Twórczość J.R.R. Tolkiena: wątki mitologiczne i archeogenetyczne, ze szczególnym uwzględnieniem genomu prasłowiańskiego

Tom Loback, Gothmog, CC A-S 3.0, Wikipedia.org

Każdy z nas ma dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków. Mamy bardzo różne linie genetyczne. Ale ogólnie jesteśmy jako Polacy bardzo mocno do siebie wszyscy podobni i to jest niezwykłe.

Konrad Mędrzecki, Ryszard Derdziński

(…) Nie wiem, czy Państwo wiedzą, że znany nam gryf to jest tak naprawdę istota żeńska, ponieważ męski gryf nie posiada skrzydeł, ma je tylko kobieta-gryf. Gryf jest połączeniem dwóch zwierząt: lwa i orła. Niektórzy historycy uważają, że w wypadku dynastii Gryfitów – a jej genezy do końca jeszcze nie poznano – nastąpiło połączenie znaku lwa z orłem piastowskim. Piastowie pieczętowali się orłem, który musiał wejść w konszachty z jakimś lwem. No i powstał znak gryfa.

Ale chyba nikt rodowodu gryfów nie zbadał do końca. Mędrcy chrześcijańscy uważali te zwierzęta za symboliczne. Izydor z Sewilli na przykład stwierdził, że Gryf jest symbolem Pana Jezusa, ponieważ łączy w sobie orła i lwa. W Biblii lew występuje np. jako lew Judy, a orzeł pojawia się m.in. jako ten, który niesie Słowo Boże, występuje też psalmach. W Ewangeliach święty Marek to lew, a święty Jan – orzeł.

Dobre konotacje. A jak wiąże się to z tym, jak Tolkien pisał o gryfach?

Niestety nie wykorzystał tego. Kiedy był na studiach, narysował herb swojej rodziny z tym gryfem, ale tematu nie rozwijał. W jego mitologii nigdzie nie pojawia się żadna istota, która przypomina gryfa. Jedynie w pierwszym polskim tłumaczeniu Władcy Pierścieni Marii Skibniewskiej koń Gandalfa ma na imię Gryf, nie wiadomo dlaczego, bo po angielsku nazywa się Cienistogrzywy i to imię występuje w obecnych tłumaczeniach. Tak więc pierwotnie Gandalf jeździł na Gryfie, ale to jest tylko taki polski, można powiedzieć, wtręt.

Czy u Tolkiena pojawiały się w ogóle jakieś istoty, mające z gryfami coś wspólnego poza grzywą, którą można by tutaj od biedy, tak jak pani Skibniewska, brać pod uwagę?

Tolkien w swojej mitologii nieczęsto nawiązuje do świata demonicznych czy mitycznych wyobrażeń śródziemnomorskich, tylko raczej do mitów północnych i dlatego do jego heraldyki i mitologii weszły smoki, a gryfy nie. Natomiast gryfy występują u Lewisa w Opowieściach z Narnii. Świat Narnii wypełniony jest istotami, które znamy z mitologii Greków i Rzymian.

W ogóle gryfy pochodzą z mitologii Bliskiego Wschodu; chyba po raz pierwszy są wspomniane w Asyrii, w którymś z krajów babilońskich. I potem Grecy starożytni poznali gryfy dzięki Herodotowi. Lewis w swojej mitologii Narnii dużo przejął właśnie z mitów Greków i Rzymian i dlatego też np. w Ostatniej bitwie pojawiają się pędzące gryfy. Pięknie to widać na filmie. Także podczas bitwy z Białą Czarownicą można zobaczyć gryfy w akcji; to naprawdę niebezpieczne zwierzęta mityczne.

Takie też niosą przesłanie. Są gryfy dobre, chrześcijańskie, że tak powiem, i są też groźne. Jak w końcu z nimi jest?

W Septuagincie, czyli w greckim przekładzie Biblii Starego Testamentu, gryfy były zwierzętami nieczystymi i jest tam zalecenie, żeby nie jeść gryfów. A gryfy mitologiczne były postaciami raczej negatywnymi. Pilnowały skarbów jak smoki i tak one były bardzo zazdrosne i chciwe. W wyobrażeniach Herodota, jak pamiętam, gryfy pilnowały kurhanów ze złotem, ze skarbami, gdzieś na stepach Wschodu. Natomiast my, chrześcijanie, potrafimy kulturę zaadaptować do chrystianizacji.

Lewis zauważył w gryfie podobieństwa do tych dwóch bardzo pozytywnych zwierząt mitologicznych, a także rzeczywistych, czyli orła i lwa. A chrześcijaństwo to nie jest przecież potulna religia. To jest religia bardzo groźna dla grzechu, dla zła. I tutaj waleczny gryf to nie jest wcale zły symbol. Pan Jezus z Apokalipsy podąża na koniu, z mieczem, właśnie na wielką bitwę. Mamy takie obrazy choćby u Lewisa w bitwie z Białą Czarownicą. (…)

A jak to się stało, że „Gotki Słowian pokochały”?

(…) Otóż emocje Polaków rozpala spór o to, czy Słowianie na naszych ziemiach są od tysiącleci, czy też przybyli dopiero gdzieś około roku 500, a wcześniej mieszkali tu inni ludzie.

Konkluzja jest taka, że Polacy są na tych ziemiach autochtonami. Jako populacja polska mamy przodków, którzy żyli tutaj wcześniej niż 500 lat po Chrystusie, jeszcze w epoce brązu, a nawet w neolitycznej. Różne wielkie fale osadników przetaczały się po Europie i zmieniały jej oblicze. W tej chwili ma miejsce kolejna wielka migracja – z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej – i też odmieni losy kontynentu.

My, Polacy, jesteśmy potomkami tych pradawnych ludów, które tu mieszkały. W pewnym momencie, w epoce żelaza, pojawili się tutaj też Germanie, czyli właśnie owi Goci. Teraz już wiemy na pewno, właśnie dzięki badaniom genetycznym, że od nich pochodzą dzisiejsi Skandynawowie. Goci, którzy mieszkali nad Wisłą, przemieszczali się w kierunku Kotliny Hrubieszowskiej wzdłuż Wisły, a potem zamieszkali na stepach.

Czy Niemcy to Skandynawowie?

Niemców tutaj nie było. Niemcy to jest osobna historia Skandynawów.

Ogólnie Germanie i Słowianie to takie dwa wielkie ludy z terenu Europy. Jesteśmy my, Słowianie, i Germanie, podobnie jak inne ludy mieszkające w Europie – Celtowie, ludy romańskie. Wszyscy jesteśmy potomkami Praindoeuropejczyków na takim samym poziomie. Nikt nie jest, że tak powiem, bardziej indoeuropejski niż pozostali. Natomiast Słowianie są bardzo sobie bliscy, gdy chodzi o genetykę, ale także językowo.

Wbrew temu, co nam się może wydawać, wywodzimy się z wczesnej epoki brązu. Z kultury archeologicznej, która nazywa się kulturą ceramiki sznurowej. I wielkie etnosy – Bałtów, Słowian, Germanów, Celtów – wywodzą się właśnie z tego kręgu kulturowego. Ich języki rozwijały się odrębnie, na nie jeszcze nakładały się różnego rodzaju tzw. substraty – np. kiedy Indoeuropejczycy zamieszkali na terytorium, gdzie zastali już jakąś ludność, to z jej języków. Często w językach germańskich mamy szczególnie dużo tego typu zapożyczeń od ludów ze Skandynawii.

Ogólnie można powiedzieć, że gniazdem Germanów są północne Niemcy, południowa Skandynawia, natomiast gniazdem Słowian, moim zdaniem i zdaniem większości w tej chwili wiodących naukowców w Polsce, są tereny dzisiejszej Ukrainy, ewentualnie może jakiś fragment wschodniej Polski za Wisłą, czyli obszar np. dzisiejszego województwa podkarpackiego, ale przede wszystkim właśnie Ukraina Zachodnia i pogranicze z Białorusią.

Tam prawdopodobnie mieszkali ci Prasłowianie, którzy mieli specyficzny język. Oni nie byli bardzo podobni do nas, ponieważ według badań wspomnianego zespołu naukowców, Słowianami staliśmy się dopiero w momencie, gdyśmy się połączyli z innymi ludami. No i właśnie pani Segond i pan Martyka bardzo fajnie to opisali. Humorystyczny tytuł tego artykułu odnosi się do tego, że dzisiejsza populacja Polski ma w sobie bardzo wiele z kobiet, które mieszkały na naszych ziemiach w tych dawnych czasach.

Autochtonami jesteśmy przede wszystkim jako potomkowie tych właśnie kobiet. Te kobiety pochodziły od Gotów i Wandalów, pewnie też Wenetów, tajemniczego ludu, który się potem ze Słowianami tak mocno zlał, że np. Germanie nazywali Słowian Wenedami, zwłaszcza tych z Pomorza Zachodniego.

Ciekawe, że u Tolkiena Słowianie są w jakimś sensie obecni, ale niestety nie jako ludy szczególnie dobre. Jesteśmy tam opisani jako tzw. Easterlingowie, poddani Saurona, bo kiedy Tolkien pisał swoją książkę, to wszystkie kraje słowiańskie były w bloku komunistycznym, tak więc mógł mieć takowe skojarzenia.

W każdym razie my jako Polacy jesteśmy autochtonami. Jako Słowianie – nie, bo Słowianie przybyli prawdopodobnie właśnie około V-VI wieku na teren Polski z niedalekich ziem, bo gdzieś z Wołynia, czyli właśnie z zachodniej Ukrainy, i zlali się potem z miejscową ludnością. To byli pewnie głównie wojowniczy mężczyźni, tak się domyślamy po liniach Y-DNA, które są obecnie w Polsce najbardziej rozpowszechnione.

Ja też zbadałem swoje Y-DNA. Akurat moi pradawni przodkowie w linii męskiej mieszkali gdzieś w okolicach dzisiejszego Grodna albo Litwy i byli Jaćwingami. Wcześniej nazywano ich Bałtami. Natomiast na pewno liczne są inne linie męskie w mojej rodzinie. Każdy z nas ma dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków. Mamy bardzo różne linie genetyczne. Ale ogólnie jesteśmy jako Polacy bardzo mocno do siebie wszyscy podobni i to jest niezwykłe.

Jesteśmy dosyć podobni do Białorusinów, także do Litwinów z południa, którzy też byli pod zaborami. Jesteśmy podobni do Ukraińców. Bardzo podobni do nas genetycznie są Słowacy. Troszkę mniej Czesi, bo oni byli bardziej zgermanizowani, ale stanowimy taki słowiański trzon, z czym oczywiście nie wszyscy muszą się zgadzać.

Wyszliśmy z terenów dzisiejszej zachodniej Ukrainy i południowej Białorusi, ale także pewnie ze wschodniej Polski, czyli zza Wisły. (…)

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Gryfy, genomy i Germanieznajduje się na s. 29–31 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Gryfy, genomy i Germanie” na s. 30–31 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Wrzesień 1939 we wspomnieniach ówczesnego ośmiolatka. Panika i tułaczka po Pomorzu w ucieczce przed Niemcami

Feldfebel wrzeszczał, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre.

Zygmunt Zieliński

Zamiast iść do drugiej klasy, już o świcie siedziałem wraz z innymi na wozie konnym, który zawiózł nas do Sartowic, gdzie promem przeprawiliśmy się przez Wisłę. Zaczęła się dwutygodniowa odyseja. Wszystko odbywało się zbyt szybko, by zarejestrować pamięcią ciągłość wydarzeń. Przeprawa przez Wisłę odbywała się w panice, bo ktoś puścił wieść, że niemieckie oddziały są tuż. W rzeczywistości słychać było z daleka grzmoty, przypuszczalnie artyleryjskie. Jakoś, nie wiem, jakim środkiem lokomocji, trafiliśmy do Chełmna i tam po raz pierwszy przeżyliśmy bombardowanie. Schronieniem, dość wątpliwym, był klasztor sióstr szarytek. Bomby padły głównie do Wisły i chyba zatopiły jakąś barkę.

Spodziewaliśmy się spotkać ojca, który z nami nie uciekał, mając za zadanie wraz z małym oddziałkiem Obrony Narodowej ochranianie względnie zniszczenie urządzeń łączności. Podobno przechodził przez Chełmno, ale w tej ciżbie ludzi odnalezienie się graniczyłoby z cudem.

Losy ojca potoczyły się potem inaczej niż nasze, bowiem my wróciliśmy po dwóch tygodniach do Pruszcza, a ojciec, jako niezmobilizowany (39 lat) oficer rezerwy szedł jednak z wojskiem, uczestniczył w kilku bitwach i dostał się za Bug, gdzie ogarnęli go wraz z innymi bolszewicy. Tylko opanowaniu zawdzięczał wydostanie się z niewoli, bowiem puszczali „raboczich”, a on podał się za „pocztyliona”. Śmierć była mu widocznie pisana nie w Katyniu, a gdzieś pod Chojnicami w Borach Tucholskich, z rąk Niemców.

Z Chełmna jakimś cudem, już pociągiem, dostaliśmy się do Kornatowa pod Toruniem, gdzie transport został zbombardowany. Utraciliśmy wszystko prócz podręcznych bagaży, bowiem po powrocie do pociągu, kiedy ustało bombardowanie, większości pozostawionych rzeczy już nie zastaliśmy. Widocznie złodzieje nie bali się bomb, podobnie jak Boga, okradanie ludzi w takiej sytuacji było bowiem świadectwem braku podstawowych zasad moralnych.

Po powrocie do Pruszcza również zastaliśmy mieszkanie wyrabowane. Czego nie ukradli rodacy, zasekwestrowali Niemcy, bowiem, jak się podobno wyraził jeden z miejscowych do mojej matki: „hier gibt nur deutsches Eigentum” – tutaj wszystko jest własnością niemiecką. Okazało się, że nawet albumy ze zdjęciami rodzinnymi. (…)

Nikt nie wiedział, dokąd należy się udać. Pojechaliśmy częściowo szosą warszawską, a najczęściej zaś wzdłuż niej, bocznymi drogami. Pierwsze bombardowanie przeżyliśmy w Lubiczu. O mało nie skończyło się to tragicznie. Wóz nasz pozostał w brzozowym zagajniku tuż przy wjeździe do wsi. Ponieważ babka moja nie chciała się ruszyć z miejsca, pozostawiono ją na straży naszych resztek mienia. Wszyscy inni poszli do wsi szukać ewentualnego schronienia i paszy dla koni. Zaszliśmy do pierwszej z brzegu chaty, ale łatwo było zauważyć, że właścicielami było starsze małżeństwo niemieckie.

Był tam też dorosły ich syn. Nalegał on, by rodzice opuścili dom, co było zrozumiałe ze względu na trwający nalot. On sam był bardzo nerwowy i stale wchodził na poddasze. W pewnym momencie zbiegł po drabinie ustawionej w sieni i siłą chciał wypchnąć rodziców z domu; zaczął też mówić po niemiecku, choć dotąd mówili, on i jego rodzice, wyłącznie po polsku. Wyjściu ich z domu przeciwstawił się jeden z naszych listonoszy, grożąc pistoletem.

W czasie szamotaniny nagle posłyszeliśmy straszny huk, drewniane ściany zachwiały się i cały dom się przechylił. Bomba padła o kilka metrów od progu. W niedługim czasie zjawili się dwaj żołnierze, chyba z jednostki kawaleryjskiej stojącej nieopodal w lesie, w którym znajdował się także nasz wóz.

Syn gospodarzy wyskoczył przez okno, ale zaraz został przyprowadzony przez innych żołnierzy, którzy przypuszczalnie otaczali dom. Zabrano go, a nam powiedziano, że dawał znaki białą płachtą, którą powiewał z dymnika. (…)

Kiedy po jakimś tygodniu wyruszyliśmy z gościnnej wsi – nie wiedząc, jak przebiega front, gdzie się znajdują Niemcy – zobaczyliśmy ich po ujechaniu zaledwie kilku kilometrów. Była to ciężarówka z kilkunastoma żołnierzami. Dowodził bardzo opasły feldfebel, którego mam przed oczyma, jakby to było wczoraj. Dokonano pobieżnej rewizji, zaznaczając, że jeśli znajdą broń, której zaraz się nie odda, to wszyscy łącznie z dziećmi będziemy rozstrzelani.

Matka miała mały pistolet, podobnie jak jeden z listonoszy. Po oddaniu ich zaniechano ledwo rozpoczętej rewizji, a gruby feldfebel zaczął żartować, pytając, czy nie znudziła się nam wycieczka w takim upale i kurzu. Matka moja zaczęła płakać, co go jakoś rozwścieczyło. Zaczął wrzeszczeć, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy sami ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył jednak wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre. Inni żołnierze nawet na nas nie spojrzeli, mieli ponure miny i, jak się wydawało, humor sierżanta nie czynił na nich wrażenia. (…)

Miejscowi Niemcy obiecali ojcu zemstę. Za co, tego nie wiedział ani ojciec, ani nikt inny, bowiem ojciec utrzymywał z miejscowymi Niemcami dobre, z niektórymi nawet przyjacielskie stosunki.

Już następnego dnia zjawili się ludzie z Selbstschutzu i zabrali ojca, zdaje się do remizy strażackiej, gdzie przetrzymywani byli już inni Polacy. Ojciec został okropnie skatowany, podobno miał odbite nerki i nawet, gdyby go później nie zamordowano, prawdopodobnie nie przeżyłby.

Erich Schmidt, a także mleczarz Papke, nasz sąsiad, wymogli na owym oficerze, który przesłuchiwał matkę, zwolnienie ojca. Przedtem jednak matka została ponownie wezwana dla wyjaśnienia, skąd w naszej skrzyni schowanej przed ucieczką znalazła się szabla i ów pistolecik. Przy przesłuchaniu był jeden z miejscowych Niemców, bardzo młody człowiek, któremu ojciec wyświadczył niejedną przysługę, a który w obecności matki postulował rozstrzelanie ojca z tej racji, że był polskim oficerem i urzędnikiem państwowym. Zdenerwowany wehrmachtowiec wrzasnął na niego w pewnym momencie, zapytując go, czy zatem i on, niemiecki oficer, też jest wobec kogoś winny, ponieważ jest tym, kim jest? Kiedy wreszcie się go pozbył, powiedział do matki, że nie może pojąć, dlaczego tutejsi Niemcy tak nas nienawidzą.

Jego zdaniem, dobrze im się w Polsce powodziło, choć uskarżali się na prześladowania. – Nie rozumiem tu czegoś – mówił do matki – ale wiem jedno: państwo, cała rodzina, musicie natychmiast stąd uchodzić i dobrze się, przynajmniej na jakiś czas, przyczaić, bo ja dziś tu jestem, jutro może mnie nie być, a skoro wejdzie tu inna władza (chyba miał na myśli gestapo), zabiją was.

Pani mąż zostanie uwolniony jeszcze dziś, a jutro ma was tu nie być. Niech pani zabierze mundur swego męża, bo rekwirujemy tylko broń. Z tego munduru miałem potem ubranie, które nosiłem prawie przez całą wojnę. Wyrosłem z niego chyba dopiero gdzieś w 1943 r.

Kiedy wrócił ojciec, zmaltretowany nie do poznania – był bowiem nie tylko bity, ale razem z wójtem musiał ciągnąć przez całą wieś wóz wypełniony śmieciami, a popędzali ich młodzi członkowie Selbstschutzu – ten zwykle bardzo energiczny mężczyzna zupełnie opadł z sił. Opowiadał tylko, że w czasie ich maltretowania na ulicy niektórzy Niemcy szybko znikali z pola widzenia, ale gawiedź podszczuwała konwojentów, robiła złośliwe uwagi pod adresem maltretowanych.

Ojciec nigdy nie powiedział, kto go bił, choć matka o to się dopytywała. Argumentował, że to wzbudziłoby nienawiść do tych ludzi, a chrześcijaninowi nie wolno nienawidzić. Taka była jego religijność, bez ostentacji, ale konsekwentna bez granic.

Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka” znajduje się na s. 8–9 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka na s. 8–9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Matka Boża i profesor J.R.R. Tolkien. Kolejna odsłona powiązań pisarza i jego wszechświata Śródziemia z wiarą katolicką

Posąg Maryi na kaplicy w Lourdes | Fot. Bahnfrend, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. Początkowo biografowie jakby próbowali to ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla niewierzących.

Matka Boża i profesor Tolkien

Z tolkienistą i podróżnikiem, Ryszardem Derdzińskim – Galadhornem rozmawia Konrad Mędrzecki

Napisał Pan ostatnio świetny tekst pt. Tolkien i Bernadeta. Jest w nim niesamowity opis postaci tolkienowskiej, która nie jest sensu stricto Matką Boską, a okazuje się, że jak się jej przypatrzeć, to Nią jest. Może Pan trochę to przybliżyć?

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. To jest temat, o którym mówi bardzo wiele, chociaż wydaje się, że na początku biografowie jakby próbowali to troszeczkę ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla ludzi niewierzących. Ale im bardziej poznajemy życie profesora Tolkiena, tym więcej tych faktów wychodzi na jaw.

A mamy już przed sobą niedługo premierę książki o wierze profesora Tolkiena – Tolkien’s Faith: A Spiritual Biography. To będzie jego duchowa biografia, napisana przez Holly Ordway.

Dzięki mojej współpracy z autorką uzyskałem bardzo dużo ciekawych informacji na temat tego, co tam będzie, np. à propos ulubionych świętych Profesora. No i się okazuje, że jedną z ukochanych świętych profesora Tolkiena była święta Bernadeta, która była tą dziewczyną, która spotkała Maryję. Miała z Matką Bożą osiemnaście spotkań w grocie Masabielle w Lourdes i od tego momentu zaczęła się historia tego niezwykłego sanktuarium, z którym Tolkien miał pewną łączność i którym się bardzo interesował.

Szczególnie interesowały go uzdrowienia. Pisał o nich w listach i polecał swoich chorych przyjaciół, np. Warrena Lewisa, brata Clive’a Staplesa Lewisa, opiece właśnie świętej Bernadety i jej modlitwie. Mówił o niej, że to jest jego ukochana święta, taka uboga święta, która zawsze bardzo mocno wpływała na jego życie. I to jest też motyw, który pojawia się w jego twórczości i w listach. Poruszało go ubóstwo stajenki i życia Pana Jezusa, także ubóstwo i prostota życia bardzo wielu świętych. (…)

A czy możemy, Panie Ryszardzie, przypomnieć w paru słowach życiorys świętej Bernadety?

W paru słowach… Ona wywodziła się z rodziny bardzo ubogich ludzi, którzy mieli bardzo duże problemy związane z pracą w młynie, z tym, że wchodziły nowe technologie i ich młyn po prostu zbankrutował. I dlatego w 1858 roku, kiedy Bernadecie ukazała się Matka Boża, rodzina Soubirous mieszkała w czymś w rodzaju dawnego więzienia na terenie Lourdes – to się nazywało Cachot – i byli bardzo, bardzo ubodzy. Czternastoletnia Bernadeta tak naprawdę poszła do groty Masabielle po to, żeby zebrać chrust, dlatego że ostatnią wiązkę chrustu sprzedali dzień wcześniej, żeby kupić chleb.

Ona przeżyła wtedy przełom w swoim życiu potem, jako osoba, która spotkała Maryję, spotykała bardzo wielu ludzi, z których jedni ją prześladowali, a inni uwierzyli. Ostatecznie została zakonnicą w Nevers. Tam zmarła w dość młodym wieku 35 lat jako siostra zakonna i tam znajdują się jej relikwie. (…) I tutaj można nawiedzić także zachowane w nienaruszonym stanie relikwie świętej Bernadety, w Nevers.

Wiele motywów u Tolkiena, zwłaszcza opisanych w Naturze Śródziemia, łączy się z tą historią. Bo mamy tam właśnie motyw nienaruszenia ciała świętych, co nastąpiło też w przypadku św. Bernadety. Tolkien nawiązał do tego w Naturze Śródziemia jako do czegoś, co jest udziałem najbardziej świątobliwych królów Numenoru.

Jest wiele, wiele innych tego typu elementów, o których warto poczytać w książce Natura Śródziemia. (…)

Chciałem jeszcze na sekundę pochylić się nad kwestią Niepokalanego Poczęcia, które jest, jak się okazuje, opisane w książce Tolkiena i Pan to w swoim tekście zawarł: „porodowi u Eldarów nie towarzyszy ból”.

To nie jest wiadomość z Ewangelii, ale nawiązanie do tradycji Kościoła i do pewnych apokryfów, które tę wiadomość przekazują, że Maryi, kiedy rodziła Pana Jezusa jako Niepokalanie Poczęta, nie towarzyszył ból porodu. Jak wiemy, według Biblii bóle porodu i w ogóle wszelkie nasze bóle cielesne są konsekwencją upadku, grzechu pierworodnego.

Maryja jest istotą nieupadłą, jedynym człowiekiem, który nie był obciążony skutkami grzechu pierworodnego. I Tolkien nawiązywał także do tego faktu w listach, kiedy pisał o pierwszych ludziach, którzy żyli w jego świecie. Mówił, że oni nie urodzili się jako upadli, ale ich upadek nastąpił potem. A dla nich obrazem takich nieupadłych istot byli elfowie, bo elfowie nie mieli za sobą epizodu grzechu pierworodnego.

Więc w pewnym sensie elfowie u Tolkiena są też obrazem istot myślących, właśnie dzieci Bożych, które są nieupadłe, które są w jakimś sensie niepokalanie poczęte. Tutaj właśnie mamy ten motyw, który zbliża Galadrielę i Maryję, dlatego że Galadriela u Tolkiena była królową elfów, która jednocześnie była istotą bardzo czystą. To się potem pogłębiało w jego listach, w jego rozważaniach na temat tej postaci. Galadriela jest więc w literaturze profesora Tolkiena pewnego rodzaju obrazem Maryi.

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkienznajduje się na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkien” na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

Przyjemne z pożytecznym, czyli na wakacje do Asyżu i nie tylko / Konrad Mędrzecki, „Kurier WNET” nr 109/2023

Bazylika św. Franciszka w Asyżu | Fot. valtercirillo. CC0, Pixabay

Nagromadzenie arcydzieł w Bazylice św. Franciszka dosłownie przechodzi ludzkie pojęcie. Freski Giotta w ołtarzu dolnego kościoła naprawdę można dotykać, ale z szacunku nikt tego nie robi.

Konrad Mędrzecki

Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko

Wakacje już od samego początku były wspaniałe, szczęśliwym zbiegiem okoliczności tanie linie lotnicze najtańszą, chociaż nie najkrótszą i nie najszybszą trasę zaoferowały do Perugii (tuż koło Asyżu) via Malta. Z pięciogodzinnym postojem na tej malowniczej wyspie. Byłem zachwycony, ponieważ mogłem odwiedzić konkatedrę świętego Jana w Valletcie na Malcie, gdzie w jednej z kaplic znajduje w najwyższym stopniu zachwycający obraz Caravaggia Ścięcie św. Jana Chrzciciela. I muszę powiedzieć, że spotkanie z tym obrazem w takim miejscu było przeżyciem absolutnie mistycznym, bo kościół ten pod względem architektury wnętrza jest cudem manieryzmu. (…)

We wczesnych godzinach wieczornych znalazłem się już w swojej asyżowej bazie, czyli w Santa Maria degli Angeli – malutkiej miejscowości u stóp Asyżu, gdzie znajduje się Porcjunkula, czyli malutki, ukochany przez św. Franciszka kościółek, który własnym rękami odbudował, wcześniej otrzymawszy kaplicę od benedyktynów.

Malutka Porcjunkula znajduje się teraz wewnątrz wielkiej Bazyliki Najświętszej Marii Panny od Aniołów (Santa Maria degli Angeli). To naprawdę niezwykłe przeżycie, kiedy wchodząc do wielkiego, wspaniałego kościoła, na samym jego środku widzi się malutki średniowieczny kościół.

(…) Właśnie do tego kościółka św. Franciszek chciał wrócić, kiedy wiedział, że już niebawem Pan Bóg może powołać go do siebie. Kaplica, w której zmarł, znajduje się kilka kroków od Porcjunkuli, pod dachem tej samej bazyliki, po prawej stronie od głównego ołtarza. W obrębie kompleksu świątynnego znajduje się też sławny Ogród Różany, gdzie rosną słynne róże św. Franciszka, które są pozbawione kolców. W ogrodzie znajduje się Kaplica Róż ozdobiona freskami Tyberiusza z Asyżu. Jest też muzeum z arcydziełami takich mistrzów jak Cimbue – nauczyciel Giotta – i uroczy sklepik, gdzie można nabyć wspaniałe prezenty. Polecam.

Posąg Maryi na szczycie Bazyliki Santa Maria degli Angeli w Asyżu | Fot. G. Jansoone, Wikimedia.com

Każdego ranka z balkonu przy moim pokoiku witałem się z Przenajświętszą Panienką, patrząc na jej wspaniały wizerunek – ośmiometrową, wykonaną z brązu i pozłacaną figurę, znajdującą się na szczycie kopuły Bazyliki. To cudowne powitanie dnia. Przysięgam. A wstawałem o 5 rano, by udać się na minipielgrzymkę do samego Asyżu, a ściśle do Bazyliki Świętego Franciszka, gdzie o 6:30 franciszkanie, klaryski i nieliczni „cywile” rozpoczynają śpiewy i czytania. Wszystko to odbywa się w dolnym kościele, bo trzeba Państwu wiedzieć, że Bazylika św. Franciszka to zasadniczo dwa kościoły – kościół górny i dolny z cudownie pięknym ołtarzem, freskami Giotta, które naprawdę można dotykać, ale których z szacunku nikt nie dotyka. Nagromadzenie arcydzieł w bazylice dosłownie przechodzi ludzkie pojęcie. Giotto, Cimbue, Lorenzetti i wielu, wielu innych.

W dolnym kościele znajduje się też zejście do grobu św. Franciszka. To oczywiście nadzwyczajne miejsce. Kamienie na grobie są przedmiotem nieustannej adoracji odwiedzających. Na kratach otaczających grobowiec zawsze jest pełno dłoni trzymających różańce.

(…) Po porannej mszy można było z czystym sercem wybrać się na spacer po Asyżu, mieście, w którym – jak to ślicznie powiedział jeden z moich znajomych – są praktyczne same kościoły. Ósma rano to jest jeszcze bardzo dobra godzina, zarówno z tego względu, że jeszcze nie jest zbyt gorąco, ale też jeszcze ulice są w miarę puste. Turyści dopiero kończą śniadania w hotelach, więc można się cieszyć spacerem średniowiecznym mieście, w którego kamiennych murach co chwilę napotykamy arcydzieła – kilkusetletnie freski, kapliczki, rzeźby – czasem z czasów Imperium Rzymskiego. O tym niezwykłym łączeniu się kultur najdobitniej świadczy kościół katolicki znajdujący się w doskonale zachowanej świątyni Minerwy na jednym z głównych placów miasta.

Około 10:00 zaczyna się już robić gorąco. Można jednak zawsze pójść do jednego z cudownych kościołów, można też odwiedzić muzeum. Można się też wdrapać na Rocca Maggiore – Wielką Skałę, gdzie znajduje się ogromna kamienna forteca górująca nad miastem.

Widoki z Rocca Maggiore są absolutnie piękne. Na pierwszym planie – widziane z góry wszystkie kościoły, ogrody i domy Asyżu, a na drugim cudowny widok na górzystą Umbrię i to włoskie niebo, które znamy z tylu arcydzieł malarstwa.

Chwilowo muzeum na Rocca Maggiore jest w remoncie. Niemniej jednak w tym dosłownie niebiańskim miejscu prężnie działa kawiarenka, gdzie w cieniu pod drzewem można, rozglądając się co jakiś czas po bajkowym krajobrazie, oddać się lekturze na przykład Pisma Świętego, co też robiłem, i przeczekać upał, który powoli zaczyna roztapiać człowieka od zewnątrz, a w konsekwencji od wewnątrz.

Asyż. Widok z Rocca di Maggiore | Fot. evondue, CC0 Pixabay

Niesprzyjający spacerom czas nie jest wcale taki krótki, więc pochłonięcie I Księgi Samuela – z korzyścią dla duszy – nie stanowi problemu przed udaniem się w dalszą drogę – tym razem w dół. Można na przykład pójść w lewo i udać się na całkiem długą wycieczkę do kościoła św. Damiana, który znajduje się już w bardzo sporej odległości od centrum tego średniowiecznego miasta. Właśnie tam, według najstarszych świadectw, św. Franciszek, już stygmatyzowany i cierpiący, ułożył swoją Pieśń słoneczną. Był to zresztą pierwszy klasztor klarysek, w którym mieszkały w latach 1211–1260. (…)

Z kościoła św. Damiana ruszyłem na skuśki do swojej tymczasowej celi w Santa Maria degli Angeli. Powrót na skuśki rzadko uczęszczanymi drogami z widokiem na Asyż i umbryjski krajobraz to przeżycie estetyczne wyższego rzędu.

Rzędy drzew oliwkowych, pagórki, słońce (tak, tak, mimo popołudnia trzeba było szukać cienia), nitki torów kolejowych prowadzących do Perugii i dalej do Arezzo z cudownymi freskami Pierro della Francesca lub do Florencji. Redaktor znalazł się w ogrodzie, w ogrodzie, do którego każdy z nas powinien się – jeśli Bóg pozwoli – chociaż raz w życiu udać.

Cały artykuł Konrada Mędrzeckiego pt. „Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko”, znajduje się na s. 28 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Konrada Mędrzeckiego pt. „Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko” na s. 33 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Tolkien codziennie przed pracą przystępował do Komunii / Małgorzata Kleszcz, Ryszard Derdziński, „Kurier WNET” 109/2023

Od wielu lat trwają starania, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny profesora Tolkiena. I mówi się, że on mógłby być patronem świeckich przystępujących do Komunii Świętej. To bardzo ważna wiadomość.

Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament

Z Ryszardem Derdzińskim, znawcą życia i twórczości pisarza prof. J.R.R. Tolkiena, rozmawia Małgorzata Kleszcz

Profesor Tolkien dużo pisał o tym, jak ważny jest dla niego Najświętszy Sakrament. Proszę powiedzieć, od czego zaczęło się przywiązanie profesora Tolkiena do Najświętszego Sakramentu.

Myślę, że inspiracją było jego dzieciństwo i wielka zmiana w życiu rodziny Tolkienów. Około roku 1900 jego matka Mabel wraz z siostrą zmieniły zupełnie wyznanie – z protestanckiego, takiego metodystycznego czy baptystycznego, na katolicyzm. Była to ich wspólna decyzja, podyktowana przemyśleniami, lekturami. Spotkała się z bardzo dużą nieprzyjaźnią ze strony zarówno jej rodziny, Suffieldów, jak i rodziny teściów, Tolkienów.

Matka profesora była ciężko chora na cukrzycę i to odtrącenie przez rodzinę spowodowało, że nie było pieniędzy na różne leki, na terapie, a ona odmawiała sobie wszystkiego, żeby nakarmić swoich synów. Profesor Tolkien stracił matkę jako chłopiec 12-letni i uważał, że była ona męczennicą za wiarę.

Z tego względu ten dar, jaki mu dała, czyli wiara katolicka, był dla niego darem, który trzeba było szczególnie uszanować.

I z tym się oczywiście wiąże się przystępowanie do Najświętszego Sakramentu. Tolkien codziennie rano, idąc na uczelnię, przed pracą ze studentami odwiedzał kościół, szedł na Mszę świętą i przyjmował Najświętszy Sakrament.

Mamy wieści z Kościoła lokalnego, że od wielu lat trwają starania, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny profesora Tolkiena. I mówi się, że właśnie w związku ze swoimi wypowiedziami na temat Najświętszego Sakramentu on mógłby być patronem świeckich przystępujących do Komunii Świętej.

To bardzo ważna wiadomość. Wiemy też z jego listów, że w Śródziemiu są pewne elementy, które mogą nam się kojarzyć właśnie z liturgią i z darem anielskiego chleba. Na przykład lembas, czyli chleb podróżny, który spożywają elfowie, był w specjalny, rytualny sposób przygotowywany w Śródziemiu. Mogła to robić tylko Galadriela i dlatego te lembasy nie były bardzo rozpowszechnione w świecie opisywanym we Władcy Pierścieni. I to jest taki, można powiedzieć, wiatyk, chleb podróżny, który daje siłę na drogę.

Ile lat miał Tolkien, kiedy się nawrócił?

Miał 8 lat – bo urodził się w 1892 roku – gdy jego mama przeszła na wiarę katolicką. Został wprawdzie ochrzczony w kościele anglikańskim jeszcze w Afryce Południowej, ale już do pierwszej Komunii Świętej i do sakramentu bierzmowania przystępował w Kościele katolickim. Na bierzmowaniu przyjął imię Filip na cześć Filipa Nereusza, bo wychowywał się przy wspólnocie Księży Oratorian, czyli księży od Filipa Nereusza, jeszcze pod opieką mamy, a po jej śmierci – pod kierunkiem swojego opiekuna duchowego, księdza Francisa Morgana.

Czy jest jakiś tekst, w którym możemy przeczytać więcej, w którym Tolkien wtajemniczyłby nas w tę swoją podróż, w swoje doświadczenie wiary, Najświętszego Sakramentu i tego, jak on w ogóle odczuwał kontakt z Bogiem?

Tak, tego typu teksty znajdziemy w listach profesora Tolkiena. Mam drugą dobrą wiadomość, bowiem w tym roku jesienią szykuje nam się nowe wydanie listów, bogatsze o 150 listów dodanych. Ukaże się oczywiście po angielsku, ale mamy nadzieję, że o te listy zostanie również uzupełnione wydanie w języku polskim. I w listach znajdzie się właśnie takie świadectwa, kiedy on pisze już konkretnie do katolików.

Pamiętajmy, że to był człowiek bardzo dyskretny, wychowany w środowisku akademickim, wśród anglikanów, także wśród ludzi niewierzących, i nie uzewnętrzniał się za bardzo. Nigdy nikomu nie narzucał swojej wiary, ale gdy napotkał w korespondencji jakiegoś katolika, to chętnie z nim na te tematy rozmawiał. I właśnie w tych listach profesora Tolkiena znajdziemy też tego typu treści.

A jak to było z jego żoną? Ona początkowo była innego wyznania.

Tak, była z urodzenia i z wychowania protestantką. Ale warunkiem ojca duchowego profesora Tolkiena było to, że jeżeli on ma wziąć z nią ślub, to żona też powinna być katoliczką. To było ze strony Edith poświęcenie, że przyjęła katolicyzm. Nie było to dla niej bardzo wygodne, ponieważ nie czuła tego prawdopodobnie aż tak bardzo jak profesor Tolkien.

Czy myśli Pan, że przyjaźń między Tolkienem a Lewisem też zadziałała na rozwój, na pogłębienie wiary Tolkiena?

Na pewno. Ale to Tolkien pomógł Lewisowi zostać chrześcijaninem. Natomiast Lewis był anglikaninem. I to była wielka bolączka profesora Tolkiena, że nie mogą iść wspólnie razem na Mszę i przyjąć razem Komunii Świętej. Miał o to pewien żal do Lewisa. Lewis nie wpłynął znacząco na wiarę profesora Tolkiena. Jego wiara była ukształtowana wcześniej. To raczej profesor Tolkien próbował wpłynąć na wiarę Lewisa.

Rozmowa Małgorzaty Kleszcz z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament” znajduje się na s. 34 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Małgorzaty Kleszcz z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament” na s. 34 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

„Dyziu, myślisz czasem o Bogu? Myślę, że On ma na mnie wyje…”. Świadectwo Patryka Galewskiego o ks. Janie Kaczkowskim

Patryk Galewski i ks. Jan Kaczkowski | Fot. Damian Kramski

Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Magdalena Woźniak, Patryk Galewski

Z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, rozmawia Magdalena Woźniak.

Pan Patryk Galewski jest pierwowzorem Patryka z filmu Johnny o księdzu Janie Kaczkowskim. Na stronie Fundacji Jana Kaczkowskiego jest cytat „Wyrok nie musi wszystkiego kończyć, a może wszystko zacząć”. Jak to się zaczęło?

Jestem gadułą. I spodziewałem się pytań, które pozwolą mi się rozwinąć i po prostu gadać, jak to się zaczęło. Ale może zanim opowiem tę piękną część mojej historii o tym, jak spotkałem Jana, jak dzięki niemu dostałem nowe życie, kiedy zaoferował mi piękną przestrzeń miłości, dzięki której mogę normalnie żyć, muszę zacząć od tej smutnej części.

Oczywiście, proszę.

Ja, choćbym się bardzo mocno starał, nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej radosnej chwili z dzieciństwa.

W bardzo młodym wieku zderzyłem się ze światem narkotyków, konfliktów z prawem. Jako dwunastolatek wciągnąłem pierwszą kreskę amfetaminy i od tego czasu moje życie z narkotykami było dość dość dynamiczne. Jako trzynastolatek pierwszy raz wylądowałem na komendzie za kradzież z włamaniem, jak to nazywam. Trochę przypadkiem, ponieważ chcieliśmy z kolegami sobie, że tak powiem delikatnie, pożyczyć nieco petard z takiej budki, gdzie zawsze przed sylwestrem odbywała się sprzedaż tychże petard. I kiedy wszedłem na dach, żeby tam wejść przez okno, dach wpadł razem ze mną do środka.

Od tamtego momentu moja codzienność wyglądała tak: bójki, konflikty z prawem, narkotyki, alkohol – przeogromna destrukcja życia i utrata własnej godności, wartości, poczucia szczęścia, miłości. W domu czułem się niekochany, czułem beznadziejność. I dopiero na ulicy nawiązałem jakiś kontakt z moimi rówieśnikami, którzy pochodzili z podobnych, smutnych domów, takich, z jakiego ja pochodziłem.

Ale mówiąc „smutny” nie mam na myśli tylko takiego domu, gdzie jest alkohol, przemoc, gdzie tata bije mamę lub na odwrót, ale też taki, gdzie była nadwyżka po prostu wszystkiego, ale brakowało przestrzeni, miłości, poczucia bezpieczeństwa.

My na ulicy szybko odnaleźliśmy się wzajemnie i otoczyliśmy się takim złudnym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji. Tam było mi dobrze i tam zacząłem się rozwijać. Mówię też o półświatku przestępczym. I tak do 19 roku życia, czyli do sceny, która rozpoczyna film Johnny, kiedy to zostaję złapany na gorącym uczynku na kradzieży z włamaniem i trafiam do aresztu śledczego.

W tamtym momencie, kiedy byłem przewożony do aresztu śledczego, cholernie się bałem, ale nie tego, że będą się tam nade mną znęcać, bić, poniżać, gwałcić, tylko tego, czy zostanę zaakceptowany przez elitę więzienną i czy stanę się jakby częścią tej subkultury więziennej. Na tym najmocniej mi zależało, bo myślałem, że tak ma wyglądać moje życie, że tak mam je przeżyć, że to jest maksimum, co mnie w życiu może spotkać. (…)

Tak wyglądało moje życie. Ja dzisiaj, jako dorosły, normalnie żyjący facet wiem, jak mocno niekompletny był mój zestaw dotyczący własnej wartości, poczucia szczęścia, miłości, poruszania się w życiu z takimi wartościami, jak, najprościej mówiąc, empatia, a co najmniej tolerancja. Takie wartości były mi po prostu obce. Ja nie odczuwałem względem drugiego człowieka takich emocji, takiej wrażliwości – nie umiałem.

(…) Kiedy Jan przyuważył z okna, że ja sprzedaję narkotyki za rogiem szkoły, kazał mi stamtąd znikać, a ja powiedziałem mu – dosłownie – nie wpierni… się. Tak, bo po prostu nie jest to jego przestrzeń życia i będę musiał go przeładować. I tak wyglądała nasza pierwsza wymiana zdań. W tamtym wymiarze mojego życia kontakt z księżmi było to coś obciachowego, złego. Księża byli źli, niegodni zaufania, bo w półświatku przestępczym ksiądz równa się – i tu mógłbym wymieniać dużo nieprzyjemnych określeń. Więc nic nie wskazywało na to, że moja przyjaźń z Janem będzie intensywna i głęboka. W tym momencie mojego życia ciężko było wypowiedzieć „proszę księdza”, a co dopiero zaufać. I tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie w szkole, to naprawdę pierwsze.

Kolejne, już znaczące spotkanie też było emocjonalne – pięknego, słonecznego popołudnia w niedzielę za kościołem, na ławce. I tu Państwa zdziwię, bo nie byłem w kościele, tylko w Pucku za kościołem była ławka, na której zawsze oddawaliśmy się pewnym czynnościom rekreacyjno-rozrywkowym, czyli służyła nam do spania, picia itd. I kiedy po jednej z takich imprez wracaliśmy do domu, ja wszedłem w uliczkę, która oddzielała plebanię od kościoła. Mój umysł był wtedy mocno poturbowany narkotykami.

Zobaczyłem znowu tego dziwnego księdza, więc w tamtym momencie, w tym dawnym moim wymiarze życia, pomyślałem sobie: tylko nie on! A tymczasem w tamtym momencie ksiądz Jan wiedział, że ta brzydka gęba należy do Patryka Galewskiego, czyli do mnie. Ponieważ ja byłem właścicielem też jednego z wielu już wyroków, które nakazywały mi odpracować 360 godzin w puckim hospicjum, czyli w miejscu, które stworzył Jan.

I kiedy ja wszedłem w tę uliczkę, Johnny, mimo tego, że miał przeogromną wadę wzroku, przyuważył moją brzydką gębę i ku mojemu zdziwieniu zaczął mnie wołać. To tym bardziej wywołało we mnie poruszenie. Czego ten ksiądz chce ode mnie? Wiedziałem, że te godziny do odpracowania mam właśnie u Jana w hospicjum, a Jan wiedział, że ja jestem tym gagatkiem, który ma odpracować. Puck jest małą miejscowością, w której każdy o każdym wszystko wie

Ja w tamtym momencie mojego życia byłem przez społeczeństwo Pucka odbierany jako zły człowiek, ludzie idący z naprzeciwka schodzili na mój widok z chodnika, bo się mnie bali. No, sam sobie zasłużyłem na taką etykietę: złodziej, kryminalista, po prostu zły człowiek, bandyta. Tak mnie nazywali.

W pierwszym momencie, kiedy Johnny mnie zawołał, chciałem uciekać, bo nie chciałem, żeby ktoś z moich ziomków zobaczył, że nawijam z księdzem. To zostałoby przez moich przyjaciół odebrane jednoznacznie jako zdrada. Ale Johnny złapał wiatr w sutannę i szedł w moją stronę, więc ja stałem jak ten słup przy drodze. Nie wiedziałem, co zrobić. No i kiedy Johnny do mnie podszedł, byłem przygotowany na to, że jak na księdza przystało, będzie nawijał mi tu kazania, że jestem zły, nieodpowiedzialny, naćpany. Nie miałem doświadczenia w relacjach z księżmi, więc ciężko było mi się w inny sposób odnieść do niego.

Ale w tamtym momencie Johnny zrobił coś, co zmiotło mnie po prostu z powierzchni ziemi. Bo kiedy do mnie podszedł, zrobił gest takiej klasycznej młodzieżowej essy, czyli kciuk do góry, malutki palec na dół, reszta zgięta. I zadał mi pytanie: – Patryk, dużo będziesz tej trawki jarał? Czy wpadniesz do mnie te godziny odpracować? W taki luźny sposób, praktycznie zbliżając się do mojego poziomu komunikacji, zadał mi to pytanie. To dla mnie było cholernie dziwne.

Facet w sukience, ksiądz, nawija mi tu o trawce, robi klasyczną essę. Ale byłem naćpany, śmierdziało ode mnie alkoholem, bluza z kapturem – sam miałem świadomość tego, że ten wymiar komunikacji jest jedynym możliwym, żeby w jakikolwiek sposób ze mną porozmawiać. I się udało.

Jednak ta rozmowa nie trwała długo i też nie było pięknego happy endu, że po tej rozmowie ja po prostu poszedłem na drugi dzień do Jana te godziny odpracować. (…)

Tak całkiem na luzie rozmawialiśmy. Wiem, jak dużo musiało go kosztować zbliżenie się do mojego poziomu komunikacji. Jan zadał też pytanie, czy będę tam przychodził. I w tamtym dniu ja mu obiecałem: tak, będę chodził, będę i będę. Oczywiście go oszukałem, bo przyszedł konkretny termin i się nie stawiłem.

Ale kiedy przyszedłem znowu, jeszcze tej jesieni, znowu w tym ogrodzie, wyobraźcie sobie takie trochę déjà vu, bo znowu on idzie. Wtedy już naprawdę, proszę mi wierzyć, byłem przygotowany na to, że wystawiłem go, oszukałem, i ile razy można pobłażać, ile razy można w tej sytuacji być grzecznym? Ja nie spotykałem się z takimi zachowaniami; nie wiem, czy nie miałem szczęścia, czy omijały mnie takie rzeczy, bo ludzie raczej niechętnie chcieli oferować mi taki pakiet emocji: – No w końcu jesteś, Patryk! Martwiłem się o ciebie. To była postawa, która mnie zagięła. Nie przychodzę, oszukuję go, a on mówi, że się o mnie martwi. (…)

Stawaliśmy się dla siebie coraz bardziej ważni. I pewnego razu nadszedł taki moment, który też jest mocno widoczny w filmie.

Jan przechodził przez oddział puckiego hospicjum, ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie: – Dyziu, a ty myślisz czasem o Panu Bogu? I wtedy ja, z taką mocno asertywną postawą, jakiej ulica mnie nauczyła i jak naprawdę wtedy czułem, powiedziałem, że myślę, że On ma na mnie wyje…. I Jan nie był wtedy zły na mnie, że tak powiedziałem, że przekląłem – nic z tych rzeczy.

W filmie jest pokazane, że Johnny pociągnął temat, ale w rzeczywistości ta sytuacja została owiana ciszą. Jan poszedł w swoją stronę, ja poszedłem w swoją stronę.

I tutaj zaznaczę, że Jan był inteligentnym, mądrym, ale też cwanym facetem i pomyślał: Rudy, ja zastawię na ciebie pułapki, żeby pokazać ci, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Jan oczywiście nie stworzył sam tych pułapek, ale wykorzystał sytuacje, które mnie przeogromnie przemieliły. I mimo że Jana fizycznie w tych sytuacjach przy mnie nie było, to cały czas czułem jego obecność i to, że on wie, że to mnie tak mocno przemieli, że ja po prostu do niego wrócę, żeby mu wykrzyczeć, że się na pewne rzeczy nie godzę, że pewne rzeczy są dla mnie niezrozumiałe, ale że te rzeczy poruszą we mnie takie przestrzenie, których nigdy nie było albo które dopiero będą się we mnie rodzić.

Podam jedną taką sytuację. Jan: – Patryk, proszę cię o pomoc. Tego i tego dnia do hospicjum przyjdzie starsza pani, przyprowadzi dwie małe dziewczynki. Chciałbym, żebyś przez chwilę zajął im czas. Więc ja, mówiąc językiem młodzieżowym, powiedziałem na luźno: – Proszę księdza, nie ma problemu; wielebny, damy sobie radę. O dziwo, konkretnego dnia o konkretnej godzinie przyszedłem. Nawet trzeźwy. I faktycznie, starsza pani przyprowadziła dwie małe dziewczynki, które wtedy były w wieku dzisiaj moich najmłodszych dzieci, czyli 4 i 7 lat.

Dziewczynki były jak takie małe, niewinne aniołki: bladziutkie, długie włosy, białe spódniczki, buciki zapinane na pasek – takie niewinne, małe aniołki. Więc ja, tak po swojemu, dynamicznie powiedziałem: to chodźcie, dziewczynki, do kuchni – bo już wtedy byłem na etapie pracy w kuchni. No i tam ze wszystkich sił starałem się je rozbawić. Robiliśmy naleśniki, tak że nawet jeden się przykleił do sufitu. Ale mimo moich ogromnych starań dziewczynki nie chciały się uśmiechnąć.

W pewnym momencie do kuchni weszła pielęgniarka i powiedziała, że dziewczynki mogą pójść do mamy. Okazało się, że w tym dniu te małe dziewczynki przyszły pożegnać się z umierającą mamą, która miała nieco ponad 40 lat. Poszedłem z tymi dziewczynkami i stałem się częścią tej sytuacji, bo stanąłem w wejściu do pokoju, w którym była mama. Patrzyłem, jak dziewczynki, wtulone w tym łóżku w mamę, słyszą, że są dla niej najważniejsze w życiu, że kocha je najmocniej na świecie, że chciałaby móc być przy nich, patrzeć, jak dorastają, jak są szczęśliwe, jak mierzą się z życiem. Ale nie może tego zrobić, bo umiera.

Ja po raz drugi nie byłem w stanie znaleźć w sobie takich przestrzeni, które pozwoliłyby mi na zinterpretowanie tego, co dzieje się we mnie, jak się mam zachować. Więc ja po prostu po raz drugi uciekłem. I wyobraźcie sobie, że kilka dni później mama zmarła, a ja, wkurzony, pobiegłem do Jana. Zacząłem przeklinać, nawet go odepchnąłem. Taki zbuntowany młody człowiek.

I wyobraźcie sobie, że Jan nie był zły na to, że po raz drugi moje zachowanie było co najmniej nie na miejscu. Że przeklinam, że go odepchnąłem, że mówię: twój Bóg i twoje postawy, jak takie rzeczy mają prawo się dziać, dziewczynki zostaną same, bez mamy. Ich mama zmarła! Byłem taki wkurzony, zbuntowany. Jan nigdy. Jan wiedział, że po tej sytuacji ja przyjdę i że przyjdę właśnie taki mocno gniewny.

Jan nigdy nie udawał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Po prostu powiedział, że nie wie, dlaczego dzieją się takie rzeczy. Ale dodał też bardzo ważne zdanie. Może proste, ale to zostało we mnie do dzisiaj: że tylko na podstawie prawdziwej miłości, głębokiej, prawdziwej relacji człowiek jest w stanie w tak bardzo głęboki, ale też spokojny sposób przeżywać odejście drugiej, bardzo ważnej dla siebie osoby.

(…) Na spowiedź umówiliśmy się nie w kościele, tylko w mieszkaniu Johnny’ego, czyli nad oddziałem puckiego hospicjum. Przechodząc obok lumpeksu, dzień przed spowiedzią, postanowiłem, że kupię sobie marynarkę w second-handzie, żeby ładnie wyglądać. Na drugi dzień, w niedzielę, kiedy szedłem do niego, musiało to dość zabawnie wyglądać, ponieważ reszta garderoby została. Czyli najpierw dresy, a na wierzchu marynarka. Marynarka, którą do dzisiaj zakładam w ważnych dla mnie wydarzeniach, bo jest dla mnie ogromnie ważnym symbolem.

Idąc na tę spowiedź, zacząłem się bać, bo dopiero wtedy dotarło do mnie, że kurczę, idę tam do człowieka, a tam przecież nie ma konfesjonału. Takie lęki zaczęły mnie prześladować, ale szedłem dalej. I taki drugi lęk: kurde, ale ja nie pamiętam tej klasycznej, nawijki, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi. No i zacząłem się bać, że to po prostu nie wyjdzie. Ale dotarłem. No i nie było ani konfesjonału, ani tej tradycyjnej mowy, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi – oczywiście z całym szacunkiem do tego fragmentu, bo są to bardzo ważne symbole.

A na szczęście nie najważniejsze.

Tak, nie najważniejsze. Usiedliśmy blisko siebie, zacząłem mówić. Jak się Państwo domyślacie, mówiłem bardzo długo, ponieważ tych złych rzeczy, które zrobiłem w życiu, było strasznie dużo, więc zajęło nam to dużo czasu. Dostałem rozgrzeszenie, zaczęliśmy płakać. No i dostałem też rodzaj pokuty. Na szczęście nie była to pokuta w formie klasycznego Zdrowaś Mario, bo gdyby była w takiej formie, to ja chyba do dzisiaj bym jeszcze musiał klęczeć w kościele, a minęło już ponad 12 lat.

Tak dużo było złych rzeczy, które zrobiłem. On załatwił mnie sposobem, bo wiedział, że taka formuła pokuty nie będzie dla mnie wystarczająca. Załatwił mnie pokutą w trzech punktach. Dwa udało mi się już odhaczyć, a na trzeci nie wiem, czy mi życia wystarczy. Tak załatwił mnie ksiądz Jan Kaczkowski. Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi bez względu na to, kto kim jest, dlaczego taki jest… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Tak, on mówił, że człowiek poza prawami ma obowiązki, powinności, ale też, że najważniejsza jest miłość i poczucie wolności.

Jan był oczywiście konserwatywny, był radykalny w wielu kwestiach, ale nigdy w żadnej, żadnej ze swoich postaw nie gardził drugim człowiekiem ani, tym bardziej, nie powiedział, że ktoś jest złym człowiekiem i nie ma prawa do tego, żeby poczuć własne ja na sposób taki, który czuje, oczywiście zachowując przy tym przyzwoitość, bo to rzecz jasna, żeby nie łapać się w związku z tym takich określeń, jak „róbta co chceta”.

Cały wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, zatytułowany „Jak dobrze spotkać Johnny’ego”, znajduje się na s. 34–37 czerwcowego Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

Wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim na s. 34–37 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023

 

„Wolę być inwalidą intencji, Sokratesem” / O Cyprianie Kamilu Norwidzie rozmawiają Konrad Mędrzecki i prof. Karol Samsel

Cyprian Kamil Norwid, płaskorzeźba na Wawelu Fot. A. Barabasz, CC A-S 2.0, Wikimedia.com

Usiłować pojąć Norwida w całości, poszukiwać u Norwida słów strzelistych, aforyzmów, czytać Norwida tak jak wieszczów, a więc w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju objawienia słowa, to jest błąd.

Konrad Mędrzecki, Karol Samsel

Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny

Z profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, norwidologiem Karolem Samselem rozmawia Konrad Mędrzecki

Dwudziestego trzeciego maja minęła 140 rocznica śmierci Cypriana Kamila Norwida. Jest Pan autorem rozprawy doktorskiej Epika Cypriana Norwida a epika Josepha Conrada w perspektywie modernizmu oraz zbioru esejów Inwalida intencji. Studia o Norwidzie.

W ostatnim roku pojawiła się również bardzo istotna dla mnie książka, zawierająca moje eseje w zakresie badań nad Norwidem pt. Norwid. Formy odczytywania. Wiele z myśli tam zawartych niejako dojrzewało we mnie przez całe życie.

Proponuję na początek, żebyśmy rozszyfrowali ten fascynujący i frapujący tytuł: Inwalida intencji.

To jest tytuł, który wywoływał ogromne kontrowersje również w gronie norwidologów, co jest na swój sposób zdumiewające, jako że są to słowa samego Cypriana Norwida. Tak zareagować miał w eseju Jasność i ciemność, odpowiadając na pierwsze – uczciwie – w swoim życiu zarzuty, na krytykę swoich tekstów. Te zarzuty przyszły z najmniej spodziewanej strony, mianowicie od Zygmunta Krasińskiego i Augusta Cieszkowskiego, których do tej pory uznawał za przyjaciół i sympatyków swojej twórczości. To działo się w roku 1850. Usłyszawszy, że Krasiński i Cieszkowski jego eseju Jasność i ciemność nie akceptują ze względu przede wszystkim na hermetyczność treści, Norwid odpowiedział krótko:

„Wolę być inwalidą intencji niż czystym, jasnym mówcą, zwracającym się wprost do publiczności. Wolę być Sokratesem”. Chodziło mu oczywiście o finał losów Sokratesa, oskarżenie go przez Ateny o zdradę stanu.

W tym równaniu miejsce Sokratesa zajmuje Norwid, a miejsce ateńskich oskarżycieli Sokratesa – Krasiński i Cieszkowski. Tak więc Norwid woli to inwalidztwo intencji jako drogę ku prawdzie niż zwykłą romantyczną, można powiedzieć postromantyczną drogę wieszcza, rapsoda, którą podążali, którą praktykowali jego romantyczni poprzednicy – wielkoludy, jak to określił w wierszu Klaskaniem mając obrzękłe prawice.

Norwid jest bardzo trudny. Miałem przyjemność słuchać Pańskich rozmów na temat Norwida. Pan też, wybitny norwidolog, przyznał się, że docierał do Norwida bardzo długo. Wiele osób ma z tym problem.

To jest bardzo rzadka sytuacja. Fortepian Chopina, oczywiście Bema pamięci żałobny rapsod… Istotna jest forma podawcza, istotna jest ekspresja, czasami zapożyczona: Wanda Warska wykonuje wiersz W Weronie, a my za nią, można powiedzieć, ten wiersz przyjmujemy. Ale Norwid w ogromnym obszarze swojej codziennej liryki, którą uprawiał na co dzień, jest dla nas niedostępny.

No właśnie, jest trudny. Czasami spędzam dużo czasu nad Norwidem i się głowię, ale on był też przecież krytykowany i nierozumiany przez takich ludzi jak Słowacki, Mickiewicz, prawda? Oni go jakby nie przyjmowali.

No właśnie, a przecież to on, Cyprian Norwid, walczył o miejsce Słowackiego w polskiej kulturze, w 1860 roku wygłaszając w Czytelni Polskiej w Paryżu wykłady poświęcone Słowackiemu, pięć wykładów, w których wychodząc od Byrona, dokonywał bardzo skrupulatnych egzegez utworów takich jak Król Duch, Anhelli, Beniowski.

Wiemy również o pisemnym dodatku o Balladynie, o rozbiorze Balladyny, który był również dla Norwida niezwykle istotnym przykładem interpretacji Słowackiego. Antoni Małecki, kiedy wydał pisma pośmiertne Słowackiego w 1866 roku, osiągnięcia Norwida w tym zakresie zignorował, to znaczy uznał jego interpretację Słowackiego, sprzed sześciu lat raptem, za przejaw szarlatanerii.

A jeśli chodzi o Mickiewicza: Norwid, zdaje się, bardzo źle oceniał jego przyjaźń z Towiańskim i całą tę sektę.

Mickiewicz zyskał w planie literatury poczesne miejsce w twórczości Norwida, między innymi w Czarnych kwiatach. Jeden z epizodów Czarnych kwiatów jest poświęcony ostatniej wizycie poety u Mickiewicza. Oczywiście mamy oddzielny wiersz w poemacie SalemDo A.M., czyli do Adama Mickiewicza, z sąsiadującym wierszem Do A.T. – Andrzeja Towiańskiego. Stosunek Norwida do Towiańskiego jest w przeważającej mierze negatywny, zwłaszcza im bliżej roku 1848. Jednakże w okresie, kiedy Norwid wrócił do Paryża, miał już dystans do Koła Sprawy Bożej, znalazł się poza epicentrum rozgrywanych interesów Towiańskiego, jego dosyć klaustrofobicznej przecież roli w sytuacji Mickiewicza; kiedy Norwid był już poza Wiosną Ludów, czyli w latach 50. – jego stosunek do Andrzeja Towiańskiego uległ znacznemu złagodzeniu, a charakter przewodnictwa i misji Towiańskiego zaczął postrzegać jako filozoficzne, tak to bezpiecznie ujmę.

Pamiętam opinie, że Norwid jest wyjątkiem wśród polskich poetów romantycznych, że był bardziej filozofem, myślicielem niż poetą.

Zgadza się, aczkolwiek trzeba podkreślić, że inaczej niż romantycy, Norwid wyrażał sprzeciw wobec filozofii jenajskiej, czyli filozofii Schlegla, Schellinga, która ugruntowała romantyków. Norwid mówił o całkowitej ciemności czy niezrozumiałości filozofii jenajczyków.

Oczywiście jest filozofem, ale tak jak w poezji, tak i w filozofii pozostaje na swojej odrębnej drodze.

I dobrze, bo wbrew pozorom, gdyby sprzyjał filozofii w sposób tak wyrazisty, jak wielcy romantycy, np. Krasiński, byłby po prostu historiozofem, tak jak Krasiński w Przedświcie czy Mickiewicz w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego. Norwid poszedł własną drogą, co oznaczało raczej filozofowanie niż uprawianie wielkich systemowych filozofii, takich jak heglowska.

Często wydaje mi się, że Norwid łamie kanony literackie, kiedy zależy mu na wypowiedzeniu pewnych treści.

Tak, ale to oczywiście nie znaczy, że gwałci tradycję literacką czy ma do historii literatury stosunek rewolucyjny.

Norwidowi absolutnie nie chodzi o to, aby w jakiejkolwiek mierze dokonywać rewolucji w wymiarze idei czy w wymiarze społecznym, broń Boże. Norwidowi idzie o to, by ustrzec się przed przekleństwem systemowości, która charakteryzuje dotychczasowe historie literatury. Ale nigdy nie znajdziemy u niego regularnej krytyki literackiej.

Do końca życia fascynować go będzie chociażby jego przyjaciel Tomasz August Olizarowski, autor Bruna, Zaweruchy – pisarz ukraiński, jak ochrzcił go Michał Grabowski. Olizarowskiego Norwid spotka w ostatnich latach swojego życia i będzie on kompanem jego ostatnich dni w domu Świętego Kazimierza w Ivry. Tam spotkają się twarzą w twarz, spędzą wiele długich wieczorów na wspólnych rozmowach.

Co by Pan polecił, żeby wejść w Norwida głębiej i nie zderzyć się ze ścianą? Fortepian Chopina czy W Weronie – to wiadomo, ale kolejny krok – może Listy do Marii Trembickiej?

Oczywiście listy. Listy młodzieńcze, zwłaszcza do Marii Trembickiej, następnie listy do Joanny Kuczyńskiej – do muz, a jednocześnie w pewnym sensie kochanek Norwida, kochanek w znaczeniu tych, którym Norwid powierza wszystkie swoje intelektualne i nie tylko intelektualne zapatrywania. Te listy są wielką szkołą formacyjną światopoglądu Norwida. Przygotowując dla Państwowego Instytutu Wydawniczego w Roku Norwidowskim Pisma wybrane poety, cały V tom zbudowaliśmy właśnie z tego rodzaju formacyjnych, kształtujących światopogląd Norwida listów. To jest sto pięćdziesiąt korespondencji, skrzętnie przeze mnie i prof. Wiesława Rzońcę wybranych. One rzeczywiście dają obraz intymnej etyki autora Vademecum, intymnej i nieosłoniętej już żadnym wymiarem poetyckiej fikcji.

Z pewnością musimy porzucić nasze szkolne ambicje w stosunku do Norwida. Mam na myśli to, że usiłować pojąć Norwida w całości, że poszukiwać u Norwida słów strzelistych, aforyzmów, czytać Norwida tak jak wieszczów, a więc w poszukiwaniu epifanii literackich, jakiegoś rodzaju objawienia słowa, to jest błąd. W tym wymiarze Norwid nie jest nawet artystą postromantycznym.

Norwid domaga się oddzielnej uwagi i raczej uwagi bezwzględnie związanej z dyskrecją, subtelnością, realizmem nowo rodzącej się epoki, która rewolucjonizuje nie tylko obraz podmiotu lirycznego, ale i przedmiotu opisu. Nie bez powodu mój promotor, prof. Wiesław Rzońca, tak wiele swoich wysiłków w trakcie pracy naukowej poświęcił zbliżaniu Norwida do francuskiego parnasizmu. Ten związek Norwida z parnasizmem sugeruje ogromną dozę jego skupienia na poetyckim szczególe.

Przede wszystkim na czymś, co można by nazwać heroizmem obojętności, niechęcią do darcia kulis, niechęcią do wywoływania skandalu. A więc nie wielkie słowa, nie poszukiwanie wielkich historiozofii, ale coś z pogranicza, coś ze środka, coś, co będzie detalem, szczegółem świata przedstawionego, co urośnie do rangi symbolu, ale nigdy nic, co jest z góry symboliczne lub symbolizowane, tak jak u romantyków, tylko coś dyskretnego, subtelnego, delikatnego.

W tym duchu należałoby przeczytać Vademecum – cykl poetycki, którego Norwid oczywiście za życia nie wydał, a który został wydany najpóźniej, bo dopiero ocalony cudem przez Wacława Borowego z obozu jenieckiego w Pruszkowie w 1945 roku, po zbombardowaniu mieszkania Zenona Miriama Przesmyckiego. Vademecum dopiero wówczas, pod koniec drugiej wojny światowej mogło zaistnieć w umysłach czytelników. Oczywiście te wiersze istniały wcześniej, natomiast samo Vademecum jako format, jako coś, co Norwid we wstępie do tego cyklu nazwał „skrętem koniecznym w poezji polskiej” – nie istniało. I format tego tekstu – centonu, czyli cyklu składającego się ze stu wierszy, nasuwa nam najszlachetniejsze wówczas, obecne m.in. we Francji tendencje – przypomnę, że Kwiaty zła Charlesa Boudelaire’a również składały się ze stu wierszy. Nie bez powodu Juliusz Wiktor Gomulicki sugerował tak wydatnie związek Vademecum z Kwiatami zła.

Jak mówili badacze, w Vademecum Norwid proponuje wizję wędrówki przez piekło współczesności. I w tym sensie dochodzi do istotnego nawiązania Vademecum do Boskiej komedii. Kwiaty zła Baudelaire’a to też wędrówka przez piekło współczesności, bez może tak intensywnego ewangelicznego odesłania jak u Norwida, ale ten sam trop – poszukiwanie piekła, patologii, nowoczesności – znajdujemy i u Baudelaire’a, i u Norwida.

Mnie się wydaje, że poszukiwanie w ten sposób podejmowane, czyli czytanie Vademecum bez ambicji, bez jakiegoś rodzaju erotycznych roztrząsań, a przede wszystkim nie w kodzie postromantycznym, nie za Mickiewiczem i Słowackim, ale jako poezji nowej epoki, poezji reformującej, która miała dokonać „skrętu koniecznego w literaturze”, to jest chyba nasze zobowiązanie względem Norwida 200 lat po jego narodzinach i w obliczu 140 rocznicy śmierci poety.

Wprowadzę jeszcze jeden wątek – fascynacji Jana Pawła II Norwidem. On bardzo często cytował Norwida i wracał do niego. I on też sprawił, że wiele osób do Norwida sięgnęło.

Jan Paweł II odegrał ogromną rolę w promowaniu Norwida. Myślę, że potrzebna jest wrażliwość badacza, by dowiedzieć się, w jaki sposób recepcja Jana Pawła II wpłynęła na recepcję Norwida w Polsce. W jaki sposób Jan Paweł II – Karol Wojtyła jeszcze – ugruntował popularność Norwida w polskich kręgach odbioru.

Dość powiedzieć, że tu nie tylko chodzi o interteksty, o nawiązania, cytaty, aluzje, ale o wymiar aktywnej kontynuacji norwidowskiego etosu, etosu pracy w twórczości Norwida. Żeby przekonać się o tym , jak istotne, jak aktywne to są kontynuacje, można by odnieść się chociażby do poematu Karola Wojtyły Kamieniołom. Bardzo ten poemat cenię. Wydaje mi się niezwykle, po dziś dzień, ożywczym tekstem Wojtyły i warto by Kamieniołom zderzyć z Promethidionem, żeby się przekonać, jak diametralnie różne są wyznania wiary w pracę, w Ewangelię pracy i jak bardzo Kamieniołom, czerpiąc z Norwida, wyrasta zarazem z osobistych przeżyć Wojtyły pracy w kopalniach Solvayu.

Panie Profesorze, bardzo dziękuję za rozmowę. Kłaniam się.

Wywiad Konrada Mędrzeckiego z norwidologiem prof. Karolem Samselem pt. „Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny” znajduje się na s. 38–39 czerwcowego Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Konrada Mędrzeckiego z norwidologiem prof. Karolem Samselem pt. „Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny” na s. 38–39 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023

Jak dobrze spotkać się z człowiekiem – Jak dobrze wstać skoro Wnet – 18.06.2023 r.

Mural przy ulicy Myszkowskiej w Warszawie / Fot. Magdalena Woźniak

Rozmowa o pięknych i niosących nadzieję spotkaniach z ludźmi umierającymi. Gościem audycji był kapelan Krzysztof Stąpor.

Wysłuchaj całej audycji już teraz!

Różańcowe mamy w polskim Loretto – Jak dobrze wstać skoro Wnet – 11.06.2023 r.

Dlaczego warto iść na pielgrzymkę?

Warszawska Akademicka Pielgrzymka Metropolitalna ../ Fot. materiały prasowe WAPM

Sierpień to czas szczególnie poświęcony Matce Bożej. To czas, podczas którego na ulicach miast i wsi słyszymy hałasy sprzęgających mikrofonów, maryjnych pieśni i modlitw.

Dlaczego warto iść na pielgrzymkę?

Sierpień to czas szczególnie poświęcony Matce Bożej. To czas, podczas którego na ulicach miast i wsi słyszymy hałasy sprzęgających mikrofonów, Maryjnych pieśni i modlitw. Widzimy jak zmęczeni sierpniowym upałem ludzie idą w zwartej grupie drogą, często pozdrawiając Nas i uśmiechając się życzliwie. Gdzie kryje się siła, która ich prowadzi i po co poświęcać wakacyjny czas na pielgrzymkę?

1. Dokąd idę? Refleksja nad samym sobą

Pielgrzymka jest drogą. Drogą do prawdy o sobie samym. Często w naszym codziennym zabieganiu, przemierzamy dzień za dniem nie obierając świadomie kierunku. Jesteśmy zmęczeni i zajęci domowymi, studenckimi czy pracowniczymi obowiązkami. W codzienności brakuje nam czasu na refleksję. Czas drogi – podczas której mamy jasno określony cel – Jasnogórski Szczyt, daje nam możliwość zastanowienia się czy w swoim życiu biegnę w dobrym kierunku? Dokąd idę podczas codziennej drogi mojego życia. Czy jestem w miejscu w którym chciałbym być? W jakim momencie swojego życia jestem? Oderwanie od codzienności pozwala spojrzeć na wiele spraw z pewnego dystansu, który w innych warunkach ciężko jest osiągnąć.

2. Prawda o sobie i lekcja pokory

Trudy drogi odzierają człowieka z masek. Masek przykładnych katolików, studentów, rodziców, przyjaciół, pracowników. Maski skrywają prawdę, często dla nas niełatwą. Widać ją szczególnie w trudnych momentach, których nie brakuje na pielgrzymim szlaku. Czy z pokorą i cierpliwością znoszę trudności drogi? Czy jestem w stanie pomóc komuś mimo, że samemu jest mi ciężko?

Czy spotykając człowieka studzonego, nieszczęśliwego mimo swojego osobistego bólu uśmiechnę się, zmotywuję do działania, pociągnę do góry, czy sprawię, że spadnie jeszcze niżej? Zestawienie tego co myślę o sobie, z tym jak postępuje to o trudna lekcja, ale dojście do tej prawdy wyzwala. Może stać się początkiem zmiany.

3. Spotkanie żywego Boga w Kościele

Kim jest żywy Bóg w Kościele? Wspólnotą ludzi wierzących. Ludzi, którzy szukają tego co niedostrzegalne i niewidzialne. Którzy nie zatrzymują się na powierzchni codzienności, która jest im dana. Chcą czegoś więcej. To ludzie, którzy chcą kochać i służyć. To ludzie, którzy szukają swojego powołania, aby żyć pięknie i zgodnie z wolą Bożą. Bycie częścią takiej wspólnoty, która tworzy się podczas tych 10 dni wędrówki pozwala prawdziwie „poczuć” sens naszej wiary chrześcijańskiej i odpowiedzieć sobie na pytanie – czy ja szukam „czegoś więcej”?

Warszawska Akademicka Pielgrzymka Metropolitalna ../ Fot. materiały prasowe WAPM

4. Zawarcie nowych znajomości i przyjaźni

Na pielgrzymim szlaku spotykamy wielu ludzi, a duch modlitwy, codziennej Eucharystii z dnia na dzień powoli napełnia serce radością i otwiera je na innych. Ofiarowanie wody lub poniesienie plecaka temu, kto ledwo już chodzi, staje się naturalne. Wieczorne rozmowy w kolejce do punktu medycznego, wspólny trud i przeżycia codziennej drogi stają się spoiwem, który łączy ludzi w relacje, często na całe życie.

5. Niczego mi nie trzeba

Pielgrzymka to także czas doceniania. Pokazuje, jak niewiele potrzeba nam do życia. Na pielgrzymkę bierze się tylko te rzeczy, które rzeczywiście są nam potrzebne. Nie możemy wiele ze sobą zabrać, ponieważ ciężar plecaka doskwiera. Zyskujemy nową perspektywę, która pozwala inaczej spojrzeć na dobra materialne i trochę osłabić przywiązanie do nich. Podczas drogi wielu ludzi, przyjmuje grupy pielgrzymów do swoich domów.

Często mając niewiele – dają wszystko co są w stanie ofiarować. To sprawia, że jak nigdy, namacalnie można poczuć ile bezinteresownego dobra otrzymujemy. To wzrusza i napełnia serce wdzięcznością. Uczy jak dużo mamy na co dzień oraz jak wdzięczni Panu Bogu powinniśmy być za każde dobro, jakie w życiu otrzymujemy, przyjmując je jako pewnik. Pielgrzymka uczy nas doceniać to, co mamy.

Pielgrzymka przypomina wyjście Izraela z Egiptu. Człowiek, kroczy po drodze, ku Bogu, gdzie tajemnicą pozostaje to, co przyniesie dzień. Daj się poprowadzić przez tą drogę, aby odkryć co Bóg chce Ci w niej dać. Czy podejmiesz to wyzwanie?

jeśli chcesz współtworzyć dzieło ewangelizacji razem z nami dołącz do zbiórki: https://pomagam.pl/warszawskapielgrzymka

Dziękujemy za każdą wpłatę.

Organizatorzy Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki Metropolitalnej

Ks. Błażej Węgrzyn: większość turystów odwiedzających rzymskie kościoły nie jest zainteresowanych sferą sacrum

Rzym jako miejsce turystyczne może człowieka pochłonąć. Przyjeżdżając tam, musiałem sobie odróżnić Rzym turystyczny od Rzymu jako miejsca zamieszkania – mówi duchowny.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Święto założenia Rzymu. Wedle legendy, 2776 lat temu Romulus i Remus założyli miasto