Znowu łaziłem po Bieszczadach, czyli o tym, dlaczego nie obejrzę filmu „Kler” / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Nie obejrzę filmu „Kler”. Jednak nie dlatego, żebym się bał prawdy o polskim Kościele. Mam swoją wiedzę na jego temat, popartą osobistym doświadczeniem. Uważam, że 50% księży prawdziwie wierzy w Boga.

W Beskidzie Niskim jest prawie wszystko, czego potrzebuję do życia. Nie ma jednak połonin. Dlatego podobnie jak przed rokiem, wybrałem się w Bieszczady. Nie spotkałem niedźwiedzi, poza dwoma misiami z browaru Ursa Maior. Za to spotkałem ludzi, całe mnóstwo ludzi. A z paroma osobami dłużej porozmawiałem. Najpierw przed grupą męską musiałem się tłumaczyć, że nie jestem pisiorem. Naprawdę trudny proces. A potem schodziłem z Tarnicy przez Szeroki Grzbiet do Ustrzyk Górnych z sympatyczną młodą lekarką Felicją. 6 etatów! Wyobrażacie to sobie? Sześć etatów, które pozwalają w miarę przyzwoicie żyć doktorowi nauk medycznych. Już po pół godzinie marszu nabrałem postanowienia, że odszczekam wszystkie swoje mądrości z felietonu Lekarzu, ulecz samego siebie. Tak, tak, uważajcie na młode lekarki starzejący się faceci! I pewnie bym odszczekał, co za brak charakteru (!), gdyby nie pojawiło się znowu to pytanie: czy nie jestem pisiorem?

Omal nie poczułem się jak kiedyś święty Piotr, tak ciągle zaprzeczając. Kompromisowo wymyśliłem, że nie jestem pisiorem, ale też nie jestem anty-pisiorem. Rzecz jasna, taka odpowiedź nikogo nie uspokoiła – ani grupy męskiej, ani Feli.

Dla mężczyzn jedynie zadowalającą deklaracją byłoby naplucie na napis „PiS” wyryty w bieszczadzkiej skale, gdybym chciał przynależeć do grupy osób kulturalnych. Nie wyryłem i nie naplułem, co wykreśliło mnie definitywnie z grona osób kulturalnych. A gdy próbowałem tłumaczyć, że w polityce liczą się korzyści (500+, obniżenie wieku emerytalnego itepe), zostałem wręcz oskarżony o prostytucję polityczną.

I nie ma dla mnie pocieszenia w zbliżającej się zimie, bo przypomniałem sobie poprzednią, gdy szczęśliwie zmęczony kilkugodzinnym bieganiem na nartach, musiałem zmierzyć się z podobnym politycznym wyzwaniem.

– A u was na Podkarpaciu – zapytał jegomość o fizjonomii wojskowego trepa – to chyba są za rządem? – Tak – odpowiedziałem – i ja też.

Co już naprawdę nie było potrzebne, bo okazało się wkrótce, że w całym schronisku narciarskim w Górach Izerskich tylko ja jestem za rządem. Aż głupio było mi się potem przyznać, że nie całkiem i nie do końca.

Teraz w Bieszczadach dowiedziałem się, że cała Europa się z nas śmieje. A moim rozmówcom męskim wstyd się przyznawać w górskich kurortach Włoch i Szwajcarii, że są Polakami.

Trzeba to powiedzieć wprost. Takie nastawienie do najlepszego po roku 1989 polskiego rządu, który zwykłym obywatelom nie odebrał, ale dał i chce dawać dalej, świadczy o porażce wizerunkowej obozu Dobrej Zmiany. Bo z mojego rozeznania tylko jeden z rozmówców (zimowych), aktywista KOD-u, był rzeczywistym przeciwnikiem rządu; po skrojeniu służbowej emerytury. Pozostali przeciwnie, albo już zyskali, albo wkrótce mieli zyskać. Moja obrona rządu może na chwilę zakłóciła ich pewność poglądów. Do czasu powrotu do domu i odpalenia TVN z jego antyrządową i antypolską narracją.

Cztery lata wkrótce miną, cała kadencja, a obóz Dobrej Zmiany nie podjął żadnych działań repolonizacyjnych w sferze mediów. A przecież TVP Info i Wiadomości z ich toporną propagandą nie dotrą do osób mniej prostych.

Fela, przy sześciu etatach, nie za wiele rozmyślała o polityce. Niemniej zdążyła obejrzeć film „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Mężczyźni również i do takiego aktu odwagi wszyscy mnie zachęcali. W domyśle wierząc, że po tym dopiero przejrzę na oczy.

Nie obejrzę filmu „Kler”. Jednak nie dlatego, żebym się bał prawdy o polskim Kościele. Mam swoją wiedzę na jego temat, popartą osobistym doświadczeniem. Uważam, że 50% księży prawdziwie wierzy w Boga. Tak dużo? – zapytają antyklerykałowie. Tak mało? – zapytają klerykałowie.

Nie obejrzę filmu „Kler” z innego powodu. Z powodu budowy własnego mózgu. Bo mój mózg, jak mózg każdego człowieka, przechowuje klatka po klatce wszystkie oglądane obrazy. Obraz zdegenerowanego księdza może nam podsunąć na przykład podczas Mszy, spowiedzi albo przyjmowania komunii św. Naprawdę tego chcemy?

Za księży, za wszystkich księży, powinniśmy się modlić, bo stoją w pierwszym szeregu walki ze złem. Są nastawieni na jego ataki i zranienia. I część z nich tego ataku nie wytrzymuje. Zrozumiałem to w trakcie własnego nawracania i w trakcie poszukiwań wierzącego księdza.

A każdy z nas… Każdy z nas sam musi zmierzyć się z własnym życiem. Nie pomogą nam i nie usprawiedliwią w żaden sposób prawdziwe lub wyimaginowane oskarżenia pod ogólnym adresem kleru. Pan Bóg każdego rozliczy indywidualnie. Ciebie, mnie i każdego księdza również.

Jan A. Kowalski

P.S. Trzymaj się, Felu! Aaa… i uważam, że lekarze powinni pracować dwa razy mniej, a zarabiać dwa razy więcej – dla naszego wspólnego dobra 🙂

 

Przed wyborami: Samorząd – integralna część patologicznego systemu III RP / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” nr 52/2018

IV Rzeczpospolita, jaką próbuje obecnie wdrożyć obóz Dobrej Zmiany, to wizja Polski centralnie zarządzanej. Z obywatelami w pełni podporządkowanymi strukturom biurokratycznego państwa.

Jan Kowalski

Samorząd – integralna część patologicznego systemu III RP

To właśnie samorząd, najpierw gminny, a potem powiatowy i wojewódzki, stanowi jeden z kilku filarów systemu Okrągłego Stołu. Na równi z sądownictwem, które teraz z takim trudem reformowane jest przez obóz Dobrej Zmiany. I wespół z nieformalnym ośrodkiem władzy stworzonym przez generała Kiszczaka, samofinansującym się formalnie i nieformalnie z majątku nas wszystkich.

Sądownictwo? – miejmy nadzieję, że w trakcie drugiej kadencji Obozu zostanie oczyszczone z jednostek i powiązań patologicznych.

Nieformalny ośrodek władzy? – nie przetrwa drugiej kadencji Obozu z przyczyn ekonomicznych, braku formalnego i nieformalnego finansowania. Oraz z powodu pozbawienia ochrony łaskawego sądu i służb państwowych, temu układowi podległych.

A samorząd? – tu niestety sytuacja nie rozwija się optymistycznie. Przyczyn jest kilka i zamierzam je poniżej przedstawić.

Po pierwsze, rzekomy sukces. Obecny kształt samorządu, o którym decydowała garstka osób z Centrali, prezentowany jest jako sukces polskiej transformacji ustrojowej – od totalitaryzmu do pełnej wolności obywatelskiej – przez prawie całą polską scenę polityczną. A chyba nawet przez całą. Różnice dotyczą jedynie niuansów związanych z ordynacją i wpływem Centrali na rządzenie się w gminie. Nie ma jednak sporu co do zasady.

Nie spotkałem poważnego stanowiska politycznego mówiącego o drastycznym ograniczeniu liczby radnych lub ich likwidacji w małych gminach. Tak, jak nie spotkałem postawy nawołującej do zmiany struktury budżetu gminy/państwa. Z obecnego finansowania się na poziomie 18% i żebrania o 82% w Centrali, na rzecz pełnego 100% finansowania się ze środków własnych.

Po drugie, brak władzy i brak odpowiedzialności. Nie dysponując swoimi (=gminnymi) pieniędzmi, wójt jest ubezwłasnowolniony przez Centralę. Skutkuje to odejściem od odpowiedzialnego zarządzania majątkiem wspólnym mieszkańców gminy na rzecz bezpiecznych, biurokratycznych procedur. Oczywiście nikomu niepotrzebnych.

Odwiedziłem ostatnio dwa urzędy gminne i uzyskałem zaświadczenia upoważniające mnie do otrzymania zaświadczeń. Według pobieżnej obserwacji, urzędnicy gminni 90% swojego czasu marnują na sprawy nie mające związku z ich pracą. A z pozostałych 10% przynajmniej połowa nie ma logicznego uzasadnienia. Bardzo łatwo wydaje się nieswoje pieniądze, jak traktowane są środki przydzielane z Centrali. Nie mają oporów przed ich marnowaniem na kolejne posady i durne inwestycje typu aquapark lub nowy rynek tak wójt/burmistrz, jak i mieszkańcy pozbawieni instrumentów wpływania na podejmowane w ich gminie decyzje.

Po trzecie, selekcja negatywna. To było nieuniknione z powodu sposobu przeprowadzenia transformacji roku 1989, odgórnie narzuconego, a nie oddolnie spontanicznego. Dotyczy to całej sceny politycznej ukształtowanej przez generała Kiszczaka i podległe mu tajne służby wojskowe i cywilne w latach osiemdziesiątych. To w tych latach tkwi tajemnica sukcesu jednych, a porażka innych opozycjonistów w późniejszym obejmowaniu stanowisk politycznych III RP. (To dlatego przecież nie zostałem jednym z „nowych bohaterów opozycji”, jak mogłem przeczytać w analizie dla generała Dankowskiego w IPN wiele lat później, sporządzonej w roku 1986 po „próbie terrorystycznego zamachu” na komunistyczną 1-majową manifestację podległości na krakowskim Rynku Głównym; Służba Bezpieczeństwa postanowiła mnie i moich kolegów z LDP „N” „nie kreować”, nie robiąc nam procesu).

W odróżnieniu od spontanicznego roku 1980, przerastającego prowokację tajnych służb, rok 1989 został już przez te służby od początku do końca zaprogramowany. A cenzorskie sito potrząsnęło dostatecznie mocno, żeby na wierzchu utrzymały się przede wszystkim te lżejsze części zboża. Parę ziarenek pozostało, ale co je zewsząd otacza? To wyniknęło wprost z logiki bezkrwawej rewolucji roku ’89 i tak zwanego pokojowego przekazania władzy.

Po czwarte, czy można uzdrowić samorząd poprzez jego przejęcie? Pisałem jakiś czas temu, analizując polską samorządność, że już w roku 1928 zwycięski obóz Sanacji o połowę obciął budżet samorządów. Tylko że, w odróżnieniu od roku 1989, rok prawdziwego odzyskania niepodległości, czyli rok 1918, nie był zjawiskiem wykreowanym przez zaborców dla ochrony swoich interesów.

W trakcie kilku lat walki o pełną niepodległość tysiące polskich chłopców poświęciło swoje zdrowie i życie. Dla sprawy i nie licząc na karierę i ciepłą posadkę na państwowym. Wielu z nich zginęło, a ci, co przeżyli, przeszli zarazem prawdziwą weryfikację swojej postawy, weryfikację pozytywną. Oczywiście było nieszczęściem odsunięcie na wiele lat endeków od zarządzania państwem, bo jeden obóz patriotyczny odesłał w polityczny niebyt inny obóz patriotyczny. Ale przejęcie przez piłsudczyków państwa i odebranie przez nich pieniędzy samorządom nie oznaczało przecież zawłaszczenia przez nich środków publicznych na prywatne biznesiki. Została za nie stworzona Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy i podstawy pod niezależność ekonomiczną Polski od zagranicznego kapitału.

Zatem należy dziś zapytać: jakież to wojsko i jakie bitwy stoczyło w wojnie o wolną Polskę pod dowództwem prezesa Kaczyńskiego, poświęcając swój życia los? Czy możemy im, niezweryfikowanym, powierzyć całość spraw Rzeczypospolitej, licząc na to, że się nie ulękną i nie sprzeniewierzą? I jak można na to liczyć, jeśli w historii III RP jedyny, który z powodu malwersacji finansowych zastrzelił się z własnego sztucera i z odległości kilku metrów, to były minister komunistycznego rządu Ireneusz Sekuła?

Nie mamy zatem najmniejszych podstaw do uznania, że przejmując samorządy w ich obecnym, patologicznym kształcie, obóz Dobrej Zmiany dokończy dzieło uzdrowienia państwa od Centrali aż do zabitej dechami wsi na Podlasiu. Co więcej, mam uzasadnione obawy, że upartyjnienie państwa aż do sołtysa każdej wsi włącznie, odwlecze proces naprawy państwa. Patrząc bowiem na praktykę przeprowadzania przez rząd kolejnych ideowo cennych programów socjalnych, nie sposób nie dostrzec ubocznego skutku wprowadzanych zmian. Tym ubocznym skutkiem jest bardzo szybki przyrost biurokracji państwowej (łącznie z rzekomo samorządową). A z kolei ubocznym skutkiem wzrostu biurokracji jest zawsze psucie prawa i przeregulowanie życia społecznego, a to zwykle skutkuje marazmem obywatelskim. I nie ma się temu co dziwić. No chyba, że jest się wyższym naukowcem.

Rozwiązanie skuteczne jest jedno. Wraz z zakończeniem okradania Polski przez zorganizowane grupy proweniencji Kiszczakowej jeszcze, wraz z oczyszczeniem polskich sądów, nawet w ich chwilowo dotychczasowym kształcie, wraz ze wrzuceniem do kosza obecnej konstytucji patologii tej chroniącej, należy od nowa zorganizować polski samorząd.

Zastosować wszystko to, co proponuję w projekcie nowej konstytucji. A zatem, po pierwsze, zmianę struktury polskiego budżetu tak, żeby to gminy dysponowały pieniędzmi. Najpierw je zbierając, a potem przekazując nadwyżki do województwa i skarbu państwa. Po drugie, likwidując stanowiska radnych – po co oni, skoro mamy sołtysów? Po trzecie wreszcie, to wszyscy pełnoletni mieszkańcy gminy decydują o wydawaniu swoich pieniędzy zebranych na koncie gminnym w Banku Spółdzielczym. A do zarządzania nimi wybierają sprawnego zarządcę, a nie tego czy innego partyjnego przydupasa. I to wystarczy, żeby uzdrowić samorząd. Uczynić z niego żywy i sprawny organizm społeczny. Przywrócić wolność i odpowiedzialność, które przed wiekami uczyniły Polskę wielką. Tylko tyle i aż tyle proponuję w projekcie nowej konstytucji, w jej części dotyczącej samorządów.

Według mojego szacunkowego liczenia, około 1,5 miliona osób zatrudnionych w administracji, będących obecnie obciążeniem budżetu państwa polskiego, a zatem budżetu nas wszystkich, powinno natychmiast stracić stanowiska. Nie jestem rewolucjonistą, dlatego proponuję bardzo łagodne przejścia. Podobnie jak kiedyś zwalniani górnicy, niepotrzebni i tylko szkodzący rozwojowi Polski urzędnicy (żadnemu nawet nie dopiekę biurwą), za swoją ciężką dotychczasową pracę powinni zostać solidnie docenieni. Proponuję roczną odprawę. Jedyne, czym to zaowocuje, to wzrost polskiego PKB. Pomyślmy: 1,5 miliona osób przestanie przeszkadzać dotychczas pracującym, a zasili ich szeregi w warunkach rzeczywistego braku rąk do pracy w polskiej gospodarce. Zlikwidujemy tym samym zły stosunek zatrudnionych w rzeczywistej gospodarce w zestawieniu z zatrudnionymi w administracji i niepracującymi.

Zniknięcie 1,5-milionowej armii urzędników pomoże w modernizacji polskiej administracji i usprawni zarządzanie państwem. Automatyczne przemodelowanie systemu społecznego w stronę Anglii, a jeszcze bardziej Stanów Zjednoczonych – naszego najbardziej sprawdzonego sojusznika militarnego – spowoduje masowy powrót naszych rodaków zza Kanału La Manche. Ja prognozuję co najmniej 3% wzrost PKB, resztę niech doliczą fachowcy.

Ale żeby tego dokonać, należy pokonać ostatniego wroga, który mocno okopał się prawie w każdym z nas. A pochodzi jeszcze z czasów głębokiej komuny i został przez nią celowo zaprogramowany. A nawet wcześniej został przez zaborców jako wirus wprowadzony w polski krwiobieg narodowy.

Ten wróg to fałszywy, patologiczny obraz bliźniego, tak obcy naszej chrześcijańskiej wierze. To dogmat, że większość ludzi nie nadaje się do samodzielnego podejmowania decyzji, że podejmuje decyzje złe i głupie. To rozpowszechnione mniemanie prowadzi do fałszywej konkluzji, że indywidualny człowiek powinien być w jak największym stopniu pozbawiony możliwości decydowania o sobie i swoim najbliższym otoczeniu

Rodzi to fałszywy elitaryzm, wprowadza automatyczną hierarchizację i tym samym buduje społeczną piramidę podległości. Od Centrali do najmniejszego obywatela przygniatanego ciężarem wszystkich wyżej leżących kamiennych bloków.

I to powinna być rzeczywista płaszczyzna sporu o polski samorząd. Ale sporu nie o jego obsadę personalną, ale o jego kształt. Czas najwyższy ten właściwy spór zacząć. Dla pomyślnej przyszłości naszej ojczyzny, naszych współobywateli i nas samych. Mój ulubiony żyjący przywódca, Jarosław Kaczyński, w jednym z ostatnich wystąpień zaproponował, żeby nie numerować Polski, bo Polska powinna być jedna i wielka. I oni, Dobra Zmiana, po wygraniu samorządów taką Polskę zbudują. Otóż numeruję Polskę tylko i wyłącznie dla wygody umysłu, swojego i czytelników. Moja wizja V Rzeczypospolitej, jak ją dla logicznego porządku nazywam, to Polska wielka i silna. Wielka i silna wolnością, odpowiedzialnością i zamożnością jej obywateli. Polska prawdziwie samorządna i samorządowa. IV Rzeczpospolita, jaką próbuje obecnie wdrożyć obóz Dobrej Zmiany, to wizja Polski centralnie zarządzanej. Z obywatelami w pełni podporządkowanymi strukturom biurokratycznego państwa.

Oczywiście, czego nie wykluczam i nie neguję, takie państwo mogłoby być zewnętrznie silne. Pod jednym jednak warunkiem: musiałoby wcześniej być silne gospodarczo i strukturalnie, i mieć posłusznych władzy niewolników, a nie obywateli. Takie państwo można by zbudować na ziemiach niemieckich, od biedy ruskich, gdyby ministrem spraw wewnętrznym został jakiś Potiomkin, a premierem Niemiec.

Wygranej IV Rzeczypospolitej i wyrzuceniu na śmietnik resztek po III RP jednak z całych sił kibicuję. W końcu, jak mawiali mądrze nasi przodkowie, na bezrybiu i rak ryba.

PS. A na wybory samorządowe oczywiście nie pójdę. Po co mam mieć udział w demoralizowaniu człowieka, który mógłby zostać radnym albo nawet wójtem w obecnej RP III i 1/2.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Samorząd – integralna część patologicznego systemu III RP” znajduje się na s. 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Samorząd – integralna część patologicznego systemu III RP” na stronie 5 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Imagine” Johna Lennona – hymn naszej upadającej cywilizacji / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Parę lat temu, po terrorystycznym islamskim zamachu w Paryżu, Trójka i inne stacje radiowe nadawały Imagine jako swoisty protest-song. Wtedy było to jeszcze głupsze niż bazgranie kredkami po chodniku.

Obiecałem kiedyś, że nie będę więcej pisał o wierze i religii? Kłamałem. Niemniej mam usprawiedliwienie. Przez cały wtorkowy dzień jadąc samochodem i słuchając radiowej Trójki (kiedy wreszcie będę mógł przełączyć na Radio Wnet?), byłem skazany na słuchanie odgrzanej wersji Imagine Johna Lennona z roku 1971. A wszyscy redaktorzy, chyba jak jeden – dzieci-kwiaty, zachwycali się jej ponadczasowym przekazem.

Parę lat temu, po terrorystycznym islamskim zamachu w Paryżu, Trójka i inne stacje radiowe nadawały Imagine jako swoisty protest-song. Niezgodę na to, co się właśnie dzieje. Wtedy było to jeszcze głupsze niż bazgranie kredkami po chodniku. Teraz zachwyt nad antychrześcijańskim i bluźnierczym hymnem pacyfistów określa miarę naszego upadku. Zakładając jednak, że nie wszyscy miłośnicy tej pieśni są pacyfistami i wrogami chrześcijaństwa, a tylko bezmyślnie powtarzają słowa, potłumaczmy trochę:

„Wyobraź sobie brak Nieba, to łatwe, tylko spróbuj. Nie ma też Piekła pod stopami, a niebo tylko to nad naszymi głowami. Wyobraź sobie, że wszyscy żyją tak, jakby jutra nie było. I nie ma żadnych granic – to niezbyt trudne przecież. Żadnej sprawy, dla której warto umrzeć lub zabić. I żadnej religii też”.

Chyba wystarczy. To imaginacja Johna Lennona. Wyobrażenie marzyciela o lepszym świecie, o świecie pozbawionym wartości. Takie wizje wykreowały nowego człowieka. Już nie chrześcijanina, ale nowego poganina po Chrystusie. Ten poganin nowych czasów nie może udawać, że chrześcijaństwo się nie wydarzyło. On musi je przedefiniować, żeby łatwiej było żyć, myśląc tylko o dniu doczesnym. Tak jakby nie było Boga, Nieba i Piekła. I jakby nie było szatana, który tylko czyha na ogłupiane przez współczesne media dusze.

A przecież to chrześcijaństwo zbudowało naszą cywilizację. Bez wiary w Boga i bez próby wcielenia w życie społeczne jego Dekalogu nie żylibyśmy teraz w wolnym świecie. Nie cieszylibyśmy się wolnością dzieci bożych. Może bylibyśmy niewolnikami, jak gdzieś w Afryce. Musielibyśmy strzelać i gwałcić albo wręcz przeciwnie. Albo już w dniu urodzenia określone byłoby całe nasze życie, gdybyśmy urodzili się w Indiach, w tej lub innej kaście. I bylibyśmy skazani na bycie prostytutką lub żebrakiem, albo zamiataczem ulic do końca swoich dni.

Imaginując sobie lepszą rzeczywistość bez religii i tworząc obraz Boga na miarę własnych słabości, nie budujemy lepszego świata. Niszczymy jedynie najlepszy możliwy ziemski, ten w którym żyjemy. Odrzucenie Bożych Przykazań i próby ich zastosowania na co dzień, dla zbawienia i życia wiecznego, odbije się również na jakości naszego ziemskiego życia. To jest najprostszy związek przyczynowo-skutkowy. Mogą go nie pojmować umysły niedojrzałe, ogłupiałe od używek wszelkiego rodzaju lub oszuści dla szmalu sprzedający nam te brednie. Współczujmy im, bo w końcu sami muszą w te brednie uwierzyć. Inaczej musieliby popełnić samobójstwo, co zresztą często się dzieje.

A Wy, drodzy czytelnicy i radiosłuchacze, dla lekkiej i wpadającej w ucho muzyczki nie oddawajcie czci szatanowi lub pomniejszym bożkom, nawet nie w pełni świadomie. Nie zdradzajcie naszego jedynego Boga i nie ubóstwiajcie bałwanów muzyki pop, pomimo ich ogromnej sławy.

Nie nućcie Imagine Johna Lennona, gdy ją grają w radiu. Najlepiej wtedy zmieńcie fale i dalej bądźcie prawdziwie dziećmi bożymi.

Jan A. Kowalski

 

Wszystko jedno, czy Andrzej Duda stał, czy siedział. Ważne, że nie klęczał / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Prezydent Duda chłopcem na posyłki? Wielu wielkich graczy zaczynało światową karierę od podawania piłek. Stulecie wielkości Polski, które za chwilę ma nadejść, może właśnie w ten sposób się zaczęło.

Fantastycznie, jak na razie, rozwija się nam sytuacja geopolityczna. Od roku już, od wizyty prezydenta Trumpa w Polsce, podczas której wygłosił tak nas dowartościowujące przemówienie. Żeby jednak ta optymistyczna sytuacja się ustabilizowała, potrzebujemy dwóch rzeczy. Po pierwsze, kolejnej kadencji Trumpa na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych. Po drugie, drugiej kadencji Prawa i Sprawiedliwości i drugiej prezydenta Dudy.

Druga kadencja Donalda Trumpa pozwoli ugruntować zmianę w polityce amerykańskiej względem Europy. Bo, przypomnijmy, do połowy lat dziewięćdziesiątych głównym sojusznikiem Ameryki na naszym kontynencie były Niemcy, po II wojnie światowej podbite i zwasalizowane narzuconą konstytucją i stałą obecnością okupacyjnego wojska. Ale też Niemcy, które dla odgrywania roli wielkiego europejskiego sojusznika zostały przez USA ogromnie wsparte finansowo. Na początku lat dziewięćdziesiątych, w trakcie wojny bałkańskiej, po raz ostatni widzieliśmy zgodne funkcjonowanie tego amerykańsko-niemieckiego sojuszu. Dzięki niemu wojska serbskie zostały pozbawione wsparcia lotnictwa i zniszczone logistycznie. A Serbia została zbombardowana, upokorzona militarnie i odebrana politycznie Matce Rosji. To było jednak ostatnie takie współdziałanie niemiecko-amerykańskie przeciwko Rosji.

Po upływie 25 lat wydaje się, że strona niemiecka w tym samym czasie jedynie markowała swoje rzeczywiste zamiary. Z prostego powodu: Niemcy potrzebowali amerykańskiej i europejskiej akceptacji dla osiągnięcia strategicznego celu – swojego zjednoczenia. Odgrywając rolę przyjaznego, handlowego narodu, cel ten osiągnęli bez najmniejszego nawet sprzeciwu sąsiadów i Amerykanów.

I dopiero parę lat później, właśnie od połowy lat dziewięćdziesiątych, zaczęli ujawniać swoje rzeczywiste zamiary. Teraz już je znamy: zjednoczone Niemcy chcą znowu stać się światowym mocarstwem. Wcześniej podbijając Europę. A jednocześnie zrzucając amerykański protektorat.

Nie spotkałem przed rokiem 1989, i później również, ani jednego głosu polskiego sprzeciwiającego się ponownemu zjednoczeniu Niemiec. Tak nas Niemcy perfekcyjnie ograli. Ale nie tylko nas. Ograli Stany Zjednoczone i całą Europę, poza jej wschodnią częścią opartą o Ural. Bo silne Niemcy są jak najbardziej w interesie mocarstwowej Rosji. A silne Niemcy i silna Rosja to dla Polski gotowe nieszczęście. Cóż, za późno jest na to, żeby do zjednoczenia Niemiec nie dopuścić. Nie da się ich też bez kolejnej wojny rozbić. Choć szkoda, bo tylko Niemcy podzielone z powrotem na niezależne państwa, jak Bawaria, Saksonia, Szwabia, Brandenburgia itd., przestałyby nas straszyć kolejną wojną lub podbojem od zachodu. Brak zagrożenia z tej strony odsunąłby niejako automatycznie zagrożenie z kierunku wschodniego (ale nie ukraińskiego i białoruskiego, podpowiadam rosyjskim agentom).

W obecnym czasie jedyne, co mogą zrobić Stany Zjednoczone dla obrony swojej pozycji w Europie, to zneutralizowanie tej niekorzystnej sytuacji poprzez wykreowanie przeciwwagi dla niemiecko-rosyjskiego sojuszu. I, jak się wydaje, zrozumienie tego dokonało się w głowach amerykańskich strategów już w czasie drugiej kadencji prezydenta Obamy. Projekt Trójmorza, z główną w nim rolą Polski jako największego państwa regionu, jest tego najlepszym świadectwem.

Rzecz jasna, w projekcie Trójmorza nie może uczestniczyć ani Rosja, ani też Niemcy. Bo nie leży w interesie Polski i USA ani niemiecka Mitteleuropa, ani rosyjska Jewropa od Władywostoku po Porto.

Stąd obecny sojusz amerykańsko-polski jest tak zwanym sojuszem naturalnym. W odróżnieniu od sojuszy fantastycznych, jakie kiełkują czasem w zaburzonych mózgach różnych mitomanów, nazwiska Kornela Morawieckiego przez grzeczność nie wspominając.

Przeciwnicy takiego sojuszu (lub agentura niemiecka i rosyjska) histerycznie wrzeszczą, że nie jesteśmy pełnoprawnym partnerem USA, a jedynie chłopcem na posyłki. I właśnie stojąca sylwetka prezydenta Dudy, obok siedzącego prezydenta Trumpa, ma być tego widomym przykładem. Tak jakby drugi Donald polityki, Donald Tusk, był kiedykolwiek partnerem dla Angeli Merkel lub Władimira Putina. A tymczasem nie był nawet chłopcem na posyłki, ale chłopcem do bicia.

Cóż, wielu wielkich graczy zaczynało swoją światową karierę od podawania piłek. Nie ma w tym niczego dziwnego i niespotykanego. Stulecie wielkości Polski, które za chwilę ma nadejść, może właśnie w ten sposób się zaczęło.

Jan A. Kowalski

Wolne media są społeczną Najwyższą Izbą Kontroli chroniącą przed korupcją i przestępczym działaniem każdego obozu władzy

Ryszard Gordziej i mikołajek nadmorski zwyciężyli po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale to zwycięstwo nie byłoby możliwe bez zaangażowania się red. Chmielowskiej ze „Śląskiego Kuriera WNET”.

Jan A. Kowalski

Wolne media WNET dla dobra nas wszystkich

Najpierw wypada się pochwalić. Zwyciężyliśmy! Na wydmie w Białogórze wybarwia się właśnie mikołajek nadmorski. Teraz już zupełnie legalnie i prawem chroniony. A nazwisko społecznika i pasjonata, który za tym stoi, Ryszarda Gordzieja, widnieje na wielkiej tablicy ufundowanej przez lokalne władze.

Ryszard Gordziej zwyciężył po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale nie byłoby to zwycięstwo możliwe bez zaangażowania się mediów WNET. To Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Śląskiego Kuriera WNET”, która teraz wraca do zdrowia po kolejnej operacji, zainteresowała się tym przypadkiem. Bulwersującym przypadkiem niszczenia społecznika i jego dzieła. Rozmawiała z biurwami gotowymi pana Ryszarda wtrącić do lochu za jego bezinteresowną działalność dla społeczeństwa, ale przeciwko ich drobnym interesikom. Odwiedziła też sołtysa i wójta gminy Krokowa, którzy na moment dali się tym biurwom zastraszyć. I zwyciężyła w interesie nas wszystkich. Tak właśnie działają wolne media.

Tak powinny działać wszystkie media. Ale czy działają? Chyba nie, skoro takim pięknym wakacyjnym tematem nie zainteresowało się żadne medium lokalne, pomorskie. Z litości nie wymienię nazwy tytułu. Jego redaktorka, już po artykule w „Kurierze WNET” i na portalu WNET.fm, pojawiła się w Białogórze i rozmawiała z naszym bohaterem. Pomimo zgromadzenia przez nią wszystkich danych, materiał nie ujrzał światła dziennego. Dlaczego? Bo lokalne interesy, bo ręka rękę myje, bo ktoś zamieszcza reklamy, a nie musi. Tak działa prasa zniewolona, tak działają media zniewolone. Zawsze w interesie mniejszości, przeciwko interesowi publicznemu, przeciwko wspólnemu dobru. Przeciwko prawdzie.

Bo to właśnie służenie prawdzie, poprzez przekazywanie prawdziwych informacji, powinno być jedynym uzasadnieniem istnienia mediów. Wszystkich mediów, bo wszystkie powinny być wolne. Nie ideologia, nie doktryna, nie zaangażowanie w zwycięstwo tej czy innej partii politycznej. Oczywiście dziennikarze mają swoje poglądy i wcale nie muszą ich ukrywać. Ja również nie ukrywam, że jestem chrześcijaninem (dodatkowo nawróconym) i że właśnie z wiary w Boga wynika moje widzenie rzeczywistości. Rzecz jasna ułomne z racji bycia człowiekiem.

Przyjrzyjmy się wreszcie problemowi, jaki mają z wolnymi mediami rządzący. Niezależnie od przynależności partyjnej i przekonań, zawsze chcieliby zrobić z mediów swoją tubę propagandową. Uzasadniając to każdorazowo rzekomo wyższym interesem społecznym. Tymczasem to wolne media są najskuteczniejszym zabezpieczeniem dla rządzących przed deprawacją ich samych. Taką społeczną Najwyższą Izbą Kontroli. Przed korupcją i przestępczym działaniem członków każdego obozu władzy.

Naświetlanie nieprawidłowości mniej lub bardziej lokalnych leży zatem w interesie każdej partii, zwłaszcza partii rządzącej. Bo partia rządząca dysponuje środkami nie tylko własnymi, ale w dużej mierze środkami nas wszystkich. I jej funkcjonariusze, już nie partyjni, ale państwowi, powinni być dokładnie w swoich działaniach przez wolne media prześwietlani. Wprost służy to dobru wspólnemu, ale nie wprost – również dobru danej partii. Dzięki takiemu medialnemu prześwietlaniu dana partia może się pozbyć ludzi nieuczciwych, którzy realizując swoje ciemne sprawki, doprowadzają ją do spadku poparcia społecznego. A w ostateczności do utraty władzy.

Zrozumienie tego ze strony rządzących jest podstawą dla rozwoju wolnych mediów. Również wolnych mediów WNET, prawdziwie publicznych, jak je nazywa nasz szef Krzysztof Skowroński. Bo cząstkowa, partyjna prawda, przekazywana przez kolejne szczeble podległości, zniekształca rzeczywistość tak samo, jak zabawa w głuchy telefon początkowe słowo. Mamy na to przykład w postaci wyjątkowo zniekształconej przez polityków różnych opcji, również rządowych, sprawy kopalni „Krupiński”. Dlatego z uporem, w interesie społecznym i w interesie państwa polskiego odkłamujemy tę sprawę. Po to, żeby w interesie nas wszystkich politycy podjęli właściwą decyzję.

I dlatego na koniec zapytam: czy na podstawie zniekształconej wiedzy można podjąć właściwą decyzję? Na to pytanie muszą odpowiedzieć już sami politycy. Uczciwi politycy.

PS Jadwigo, wracaj do zdrowia jak najszybciej! Ojczyzna Cię potrzebuje!

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” znajduje się na s. 19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” na stronie 19 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Idziemy po wszystko! Prosty przekaz Obozu Dobrej Zmiany na wybory samorządowe/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Najpierw centralnie buduje się chory samorządowy system, a potem, zamiast go centralnie zmienić, czyli zmieść z powierzchni polskiej ziemi, próbuje się go uzdrowić poprzez obsadzenie swoimi ludźmi.

Idziemy po wszystko! – tak powinno brzmieć hasło Obozu Dobrej Zmiany na czas kampanii samorządowej. Odczytując prawidłowo słowa Mateusza Morawieckiego, nie mogę już mieć żadnych złudzeń. Obóz Dobrej Zmiany nie potraktował poważnie mojej podpowiedzi na swoją wygraną. A przypomnę, zaproponowałem jedynie, że jeżeli chce wygrać (po to, żeby uzdrowić Polskę w każdym wymiarze), to powinien oddać władzę obywatelom. Władzę decydowania o sobie w najbliższym otoczeniu. A sam powinien skoncentrować się na budowie silnego i sprawnie zarządzanego państwa na poziomie centralnym, ogólnopaństwowym.

Słowa Premiera o możliwości dokończenia reformy państwa polskiego tylko w ścisłej współpracy rządu z samorządami, w domyśle zarządzanymi przez swoich, odzierają polską rzeczywistość polityczną z pewnego złudzenia. Przyznaję, sam temu złudzeniu chętnie uległem. Również dlatego, żeby nim zarazić sztabowców Prawa i Sprawiedliwości. Nie udało się. To złudzenie i marzenie zarazem, któremu dałem wyraz w projekcie nowej konstytucji, polega na budowie Polski silnej wolnością i odpowiedzialnością na poziomie lokalnym, samorządowym. W ten sposób zwykli obywatele mogliby się włączyć w dzieło budowy podstaw przyszłej wielkości Rzeczypospolitej. A rząd centralny powinien tylko tą energią odpowiednio zarządzać dla zwielokrotnienia efektu skali.

Już opracowanie programu 300+, którego filozofię przedstawiłem tydzień temu, zderzyło to marzenie z nagą ścianą politycznego zamysłu PiS. Ten zamysł polega na dokończeniu dzieła technokratycznego, biurokratycznego zmodernizowania Polski. Gdzie każdy kolejny punkt społeczny z kolejnej piątki będzie oznaczał automatyczny rozrost biurokracji. Od Warszawy do Czarnej D… A najgorsze jest to, że Prawo i Sprawiedliwość ze swoją nieszczęsną dla Polski wizją może na jakiś czas zwyciężyć.

W żadnym momencie nie bronię przy tym obecnego stanu rzeczy. Jak wielokrotnie o tym pisałem, w Polsce nie istnieje samorząd. To, co tak nazywamy, to lokalne sitwy zajmujące się kręceniem swoich prywatnych lodów pod płaszczykiem działania dla dobra wspólnoty. Ale ta patologia została zaprojektowana przez profesora Regulskiego, Michała Kuleszę i sędziego Wacława Stępnia przed wielu laty po to, aby zwykli Polacy nie włączali się w działania wspólnotowe. I nie przeszkadzali lodziarzom ze starego i staro-nowego systemu. Chociaż całkiem możliwe, że autorzy takiego kształtu samorządu, jak wielu innych twórców systemu Okrągłego Stołu, nie zdawali sobie sprawy z tego, co robią. Jak nie zdają sobie sprawy ci, którzy do dziś ich za to wychwalają.

Co proponował ten – rzekomo – samorząd zaprojektowany w roku 1990? 18% środków własnych i żebranie o resztę w Centrali. Wykluczono zatem możliwość dobrego gospodarowania dobrem wspólnoty, bo tego dobra nie przywrócono. Żeby Centrala (pozostałość po komunie) nie straciła pełni władzy. Nikt normalny, z poczuciem godności własnej i wartościowy społecznie, nie włączał się w pozory lokalnego rządzenia, ale bez możliwości decydowania. Dokonywała się zatem na naszych oczach selekcja zdecydowanie negatywna. Do tych rzekomych samorządów pchali się wszelkiej maści karierowicze. To dlatego mamy to, co mamy. Biurowce Urzędów Gmin pękające od kolejnych samorządowych biurw, zatrudnianych przecież nie za swoje, ale za rządowe. Im więcej rządowych projektów i pomysłów, tym więcej można poupychać swoich ludzi i ukręcić lodów. A zaciągając kolejne kredyty na poczet przyszłych pokoleń, jeszcze więcej. Na dodatek bez ponoszenia za to żadnej odpowiedzialności.

Teraz, zamiast zmienić patologiczny system powstały przecież nie samoistnie, ale stworzony przez warszawską Centralę, Obóz Dobrej Zmiany próbuje go we własnym interesie przejąć. Po to, żeby go uzdrowić i zwalczyć patologię. Możliwe, że stratedzy Obozu wierzą w powodzenie tego planu. W to, że jeżeli im się uda wszystko przejąć, to dopiero wtedy zrealizują w pełni misję naprawy państwa. Jedno jednak, co uderza człowieka cokolwiek myślącego, to kompletny brak logiki w tym wszystkim. Bo najpierw centralnie buduje się chory samorządowy system, a potem, zamiast go centralnie zmienić, czyli zmieść z powierzchni polskiej ziemi, próbuje się go uzdrowić poprzez obsadzenie swoimi ludźmi. To tak, jakby na oddział zakaźny w szpitalu posyłać ludzi zdrowych… żeby zwalczyć wirusa. Na pewno wiele osób dałoby się na taki pomysł nabrać, gdyby tylko ogłosili go znani i lubiani lekarze.

Premier Mateusz Morawiecki jest znanym i lubianym politykiem. Twarzą Obozu Dobrej Zmiany na czas zbliżających się wyborów. Czy powinniśmy mu uwierzyć tylko dlatego, że prawdopodobnie wierzy w to, co mówi?

Jan A. Kowalski

300 złotych za powrót do szkoły. Skuteczny pomysł na to, jak nie uzdrowić naszego państwa / Felieton Jana A. Kowalskiego

300 zł należy się każdemu uczniowi w pełni sprawnemu do 20 roku życia i niepełnosprawnemu do 24 roku życia. Powtarzam: każdemu. Po co w związku z tym wypełnianie liczącego 9 stron formularza?

Co parę lat powtarza się ten sen: siedzę na lekcji matematyki w ostatniej klasie liceum i kompletnie niczego nie rozumiem. I nie mam żadnych wątpliwości: nie zdam. Zlany potem, uświadamiam sobie wreszcie, że to nic takiego, bo przecież zdałem już maturę, na tróję, ale zdałem. I wtedy się budzę, szczęśliwy, że nie muszę znowu chodzić do szkoły. Jak to dobrze, że nie muszę znowu być młody.

Nie stresuje mnie początek września ani w stosunku do własnej osoby, ani w stosunku do moich dzieci. Też już zdążyły z obowiązku szkolnego wyrosnąć. Dlatego, wylegując się we wrześniowych promieniach nadmorskiego słońca, nie zainteresowałem się początkowo tym nowym rozdawnictwem rządu. I tak nic mi się nie należy. Zrobiłem to dopiero teraz, po oficjalnym odpaleniu kampanii samorządowej i ogłoszeniu kolejnej piątki Mateusza Morawieckiego (o tym następnym razem). I aż za głowę się złapałem.

Już uczniom klas siódmych szkoły podstawowej, na lekcjach wiedzy o społeczeństwie powinno się przedstawiać filozofię tego pomysłu. Mam nawet pomysł na temat lekcyjny: „Na przykładzie 300+ udowodnij, dlaczego nie udało się naprawić Rzeczypospolitej”.

Myślę, że myślący 14-latkowie bez trudu potrafią prawidłowo przeprowadzić ten dowód. Skoro 14-latkowie, to może my też spróbujemy?

Po pierwsze, 300 złotych należy się każdemu uczniowi w pełni sprawnemu do 20 roku życia i niepełnosprawnemu do 24 roku życia. Powtarzam: każdemu. Po drugie, po co w związku z tym wypełnianie liczącego 9 stron formularza w wersji papierowej lub elektronicznej? Po kiego grzyba?, jakby kiedyś zapytali nastolatkowie. Po trzecie, jeśli premier polskiego rządu publicznie obnosi się z faktem wypełnienia przez Polaków 2,5 miliona nikomu niepotrzebnych formularzy, to należy założyć, że:
a) albo nie rozumie tego, że tym samym ośmiesza się przed 14-latkami;
b) albo traktuje nas, jakbyśmy jeszcze 14 lat nie skończyli.

Z takim poczuciem humoru premier polskiego rządu powinien zasilić co najmniej jakiś kabaret.

Załóżmy jednak, że Mateusz Morawiecki wcale nas nie wkręca i nie zawoła za jakiś czas: a kuku!, daliście się nabrać. W takim wypadku możemy przewidywać jedynie czarny scenariusz dla Polski. Dla Polski, bo dla Obozu Zjednoczonej Prawicy sytuacja rozwija się nad wyraz pomyślnie. Kolejne rozkręcane przez rząd programy socjalne, według schematu 300+ oczywiście, rozładowują zapotrzebowanie na pracę w państwowej biurokracji w rosnących szeregach Obozu.

Ktoś przecież zaufany, najlepiej żona, dzieci albo inny pociotek, musi te formularze przyjmować, przeglądać, segregować. Sprawdzać, czy nie brakuje kropki lub przecinka. A tych elektronicznych robić kopie papierowe. Kupa roboty, dla każdego (swojego) wystarczy.

Jak to się skończy? Przewidywanie jest nad wyraz proste. Obóz Dobrej Zmiany poprzez określoną stymulację programów socjalnych przejmie na własność każdą najmniejszą posadę w państwie, łącznie z żoną sołtysa, i odtrąbi swój wieczny tryumf. W chwilę później Polska definitywnie zbankrutuje, a niedługo później upadnie.

Jednak Jan mam na imię, a nie Kasandra, dlatego na koniec odrobina nadziei. Po kolejnym powstaniu z ruin wszystkie polskie dzieci w wieku 14 lat bez trudu będą potrafiły odpowiedzieć na pytanie o główną przyczynę upadku Polski w XXI wieku, 300+ podając jako przykład.

Jan A. Kowalski

1000+, czyli jak pokonać Obóz Dobrej Zmiany metodą chińskiego stratega Sun Tzu / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Fakt zastosowania tej metody przez zdziesiątkowany obóz Złej Zmiany należy bezwzględnie odnotować. Jest to bowiem pierwszy przemyślany i rozumny ruch totalnej opozycji w walce z „pisowskim reżimem”.

Sun Tzu, wielki chiński myśliciel sprzed dwóch tysięcy lat, który wzorem innych wielkich myślicieli prawdopodobnie nie istniał, pozostawił w spadku potomnym dzieło swojego życia: Sztukę prowadzenia wojny. Jedna z jego najbardziej genialnych recept dotyczy wojny prowadzonej z przeciwnikiem o wiele silniejszym. Według Sun Tzu pokonać go można, wykorzystując jego własną przewagę. Nie przeciwstawiamy się wprost, bo zostalibyśmy zmiażdżeni siłą jego ciosu. Naszym zadaniem jest mu pomóc, umiejętnie zwiększając jego siłę. Dzięki temu przeciwnik straci równowagę i sam się pokona. Zatem walcząc z siłaczem dysponującym miażdżącym ciosem, nie stawiamy gardy, ale schodzimy z linii ciosu i pociągamy go lekko za rękę. Olbrzym upada, pokonany swoją wielką siłą, z naszą niewielką tylko pomocą.

W naszej politycznej rzeczywistości fakt zastosowania tej metody przez zdziesiątkowany obóz Złej Zmiany należy bezwzględnie odnotować. Jest to bowiem pierwszy przemyślany i rozumny ruch totalnej opozycji w walce z „pisowskim reżimem”.

Wcześniej, poza wylansowaniem słowa ‘pisowski’: pisowskiego państwa, pisowskiego rządu, TVPis i odstawieniem totalnego ciamajdanu, totalna patologia jedynie szamotała się w okopach własnej intelektualnej niemocy.

Przedstawmy zatem całe wydarzenie. Na samym początku politycznych wakacji, w dniu 6 sierpnia, „Super Express” przeprowadza wywiad (rozmowę telefoniczną?) z posłem Prawa i Sprawiedliwości, Januszem Szewczakiem. Powołuje się na wcześniejsze rzekome stanowisko wysoko postawionego dygnitarza PiS i, co tu dużo mówić, wmanewrowuje posła jak dziecko w poparcie dla rzekomo przygotowanej zmiany sztandarowego 500+ na 1000+. Mimo natychmiastowego dementi ze strony wiceministra Marczuka i minister Rafalskiej, następnego dnia rano sprawę rozdmuchuje znany portal natemat.pl. A „Rzeczpospolita” robi nawet sondaż poparcia dla takiego projektu. Dołącza się oczywiście gazeta.pl i kilka innych mało przychylnych rządowi mediów, i sprawa zaczyna żyć swoim własnym życiem. Parę osób w różnym wieku i o różnym stopniu zamożności jeszcze wczoraj próbowało dyskutować ze mną na ten temat. Na temat sensowności tego nowego pomysłu PiS. To dlatego doceniam siłę tego fake newsa. (Sam bohater zamieszania, Janusz Szewczak, w dniu 8 sierpnia, udzielając z plaży wywiadu „Tygodnikowi Solidarność”, bronił 1000+ „pod pewnymi warunkami”, czym pogrążył się po szyję w nadmorskim piachu).

Dzięki 500+ Prawo i Sprawiedliwość zyskało twardy elektorat socjalny, który zapewnia obozowi Dobrej Zmiany kolejne zwycięstwo wyborcze. Wzorem mistrza Sun Tzu, pijarowcy totalnej opozycji postanowili rozbudzić w tym elektoracie marzenie o 1000+. Gdyby to się udało, to ubodzy zwolennicy PiS z trójką dzieci zaczęliby przeliczać 1500 zł miesięcznie na 3000. A nawet snuć plany na przyszłość, związane z zagospodarowaniem tej zwiększonej sumy pieniędzy.

Po rozwianiu marzeń, w najprostszy możliwy sposób już nie byliby wdzięczni za 500+, ale rozgoryczeni po stracie obiecanej podwyżki. 500+ bardzo szybko zamieniłoby się w 500- dla obozu rządowego. I mogłoby w niedługim czasie przyczynić się do jego porażki.

Drodzy posłowie Prawa i Sprawiedliwości, miesiąc sierpień to nie tylko czas waszych wakacji. Miesiąc sierpień to również, jak co roku, miesiąc trzeźwości. Leżąc pod zasłużoną palmą i sącząc bezalkoholowe drinki z parasolką, pamiętajcie: trzeźwość polityka to nie tylko brak zamroczenia alkoholowego, to przede wszystkim trzeźwość umysłu.

Jan A. Kowalski

To skandal, żeby na polskiej ziemi rozgrywany był Tour de Pologne! / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Gdy w 1312 r. król Władysław Łokietek tłumił bunt krakowskich mieszczan pochodzenia niemieckiego, musieli oni wypowiedzieć prawidłowo po polsku takie słowa, jak ‘soczewica’, ‘koło’, ‘miele’, ‘młyn’.

Bo pomyślmy, Anglicy mają Tour of Britain. Włosi Giro d’Italia. Hiszpanie Vuelta a España. Bawarczycy (pobratymcy Niemców) Rundfahrt Bayer. Francuzi, co nie dziwi, Tour de France. Nawet Słowacy mają swój Okolo Slovenska. Wszyscy mają wyścig w swoim ojczystym języku, tylko nie my. My nie możemy już od kilkunastu lat mieć Wyścigu dookoła Polski. Musimy mieć jakiś Tour de Pologne.

Właśnie się odbywa i szaleje na nim nasz Michał Kwiatkowski, to chyba dlatego dostałem tej refleksji. Dlaczego on się jeszcze nazywa Kwiatkowski, a nie dajmy na to Blumenthal?

Wzorem mojego mistrza Mikołaja Reja, wręcz nie mogę się nadziwić temu brakowi szacunku dla polskiej mowy w wykonaniu samozwańczych elit narodu polskiego.

A przecież nie zawsze tak było. Gdy w roku 1312 król Władysław Łokietek tłumił bunt krakowskich mieszczan pochodzenia niemieckiego, musieli oni wypowiedzieć prawidłowo po polsku takie słowa, jak ‘soczewica’, ‘koło’, ‘miele’, ‘młyn’. Kto nie zdał testu, tracił życie. I wydaje się, że takie stanowisko wybitnego polskiego władcy powinno być dla nas wzorem i przykładem.

Zgoda, żyjemy w innych czasach, ale jak wykazałem na wstępie, inne narody mimo upływu stuleci szanują swój język. Nie wiem, czy we wszystkich jest taka sama wrażliwość na słowo i czy mają one ustawowe ciała mające dbać o czystość języka. Bo my, Polacy, mamy takowe i to od 1996 roku. Jest nim Rada Języka Polskiego, która ma obowiązek ustawowy. Co więcej, od roku 2000 obowiązuje na terenie Rzeczpospolitej Polskiej Ustawa o języku polskim, przyjęta przez Sejm 7 października 1999 roku. I nowelizowana od tego czasu kilkanaście razy.

Zatem pytam: gdzie jesteś, kwieciście wymowny profesorze Bralczyk? Gdzie jesteście pozostali członkowie Rady w liczbie kilkunastu? Na waszych oczach i na oczach milionów prostych polskich telewidzów łamana jest ustawa polskiego Sejmu – najwyższej władzy ustawodawczej w Polsce. Naruszane jest polskie prawo. Milczenie wasze jest przecież samo w sobie łamaniem waszego ustawowego obowiązku. Jeżeli nie jesteście zdolni zareagować na tak jawny przejaw lekceważenia polskiego języka przez te wszystkie lata, to po co wasze dalsze trwanie? Dla tytułów i diet?

Apeluję zatem do prokuratora generalnego o spełnienie swojego obowiązku i z urzędu zajęcie się tym rażącym naruszeniem polskiego prawa (proszę wcześniej przeczytać ustawę o języku polskim). Podaję też osobę odpowiedzialną za popełnienie tego przestępstwa. Jest nią wieloletni dyrektor „Tour de Pologne”, pan Czesław Lang.

Moja sugestia rozprawienia się z tą personą jest następująca: po pierwsze, bezwzględny śledczy daje mu listę polskich słów do wypowiedzenia. Po drugie, jeśli uda mu się przejść ten test, drugi śledczy (ten dobry) proponuje zmianę obcej nazwy na polską i to już od przyszłego roku.

Nagrodą będzie pozostawienie winnego na wolności. W jednym tylko pozostaję nieugięty. Jako odstraszający przykład dla innych, tylko patrzących, jakby tu nie szanować samych siebie i języka, proponuję zmienić przestępcy nazwisko z niemieckiego Lang na polskie Długi. Przecież Czesław Długi brzmi chyba dobrze? Ale tym powinien, już po powrocie z wakacji, w pierwszej kolejności zająć się Sejm. Tym samym dokona się dwunasta nowelizacja ustawy.

„A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”.

Jan A. Kowalski

Wyższość V Rzeczypospolitej nad obecną III i ½ na przykładzie sporu o wymiar sprawiedliwości / Felieton J.A. Kowalskiego

Jak to jest możliwe, żeby nie mając poparcia społecznego, bezkarnie występować, poprzez odwołanie się do siły zewnętrznej, przeciwko legalnie wybranej (i mającej jeszcze większe poparcie) władzy?

Tylko dzięki parasolowi Stanów Zjednoczonych nie mamy obecnie w Polsce rozkładu struktur państwowych i kompletnej anarchii. I przejęcia władzy nad naszym państwem przez Niemcy z jednej strony, a Rosję z drugiej. Dlatego kolejny raz, nie bojąc się oskarżenia o zdradę ideałów, opowiadam się jednoznacznie za rządem i prezydentem, za PiS-em. Bo polityka to nie opowiadanie bajek przez bajarzy, ale kreowanie faktów przez polityków. Zatem tylko ludzie zdolni do dokonywania rzeczywistych zmian mogą być nazywani politykami. Reszta to co najwyżej pretendenci lub uzurpatorzy. Z pretendentami jest mniejszy kłopot. Jeśli nie zdobędą poparcia wyborców, nie są groźni. Jeżeli zdobędą, stają się politykami, a zatem ludźmi przewidywalnymi (uwaga: nie dotyczy Niemiec).

Największy problem jest z uzurpatorami. Ich celem jest zdobycie władzy bez poparcia wyborców, bez poparcia Polaków. A ich cechą osobową jest brak hamulców moralnych, pogarda dla większości i nieliczenie się z obowiązującymi zasadami. Po trupach, nawet własnych współobywateli, byle do celu. Grupa ta już dawno opuściła miejsce publicznej debaty, jaką jest agora, i przeniosła się na inny rynek, przez miejscowych zwany targowicą.

To wszystko widzimy i wiemy. Pytanie, jakie należy tu postawić, brzmi: jak to jest możliwe? Jak można, nie mając poparcia społecznego, bezkarnie występować, poprzez odwołanie się do siły zewnętrznej, przeciwko legalnie wybranej (i mającej jeszcze większe poparcie) władzy? Odpowiedź jest całkiem prosta. Bezkarność wpisana jest w obecny kształt polskiego państwa, a ukonstytuowana jest poprzez najwyższą ustawę, matkę wszystkich ustaw, czyli obowiązującą aktualnie konstytucję.

Bezkarność i chaos to filary polskiego państwa postkomunistycznego, które, jak widzimy, broni się do końca w kluczowej dla jego przetrwania dziedzinie. Po to przecież odbyło się dwuletnie przygotowanie w postaci sejmu kontraktowego 1989-91, żeby rzeczywistej władzy neokomuszej nie stracić. Oczywiście bezkarność, chaos i bezprawie stoją zawsze po stronie dzieci Kiszczaka. Im się należą jak psu kość. A dla ludzi spoza tej kasty prawo jest/było bezwzględne, a sprawiedliwość bardzo nierychliwa.

Dość narzekania. Zaproponujmy rozwiązanie. Nie wiem, czy ktokolwiek z PiS-u czyta moje wypociny? Ale jeżeli tak, to niech czym prędzej doniesie do Prezesa, oczywiście nie pomijając żadnego służbowego szczebla. Zatem… jedynym sposobem rozwiązania obecnego problemu jest jego zlikwidowanie. To jest moja podpowiedź. I wcale nie jest to masło maślane. Po prostu, konstytucja z roku 1997 musi zostać zasadniczo zmieniona poprzez wrzucenie do kosza lub przemiał. Bo to w niej tkwi źródło obecnego chaosu i bezprawia. To ona zaprowadza niekompatybilność najwyższych władz państwowych i nieuchronne spory kompetencyjne oraz brak sprawności w zarządzaniu państwem.

Ponieważ dla totalnej opozycji z lokalnego rynku, zwanego przez miejscowych targowicą, dzieje się wojna, przyznajmy jej raz rację. I rozprawmy się z nią na sposób wojskowy – nie bawiąc się w rozważania i niuanse. Będzie na to czas później, po wojnie.

Jakie to niesie ryzyko? Otóż Obóz Dobrej Zmiany będzie miał ogromną pokusę, żeby to wojenne zwycięstwo przekuć w normę prawną. A to oznaczałoby podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości parlamentowi. Już nie niejawne grupy interesów i mafia decydowałyby o prawie w Polsce, ale posłowie i senatorowie, którzy temu prawu powinni podlegać.

Bo w tym jednym obie strony sporu jednakowo nie mają racji. Żadna z nich, odwołując się do monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, nie przestrzega ducha tego podziału, czyli autonomiczności każdej z władz. Władza wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza muszą być od siebie niezależne. Nie mogą się przenikać, ale wzajemnie kontrolować. I żadna nie może innej sobie podporządkować w należnej jej kompetencji.

To wszystko jednak ma sens dopiero wtedy, gdy o każdej z tych władz decyduje najważniejszy suweren, jakim jest Naród. To my, Kowalscy (i Nowakowie), powinniśmy wybierać sędziów, posłów i rząd, czyli prezydenta. A wcześniej powinniśmy zadecydować o sposobie, w jaki chcemy być jako naród i państwo zarządzani. Powtarzam: zarządzani. Za nasze pieniądze dla naszego dobra. I to wszystko zapisałem w moim projekcie nowej konstytucji.

Czy Prawo i Sprawiedliwość jest gotowe na takie rozwiązanie, które zmiecie z powierzchni polskiej ziemi te wszystkie aberracje i patologie? Jeśli tak, to przestanę walić z wściekłością w klawisze komputera, a zacznę donośnie klaskać. Bo stanie się V Rzeczpospolita.

Jan A. Kowalski