Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (5). Przełamać impas w polskiej polityce/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

To, czy PiS wygra kolejne wybory kilkoma czy kilkunastoma procentami, będzie miało znaczenie dla działaczy tej partii, ale nie dla Polski. Wraz z końcem starego roku pora porzucić stare złudzenia.

Aż krzyknąłem z radości jeszcze w końcówce ubiegłego roku na tę wiadomość: ojciec dyrektor Tadeusz Rydzyk zakłada partię polityczną! Jeżeli rok 2019 to potwierdzi, to mamy szansę na przełamanie niepokojącego impasu na polskiej scenie politycznej.

Zanim tę małą iskierkę rozdmucham, najpierw przypomnę najmłodszym historię lat 2005–2007. To wtedy zaistniał najbardziej egzotyczny sojusz polityczny w Polsce. Ortodoksyjne katolicko Radio Maryja opowiedziało się za liberalnym obyczajowo (i socjalistycznym) Prawem i Sprawiedliwością. Cofając tym samym poparcie dla narodowo-konserwatywnej Ligi Polskich Rodzin pod przywództwem Romana Giertycha.

Dla chwilowej korzyści politycznej ojciec Rydzyk i Jarosław Kaczyński rozbili odradzającą się polską endecję.

Na tyle skutecznie, że 14 lat później formacja ta uaktywnia się jedynie raz w roku w instytucji Marszu Niepodległości. Lub jest uaktywniana przez rosyjską agenturę wpływu dla siania zamętu w niedowarzonych głowach.

Nie jestem endekiem ani kryptoendekiem, żeby była jasność. Ale nie o deklarację polityczną tu chodzi. Po trzech latach rządów Dobrej Zmiany widać wyraźnie, że obóz ten nie jest w stanie przekroczyć bariery 40% poparcia społecznego, a co za tym idzie – samodzielnie zmienić konstytucji i państwa, jak zrobił to Wiktor Orbán na Węgrzech. A bez zmiany konstytucji i struktury państwowej Polska może jedynie dryfować po wodach międzynarodowej polityki, modląc się o pomyślne wiatry. Tymczasem mogą zdarzyć się gwałtowne burze i podwodne skały. Na taką okoliczność jesteśmy kompletnie nieprzygotowani, poza deklaracjami, że rząd PiS nie odda ani jednego guzika. Już kiedyś mieliśmy taki rząd, była połowa roku 1939.

Minęło dostatecznie dużo czasu, żeby środowiska narodowe otrząsnęły się z traumy porzucenia przez ojca Rydzyka. A sam Roman Giertych, kiedyś nadzieja, a potem zgrana karta polskiej polityki, ma z czego żyć z dala od niej.

Do zagospodarowania w obecnym czasie jest od 20 do 25% elektoratu. Medialne wzmocnienie, jakim dysponuje środowisko ojca Rydzyka, plus młode i dynamiczne struktury młodzieży patriotyczno-narodowej to mieszanka mogąca zaowocować wybuchem nareszcie endeckiej partii na polskiej scenie politycznej.

Podjęcie przez nią wolnorynkowego dziedzictwa Romana Dmowskiego i Romana Rybarskiego i cywilizacyjnego, antybiurokratycznego wkładu w myślenie o państwie Feliksa Konecznego – to wszystko, czego oczekuję od nowej formacji.

Czy potencjalni liderzy dorosną do takiego wyzwania? Rok 2019 to pokaże. Gdyby tak się stało, siły patriotyczne i narodowe uzyskałyby ogromną szansę na skuteczną zmianę państwa. Uzyskałyby zdolność konstytucyjną do przebudowy państwa w stronę normalności. Wreszcie moglibyśmy wyrwać się z systemu III RP narzuconego Polakom po to, żeby silnego i sprawnego państwa mieć nie mogli. A katolicka nauka społeczna mogłaby zaistnieć w przestrzeni publicznej jako alternatywa dla obecnego, socjalistycznego i biurokratycznego myślenia o narodzie i państwie polskim.

Lata 2015–2018 pokazały, że Jarosław Gowin nie jest w stanie przeciągnąć na stronę Zjednoczonej Prawicy patriotycznej części Platformy Obywatelskiej. A Paweł Kukiz zdecydowanie nie dorasta do roli lidera wolnościowej części polskiego społeczeństwa. Zatem większościowy obóz patriotyczny zdolny do pokonania systemu Okrągłego Stołu nie może powstać. Bo próba grzęźnięcia w starym bagnie, coraz częściej podejmowana przez obóz Dobrej Zmiany, skazuje nas jedynie na degrengoladę. To, czy PiS wygra kolejne wybory kilkoma czy kilkunastoma procentami, będzie miało znaczenie jedynie dla działaczy tej partii, ale nie dla Polski i Polaków. Wraz z końcem starego roku pora porzucić stare złudzenia.

2019 to pierwszy rok z kilku ostatnich, aby takiej zmiany (konstytucji i państwa) skutecznie dokonać. 35% Prawa i Sprawiedliwości i 25% Prawdziwej Europy, po przeliczeniu na mandaty, da nam taką szansę.

Dlatego zapowiedź powstania nowej formacji, mającej elektorat do zagospodarowania i gotowe struktury, należy powitać z nową nadzieją. Z nadzieją na prawdziwy przełom.

Jan A. Kowalski

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (4). Proszę, nie obniżajcie mi podatków!/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Obniżenie stawek ubezpieczenia społecznego wzmocni konkurencyjność polskich przedsiębiorców w globalnej gospodarce. A to przełoży się automatycznie na poprawę kondycji narodu i państwa polskiego.

Harce rozpoczął szef klubu Platformy Obywatelskiej Sławomir Neumann, zapowiadając najpierw obniżkę naszych osobistych podatków z 18% na 10% i z 32% na 24%. A potem obiecując raj dla każdego. Pławienie się w luksusie ma jednak swoją cenę – najpierw PO musi znowu rządzić. Pomożecie? J

Potem, nie chcąc chyba wypaść z dynamiki medialnej, minister Gowin sam siebie za uszy wyciągnął z kapelusza. I przemówił, wieszcząc tajemniczo obniżkę podatków. Tym razem dla klasy średniej; znaczy się dla mnie. Aż gęsiej skórki dostałem z emocji. Bo parę dni wcześniej dowiedziałem się, że 150 zł miesięcznie więcej będzie mnie kosztował każdy pracownik w nowym 2019 roku. Z czego on sam dostanie 100, a bezdenny skarb państwa 50 złotych.

Czekając zatem na zapowiedziane obniżki, jakie w roku 2019 mają być ogłoszone ustami samego premiera, apeluję: obozie Dobrej Zmiany, premierze Mateuszu Morawiecki, proszę, nie obniżajcie mi podatków! Państwa polskiego nie stać na to. Bo przecież nie należymy jeszcze do grona 18 państw europejskich, które zanotują za rok 2018 nadwyżkę budżetową. Chociaż jesteśmy gospodarczym tygrysem Europy i mało kto może nam dorównać. A jak jeszcze naprężymy muskuły, to klękajcie narody!

Tak, wiem, za chwilę będą wybory i trzeba ciemnemu ludowi coś obiecać, żeby wygrać. A potem, po kolejnych trzech latach kolejnej kadencji przyznać, że nie wszystko się udało, ale w trakcie następnej to już na pewno się uda. Jednak czy ciemny lud przedsiębiorczy da się nabrać i gremialnie odda głos na obóz Dobrej Zmiany? Wątpię. O tym, że nie da się już nabrać na jakiekolwiek zapewnienia PO, chyba nie muszę przypominać.

Apeluję zatem o coś innego, chociaż kawał ze mnie kapitalistycznego krwiopijcy: o sprawiedliwość społeczną dla grup wykluczonych. Bo wykluczenie społeczne rodzi patologię. Dlatego, co łatwo sprawdzić, nigdy nie opowiadałem się przeciwko programowi 500+. Wręcz przeciwnie. A teraz apeluję o rozszerzenie tej sprawdzonej formuły na inne grupy społecznie wykluczone. Na 2 miliony nie-zatrudnionych i nie-bezrobotnych, żyjących w szarej strefie. I na 2,5 miliona emigrantów za chlebem. O obu tych grupach pisałem w poprzednim odcinku.

Podałem też przepis na ponowne włączenie ich w krwiobieg polskiego życia gospodarczego i społecznego. Na dodatek, w odróżnieniu od 500+, sposób ten nie tylko nie będzie generował kosztów, ale przeciwnie – zapewni policzalne zyski dla skarbu państwa. A co najważniejsze, zapewni Polsce przewagę konkurencyjną w globalnej gospodarce. Jedyną policzalną stratą w tej operacji będzie strata 1,5 miliona nikomu niepotrzebnych biurokratycznych etatów. Oby więcej takich strat. W efekcie obniżymy o 150 miliardów złotych sztywne wydatki budżetu państwa na rzecz obniżenia o tyle samo kosztów pracy. Zatem bilans wyjdzie na zero. Ale tym samym 150 miliardów złotych trafi bezpośrednio do rąk pracowników (75 miliardów) i do rąk przedsiębiorców (też 75 miliardów).

Tak ogromne wzbogacenie polskiego społeczeństwa może zaowocować jedynie wzrostem zamożności pracowników. Dzięki czemu oszczędności nas wszystkich wreszcie, wzorem Czechów, będą większe niż nasze długi. Bo na razie to oni są na 10% plusie, a my na takim samym minusie. Obniżenie stawek ubezpieczenia społecznego, czyli kosztów pracy, wzmocni pozycję konkurencyjną polskich przedsiębiorców w globalnej gospodarce. A to przełoży się, niejako z automatu, na poprawę kondycji narodu i państwa polskiego.

Dokona się zarazem rzeczywista reforma zwichniętej obecnie struktury polskiego zatrudnienia, która nie pozwala nam na wyjście ze sfery ubóstwa. I gwarantuje nam jedynie 47 lat na dogonienie Niemców, pod warunkiem, że będą stali w miejscu.

Policzmy zatem: możemy mieć 21 milionów efektywnych pracowników na 40 milionów Polaków (dodałem reemigrantów). Ze wskaźnikiem zatrudnienia przekraczającym 80% (obecnie 67,5% dla grupy wiekowej 20–64 l.) wyprzedzimy nie tylko Czechów (75%), ale też Niemców (77%) i Szwedów (79,8%). Tym samym zostanie utworzona najbardziej stabilna i pewna rezerwa narodowego potencjału. Dzięki tej rezerwie będziemy mogli dokonać gruntownej przebudowy polskiego państwa, od likwidacji ZUS zaczynając. A wszystko to nie za jakieś unijne, ale za zarobione przez siebie samych pieniądze.

I może będziemy też mogli w końcu obniżyć podatki. Nie tylko w formie beztroskiej zapowiedzi i nie tylko w roku wyborczym. Ale o tym już następnym razem.

Jan A. Kowalski

PS Moi Drodzy, nie dajmy się zwariować w ciężkim od obietnic 2019 roku. Zatem odporności i zdrowia na ten nadchodzący rok życzę.

Hasło: Nikt ci nie da tyle, ile Donald Tusk ci obieca zostało przejęte przez PiS/ Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 54/2018

Na rok przed najważniejszymi wyborami widać, że obóz Dobrej Zmiany zakiwał się w wewnętrznych problemach personalnych. Brakuje mu zaś wizji przebudowy państwa z postkomunistycznego na obywatelskie.

Jan A. Kowalski

Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości

Krajobraz po wyborach samorządowych

35 do 65. Taki jest rzeczywisty wynik ostatnich wyborów samorządowych, przynajmniej w dużych i średnich miastach. I ten wynik, wbrew rządowej propagandzie, jest klęską obozu Dobrej Zmiany. Nie pomogło Mateusza Morawieckiego bezceremonialne potrząsanie przedwyborczą sakiewką. Spragniona kasy kasta samorządowa i jej klientela wyborcza zaufała jednak europejskiej retoryce Koalicji Obywatelskiej. Pomimo zatem zdobycia sześciu sejmików wojewódzkich (wliczając w to skonfliktowane wewnętrznie Podlasie) i większościowej koalicji w kolejnych dwóch, obóz Dobrej Zmiany poniósł wizerunkową klęskę. Klęskę, która może się przełożyć na wyniki kolejnych wyborów, a zwłaszcza parlamentarnych i prezydenckich.

Jak wielokrotnie pisałem, Polska potrzebuje jeszcze jednej kadencji rządowo-prezydenckiej Prawa i Sprawiedliwości, żeby oczyścić się z patologicznego systemu Okrągłego Stołu. Z III RP zorganizowanej i zarządzanej przez Kiszczakowe oficerskie dzieci. Dlatego ten wynik napawa mnie niepokojem. Zatem zastanówmy się, co poszło nie tak.

Można minimalnie wygrać lub tylko minimalnie przegrać, chociaż na 4 lub 5 lat po prostu wygrywa się lub przegrywa. Porażka Patryka Jakiego w Warszawie i Małgorzaty Wassermann w Krakowie to modelowy przykład klęski na życzenie.

Patryk Jaki przeszedł samego siebie. Na dwa tygodnie przed wyborami oznajmił swoim zwolennikom, że wbrew dotychczasowym deklaracjom, nie wyznaje żadnych wartości. A jedyną sprężyną jego aktywności politycznej, w tym przewodniczenia komisji śledczej, jest żądza zdobycia władzy. Pokazał, że może przytulić każdego tęczowego geja lub lesbę i ukochać dziecko z probówki jak swoje. Dla władzy, panie, dla władzy. Gdybym był odrobinę tradycyjnym warszawiakiem, w życiu bym na niego nie zagłosował. I warszawiacy nie zagłosowali.

A Małgorzata Wassermann po co startowała na prezydenta? Czyżby już nie chciała wyjaśnić afery Amber Gold w sejmowej komisji, której jest przewodniczącą? Czy może, wzorem klasyka, są w Małgorzacie Wassermann dwie osobowości? Jedna chce wyjaśnić, w jaki sposób oszukano ludzi i kto tego dokonał, a druga ma to gdzieś i chce zostać prezydentem jakiegoś miasta (wybaczcie, krakusy). To samo zresztą dotyczy Jakiego (wybaczcie, warszawiacy).

Wniosek z tych dwóch klasycznych porażek jest smutny, o ile wniosek może taki być. Prawo i Sprawiedliwość wróciło do swojego starego programu, który doprowadził tę partię do klęski roku 2007: stworzenia dostatecznie wiarygodnej politycznej bajki, sorry: narracji, którą ciemny lud kupi. Tak jakby dalej, pomimo niegdysiejszej porażki, ideologami Partii byli Michał Kamiński, Adam Bielan i „bulterier” Jacek Kurski. Nie wiem, jakie nazwiska noszą obecni spindoktorzy, kierunek jest ten sam: my w Centrali wiemy, a reszta, czyli ciemny lud i lokalni działacze, ma słuchać i wykonywać polecenia.

Prawo i Sprawiedliwość przegrało też, o zgrozo!, swoje tradycyjne bastiony: Suwałki, a zwłaszcza Przemyśl i Nowy Sącz.

Z tego samego powodu jak powyżej i widocznego dla każdego mieszkańca klasycznego nepotyzmu. Ogłoszono wyborcom, że najlepszymi kandydatami są osoby blisko spokrewnione z politykami Obozu, na przykład syn albo żona, której nawet na plakacie wyborczym z samym Prezesem (Nowy Sącz) nie udało się wykreować na osobę odrobinę przynajmniej myślącą.

Zatem obóz Dobrej Zmiany dokonał jednego. Skutecznie przekonał wyborców, że nie jest żadną nowością w polskiej polityce. Że trapią go dokładnie te same choroby, co poprzedników. Niestety, takie przekonanie przy okazji następnych wyborów może doprowadzić obóz reform do klęski. Co byłoby, niestety, równoznaczne z klęską naszego państwa. Bo oznaczałoby powrót do władzy grupy zarządzającej III RP wraz z jej ekspozyturą polityczną.

Pamiętacie to hasło: nikt ci nie da tyle, ile Donald Tusk ci obieca? Również to hasło zostało przejęte przez Prawo i Sprawiedliwość, na przykład w osobie ministra Ardanowskiego (i kilku innych). Co obiecał minister rolnictwa? Szybką nowelizację ustawy o ustroju rolnym, która w durny sposób zablokowała sprzedaż najmniejszych nieużytków; od roku gotowy projekt leży w komisji sejmowej i nic. Obiecał szybki skup interwencyjny jabłek po cenie 25 groszy za kilogram… i nic, ani kilogram nie został kupiony. Minister Ardanowski obiecuje wszystko i na drugi dzień już o tym nie pamięta. Dzięki takim pozorowanym działaniom Prawo i Sprawiedliwość straci poparcie wsi, a potem będzie miało inteligenckie pretensje do wieśniaków za niewdzięczność.

Na rok przed najważniejszymi wyborami widać wyraźnie, że obóz Dobrej Zmiany zakiwał się w wewnętrznych problemach personalnych. Brakuje mu natomiast wizji przebudowy państwa z zastanego postkomunistycznego na obywatelskie.

Widać też, że ta inteligencka, żoliborska partia, wykreowana kiedyś przez media na „zawsze-opozycję”, a osaczona przez lokalne sitwy, mianowane później Prawem i Sprawiedliwością, nie jest w żaden sposób zainteresowana budową szerokiego, obywatelskiego obozu reform.

Bo musiałaby wtedy podzielić się władzą z obywatelami. Przeciwko czemu najbardziej oponują właśnie lokalni działacze, którym władza kojarzy się jednoznacznie z kasą – nie pytajcie mnie dlaczego.

Wiem, bardzo smutne to wszystko, co napisałem. Zdecydowanie smutne dla mnie samego. Dla człowieka, który jest żywotnie zainteresowany jeszcze jedną kadencją rządów Prawa i Sprawiedliwości i Andrzeja Dudy. Po to, żeby nie powrócił na polską scenę koszmar minionych lat, koszmar III RP. I po to, żeby nasz mentalny obóz zwolenników V Rzeczypospolitej mógł urosnąć w liczącą się siłę.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości” znajduje się na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (3). Pieniędzy zabraknie za 3 lata / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Niemcy mają pieniądze, Szwedzi je mają, nawet Czesi mają, a my, kurna, nie mamy i nic nie możemy zrobić. Otóż właśnie że mamy, ale w odróżnieniu od naszych sąsiadów, pieniądze te marnujemy.

Pieniędzy zabraknie za trzy lata.

A zabraknie ich na pewno w kasie państwowej z oczywistego powodu – wadliwej, wręcz patologicznej struktury zatrudnienia w Polsce. Pisałem o tym poprzednio. Spada, kolejny rok z rzędu, ogólna ilość pracowników zatrudnionych w sektorze prywatnym (czy do 9 osób, czy do 1000 to nie ma znaczenia; wyjaśnienie dla mojego krytyka z FB). Rośnie natomiast liczba zatrudnionych w sferze budżetowej. Rosną nam szeregi biurokracji, i to w sposób niespotykany dotychczas na świecie. Mamy obecnie – licząc na jednego mieszkańca – 2-krotnie więcej biurokracji niż socjalistyczna Szwecja, 2,5-krotnie więcej niż biurokratyczne Niemcy i 5-krotnie więcej niż wolnorynkowe Stany Zjednoczone.

Ta patologiczna struktura polskiego zatrudnienia wynika wprost z filozofii myślenia obecnych elit politycznych o państwie jako strukturze zarządzania wspólnotą narodową. Tak rządzących, jak i opozycyjnych. Słowem-kluczem do zrozumienia tego zamysłu jest ‘redystrybucja’. W wydaniu obecnego obozu Dobrej Zmiany jest to na dodatek ‘sprawiedliwa redystrybucja’. Co skutkuje jeszcze większym przyrostem armii urzędniczej niż w epoce patologicznego bezprawia Platformy Obywatelskiej. Żeby było naprawdę sprawiedliwie, jeszcze większa ilość biurw musi z bliska obejrzeć każdą złotówkę przeznaczoną na programy socjalne. I jeszcze więcej tych złotówek musi trafiać bezpośrednio do Centrali. Dla porównania, w Szwecji „tylko” 50% wszystkich podatków trafia do skarbu państwa. W Polsce 82%.

Jak pisałem jakiś czas temu, ta rozdęta biurokratyczna armia przejada rokrocznie ok 90 miliardów złotych. 90 miliardów złotych, które powinny służyć rozwojowi polskiego narodu. To z tych właśnie marnowanych pieniędzy powinna być skorygowana podstawowa wada polskiego zatrudnienia, jaką jest ogromny pozapłacowy koszt zatrudnienia pracownika. Nie będę tu wspominał o pracownikach budżetowych, bo przekładanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej zupełnie mnie nie interesuje.

Ale dla 12 milionów pracowników i zatrudniających ich przedsiębiorców prywatnych obniżenie składki ubezpieczenia do poziomu angielskiego skutkowałoby wprost ogromnym wzrostem atrakcyjności pracy w Polsce i ogromną premią biznesową dla przedsiębiorców. (Dodatkowe 6000 zł rocznie dla pracownika i 6000 zł dla przedsiębiorcy za każdego pracownika).

90 miliardów złotych to tylko bezpośredni koszt związany z przerostem biurokracji (już co dziesiąty zatrudniony w Polsce jest urzędnikiem). Nie sposób dokładnie oszacować wpływu tej biurwokracji na koszty prowadzenia biznesu, ale spróbujmy. 60 brytyjskich funtów, czyli niecałe 300 złotych kosztuje małego przedsiębiorcę w Anglii prowadzenie rocznej księgowości. Sprowadza się ona do nabijania na jeden gwóźdź faktur zakupów, a na drugi faktur sprzedaży w okresie jednego roku kalendarzowego. A zatem co najmniej 20-krotnie taniej niż w Polsce. Nie mówiąc już o sytuacji zatrudniania księgowego w firmie, bo wtedy koszt prowadzenia księgowości jest dużo, dużo wyższy.

Zapytałem wczoraj moją kontrolerkę w urzędzie skarbowym, czy nie uprościłoby to sprawy, ale popatrzyła na mnie dziwnie. W związku z czym obróciłem wszystko w żart; w końcu chcę jakoś dożyć do głodowej emerytury. A między nami, już nie żartując, jeżeli pomnożymy ten koszt przez 1,5 miliona firm, otrzymamy wynik równy prawie 9 miliardom złotych. Do tego musimy jeszcze doliczyć koszt trwałego wypchnięcia 2,5 miliona Polaków za granicę za chlebem. I brak jakiegokolwiek opodatkowania 2 milionów naszych rodaków żyjących w szarej strefie, nie-bezrobotnych i nie-pracujących na stałe.

Opodatkowanie 4,5 miliona tylko 10% (w końcu byłem kiedyś liberałem) podatkiem od zarobków 2000 zł miesięcznie stanowi wartość prawie 11 miliardów złotych. Mamy zatem już 20 dodatkowych miliardów złotych rocznie w budżecie, uwzględniając jedynie proste działania księgowe, bez uwzględnienia niepoliczalnego impulsu wzrostowego. Gdybyśmy go uwzględnili w wysokości 10% wzrostu dochodów państwa, co jest wielkością bardzo ostrożną, to przybędzie nam dodatkowo 40 miliardów złotych. I to już w drugim roku funkcjonowania zmienionej zasady zarządzania państwem. Bo w pierwszym – pamiętamy? – musimy wypłacić roczne odprawy wszystkim zwolnionym z państwowej posady urzędnikom.

Wiem, to niesprawiedliwe społecznie, ale w myśleniu o państwie musimy kierować się zyskiem jako pierwszą zasadą. Sprawiedliwość może być dopiero na drugim miejscu. Dlatego prawie polubiłem Angelę Merkel, gdy na koniec panowania wygłosiła właśnie takie słowa.

Po co napisałem wszystko co powyżej, nie będąc ekonomistą i zdając kiedyś na słabą trójkę (pst, ściągałem) maturę z matematyki? Bo ostateczną odpowiedzią, jaka pada na rynku na pytanie o możliwość uzdrowienia państwa, jest właśnie brak pieniędzy. Niemcy mają pieniądze, Szwedzi je mają, nawet Czesi mają, a my, kurna, nie mamy i nic nie możemy zrobić. Otóż właśnie że mamy, ale w odróżnieniu od naszych sąsiadów, pieniądze te marnujemy. I zamiast być wolnym i bogatym państwem wolnych i zamożnych obywateli, staczamy się coraz bardziej w odmęty żebractwa.

Bo podliczmy na koniec w miliardach: 90 (zlikwidowanie biurokracji) + 9 (zmniejszenie kosztów księgowych prowadzenia firmy) + 11 (opodatkowanie Polaków pracujących poza polskim systemem) + 40 (impuls wzrostowy po ich powrocie) = 150 miliardów złotych rocznie. A na zmniejszenie obciążenia płacy kosztami ubezpieczenia potrzeba, z moich wyliczeń, jedynie 140 miliardów. Oprócz namacalnych w naszych kieszeniach złotówek, operacja ta przysłuży się uzdrowieniu polskiego rynku pracy i naprawie państwa. Zmianie chorej struktury zatrudnienia i zarządzania na zdrową i efektywną. Co wreszcie zaowocuje powstaniem Wspaniałej V Rzeczypospolitej – naszej narodowej dumy.

Jeżeli takiego generalnego remontu nie przeprowadzimy, ta III i ½ – z jaką mamy do czynienia obecnie – upadnie, dobita kolejnymi żądaniami płacowymi sfery budżetowej. Co, jak się wydaje, już się zaczyna. Czy będzie to za 3 lata, jak prorokuję w tytule, czy trochę później, nie ma chyba większego znaczenia?

Jan A. Kowalski

PS. W sumie należy przyjąć, że większość ze zwolnionych urzędników znajdzie bez trudu zatrudnienie na złaknionym pracownika polskim rynku. Ale na razie, jak na humanistę przystało, nie chce mi się tego dodawać J

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (2). Sukcesy rządu a rzeczywistość / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Najpierw przyjrzyjmy się największemu sukcesowi obozu Dobrej Zmiany – spadkowi bezrobocia. To chyba nawet większy sukces rządu niż wzrost wpływów budżetowych. Czy jednak rzeczywisty?

Ze zdumieniem wysłuchałem słów Mateusza Morawieckiego wygłoszonych w ubiegłą sobotę na konferencji „Praca dla Polski”, rozpoczynającej kampanię przed wyborami europejskimi i parlamentarnymi w przyszłym roku. Premier:

  • zapowiedział uwolnienie witalnych sił społecznych;
  • pochwalił się: po tych trzech latach, kiedy przeprowadziliśmy gruntowny remont domu, który nazywa się Polska, jest teraz czas na bezpieczny rozwój, na spokój, na stabilność;
  • zażyczył sobie, żeby młodzi nie wyjeżdżali stąd w poszukiwaniu szczęścia, ale żeby to szczęście tutaj znajdowali.

A nawet zaryzykował własną wiarygodność, mówiąc: wrzuciliśmy w gospodarce piąty bieg. Co wskazuje, że albo Premier nie jest kierowcą i wszędzie jest wożony, albo jeździ starym gratem, który nie ma szóstki, o siódemce nie wspominając.

Ponieważ nie sposób dociec prawdy, nie zwalczając jej pozorów, najpierw przyjrzyjmy się największemu sukcesowi obozu Dobrej Zmiany – spadkowi bezrobocia. To chyba nawet większy sukces rządu niż wzrost wpływów budżetowych. Czy jednak rzeczywisty?

Oglądając końcowe słupki statystyczne wydaje się, że tak, że jest to prawda niezachwiana. Tymczasem według danych GUS po połowie tego roku stopa bezrobocia w Polsce wynosiła 5,7% w stosunku do wszystkich zatrudnionych, których było trochę ponad 16,5 miliona osób (na 38 milionów Polaków). Dopiero zestawienie tych trzech danych ma jakikolwiek sens poznawczy. Dla przedstawienia skali naszego zacofania gospodarczego i cywilizacyjnego w stosunku do Czech: skala bezrobocia wynosi tam 2,8% na 5 milionów pracujących (10,5 mln mieszkańców). A w dodatku Czesi nie rozładowali swojego strukturalnego bezrobocia poprzez przymusową emigrację za chlebem, jak to się zdarzyło w naszym szczęśliwym kraju. Z Czech, jak już podałem w poprzednim odcinku, wyjechało po roku 2004 tylko 120 tysięcy osób, czyli 1,1%. Z Polski 2,5 miliona, czyli 6,5% ogółu ludności.

W porównaniu zatem jedynie do Czech, liczba pracujących w Polsce powinna wynosić około 18,5 miliona (215 tys. Czechów to bezrobotni, a w Polsce 1 mln). Wynika z tego, że brakuje nam w polskich statystykach około 2 milionów osób. Nie pracujących i nie bezrobotnych. Kim są te tajemnicze osoby? Już odpowiadam. To ci, którzy nie rejestrują się w urzędach pracy ze względu na restrykcyjne przepisy, a utrzymują się najczęściej z pracy sezonowej, głównie na Zachodzie.

Prawdziwa zatem skala problemu naszego państwa, w którym – wbrew twierdzeniu Morawieckiego – nie przeprowadzono żadnego generalnego remontu, to nie wskaźnik formalnego bezrobocia, ale wskaźnik Polaków pracujących.

I jeszcze jedno: zatrudnienie w firmach prywatnych w ostatnim roku spadło o 40 tysięcy osób, ale ogólna liczba pracujących wzrosła o ponad 60 tysięcy. Z czego wynika prosty rachunek – 100 tysięcy osób znalazło zatrudnienie w sektorze publicznym! Musiałem postawić wykrzyknik.

Jak uważacie, czy te osoby to „uwolniona siła witalna społeczeństwa” premiera Morawieckiego, która przysporzy naszemu narodowi bogactwa? Czy może o kolejne 100 000 osób zwiększona biurokratyczna armia, która drenuje i marnuje nasz potencjał rozwojowy?

Oba powyższe zdania nie mogą być prawdziwe. Proszę zatem według własnego uznania skreślić jedno. Ja sam zajmę się tym następnym razem.

Jan A. Kowalski

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (1). Słowo wstępne / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nic nie wskazuje na to, że nasi światli przywódcy dysponują jakąś całościową wizją mądrego, efektywnego zarządzania Polską. Dysponują, ale wicie-rozumicie, nie mogą jej w pełni objawić, bo wróg czyha.

Gdy dwa lata temu wyjawiłem Krzysztofowi Skowrońskiemu, szefowi wszystkich szefów i Mediów WNET, w jakiej Polsce chciałbym żyć, powiedział: ale na to potrzeba co najmniej dwudziestu pięciu lat ciężkiej pracy! Przytaknąłem. I wkrótce doszliśmy do wniosku, że skoro tak, to nie można dłużej marnować czasu. W końcu, jako 75-latkowie (w pełni zdrowi) ucieszymy się z tego może jeszcze bardziej, niż gdybyśmy mieli mieć lat, dajmy na to, dwadzieścia. Łatwo policzyć, że pozostało nam lat już tylko dwadzieścia trzy 🙂

To właśnie ta rozmowa stała się wstępem do mojej krytycznej oceny obecnego, postkomunistycznego systemu zarządzania państwem w każdej jego aktywności. Potem, po falstarcie konstytucyjnym prezydenta Dudy, zaowocowała cyklem „Zanim napiszemy nową konstytucję”. I wreszcie zakończyła się napisaniem przeze mnie projektu nowej konstytucji – konstytucji V Rzeczypospolitej.

Cel został zatem precyzyjnie wskazany. Jednak największą zmorą wszystkich ideologów od czasów Marksa/Engelsa/Lenina/Hitlera/Stalina/Pol Pota – dopiszcie kogo chcecie – jest nie sam świetlany cel, ale droga do jego osiągnięcia.

Jako Wasz ulubiony felietonista od razu pragnę zapewnić: nie będzie rozlewu krwi, mordowania opornych i obozów reedukacyjnych dla wszystkich mieszkańców miast w górskich dolinach Beskidu Niskiego. Będzie natomiast orka w trudzie i znoju po ugorze naszego myślenia i postrzegania rzeczywistości.

Prawdziwa wojna, mająca na celu całkowitą zmianę naszej mentalności z niewolniczej postkomunistycznej na mentalność ludzi wewnętrznie i fizycznie wolnych. Bo tylko wolni ludzie, wolni mentalnie i fizycznie (=materialnie), mogą powołać do życia naszą V Rzeczpospolitą – Polskę wolnych Polaków.

Już jako 20-latek wraz z niewiele starszymi kolegami z Niepodległości, w połowie lat osiemdziesiątych dzieliłem skórę na sowieckim niedźwiedziu. Byliśmy za to przez opozycję solidarnościową nazywani ludźmi wyjątkowo nieodpowiedzialnymi (określenie ‘oszołom’ to dopiero początek lat dziewięćdziesiątych) i prawdopodobnie esbeckimi agentami. Lesław Maleszka – ten niedościgły wzór opozycyjnego estety dla Jana Rokity – bardzo niepochlebnie się o nas wyrażał. Tymczasem to nie przedwczesne dzielenie, ale jego brak w całej opozycji solidarnościowej zadecydował o tym, że Czesław Kiszczak ze swoimi ludźmi z rządu i opozycji zagonił nas do koszar dla owiec i baranów – do Republiki Okrągłego Stołu.

Mam nadzieję, że zrozumieliście powyższe wytłumaczenie dla mających w niedługim czasie nastąpić moich mentalnych i w pełni agresywnych publicystycznych działań. Nie możemy, odrzucając „nowe” przysłowie sprzed wieków o tym, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi, dać się znowu omamić. Uwierzyć, że nasi światli przywódcy (chyba przy-wódce – głos sceptyka), doskonale wiedzą, gdzie i jak nas poprowadzić. A my musimy im tylko zawierzyć i gardłować o swoim uwielbieniu dla nich i pogardzie dla ich wrogów i naszych wrogów tym samym.

Nic nie wskazuje na to, że nasi światli przywódcy dysponują jakąkolwiek całościową wizją mądrego, efektywnego zarządzania Polską. Dysponują, ale wicie-rozumicie, nie mogą jej w pełni objawić, bo wróg czyha. Nie wierzę w takie zapewnienia, jak nie wierzyłem w latach osiemdziesiątych, dlatego rozpoczynam ten cykl. Zacznę za tydzień od kilku prostych wyliczeń. Na przykład od tego, dlaczego w Polsce pracuje efektywnie jedynie 38% Polaków, a w Czechach prawie 50%. I dlaczego z Polski po roku 2004 wyjechało na stałe 2,5 miliona ludzi, a z Czech tylko 120 tysięcy (z czego część do sąsiedniej Słowacji).

Zatem zaczynam za tydzień. Proszę, przygotujcie się… mentalnie 🙂

Jan A. Kowalski

Polscy obywatele muszą wreszcie mieć swobodę działalności gospodarczej w Polsce / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 53/2018

Żeby zbudować polski kapitał, należy odejść od bolszewickiej ideologii i wizji państwa. To nie może być aparat ucisku, jak postrzegane jest dziś państwo przez całą polską elitę polityczną

Jan A. Kowalski

Nowe państwo potrzebne od zaraz!

Zatem mamy listopad – najbardziej mroczny polski miesiąc, który rozpoczynają dziady, a może zakończyć powstanie. Tak było przynajmniej dawnymi czasy. Teraz, gdy mnie bolą kości, a młodzi jakby nigdy nic balują w necie, listopad minie zapewne spokojnie. Nawet pomimo drugiej tury wyborów samorządowych.

Po pięknym babim lecie, jakim obdarzył nas październik, spróbujmy jednak nie popaść w melancholię i depresję, ale wykorzystajmy długie listopadowe wieczory i pomyślmy o Polsce. I o tym, czy jest najlepsza z możliwych. W tym celu odrzućmy demony, przekleństwa i obce narracje, i bez niepotrzebnych emocji dokonajmy pewnej analizy. Skoro wiemy, że to obecne państwo nie wzięło się znikąd, odpowiedzmy na podstawowe pytanie wszystkich historyków i prawników: w czyim interesie? To właśnie odpowiedź na pytanie: w czyim interesie/kto zyskał?, pozwoli nam uporać się z dylematem takiego, a nie innego kształtu państwa. Jego struktury i sposobu zarządzania nim.

Trzy składniki zadecydowały o obecnym kształcie państwa polskiego.

Pierwszy to załamanie się gospodarcze systemu komunistycznego pod przywództwem ZSRS.

Drugi to decydująca w przemianach roku 1989 rola tajnych komunistycznych służb. Przypominam, że WSI zlikwidowano dopiero w roku 2007, a komunistycznego aparatu sądowniczego nie udało się zlikwidować do dziś.

Trzeci to rozbiór polskiego majątku narodowego. Pomiędzy uwłaszczających się komunistów z jednej strony i zachodni kapitał z drugiej. To właśnie ten czynnik, nieuwzględniający w żadnej mierze interesów narodu polskiego, odbił się najbardziej na naszej obecnej kondycji. To dlatego jesteśmy bardzo słabi pod każdym względem. I w każdych statystykach, poza liczbą mieszkańców, zajmujemy w Europie ostatnie lub przedostatnie miejsce, ścigając się z Albanią i Kosowem.

Oczywiście należy doceniać również siłę składnika drugiego, dopełniającego się z trzecim. Zabezpieczenia systemowego komunistycznej nomenklatury przed możliwością jakiegokolwiek rozliczenia prawnego i finansowego w zmienionym państwie.

Nie jest bynajmniej moim celem odgrzewanie starego leninowskiego hasła: grabit nagrabliennoje. Rabowanie zrabowanego nie dopomoże we wzroście pomyślności narodu polskiego, a może jedynie poprawić kondycję nielicznych. Dlatego takiej możliwości nawet nie rozpatrujmy.

Zastanówmy się natomiast nad jedynym problemem, który pomoże naszemu biednemu (wbrew ratingom i oficjalnej propagandzie) państwu i narodowi stanąć na nogi. Tym problemem jest zbudowanie polskiego kapitału. Tylko dzięki polskiemu kapitałowi będziemy mogli rozwinąć się w sposób samodzielny i rozumny.

Czy obecne elity polityczne aktualnie rządzące – lub aktualnie opozycyjne – takie rozwiązanie proponują? Oczywiście, że nie. Proponują rozwój jedynie w oparciu o wykorzystanie funduszy europejskich. Co jest tym bardziej niepokojące, że fundusze niebawem się skończą lub Unia Europejska się rozpadnie i zostaniemy z ręką w nocniku. Z niedokończoną infrastrukturą w szczerym polu. Nie łudźmy się też, pieniądze europejskie w żadnej mierze nie przyczyniają się do usamodzielnienia się Polski. Wręcz przeciwnie, co nie tak trudno zauważyć, budują fundament pod trwałe poddaństwo gospodarcze Unii Europejskiej (z przewagą Niemiec). Budują również fundament pod trwałe poddaństwo ideologiczne, co chyba powinno zostać dostrzeżone nawet przez największych entuzjastów unijnych.

Jak zatem zbudować niezależny polski kapitał? To proste: trzeba pozwolić na swobodne działania gospodarcze polskich obywateli na terenie Polski. Żeby takiej sztuki dokonać, należy odejść od bolszewickiej ideologii i wizji państwa.

To nie może być aparat ucisku, jak postrzegane jest dziś państwo przez całą polską elitę polityczną (minus trochę Kukiza). Należy zarazem odejść od małpowania modelu niemieckiego, kompletnie nieprzystającego do wolnościowej mentalności Polaków. Należy zlikwidować przytłaczający ten kapitał garb. Garb nie tyle w postaci podatków od dochodu, ale obciążenia kapitału kosztami absurdalnie licznej i niewydolnej państwowej struktury biurokratycznej (= 90 miliardów złotych rocznie).

A co równie ważne, należy odrzucić, i to na każdym poziomie naszej społecznej wrażliwości, myślenie o państwie jako o żerowisku dla większych i mniejszych. Tych z Centrali i tych z dziesięciotysięcznej gminy, którzy próbują ugrać przynajmniej dietę radnego. Bo takie myślenie skazuje nas na zagładę, na co najwyżej średniego poziomu bantustan. O ile sąsiedzi pozwolą.

 

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Nowe państwo potrzebne od zaraz” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Nowe państwo potrzebne od zaraz” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak ugryźć 90 miliardów, czyli o tym, co wykańcza lekarzy i rujnuje nasze zdrowie/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Na przeszkodzie uzdrowieniu polskiego lecznictwa stoi Narodowy Fundusz Zdrowia z armią 5100 biurokratów. Dlatego na 1000 mieszkańców mamy tylko 2 lekarzy, za to 30 urzędników. Czy Was to nie przeraża?

Tym razem nie będzie ani słowa o Chinach. Nie tylko kontynentalnych (PRC), ale również tych na Tajwanie (ROC), co uspokoi, mam nadzieję, nawet naszą tajwańską separatystkę Hanię Shen. Będzie tylko o systemie i lekarzach. I trochę o naszym zdrowiu.

Ucieszylibyście się, gdyby wasz kuzyn stał się najbardziej znanym lekarzem w kraju i newsem numer jeden dzienników wszystkich stacji telewizyjnych? Możliwe. A gdyby przed kamerami paradował w kajdankach? Pewnie cieszylibyście się już trochę mniej. Takie właśnie ambiwalentne uczucie przydarzyło mi się w lutym 2005 roku, gdy doktora Mirosława Garlickiego, świetnego transplantologa (pierwsza trójka w Polsce), agenci CBA wyprowadzili z jego gabinetu w szpitalu MSW. To od sprawy doktora G., której poświęciłem jeden felieton w polonijnym „Gońcu” (Doktor G. – Mengele czy ofiara systemu?), rozpoczęła się moja felietonowa przygoda z polską służbą zdrowia.

Nie było w polskich mediach drugiej tak bardzo upolitycznionej narracji w przypadku „lekarza-łapówkarza”. Życzenia zgnicia w więzieniu ze strony zwolenników Prawa i Sprawiedliwości (również moich dobrych znajomych) i symboliczna ofiara pisowskiego reżimu dla przeciwników PiS. A co w rzeczywistości? 50 zarzutów prokuratora Ziobry na astronomiczną kwotę 47 000 złotych korzyści materialnej, wliczając w to wieczne pióra i koniaki. Tyle specjalista tej klasy zarabiał miesięcznie w Anglii, Szwecji lub Niemczech.

Nie zamierzam tu rozwodzić się nad przypadkiem doktora Garlickiego. Ani nad tym, dlaczego rozwodząca się z nim żona, (nie)przypadkowo nosząca to samo nazwisko rodowe co szara eminencja PiS, wprowadziła agentów tajnej służby państwowej do prywatnego domu, umożliwiając zamontowanie podsłuchu i kamer. To nie jest temat dzisiejszego felietonu. Przypadek ten kazał mi przemyśleć inną sprawę. Sprawę całego systemu zorganizowania lecznictwa w Polsce. Tego, dlaczego w Polsce trzeba „kraść”, ryzykując więzienie, to, co w normalnym państwie po prostu się zarabia.

Od roku 2005 i od pokolenia lekarzy ukształtowanych mentalnie w patologii komunizmu wiele się zmieniło. Lekarze specjaliści, żeby dobrze zarabiać, już nie przyjmują łapówek. Pracują na 3, 4 lub – jak Fela – na 6 etatów, dorabiają po parę dyżurów miesięcznie i wyciągają między 10 a 15 tysięcy złotych na rękę.

Są niedożywieni, niedospani i, po 20 godzinach pracy bez przerwy, podejmują fatalne w skutkach dla pacjentów decyzje. Często kończące się zgonem. A lekarze rodzinni? Dostają po 140 zł rocznie na każdego zdeklarowanego pacjenta i rozliczają z tego koszty badań, utrzymania gabinetu i personelu pomocniczego. Czy nie kombinowalibyście, żeby zostało wam jak najwięcej?

Polska ma najmniej lekarzy w całej Europie w przeliczeniu na 1000 mieszkańców – tylko dwóch. Nawet Słowacy mają 3,4 lekarza na każdy 1000, a Czesi 3,7. Koszt wykształcenia lekarza w Polsce, według oświadczenia premiera Morawieckiego, wynosi 500 000 złotych, a temu samemu absolwentowi trudnych studiów medycznych proponuje się na stażu najniższą krajową. Mniej niż zarabia kasjerka w Biedronce. I niech się cieszy, bo dużej części absolwentów proponuje się darmowy wolontariat (!). Jeżeli ma bogatych rodziców, to dopłacą, jak moi znajomi, 1500 złotych co miesiąc, żeby dziecko przeżyło. Jeżeli ma biednych, to wyjeżdża do Szwecji, jak dziecko innych moich znajomych. I dostaje 35 000 koron (5000 dolarów) miesięcznie, i dofinansowanie do mieszkania (lub mieszkanie). A wszystko to na początek, za jeden 8-godzinny etat z przerwą na poranną kawę i lunch. Bo lekarz w Szwecji i każdym innym normalnym kraju, nie może być zmęczony. Bo od niego zależy zdrowie i życie nas wszystkich – pacjentów.

Chyba więcej przykładów nie trzeba, żeby przejść do ogółu. Chorujemy i umieramy, źle leczeni przez przemęczonych lekarzy, bo tkwimy w wadliwym, patologicznym systemie lecznictwa.

  1. Bo idiotyczna ekonomiczna efektywność w stosunku do chorego została narzucona lekarzom i szpitalom. A przecież lekarz powinien leczyć, a nie kalkulować.
  2. Bo pozwolono starej kaście lekarskiej maksymalnie utrudniać dostęp do wykonywania zawodu przez absolwentów medycyny, gdy w Polsce brakuje co najmniej 150 000 lekarzy, żeby zrównać się z Czechami lub Szwecją.
  3. Bo pozwolono koncernom farmaceutycznym zmonopolizować cały rynek szkoleń medycznych, przekształcić lekarzy w narzędzia ich woli i targetów, a pacjentów zamienić w konsumentów strzyżonych od kołyski po grób.
  4. Bo pozwolono na rozwój patologii na styku publicznej i prywatnej służby zdrowia. Stwarzając biurokratycznie fikcyjne kolejki i wymuszając wykonywanie badań w prywatnych laboratoriach. I leczenie w prywatnych gabinetach, gdzie przy stawce 120 złotych za wizytę lekarz specjalista kasuje 60 zł, a drugie 60 zł kasuje właściciel (jak w burdelu!).
  5. Bo pozwolono lekarzom pracować bez limitów czasowych, żeby mogli przeżyć, zamiast podniesienia przynajmniej do 4 000 złotych netto miesięcznie wynagrodzeń dla stażystów, do 10 000 złotych dla lekarzy rezydentów i do 15 000 złotych dla lekarzy specjalistów w państwowej służbie zdrowia. Może gorszej, jeśli chodzi o poziom usług i mniej płatnej dla zatrudnionych w niej lekarzy, ale za to pewnej i bez fikcyjnych opóźnień dla zwykłych zjadaczy chleba. Przy zastosowaniu, rzecz jasna, zakazu łączenia praktyki państwowej z prywatną.

Co stoi na przeszkodzie, żeby polski system lecznictwa uczynić takim samym jak jest na Zachodzie, w Szwecji lub Czechach? Na przeszkodzie stoi Narodowy Fundusz Zdrowia z biurokratyczną armią 5100 osób. I klasa polityczno-urzędnicza kasująca swoje procenty od 90 miliardów złotych przeznaczanych rokrocznie na leczenie nas wszystkich. I marnująca pieniądze nas wszystkich.

To dlatego na 1000 mieszkańców mamy tylko 2 lekarzy, za to 30 urzędników. Naprawdę Was to nie przeraża?

Jan A. Kowalski

Wspólny Marsz Niepodległości pod biało-czerwonymi flagami. Świetny manewr obozu rządzącego/ Felieton Jana A. Kowalskiego

Apel prezydenta Dudy, żeby tego samego dnia o tej samej godzinie i na tej samej trasie stawić się z flagami biało-czerwonymi jest po prostu genialny. Dlatego przed czasem ogłaszam murowany sukces.

Decyzja Hanny Gronkiewicz-Waltz stworzyła obozowi Dobrej Zmiany niebywałą okazję. Po latach ucieczki do Krakowa na partyjne obchody, Prawo i Sprawiedliwość może wreszcie zaistnieć w stolicy państwa. Wcześniej, co należy zrozumieć i uszanować, Premier ani tym bardziej Prezydent nie mogli się przyłączyć do marszu organizowanego przez środowiska narodowe. Bo chociaż sam Marsz odniósł niebywały sukces w ciągu ostatnich lat, to nie można zapominać o jego ideowych organizatorach. Odwołujących się nie tyle do myśli Romana Dmowskiego (jego Politykę Polską i Odbudowę Państwa przeczytałem w wieku 20 lat, przed Bibułą Józefa Piłsudskiego – tłumaczę się), ale do okresu narodowościowych napięć z końca lat trzydziestych. Tak to dyplomatycznie określmy. Musimy pamiętać również o tym, że chociaż Marsz okazał się frekwencyjnym sukcesem, to poparcie Polaków dla idei reprezentowanych przez Ruch Narodowy czy Obóz Narodowo-Radykalny mieści się w granicach błędu statystycznego (1-3%).

Pomysł narodowców, żeby zaprosić Prezydenta na swój marsz, i to w charakterze gościa – może miałby przemawiać po Tumanowiczu (?) – od początku nie wchodził w grę. To chyba nie te proporcje.

Bawiąc się w obliczanie procentów zakładam, że w imprezie tej ideowych narodowców nie znajdzie się więcej niż 10%. Pozostałe 90% to po prostu Polacy manifestujący swój patriotyzm i polskość. Bo gdyby prawdziwych narodowców było więcej, dajmy na to 50%, to przekładałoby się to na przynajmniej 20% poparcie wyborcze (statystycy, wybaczcie!).

Apel prezydenta Dudy, żeby tego samego dnia o tej samej godzinie i na tej samej trasie stawić się z flagami biało-czerwonymi jest po prostu genialny. Wszyscy przecież z takimi flagami, wzorem lat ubiegłych, przyjdą. Dlatego, sporo przed czasem ogłaszam murowany sukces wezwania naszego Prezydenta. Brawo!

I co teraz? Sytuacja jest dynamiczna. Mam nadzieję, że jednak nie na tyle, żeby zniszczyć ideę uczczenia 100-lecia niepodległości Polski. W jej odzyskaniu brali jednakowo udział i Józef Piłsudski, i Roman Dmowski. Piłsudczycy i narodowi demokraci. Bez ich współdziałania odzyskać niepodległość byłoby dużo, dużo trudniej. A nawet mogłoby się to w ogóle nie udać.

Świętując to wielkie wydarzenie w dziejach Polski, pamiętajmy o tej podstawowej prawdzie, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje.

Zgoda dwóch różnych spojrzeń na Polskę, polskość i politykę w tamtym dziejowym momencie zaowocowała zwycięstwem wszystkich Polaków – odzyskaniem niepodległości po 123 latach zaborów.

Nie wiemy, jakie wyzwania czekają nas w najbliższych latach. Może równie doniosłe – żeby tej wywalczonej 100 lat temu niepodległości nie stracić. Przecież już nawet nie majaczy widmo nowej Targowicy, ale na naszych oczach się materializuje. Stronnictwo zdrady narodowej tym bardziej wzrastające w siłę, im bardziej polscy patrioci w ideologicznym zaślepieniu okładają się plastikowymi truchłami swoich idoli.

Wszyscy jesteśmy Polakami. I ci od Piłsudskiego, i ci od Dmowskiego. Nie zapominając przecież o tych od Witosa i od Daszyńskiego. Cenię i szanuję wszystkich, również tych niewymienionych.

Ale gdybym miał z jakąś postacią się identyfikować, choć skromność i samoocena mi nie pozwala, to z Ignacym Paderewskim. Facetem, który nie znał się zbytnio na polityce, ale był wielkim polskim patriotą i potrafił grać na wielu fortepianach.

Wróćmy do spraw organizacyjnych. Narodowcom, twórcom Marszu, należy oddać jedno. W czasie panowania nad Polską stronnictwa europejskich kosmopolitów 2007–2015 potrafili stworzyć obywatelską instytucję protestu. Cześć i Chwała! Obecnie jednak, gdy Obóz Dobrej Zmiany jest siłą patriotyczną, gdy prezydent i premier na pierwszym miejscu, przed europejskim czy światowym stawiają interes Polski, organizowanie Marszu w konwencji protestu przeciwko władzom państwowym jest co najmniej nieracjonalne.

Zatem, Drodzy Narodowcy, posłuchajcie apelu naszego wspólnego Prezydenta i włączcie się w jeden, wspólny, biało-czerwony marsz.

Od wielu lat biorę udział w uroczystościach krakowskich, gdzie po mszy na Wawelu we wspólnym marszu idą obok siebie i pod swoimi sztandarami przedstawiciele wszystkich możliwych politycznych opcji.

I nikt nikomu nie wadzi, choć zdarza się trochę gwizdów przy Pomniku Grunwaldu, gdy wieńce składają przedstawiciele opcji kosmopolitycznej.

Chyba najwyższy już czas, żeby Warszawa wzięła przykład ze starej stolicy.

Jan A. Kowalski

50 000 radnych. Najwięcej w świecie na jednego mieszkańca. Po co nam oni!? / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Stara maksyma włoskiej mafii głosi, że każdy z jej członków musi mieć możliwość umoczyć dziób. Bo tylko w ten sposób zyskuje się wiernych i oddanych współpracowników. Co innego kolejność dziobania.

Zanim odpowiem na to podstawowe i na czasie pytanie, na chwilę odniosę się do tekstu z poprzedniej soboty. Oj dostało mi się, dostało. Najbardziej od Anny Gliwińskiej-Trziszki, która zwymyślała mnie od „wielkiego znawcy KK, partii i ludzkiej duszy” i poinstruowała, po co chodzimy w góry. Pani Anno, dziękuję. Jednak insynuacja, że Fela to nie żadna lekarka z krwi i kości, ale fantom przywołany przeze mnie na użytek tekstu, to już gruba przesada. Droga Pani, niejedna kobieta mogłaby pozazdrościć Feli cielesności. Ponieważ jednak temat lekarski jest poważny, to obiecuję, że za tydzień napiszę jeszcze jeden tekst dla branży lekarskiej. I to taki, po którym polubią mnie wszyscy lekarze, rezydenci… i Fela też 🙂

Teraz jednak zajmijmy się radnymi.

Los Angeles, 4 mln mieszkańców, ma 15 radnych.
Nowy York, 8,5 mln mieszkańców – 51 radnych.

Ale to Stany Zjednoczone, państwo bez arystokracji i biurokracji. Spójrzmy zatem na Europę.

Madryt, 3,2 mln mieszkańców – 55 radnych.
Berlin, 3,5 mln mieszkańców – 100 radnych.
Warszawa, 1,5 ml osób – 469 radnych.

Mamy w przeliczeniu na jednego mieszkańca najwięcej radnych na świecie. I jest to taki rekord, jak w statystykach biedy lub przestępczości. Raczej nie powinniśmy się chwalić czołową pozycją.

Opisywałem już kiedyś, jak powstawał powiat krakowski. Po prostu uwłaszczająca się na majątku państwa komunistyczna nomenklatura musiała jakiś ochłap władzy ludowi rzucić. Specyficznemu ludowi, składającemu się głównie z byłych opozycjonistów ostatniej chwili. Z lat ’88/’89. Z lat, w których już żadne większe represje za działania przeciwko komunie nie groziły. W grupie kilku osób z mojego roku (historii UJ) chodziliśmy na demonstracje od roku 1982. Ale aż do roku 1988 nie udało mi się na nich spotkać czołowego dziś działacza samorządowego Małopolski z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. To dopiero Komitety Obywatelskie przy Lechu Wałęsie, ten rzekomo społeczny twór wykreowany przez bezpiekę dla odsunięcia od wpływu na państwo rzeczywistych przeciwników systemu, pobudziły aktywność mojego kolegi z roku i jemu podobnych. To takich bojowników o wolną Polskę ma do dyspozycji prezes Kaczyński. Jak kiedyś, gdy już nic za to nie groziło, najgłośniej skandowali antykomunistyczne hasła i śpiewali patriotyczne pieśni, tak teraz równie ochoczo skandują: Jarosław, Jarosław, dodając często… Polskę zbaw!

A oni? A oni chcą tylko rządzić dla rzekomego dobra nas wszystkich. W rzeczywistości stabilizują jedynie patologiczny i niewydolny ekonomicznie system. System świetnie się sprawdzający w podtrzymywaniu postkomunistycznego systemu władzy (=panowania) nad Polską. W interesie nielicznych, a przeciwko zdecydowanej większości polskiego społeczeństwa.

Smutne w tym wszystkim jest to, że Obóz Dobrej Zmiany wydaje się być usatysfakcjonowany takim stanem rzeczy. Nie podejrzewam nikogo o niecne intencje. Jednak brak refleksji nad wadliwą strukturą i brak jakiejkolwiek przemyślanej propozycji zmiany tego stanu rzeczy przeraża. Świadczy bowiem o uwiądzie polskiej myśli społecznej i politycznej. O ograniczeniu intelektualnym polskiej klasy politycznej, co przekłada się, niestety, na rzeczywistą kondycję polskiego państwa i narodu.

Ci wszyscy radni utrudniają jedynie zarządzanie gminą, a w przypadku radnych powiatowych wręcz przeszkadzają w jej sprawnym funkcjonowaniu. Zużywają ok. 2 miliardów złotych rocznie na same diety. I szerzą korupcję polityczno-biznesową w całym państwie. Ale przede wszystkim zapewniają dalsze trwanie i rozwój biurokratycznej patologii, jaka oplotła nasz piękny kraj.

Ideologia komunistyczna powołana w drodze terroru do życia społecznego przez Lenina i Stalina zbankrutowała. A nowe elity polskiego państwa, o których genezie parę razy już pisałem, nie wypracowały jak na razie nowej koncepcji państwa. Przejęły jedynie stare struktury i wzmocniły je dodatkową biurokracją rządową i samorządową.

W takich warunkach państwo obywatelskie nie mogło i nie może zaistnieć. W warunkach Rosji postsowieckiej mamy do czynienia z jawnymi rządami mafii. W warunkach Polski postkomunistycznej mamy do czynienia z niejawnymi rządami typu mafijnego.

To stara maksyma włoskiej mafii głosi, że każdy z jej członków powinien mieć możliwość umoczyć dziób. Bo tylko w ten sposób zyskuje się wiernych i oddanych współpracowników. Co innego, rzecz jasna, kolejność dziobania. Tak wielka ilość ludzi umoczonych w dziobanie stabilizuje strukturę i nie pozwala jej zmurszeć. To dlatego system opłacalny dla nielicznych – pal licho większość – może tak długo trwać.

Nie odpowiem na tytułowe pytanie: po co naszemu biednemu państwu 50 000 radnych? Sami sobie na to pytanie musicie odpowiedzieć. Jeżeli zechcecie, rzecz jasna. Bo przecież musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce.

Jan A. Kowalski