyłącznie aborcji eugenicznej, bez karania kobiet. Ale to do pięknych i sprawnych głów chyba niestety nie dotrze…

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Paradoksy” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Paradoksy” na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Czarnecki: Komisja Europejska chciała włączyć się w wyjaśnianie Katastrofy Smoleńskiej. Rząd Tuska odmówił [VIDEO]

Poseł do Parlamentu Europejskiego podkreślił, że obecnie po ośmiu latach, dojście do prawdy o przyczynach rozbicia się prezydenckiego samolotu, będzie bardzo trudne, ale nie niemożliwe.

Wczoraj w Polsce z wizytą przebywał jeden z siedmiu wiceprzewodniczących Komisji Europejskiej, ale dzisiaj w Warszawie odbędą się rzeczy sto razy ważniejsze, niż Timmermans i cała unia, czyli czcimy pamięć, tych którzy polegli pod Smoleńskiem. To jest najważniejsze – podkreślił w Poranku Wnet Ryszard Czarnecki.

Zdaniem polityka PiS, zakończenie miesięcznik w obecnym kształcie, nie może oznaczać końca comiesięcznego wspominania ofiar Katastrofy Smoleńskiej: Nie wyobrażam sobie, żebyśmy się nie spotykali co miesiąc na mszach świętych. Myślę, że te zwyczaje porannych wieczornych Mszy Świętych zostaną. To są rzecz niesłychanie ważne, ale nie wiem, czy nie najważniejsze jest to co dzieje się w środku nas i myślę, że ta pamięci o tych osobach, które zginęły na służbie dla Polski, pozostanie, mimo upływu czasu.

Ryszard Czarnecki przypominał, że nawet w kilka miesięcy po katastrofie istniała możliwości umiędzynarodowienia śledztwa: Najlepszy czas, żeby “przydusić” Rosjan presją międzynarodową został stracony. To były pierwsze godziny, dni czy tygodnie po Katastrofie. Jeszcze we wrześniu 2010 roku, a więc pięć miesięcy po Katastrofie, Komisja Europejska oficjalnie oświadczyła, że jest gotowa uczestniczyć i pomóc umiędzynarodowić śledztwo, o ile władze w Warszawie o to wystąpią. Nie wystąpiły.

Podkomisja oraz struktury państwa robią co mogą i czekamy na wyniki tych badań, ale są one bardzo utrudnione, ponieważ nie ma tego, co zawsze przy katastrofach jest podstawą do ustalenia to, co się stało. Nie powiem, że dojście do prawdy jest niemożliwe, bo myślę, że jest możliwe, a jest na pewno bardzo utrudnione – podkreślił w Poranku Wnet Ryszard Czarnecki, poseł do Parlamentu Europejskiego.

ŁAJ

Osiem lat temu Dublin uczcił pamięć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. „Marsz Pamięci” zjednoczył Polaków w Irlandii.

– Chcemy by „Marsz Pamięci – Memorial March” zjednoczył nas, Polaków, i  irlandzkich przyjaciół. Żyjemy razem, obok siebie. Irlandczycy okazali nam tyle współczucia w tych ciężkich dniach.

Osiem lat temu nie było chyba zakątka na kuli ziemskiej, gdzie Polacy nie byliby pogrążeni w żałobie i kontemplacji nad istotą kruchości życia i nad śmiercią, która łączy wszystkich. 18 kwietnia 2010 roku był ostatnim akordem dni żałoby narodowej dla Polonii w Dublinie i na całej Szmaragdowej Wyspie. Tego dnia odbył się „Marsz Pamięci – Memorial March”.

 

Przed historycznym gmachem Poczty Głównej w Dublinie (GPO – General Post Office). Polska flaga pod irlandzkim niebem i upamiętnienie ofiar smoleńskiego dramatu. Fot. Studio 4 Foto

 

W niedzielę, dzień po tragicznych wydarzeniach w Smoleńsku, grupa Polek i Polaków, niezwiązanych z żadną organizacją czy stowarzyszeniem, spontanicznie założyła komitet organizacyjny wydarzenia.

– Naszą intencją było zamanifestowanie naszego żalu i wielkiego smutku po stracie tak wielu wybitnych Polaków – powiedziała Agata Szczyrbowska, jedna z organizatorek. – Chcemy w zgodnym „Marszu Pamięci” zjednoczyć nas, Polaków, i naszych irlandzkich przyjaciół. Żyjemy razem, obok siebie, na wyciągnięcie ręki. Irlandczycy okazali nam tyle współczucia i bliskości w tych ciężkich dniach.

Wbrew wielu malkontentom, którzy podważali sens zorganizowania takiego wydarzenia, „Memorial March” ku czci ofiar tragicznego wypadku w Smoleńsku doszedł do skutku. Grupa wolontariuszy przygotowała uroczystość wzorcowo. Organizatorzy otrzymali wszystkie niezbędne pozwolenia, by uroczystość odbyła się.

 

W obliczu tragedii wszyscy polscy emigranci w Irlandii są wspólnotą ducha i serca. W niedzielne południe okolice GPO i główna dublińska aleja O’Connell Street zapełniła się polsko-irlandzkim tłumem. Fot. Studio 4 Foto

 

„Marsz Pamięci” irlandzkich i polskich serc

 

Osoby zaangażowane w przedsięwzięcie mówiły skromnie i szczerze, że to

„akcja wspólnoty serc i potrzeby zamanifestowania naszej polskiej wspólnoty w obliczu tragedii oraz wyraz szacunku dla osoby Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wszystkich ofiar tragedii”.

W pracowniach plastycznych i stolarniach wykonano imponujących rozmiarów poster z podobiznami wszystkich ofiar katastrofy. Prac doglądał Bartłomiej Marczyński. Kwestiami natury logistycznej zajęły się Anna Pospieszyńska, Agata Szczyrbowska i Katarzyna Sudak. Oprawę muzyczną uroczystości przygotowali Przemysław Łozowski oraz Krystian Szmul i Krystian Mistasz, członkowie zespołu Swan. Jednym z głównych pomysłodawców marszu był Bogdan Węgrzynek. Wsparcia udzielił także Grzegorz Dawidowski.

 

Razem, wspólnie, zgodnie…

 

Plakaty upamiętniające tragicznie zmarłych przygotowali rodzice i dzieci, rodziny polskich emigrantów, pod kierunkiem Mai Ryży. Konstrukcje mocujące dla wielkich plakatów przygotowali Tomasz Bugała i Piotr Bruzda. Wspomożenia organizatorom udzielili polscy dominikanie, ojciec Marek Lisak i brat Adam.

Dlaczego warto wymienić te nazwiska? Dlatego, że „polskie pospolite ruszenie”, w chwili próby udowodniło, że MOŻNA wspólnie i solidarnie przygotować takie wspólne przeżycie chwili ważnej, bo definiującej losy naszego kraju na długie lata. Wydarzenia o tyle ważnego, bowiem symbolizującego przywiązanie emigrantów na Szmaragdowej Wyspie do spraw polskich.

 

 

Z modlitwą i w zamyśleniu

 

W niedzielne przedpołudnie 18 kwietnia 2010 r., w kościele Dominikanów St. Saviour’s Priory, przy 9 – 11 Dorset Street w Dublinie, uroczyście sprawowano Mszę św. w intencji naszych drogich Rodaków, którzy niespodziewanie i zbyt wcześnie stawili się na apelu przed Najwyższym.

Tuż po odprawionej ofierze wszyscy przeszli w skupieniu pod gmach Poczty Głównej GPO, w sercu celtyckiej stolicy. Do zamyślonego pochodu dołączały dziesiątki osób, także wielu Irlandczyków. W samo południe zebrani w sile prawie 3,5 tysiąca osób (oficjalne dane irlandzkiej policji), mogli wysłuchać początku Mszy św. żałobnej z krakowskiego Kościoła Mariackiego, w intencji Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i jego niezapomnianej małżonki Marii. W tym czasie nad tłumem w Dublinie powiewały flagi Polski i Irlandii.

Przy podobiznach wszystkich Ofiar smoleńskiego nieszczęścia, nazywanego już „drugim cieniem Katynia”, w warcie honorowej stanęli harcerze. Około 12.10. zabrzmiała trąbka Przemysława Łozowskiego, utytułowanego muzyka i animatora środowisk muzycznych w Irlandii. Rzewna melodia, pełna smutku i bólu, poprzedziła apel poległych.

 

Agata Szczyrbowska i Bartłomiej Marczyński wyczytują nazwiska wszystkich ofiar tragicznego lotu prezydenckiego samolotu Tu-154. Fot. Studio 4 Foto

 

Długi cień Katynia roku 1940

 

Uroczyście, z namaszczeniem odczytano nazwiska wszystkich ofiar prezydenckiego samolotu Tu-154. W języku angielskim przypomniano ich funkcje i zasługi dla Polski. W przerwach między odczytaniem kolejnych nazwisk brzmiały werble, które niczym serie z karabinów maszynowych przeszywały serca wszystkich zebranych wokół budynku GPO, głównego bohatera wydarzeń irlandzkiego Powstania Wielkanocnego. Całość rejestrowała państwowa stacja telewizyjna RTE.

Po apelu organizatorzy podziękowali szczególnie ciepło pani prezydent Republiki Irlandii, Mary McAleese, i wszystkim obywatelom Szmaragdowej Wyspy za „wielkie duchowe wsparcie i braterskie ciepło w tych ciężkich dla Polaków chwilach”.

 

„Memorial March” rusza w kierunku The Garden of Remembrence – Ogrodu Pamięci Irlandzkich Bohaterów, przy Parnell Square. Fot. Studio 4 Foto

 

„Marszu Pamięci”, nazywanym także przez organizatorów „Marszem Solidarności”, wziął udział ambasador RP w Dublinie dr Tadeusz Szumowski. W gronie zebranych byli także przedstawiciele Ambasad Federacji Rosyjskiej, Litwy, Ukrainy oraz Łotwy. W gronie Polaków i Irlandczyków hołd zmarłym oddali także Afrykanie i Azjaci. Uroczysty apel zakończono słowami:

„Polska społeczność w Irlandii w imieniu całej Polonii dziękuje wszystkim przybyłym na oficjalną ceremonię Pożegnania Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i Pierwszej Damy, Marii Kaczyńskiej, oraz wszystkich tragicznie zmarłych w smoleńskim dramacie 10 kwietnia 2010 roku.  Dziękujemy Pani Prezydent Mary McAleese i całemu irlandzkiemu narodowi za to, że byli prawdziwym oparciem w obliczu tak wielkiej dla nas tragedii. Wszystkim Wam bardzo, bardzo dziękujemy”.

 

The Garden of Remembrence. Fot. Studio 4 Foto

 

Potem uformowano pochód, który w asyście konnych funkcjonariuszy Gardy i przy przejmujących dźwiękach werbli ruszył w kierunku The Garden of Remembrance – Ogrodu Pamięci Irlandzkich Bohaterów. Przy posągu, symbolizującym irlandzkich dzielnych mężów, ustawiono wielki, żałobny baner, na którym znalazły się fotogramy wszystkich osób, które zginęły pod Smoleńskiem. Wzruszenia, już po zakończeniu uroczystości, nie kryli ambasador RP w Dublinie dr Tadeusz Szumowski i ojciec Marek Lisak, przełożony polskiej misji dominikanów w Irlandii.

„Marsz Solidarności” pokazał, że w chwili próby i bólu Polacy są w stanie SOLIDARNIE zrobić naprawdę wielką rzecz.

 

Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak

Foto: Studio 4 Foto

Protesty studenckie w marcu 1968 roku w Gliwicach. Wspomnienia uczestnika wydarzeń – studenta sprzed 50 lat

Działacz ZMS poszedł na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunistycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie.

Tadeusz Loster

W 2008 roku mój dobry znajomy Andrzej Jarczewski udostępnił mi materiały będące w posiadaniu Katowickiego IPN-u. Wśród 59 zdjęć jedno przedstawiało grupę studentów Wydziału Górniczego, uczestników studenckiej gliwickiej manifestacji z 11 marca 1968 roku. Odnalazłem tam siebie. Wówczas, po czterdziestu latach, czytając meldunki ówczesnej milicji oraz Służby Bezpieczeństwa dołączone do zdjęć i znając studenckie losy współtowarzyszy manifestacji utwierdziłem się w przekonaniu, że trudności na uczelni, które dotknęły mnie i moich kolegów, nie były przypadkowe. (…)

12 marca na poranne zajęcia Krzysiu Papiernik przyniósł gazetę „Trybuna Robotnicza”, w której ukazało się oświadczenie Rektora Politechniki Śląskiej prof. Jerzego Szuby, który potępił demonstrację i nazwał ją „wybrykiem nieodpowiedzialnych elementów”, a uczestników nazwał „mętami i chuliganami”. Oświadczenie rektora niektórych z nas oburzyło, ale i rozbawiło.

Tego dnia zajęcia skończyłem wcześnie i poszedłem na obiad do domu. Mama odradzała mi pójście na demonstrację. Udało się jej przeciągnąć obiad tak, że z domu wyszedłem po 16 i ponad kilometr biegłem z Nowotki (Daszyńskiego) na Rynek. Na miejsce przybyłem już po „pałowaniu”. Między placem Inwalidów a ulicą Dolnych Wałów stały milicyjne nyski z osiatkowanymi oknami, do których wtaszczali się milicjanci w długich płaszczach w kaskach i okularach ochronnych. Niektórzy trzymali na smyczy duże psy w kagańcach.(…) Ulicą często przejeżdżały milicyjne nyski oraz „szczekaczka”, która straszyła, głośno zakazując zgromadzeń. Franek tłumaczył mi się, że on nie protestuje, tylko przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Poszliśmy ulicą Strzody w kierunku placu Krakowskiego. Tutaj na skrzyżowaniu jezdnia i ściana budynku kina „X” były mocno zalane wodą. Krążyły tu milicyjne polewaczki i przystosowany do polewania ludzi wóz straży pożarnej. Na placu Krakowskim od znajomych studentów dowiedziałem się, że zbieramy się przy akademikach na Łużyckiej. Franek przestraszył się i odszedł. Pod akademikami zebrało się kilkudziesięciu studentów, ale w momencie pojawienia się polewaczki rozpierzchliśmy się. Z okien akademików słychać było okrzyki i docinki studentów. Pokrążyłem po mieście i wróciłem do domu.

Następnego dnia przed zajęciami studenci, którzy dostali pałką, uciekli „pałkownikom” lub zostali polani wodą opowiadali te zdarzenia jako przygodę. Kpili z Tadzia, naszego kolegi z roku, który jako działacz ZMS oraz członek partii poszedł w czapce studenckiej na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Nie uciekał, kiedy milicja zaczęła pałować. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunistycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie. (…)

14 marca przed południem władze Wydziału Górniczego przerwały zajęcia i wszystkich studentów wydziału zgromadziły w auli 200, gdzie przemawiał do nich I Sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR doc. dr Stanisław Janiczek. Mimo „powagi” zajmowanej funkcji, pan docent był bardzo cichym i zrównoważonym człowiekiem. Mówił bardzo ogólnie i spokojnie. Ze strony studentów głos zabrał Aleksander Steinhoff, student IV roku. Mówił też bardzo ogólnie i niby na temat, ale dziś nie potrafię przytoczyć choć kilku jego słów. Aleksander Steinhoff był starszym bratem Janusza Steinhoffa, mojego kolegi z roku, który w latach 1997–2001 był Ministrem Gospodarki, a w 2000 roku awansował na wicepremiera. Jedno, co mogę zaświadczyć: 11 marca 1968 roku obaj bracia Steinhoffowie byli uczestnikami gliwickiej studenckiej manifestacji.

Kilka dni po demonstracji studenckiej do mojego ojca do pracy przyszedł milicjant i pokazał mu zdjęcie, na którym byłem ujęty jako uczestnik zajść. Ojciec obejrzał i z iście lwowską swadą powiedział „Ta patrz się pan, ja myślałem, że to batiar, a to porządny człowiek”. Pod koniec marca ojciec mój poszedł do szpitala z nierozpoznaną marskością wątroby, którą zafundowali mu Niemcy podczas wojny blisko pięcioletnią dietą w jenieckim obozie dla żołnierzy polskich w Niemczech. W szpitalu ojciec zaraził się żółtaczką zakaźną i zmarł we wrześniu tegoż roku. Gdyby nie choroba i śmierć, przypuszczalnie wylaliby go z pracy.

W archiwach Katowickiego Oddziału IPN znajduje się 59 zdjęć z gliwickiej studenckiej manifestacji w 1968 roku. Zdjęcia były tak wykonane, żeby umożliwić identyfikację demonstrujących studentów, a nie uwiecznić panoramę wydarzeń. Niektóre z nich są identyczne i różnią się tylko opisami na odwrocie. Na przykład zdjęcie nr 1/6 zostało opisane przez bezpiekę następująco: „Zdjęcie zostało wykonane dnia 12.03.68 r. w Gliwicach na placu Krakowskim. Przedstawia jednego z bardziej aktywnych manifestantów w dniu 11.03. 1968 r. (Y). W dniu 12 marca stał przeważnie z boku i złośliwie naśmiewał się z wysiłków MO w rozproszeniu zgromadzenia. Wszedł do gmachu Wydziału Chemicznego Politechniki Śląskiej o godz.17.30”. Ten sam opis, wykonany innym charakterem pisma, widnieje na zdjęciu nr 1/19 i podobny na zdjęciu nr 1/39 (patrz fot. nr 6), przy czym zdjęcia są identyczne. Tam, gdzie demonstrujący studenci zostali rozpoznani, zanotowano ich nazwiska i miejsce wykonania zdjęcia.

Jestem przekonany, że wiele zdjęć nie zachowało się. Brak jest najważniejszych – spod pomnika Mickiewicza, przedstawiających moment dekorowania pomnika kwiatami, a osobiście widziałem, jak robiono te zdjęcia. Brak jest zdjęć transparentów, które nieśli studenci czy np. zdjęć, które pokazywał mojemu ojcu milicjant. (…)

Czytając tajne informacje Katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa „dotyczące sytuacji operacyjno-politycznej w związku z wystąpieniami studentów na terenie województwa katowickiego”, można dowiedzieć się, że w dniu 11.03.68 roku na Politechnice Śląskiej w Gliwicach wśród kadry naukowej było 4 TW (tajnych współpracowników) oraz 13 PO (?), a wśród studentów 7 PO. „Po rozbudowie źródeł informacji w środowisku studenckim”, już 6.04.1968 roku wśród kadry naukowej było 19 PO, a wśród studentów – 16.

Senat Politechniki Śląskiej za publiczne popieranie i zachęcanie do ekscesów studenckich zawiesił w czynnościach służbowych oraz wystąpił o pozbawienie tytułu profesorskiego kierownika Katedry Budownictwa Przemysłowego prof. dr. Józefa Ledwonia oraz jego żonę dr Jadwigę Ledwoń, kierowniczkę Zakładu Budowy Mostów. Za to samo „przewinienie” zwolniono dyscyplinarnie z pracy st. asystenta Wydziału Górniczego Wiktora Gryckiewicza. Osoby te dotknęła jeszcze jedna „kara”: zostały wydalone z szeregów PZPR.

Relegowany z uczelni i wcielony do wojska został student I roku Wydziału Mechaniczno-Technologicznego Jan Moczkowski – za kontakt ze studentami warszawskimi oraz posiadanie 3 warszawskich rezolucji studenckich. Jego matka, pracownica biura Politechniki Śląskiej w Gliwicach, została wydalona z pracy. Za próbę kolportowania rezolucji studentów warszawskich zwolniono z pracy st. asystenta Politechniki Śląskiej w Gliwicach Andrzeja Sobańskiego.

W województwie katowickim SB i MO zatrzymało 87 studentów, z tego zwolniono przed upływem 48 godzin 84. Z ogółu zatrzymanych postępowaniem karnym objęto 19 osób, z tego do sądu skierowano 6 spraw, a do KKA 13 osób. Przeprowadzono 122 rozmowy profilaktyczno-ostrzegawcze ze studentami. Ponadto rektorzy wyższych uczelni zawiesili w prawach studenckich 3 studentów oraz przeprowadzono 13 rozmów ostrzegawczych.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „To już 50 lat – gliwicki Marzec ‘68” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „To już 50 lat – gliwicki Marzec ‘68” na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Andrzej Melak: Rodziny ofiar musiały znosić upokorzenia ze strony Rosjan i kłamstwa polskiego rządu [VIDEO]

Tusk i jego ludzie oddali Rosji całe śledztwo i całą narrację . Zachowywali się jak dzieci z przedszkola. A Rosjanie są zdolni do wszystkiego – przypomina Andrzej Melak

Przed ósmą rocznicą katastrofy smoleńskiej gościem Poranka WNET był poseł Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, wieloletniego prezesa Komitetu Katyńskiego, który jako uczestnik oficjalnej delegacji zginął 10 IV 2010.  Gość Poranka przypominał okoliczności katastrofy. Mówił też o upokorzeniach jakie musiały znosić rodziny ofiar – zarówno ze strony Rosjan jak i polskiego rządu.

 

 

 

 

 

Natolińczycy, puławianie, komandosi, rewizjoniści, syjoniści, Dziady / Jacek Jadacki, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Komandosi byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą).

Jacek Jadacki

O wydarzeniach marcowych 1968 roku

Indywidualne obserwatorium

Byłem wtedy studentem Konserwatorium Warszawskiego (w owym czasie nosiło ono nazwę Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej; potem nazwę jeszcze dwukrotnie zmieniano…). Mieszkałem w Dziekance (domu studenckim wyższych szkół artystycznych). Główny teatr Wydarzeń w Warszawie – Krakowskie Przedmieście – był na trasie mojej codziennej drogi między akademikiem a gmachem uczelni przy Okólniku.

Byłem obserwatorem Wydarzeń – ale nie uczestniczyłem w zajściach. Na usprawiedliwienie mam m.in. to, że na 12 marca wyznaczono mi termin ważnego recitalu (w programie była Appasionata Beethovena i sonata c-moll Schuberta) i pilnie się do tego recitalu przygotowywałem. Tym samym stosowałem się, choć bezwiednie, do hasła z transparentów ówczesnego aktywu proletariackiego: „Studenci do nauki!”. Ale nie byłem całkowicie „grzecznym” studentem, bo wykorzystałem atmosferę Marca do opracowania i częściowego wprowadzenia w życie reformy studiów muzycznych; większość ze zmian, które wtedy zaproponowałem, została zrealizowana dopiero po dziesięcioleciach, kiedy moi rówieśnicy zostali już profesorami, dziekanami i rektorami.

Nawiasem mówiąc, mój recital w pierwotnym terminie został odwołany; w Konserwatorium w tym dniu „wrzało” (uchwalano rezolucję do ministra kultury) i… nie miałem dla kogo grać. Recital został przełożony – i zagrałem tydzień później.

Aktorzy dramatu

Nie da się zrozumieć wydarzeń marcowych bez krótkiej choćby charakterystyki tych, którzy – jak się to wtedy mówiło – „stali” za owymi wydarzeniami. Chodzi przede wszystkim o tzw. puławian, natolińczyków i partyzantów oraz tzw. komandosów i rewizjonistów. Trzeba tę charakterystykę uzupełnić ponadto rzutem oka na sytuację polityczną w tzw. obozie socjalistycznym, powstałą po wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku.

„Puławianie” (nazwani tak od kamienic przy ul. Puławskiej w Warszawie, do których po wojnie „wkwaterowano” licznych dygnitarzy komunistycznych, uprzednio „wykwaterowawszy” przedwojennych właścicieli) – stanowili nieformalną frakcję w kierownictwie rządzącej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Frakcja ta powstała w 1956 roku. Byli to stalinowcy, którzy po śmierci Stalina – jedni może szczerze, inni zapewne dla utrzymania swoich stanowisk – przedzierzgnęli się w liberałów.

Stalin zainstalował w Polsce po II wojnie światowej jako swoich agentów (nie mylić z „tajnymi współpracownikami”) w dużym procencie osoby pochodzenia inteligencko-żydowskiego (przeważnie spośród tzw. Litwaków, a więc Żydów spoza prowincji byłego Cesarstwa Rosyjskiego zwanej „Królestwem Polskim”). Dlatego wśród puławian wielu (może nawet większość, ale trudno to ustalić, gdyż agenci stalinowscy masowo spolszczali nazwiska) było Żydami; stąd pogardliwe określenie tej frakcji: „Żydy”.

Nieformalną frakcją w kierownictwie PZPR byli także „natolińczycy” (nazwa pochodzi od pałacu Potockich, a potem Branickich w Natolinie, zarekwirowanego przez władze komunistyczne na własną rezydencję).

Również ta frakcja powstała w 1956 roku. Należeli do niej ci spośród stalinowców, którzy opowiadali się za utrzymaniem – a nawet „umocnieniem” – dyktatury PZPR. Byli oni przeważnie pochodzenia chłopsko-robotniczego; stąd pogardliwe określenie tej frakcji: „Chamy”. Za głównych konkurentów do władzy uważali oni puławian – oskarżając ich (nie bez racji) o kierowanie represjami stalinowskimi w Polsce i eksponując ich żydowskie pochodzenie.

Trzecia nieformalna frakcja w kierownictwie PZPR, partyzanci, skupiała komunistów, działających czasie II wojny światowej jako partyzanci na terenie ziem polskich. Pod względem ideologicznym byli oni kontynuacją natolińczyków. Przedstawiali się jako „patrioci” zwalczający „kosmopolitów” (puławian).

Komandosi i rewizjoniści

„Komandosi” byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą).

Propaganda partyjna nazywała ich „młodzieżą bananową”, co poniekąd było słuszne, bo puławianie nie należeli do ludzi biednych (w każdym razie według standardów gomułowskiej „siermiężnej” Polski). Komandosi zjawiali się m.in. na zebraniach organizacji młodzieżowych, wykładach otwartych i uroczystościach rocznicowych (jak komandosi w wojsku – stąd nazwa) i zabierali podczas nich „nieprawomyślne” (z punktu widzenia władzy) głosy. Nawiasem mówiąc – byłem obecny podczas jednego takiego „mityngu”; poziom intelektualny wypowiedzi zarówno „prawomyślnych” aparatczyków, jak i komandosów był żenujący…

W historii komunizmu „rewizjonizmem” nazywano różne rzeczy. W latach sześćdziesiątych w Polsce sprawa była stosunkowo prosta. Rewizjonistą partyjnym był każdy, kto publicznie sprzeciwiał się oficjalnemu stanowisku Komitetu Centralnego PZPR (lub poszczególnych kacyków partyjnych).

Warto zaznaczyć, że kiedy o rewizjonizm oskarżano „czerwoną profesurę”, to nie za jakieś tam filozoficzne niuanse (przecież dygnitarze partyjni to byli na ogół – jak ich trafnie określił Kisielewski – „ciemniacy”), tylko za to, że zdradzali aktualną, jak wtedy mówiono, linię Partii. Inna sprawa, że w niektórych okresach było kilka linii Partii; stąd epitetem „rewizjonista” przerzucały się wzajemnie różne strony konfliktu.

Wojna sześciodniowa i syjoniści

W wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku – zwycięskiej dla Izraela – Rosjanie (a w konsekwencji i Układ Warszawski) stanęli po stronie arabskiej i grożąc interwencją, doprowadzili do powstrzymania inwazji izraelskiej na sąsiadujące państwa arabskie. Stanowisko Rosjan wzięło się stąd, że poczuli się oni zdradzeni przez Izrael, który spod „parasola” rosyjskiego przeszedł pod „parasol” amerykański. Część puławian/komandosów poparła jednak – wbrew instrukcjom moskiewskim – Izrael; starali się to wykorzystać natolińczycy/partyzanci do odsunięcia tych pierwszych od władzy.

Syjonizm pierwotnie był XIX-wiecznym programem tych Żydów, którzy byli zwolennikami utworzenia samodzielnego państwa żydowskiego (w szczególności w Palestynie) i osiedlenia się w nim ludności żydowskiej – przede wszystkim z Europy.

W języku propagandy „marcowej” – „syjonistami” nazywano tych, którzy krytykowali oficjalną linię PZPR (i Moskwy) w sprawie konfliktu izraelsko-arabskiego. Należeli oni głównie do frakcji puławian-komandosów, a było wśród nich stosunkowo wiele osób pochodzenia żydowskiego.

Nawiasem mówiąc – w czasie tzw. spontanicznych wieców („masówek”) antysyjonistycznych na niektórych transparentach pisano „sjoniści” zamiast „syjoniści”. W związku z tym krążył taki dowcip. Na jakimś spotkaniu instruktażowym jeden rednacz (to skrótowiec od „redaktor naczelny”) pyta drugiego rednacza: „Jak się właściwie pisze słowo „syjonista”?” A drugi odpowiada: „Nie wiem, jak się pisze teraz, ale przed wojną pisało się przez zet z kropką…”.

Dziady i warchoły

W końcu listopada 1967 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie odbyła się premiera Dziadów Mickiewicza w reżyserii Dejmka. Zmontował on tak tekst dramatu, że wyeksponowana została jego „ponadczasowa” wymowa antyrosyjska. Wywołało to panikę we władzach, zwłaszcza że spektakl miał być wkładem Teatru Narodowego w… obchody pięćdziesiątej rocznicy rewolty bolszewickiej. Ludzie teatru – których znam jak zły szeląg (z Dziekanki) – zachowali się, jak u nich niestety często bywa, nieodpowiedzialnie. Wyglądało to na świadome prowokowanie Rosjan, których wojska stacjonowały przecież wtedy w Polsce. W końcu stycznia 1968 roku władze zawiesiły przedstawienia. Reakcją komandosów była manifestacja przed pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Zawieszenie inscenizacji Dziadów dokonanej przez Dejmka łatwo było przedstawić jako zamach na kulturę narodową. Pamiętam, że jedna z ulotek „marcowych” zawierała hasło: „Dziady na scenę!”.

Byłem w owym czasie stałym bywalcem teatrów warszawskich (i „prowincjonalnych”) i wiem, że był to szczytowy okres działalności tych teatrów zarówno pod względem repertuaru, jak i aktorstwa – zwłaszcza na tle „manii adaptacyjnej”, która opanowała teatry w III Rzeczypospolitej, a której promotorem w Warszawie stał się Szajna. Dlatego zdjęcie Dziadów było dla mnie jedynie mało znaczącym epizodem działalności cenzury.

Ale wielu studentów – zwłaszcza tych, którzy tej inscenizacji nie widzieli i w ogóle rzadko pojawiali się w teatrze – uznało, że kultura narodowa została przez to zdjęcie śmiertelnie zagrożona. I tak to się zaczęło… Młodzież studencka wyszła na ulice pod sztandarami wolności słowa. Poparli ich publicznie niektórzy wykładowcy – przede wszystkim członkowie PZPR – sympatyzujący z puławianami. Władze ochrzciły ich mianem „warchołów”.

Galimatias

W tym galimatiasie starały się ugrać interesy różne frakcje i koterie, przede wszystkim komunistyczne – ale nie tylko.

Gomułka lawirował między tymi grupami; z jednej strony i puławianie, i natolińczycy oficjalnie deklarowali wobec niego lojalność; z drugiej strony miał on świadomość, że każda z tych koterii chętnie zastąpiłaby go swoim człowiekiem. Czuł zarazem na sobie oddech Moskwy… A bardzo chciał się utrzymać u władzy.

Kiedy obserwowałem działania Gomułki w tamtych latach, to – przy założeniu, że chodziło mu przede wszystkim o utrzymanie się u władzy – działał racjonalnie. W puławian Gomułka uderzył bronią rewizjonizmu i syjonizmu. Ale zrobił to w rękawiczkach (nb. jego żona była z pochodzenia Żydówką). Przeciwko natolińczykom początkowo otwarcie nie wystąpił, bo łączyło go z nimi dążenie do uzyskania większej autonomii względem Moskwy (tzw. polska droga do socjalizmu). Ci okazali się niewdzięczni i próbowali go odsunąć od władzy. Nie udało im się to w 1968 roku, ale dwa lata później zrobił to za nich (czy z nimi?) Gierek.

Porachunki i obsesje

Jak zwykle w okresie politycznego galimatiasu różni ludzie – przede wszystkim bonzowie partyjni, ale i „zwykli” dranie – skorzystali, żeby załatwić osobiste porachunki. Sam znam takie wypadki, ale ich skala jest w praktyce nie do oszacowania.

Były też tragedie rodzinne (jedni członkowie rodziny chcieli wyjeżdżać, inni – nie), jak to bywa w życiu w tzw. sytuacjach granicznych… Były też zachowania tragikomiczne. Miałem np. kolegów, którzy z wypiekami na twarzy mówili mi na ucho: ten – Żyd, tamten – Żyd; rej wodził AG, który potem wyemigrował do Francji; tuż przed śmiercią wyznał mi, że jest z pochodzenia Żydem i rozważa przejście na judaizm. Inny z moich przyjaciół – JS – chyba rzeczywiście pochodzenia żydowskiego, tłumaczył się, że ma „semicki” profil, bo… spadł w dzieciństwie z konia; na szczęście nie wyjechał z Polski. Jeszcze inny z kolegów – AS – późniejszy znany dyrygent, pouczał mnie, że rytualne obrzezanie powoduje nadwrażliwość erotyczno-seksualną mozaistów…

Uniwersyteckie mity marcowe

Rok po wydarzeniach marcowych zostałem słuchaczem filozoficznego studium doktoranckiego UW. Mogłem więc zobaczyć z bliska „krajobraz pomarcowy” w jednym z kluczowych jego obszarów. Dzięki temu widzę jak na dłoni sens i genezę mitów, które do dziś przesłaniają niektórym prawdziwy obraz tego, co się wtedy działo w Uniwersytecie.

Oto cztery najważniejsze uniwersyteckie mity marcowe i moje do nich komentarze.

MIT PIERWSZY. Wykładowcy ówczesnego Wydziału Filozoficzno-Socjologicznego pochodzenia żydowskiego zostali usunięci.

W takim sformułowaniu jest sugestia, że wszyscy i tylko wykładowcy pochodzenia żydowskiego zostali usunięci. W istocie usunięci zostali następujący wykładowcy deklarujący pochodzenie żydowskie: Bauman, Brus, Morawski, Pomian i Zabłudowski (wszyscy byli członkami PZPR). Poza tym usunięci zostali nie-Żydzi, np. Kołakowski (zdaje się też, że nie byli pochodzenia żydowskiego Baczko, Hirszowicz i Ściegienny). Nie zostali natomiast usunięci następujący Żydzi: Fritzhand, Kotarbińska, Krajewski i Sikora. Klucz był tutaj nie narodowościowy, lecz partyjny: usunięto rewizjonistów i syjonistów (w znaczeniach określonych wyżej). Poza tym dla osób z zewnątrz wrażenie antyżydowskiego charakteru represji brało się stąd, że usunięto „wielu” Żydów; rzecz jednak w tym, że po prostu było wiele osób pochodzenia żydowskiego wśród ówczesnych wykładowców filozofii na UW (zwłaszcza partyjnych).

MIT DRUGI. Usunięci wykładowcy zostali zmuszeni do emigracji.

Gomułka w swoim (dwugodzinnym!) przemówieniu z 19 czerwca 1967 roku – którego tekst przeczytałem z uwagą (bo chociaż nigdy nie uprawiałem polityki, to zawsze się nią interesowałem) – powiedział dobitnie, że jeśli ktoś uważa się za syjonistę (w sensie: solidaryzuje się z Izraelem w wojnie sześciodniowej) i jest rewizjonistą (w sensie: nie akceptuje linii Partii), to może opuścić Polskę, przy czym zostanie wtedy pozbawiony obywatelstwa polskiego. Ci, co wyjechali po wydarzeniach marcowych, skorzystali z tej „oferty”. Byli wśród nich także i tacy, dla których była to po prostu możliwość wyjazdu z „obozu socjalistycznego” na Zachód – a wśród nich także ci, którzy spodziewać się mogli tego, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności karnej za swoją działalność w okresie stalinowskim. Paradoksalnie – pozbawienie obywatelstwa polskiego okazało się dla tych ostatnich korzystne, bo przestali podlegać jurysdykcji sądów polskich. Nawiasem mówiąc, krążył wtedy – skądinąd makabryczny – dowcip tej treści: Czym się różnią Polacy od Niemców i Rosjan? Niemcy i Rosjanie Żydów zamykali w obozach, a Polacy ich z obozu wypuszczają…

Ale nawet spośród adresatów oferty Gomułki wielu zostało w Polsce i zadowoliło się na pewien czas mniej prestiżowymi niż uniwersyteckie stanowiskami.

Warto podkreślić, że jeśli chodzi o „marcowych” filozofów z UW, to nikt (jeśli się nie mylę) nie udał się do Izraela; wszyscy otrzymali posady akademickie na Zachodzie (Baczko w Genewie, Bauman w Leeds, Brus i Kołakowski w Oksfordzie, Hirszowicz w Reading, Pomian w Paryżu, Ściegienny w Strasburgu, Zabłudowski w Yale); w 1971 roku powrócił do Polski Morawski (w 1997 – Zabłudowski, a w 1999 – Pomian). Posady akademickie w znanych zagranicznych ośrodkach uniwersyteckich nie była to z pewnością degradacja zawodowa (a w mojej ocenie tylko Kołakowski zasłużył na swoją zagraniczną pozycję formatem intelektualnym).

Dlatego stawianie „marcowej” emigracji w jednym rzędzie z eksterminacją Żydów polskich przez niemieckich okupantów w czasie II wojny światowej i traktowanie tych dwóch faktów jako „równorzędnych” przejawów prześladowań antysemickich – uważam za mieszaninę arogancji z nonszalancją wobec ofiar eksterminacji wojennej.

MIT TRZECI. Usuwając z UW wykładowców – bezpośrednich i „pośrednich” uczestników wydarzeń marcowych – reżim komunistyczny naruszył autonomię akademicką: wolność słowa i wolność badań naukowych – wartości, których usunięci byli orędownikami.

Jak już wspomniałem, wykładowcy ci zostali usunięci nie za rodzaj i wyniki swojej pracy naukowej, tylko za poglądy i działania czysto polityczne („rewizjonizm”, „syjonizm” lub „warcholstwo”). Stałem zawsze i stoję na stanowisku właściwym dla szkoły lwowsko-warszawskiej, że ceną za autonomię akademicką jest polityczna neutralność uniwersytetów i że cenę tę warto zapłacić. Albowiem kto wojuje mieczem polityki, nie powinien się dziwić (a tym bardziej „płakać”), że tym mieczem dostanie po głowie. Co gorsza, owi orędownicy wolności słowa i wolności badań naukowych sami byli beneficjentami rzeczywistego łamania tych wolności przez siebie, przyczyniając się kilkanaście lat wcześniej do odsunięcia od dydaktyki swoich (!) profesorów-filozofów: na UW m.in. Ossowskiej, Ossowskiego i Tatarkiewicza – lub nękając ich pseudofilozoficznymi paszkwilami (Autorami najbardziej znanych paszkwili byli Baczko i Kołakowski). Zapewne – w mniemaniu rewizjonistów – nie było to niezgodne z tzw. socjalistyczną praworządnością, o której łamanie oskarżali władze w swoich „okołomarcowych” petycjach.

MIT CZWARTY. Po usunięciu rewizjonistów filozofia warszawska poniosła niepowetowane straty, a na filozofii uniwersyteckiej zaczęli szaleć ciemni aparatczycy: zamiast „prawdziwych” profesorów – tzw. folksdocenci.

Po wydarzeniach marcowych rozwiązano zwykłe studia magisterskie z filozofii, ale powołano do życia studia doktoranckie (Ciekawe, że przyjmowano na nie w nowoczesny sposób, bo kandydatami mogli być absolwenci studiów magisterskich z innych kierunków.) Jak wspomniałem wyżej – byłem jednym z przyjętych na te studia. Elementem politycznym na egzaminie wstępnym było to, że w spisie lektur widniała książka O naszej partii Gomułki; nie słyszałem jednak, żeby kogokolwiek „dręczono” odpytywaniem z tej pozycji. Skądinąd – bojąc się takiego odpytywania – bardzo uważnie przestudiowałem tę „cegłę”; okazała się (w każdym razie dla mnie, apartyjnego kandydata) niezwykle pouczająca i poprzez to, co zawierała między wierszami, otworzyła mi oczy na wiele spraw. Mam do dziś jej egzemplarz z notatkami na marginesach…

Wśród moich nauczycieli znaleźli się nieusunięci wtedy profesorowie: Kotarbińska, Pelc, Przełęcki, Suszko, Szaniawski. Uważanie ich – w opozycji do usuniętych „prawdziwych” profesorów – za „folksdocentów” jest propagandową kalumnią.

Konkluzja

W przestrzeni publicznej na temat wydarzeń marcowych krąży do dzisiaj więcej mitów niż faktów. Co gorsza: według mojej wiedzy, nie opublikowano dotąd wyników żadnych badań historycznych, wolnych od propagandowej skazy. Skądinąd w propagandzie „marcowej” przeważa – jak to się ujmuje w nowomowie – „narracja” wywodząca się z ideologii komandosów.

Uznałem więc, że nie od rzeczy będzie przypomnienie niektórych faktów, rzucających jaśniejsze światło na tę dominującą „narrację marcową”. Taka była intencja spisania powyższych uwag. Historyk może je uznać za wyraz stanu świadomości części mojego pokolenia.

Artykuł Jacka Jadackiego pt. „O wydarzeniach marcowych 1968 roku” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Jadackiego pt. „O wydarzeniach marcowych 1968 roku” na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Koniec syndromu porozbiorowego: suwerenność daje nadzieję, a geopolityka szanse / Szymon Giżyński, „Kurier WNET” 46/2018

W XVIII w. Polsce zagrażał żywioł rosyjski oraz niemiecki, zorganizowany w dwa państwa – Prusy i Austrię. Dzisiaj rolę Prus grają Niemcy Angeli Merkel, rolę Austrii – Unia Europejska Angeli Merkel.

Szymon Giżyński

Pęka kokon postrozbiorowego myślenia

Analogie pomiędzy sytuacją geopolityczną i wewnętrzną Polski w XVIII wieku i współcześnie – także dla dzisiaj formułowanej polskiej myśli politycznej mają znaczenie podstawowe i szczególne.

Jeżeli zgodnie z faktami historycznymi i metodologicznie poprawnie wskażemy na owe podobieństwa, ale i zaczniemy dostrzegać różnice, to obie konstatacje dla polskiej myśli politycznej AD 2018 okażą się równocenne. Podobieństwa bowiem między XVIII wiekiem a współczesnością wskażą trwałe dla Polski niebezpieczeństwa, różnice zaś – pojawiające się dla nas szanse.

Powtórka z XVIII wieku, czyli Niemcy i Unia Europejska

W XVIII wieku Polsce zagrażały dwa żywioły: rosyjski i niemiecki. Żywioł niemiecki był zorganizowany w dwa państwa – Prusy i Austrię. Dzisiaj jest podobnie. Rolę Prus odgrywają Niemcy Angeli Merkel, rolę Austrii – Unia Europejska Angeli Merkel. Suwerenne Niemcy próbują nas zdominować, przede wszystkim na swój własny rachunek, ale czynią to przemyślanie: dla osłony i asekuracji swych narodowych celów – dominacji nad Polską – używają podporządkowanej sobie Unii Europejskiej.

Niemcy bowiem otoczyły protektoratem i kontrolują stan rzeczy i trwały proces, w którym gospodarczo-finansowo-cywilizacyjne wpływy w Polsce: francuskie, hiszpańskie, włoskie, belgijskie, holenderskie, a nawet portugalskie czy duńskie były w ostatnich dziesięcioleciach większe niż Polski na obszarze Francji, Hiszpanii, Włoch, Belgii, Holandii, a nawet Portugalii czy Danii. Przecież to nie kto inny, jak Portugalczycy zdominowali polski handel hurtowy i detaliczny – w postaci tych wszystkich „żabek” czy „biedronek”, a Duńczycy umacniali się coraz bardziej na terenie Polski w przetwórstwie rolno-spożywczym. Rządy PO-PSL ani nie chroniły polskiego rynku, ani, tym bardziej, nie odpowiadały swym europejskim partnerom naszą, symetryczną ekspansją na obszarze tamtych państw.

Tak jak po Połtawie, od 1709 roku Rosja Piotra I rościła sobie prawo i miała apetyt na całą Polskę, tak dzisiaj Niemcy Angeli Merkel – także dzięki swemu władztwu w Unii Europejskiej – rozciągają swe wpływy również na całą Polskę. Dodajmy pospiesznie: za przynajmniej tymczasowym przyzwoleniem Rosji Putina, asekurowanym ścisłą, niemiecko-rosyjską współpracą.

Tak jak w XVIII wieku czynnikiem paraliżującym funkcjonowanie państwa i wiodącym wprost ku utracie suwerenności i niepodległości była zmowa i brak zgody Rosji, Prus i Austrii na reformy ustrojowe i wojskowe w Rzeczpospolitej, tak obecnie przyczyną nacisku na Polskę pozostaje kwestionowanie od października 2015 roku naszego prawa do swobodnego i suwerennego rozwoju gospodarczego. To na dzisiaj i na jutro – polskie być albo nie być. Wszystko inne, na przykład ataki na zmiany w polskim wymiarze sprawiedliwości, posiadają znaczenie zastępcze i osłonowe dla podtrzymania niemieckiej protekcji nad polską gospodarką.

Tak jak w XVIII wieku wrogowie Polski wspierali i wychwalali ówczesnych polskich zdrajców i renegatów, tak i dzisiaj mocarze Wschodu i Zachodu chwalą to, co dla nich korzystne, i instrumentalnie wykorzystują swoich polskich popleczników, skądinąd tym samym wskazując ich palcem i przyczyniając się do ich precyzyjnej identyfikacji.

Suwerenność przynosi nadzieje

Czas najwyższy, by w tym miejscu przedstawić ważne różnice sytuacji Polski w XVIII wieku i współcześnie, zwłaszcza te możliwe do spożytkowania dzięki werdyktowi narodu 24 maja i 25 października 2015 roku.

W Warszawie od późnej jesieni 2015 roku rządzą polscy patrioci, w imię polskiej racji stanu i polskiego interesu narodowego, posiadając przy tym bardzo silną legitymację do sprawowania władzy. Jest bowiem Prawo i Sprawiedliwość pierwszą polską formacją polityczną, która po 1989 roku z woli narodu, w demokratycznych wyborach uzyskała samodzielną większość parlamentarną w Sejmie i Senacie.

Po zapaści rządów PO i PSL i ich upadku Polska jako państwo czynnie i realnie praktykujące dzisiaj swą suwerenność jest wreszcie traktowana podmiotowo: przez sojuszników – przyjaźnie; przez nie-sojuszników – nieżyczliwie, gdyż muszą oni się liczyć z utratą w Polsce niesymetrycznych stref, czy choćby sektorów wpływów. Zakończyły się bowiem w Polsce, 25 października 2015 roku, rządy oparte na tchórzostwie i cwaniactwie. Cynicznym, bo interesownym tchórzostwie: na zewnątrz – wobec Europy, w niby interesie i imieniu Polaków; i asekurującym wyprzedaż polskich interesów, cynicznym cwaniactwie do wewnątrz – wobec Polaków.

Dlatego polskie siły patriotyczne nie mają dzisiaj żadnych złudzeń i nie dają się wciągnąć w pułapkę orientacji rosyjskiej versus niemieckiej, pojętej alternatywnie i asekurancko: jedna przeciw drugiej i do tego jeszcze – rzekomo w polskim interesie. Przecież to, co czyniła do października 2015 roku ekipa PO-PSL: uprawianie orientacji na Rosję (Komorowski, PSL) i na Niemcy (Tusk, Sikorski), pozornie osobne i konkurencyjne – tylko podbijało stawkę w dziele unicestwiania Polski. Przy tym trzeba zawsze wiedzieć i pamiętać, że wszystko, co przeciwko Polsce czynią Rosja lub Niemcy, czynią to na wspólny, rosyjsko-niemiecki rachunek i we wspólnym interesie, często dla doraźnych celów, zawsze – w długofalowej perspektywie.

A dla wygrywania polskich spraw w Unii Europejskiej powinniśmy się posługiwać między innymi metodą precedensów, czyli włączyć do naszego modus operandi wszelkie prekursorskie i udane próby załatwiania swoich narodowych interesów przez Niemcy, Danię, Luksemburg, Węgry i wszystkich pozostałych członków Unii Europejskiej.

Na obszarze Polski nie ma dzisiaj obcych wojsk, są wojska sojusznicze, w tym przede wszystkim żołnierze z amerykańskich jednostek NATO, i będzie ich coraz więcej. Dzisiejszą targowicę – czyli PO, Nowoczesną i KOD oraz ich poputczików – wspierają nie obce wojska, lecz biurokracje: berlińska i brukselska, co prawda, jak im pasuje, grające ideologicznym fanatyzmem, ale, jak się zdaje, skazane bardziej na pragmatyzm, z nadmiaru kłopotów własnych i wskutek zamiaru utrzymania w Polsce swych realnych wpływów i interesów.

Geopolityka stwarza szanse

Porównując jednakowoż sytuację Polski – tę z XVIII wieku i tę dzisiejszą – nietrudno dostrzec, iż największy i najistotniejszy zestaw różnic dotyczy geopolityki.

W geopolitycznie nowej sytuacji, po zburzeniu muru berlińskiego i rozpadzie ZSRR, zaczęło się jednak typowo: Niemcy i Rosja restytuowały polski syndrom postrozbiorowy i dostosowały go do nowych czasów i potrzeb. Niemcy na początku lat 90. XX wieku przejęły od Rosji polskie aktywa i stopniowo roztaczały nad nimi podwójny parasol: swój – niemiecki i swój – unijny.

Wówczas zawiązany sojusz obu mocarstw: Niemiec i Rosji trwa efektywnie do dzisiaj i dotyczy wspólnej konstrukcji i budowy wielkiego, euroazjatyckiego bloku; atlantycko-pacyficznego, od Lizbony po Władywostok.

W międzymocarstwowej geopolityce pojawiły się jednakowoż i w drugiej dekadzie XXI wieku już na dobre się ukonstytuowały dwa nowe czynniki: islamizacja Europy na zachód od Odry i coraz intensywniejsza w Europie obecność cywilizacyjno-gospodarczych interesów Chin. Naruszenie postrozbiorowego paradygmatu, czyli bezwzględnej dominacji żywiołów niemieckiego i rosyjskiego na obszarze Polski i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej, zostało jeszcze spotęgowane Brexitem i dojściem do władzy w Stanach Zjednoczonych prezydenta Donalda Trumpa. Po Brexicie Wielka Brytania, zgodnie z jej odwiecznymi geopolitycznymi pryncypiami, będzie dążyć do równowagi na Starym Kontynencie kosztem największej europejskiej potęgi, czyli Niemiec.

Rywalizujące zaś ze sobą o prymat na globalnej szachownicy mocarstwa: Chiny i USA, odkładając bezpośrednią konfrontację na później, czyszczą i porządkują przedpole; każde na swój sposób obiektywnie przeciwdziałając konstytuowaniu się pacyficzno-atlantyckiego bloku rosyjsko-niemieckiego.

Postępuje zatem korzystna z punktu widzenia interesów Polski, pewna synergia amerykańskich impulsów dla koncepcji Trójmorza ze strategicznym umieszczeniem na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej rozgałęzień i nitek Jedwabnego Szlaku. Pęka geopolityczny kokon postrozbiorowego myślenia.

Artykuł Szymona Giżyńskiego pt. „Pęka kokon postrozbiorowego myślenia” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Szymona Giżyńskiego pt. „Pęka kokon postrozbiorowego myślenia” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Dłużewska: Olga była typem wojownika. Nigdy nie przestała kochać Warszawy

Maria Dłużewska opowiedziała o premierze swojego filmu dokumentalnego „Patrzę na Ciebie Warszawo” o Oldze Johann, oraz o wecie prezydenta Andrzeja Dudy.

Wczoraj była rocznica śmierci Olgi Johann, zasłużonej działaczki samorządowej, wiceprzewodniczącej Rady m.st. Warszawy. We wtorek odbyła się premiera filmu dokumentalnego „Patrzę na Ciebie Warszawo”.

„Gdy dowiedziałam się, że Olga jest w bardzo ciężkim stanie, postanowiłam zrobić ten film. Mogłam zrobić duży, klasyczny dokument, z komentarzami rodziny i przyjaciół. Zostawiłam ją jednak samą w ogrodzie, na jej fotelu, wśród kwiatów, ptaków i drzew. Gdyby przełożyć to na teatr to ten dokument jest rodzajem monodramu. Wiesław Johan czasem się krząta za jej plecami, coś wtrąci, czasem mówi o miłości,o tym, jak się poznali, ale najważniejsza jest tam Olga”.

Maria Dłużewska podkreśla, że najwikszą sztuką przy tego rodzaju dokumentach jest to, czy uda się kogoś zatrzymać.

„ Kiedy Olga chorowała, to gorączkowo siedziałyśmy po wiele godzin, aby zdążyć. Nie zdążyłyśmy, ale Olga została. Czasem trafia się taki fuks, że człowieka łapie się w ostatniej chwili i później on już z nami zostaje”.

Tytuł „Patrzę na Ciebie Warszawo” został zainspirowany powtarzającymi się ujęciami zdjęć w dokumencie, gdzie Olga patrzy ze swojego balkonu na Warszawę. Patrzy z miłością, a jednocześnie mówi o niej wiele trudnych rzeczy.

„Olga była typem wojownika. Umiała oceniać zdarzenia i ludzi bardzo ostro, mając jednocześnie dla nich wiele czułości oraz zrozumienia. Była jedną z niewielu osób, które potrafiły mówić, że czarne jest czarne, a białe jest białe. I nawet jeśli czasem się myliła, to zawsze była sobą i to była jej największa wartość”.

Matka Olgi została zastrzelona podczas powstania na jednej z Warszawskich ulic, kiedy wracała do domu ze swoją 2-letnią córką. Olga przeżyła wtedy, tylko dlatego, że nie została zauważona przez niemieckiego żołnierza. Mając tak straszliwy bagaż, nigdy nie przestała kochać Warszawy.

Maria Dłużewska skomentowała również weto prezydenta Andrzeja Dudy do ustawy degradacyjnej.

„Zapowiedź wprowadzenia tej ustawy uczciłam wypiciem połowy butelki wina, ale późniejsze weto prezydenta również mnie ucieszyło. Kiedy porozmawiałam z prawnikami, zrozumiałam, że ustawa została źle napisana. Myślę, że prezydent jako dobry prawnik wie co robi. Myślę, że przygotuje ją teraz bez mankamentów prawnych i wejdzie ona w życie”.

Zapraszam do wysłuchania całej rozmowy.

jn