Tragiczna, niezakończona historia śp. Romana Jochemczyka/ Stefania Mąsiorska, „Śląski Kurier WNET” nr 85/2021

W 1994 r. IPN uznał, że R. Jochemczyk był prześladowany w PRL za działalność na rzecz niepodległości Polski. W 2020 r. IPN zmienił zdanie. Śledztwo w sprawie zmarłego w 1998 r. bohatera artykułu trwa.

Stefania Mąsiorska

Drwiący śmiech pokoleń

Człowiek tworzy historię, historia rozkłada człowieka (Emil Cioran)

Roman Jochemczyk z Dziećkowic (województwo śląskie), rocznik 1931, był synem rolnika. Jego dzieciństwo upływało w cieniu grozy II wojny światowej. Ojciec zginął na tej wojnie, matka pozostała na 6,5-hektarowym gospodarstwie z piątką dzieci. On był najstarszy z rodzeństwa. Naukę po wojnie kontynuował w Kolegium Franciszkanów w Nysie, a od września 1948 roku – w jedenastolatce w Mysłowicach, gdzie w tym właśnie roku powstało Tajne Harcerstwo Krajowe – Szeregi Wolności.

W roku szkolnym 1949/50, będąc uczniem 10 klasy, porzucił szkołę, bo wstąpił do nielegalnej organizacji. Zajmował się w niej wypisywaniem antyrządowych haseł, rozrzucaniem ulotek i gromadzeniem broni. Zagrożony dekonspiracją, wraz z kolegą przeniósł się do Białki koło Makowa Podhalańskiego. Tam, po nawiązaniu kontaktów, utworzył grupę pod nazwą Narodowa Organizacja Bojowa. Już w grudniu 1950 roku został aresztowany przez UB i oddział KBW pod Imielinem. Przesłuchiwano go ubeckimi metodami, znęcając się fizycznie i psychicznie. 22 marca 1951 roku został wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach skazany na karę śmierci „wraz z utratą praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze i przepadek całego mienia”. W celi śmierci przesiedział 3 miesiące. Potem złagodzono mu wyrok do lat 15.

Straszną cenę miał odtąd płacić ten – w chwili aresztowania – dziewiętnastolatek. Płacili też jego bliscy, okrzyczani w małym wiejskim środowisku Dziećkowic „rodziną bandyty”. Po politycznych przemianach w Polsce ostatecznie wyszedł na wolność w 1958 roku.

Osiedlił się w Bogatyni, bo tam mieszkała poślubiona w tym samym roku jego żona. Wzywany przez matkę, która nie radziła sobie z prowadzeniem gospodarstwa rolnego, w 1962 roku wrócił w rodzinne strony.

Nie była to dobra decyzja. Miał już własną rodzinę – 2 córki i syna. Było im bardzo ciężko. W nocy pracował w kopalni Wesoła, w dzień na roli. W tej społeczności byli traktowani wciąż jak rodziną bandycka. Często słyszeli obelgi i boleśnie odczuwali poniżanie. Starszej córce tych bardzo religijnych rodziców z tego powodu opóźniono możliwość przystąpienia do I Komunii Świętej o dwa lata. To piętno zaważyło też na stosunkach rodzinnych. Pod presją wrogiego nastawienia tej małej społeczności do syna i jego rodziny, matka wydziedziczyła Romana. Musieli się wyprowadzić z dorastającymi dziećmi i do końca życia Roman Jochemczyk z rodziną nie był na swoim.

Dopiero po ogłoszeniu Ustawy z 23 lutego 1991 roku mógł się starać o rehabilitację. I doczekał się jej. W jego aktach w roku 1994 IPN odnotował: „Analiza akt sprawy prowadzi do wniosku, że czyny przypisane powyższym wyrokiem były związane z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Na postawie tej analizy Sąd Wojewódzki w Katowicach stwierdził nieważność wyroku z 1952 roku. Roman Jochemczyk otrzymał też symboliczne odszkodowanie za niesłuszne osądzenie i osiem lat więzienia.

Zmarł w 1998 roku. Dzieci z oczyszczoną wreszcie historią życia ojca miały prawo liczyć na szacunek. Pozakładały własne rodziny.

Tymczasem w październiku 2020 roku zostały poinformowane, że IPN w Katowicach „prowadzi śledztwo w sprawie niesłusznego skazania Romana Jochemczyka i innych osób na kary więzienia wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach z dnia 22.03.1951, co stanowiło represję z powodu jego działalności opozycyjnej w ramach organizacji Narodowa Organizacja Bojowa oraz znęcania się nad nimi przez funkcjonariuszy WUBP w Katowicach i PUBP w Pszczynie podczas śledztwa”. Ich próby kontaktu przez podany w piśmie numer telefonu do prokuratora Zbigniewa Woźniaka z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach nic nie dały. Nikt też nie oddzwonił, ale nikt się też nie niepokoił, bo niczego złego się nie spodziewano. Po niemal dwóch miesiącach z tegoż IPN przyszło pismo informujące o umorzeniu śledztwa.

Spokój zburzyła dopiero lektura obszernego uzasadnienia umorzenia, a zwłaszcza tego fragmentu: „Oceniając zgromadzony materiał dowodowy stwierdzić należy, iż brak jest podstaw do przyjęcia, by działania podejmowane wobec pokrzywdzonych przez prokuratorów Wojskowej Prokuratury Rejonowej W Katowicach i Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie wyczerpywały znamiona przestępstwa, a tym samym, by można było przyjąć, iż zachodzi uzasadnione podejrzenie zaistnienia tzw. zbrodni sądowej. Wynika to z faktu, iż wszystkie przypisane pokrzywdzonym przestępstwa mają charakter przestępstw pospolitych, a nie politycznych”.

W kwestii skazania Romana Jochemczyka za nielegalne posiadanie broni w uzasadnieniu umorzenia czytamy, że „nie ma znaczenia, z jakich motywów pokrzywdzony przechowywał broń palną. Jeśli byłoby to z motywów patriotycznych, to obecnie można jedynie podkreślić, że robił to pomimo pełnej świadomości grożącej mu za to surowej odpowiedzialności karnej. Tym samym brak jest przesłanek do stwierdzenia, by wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach i utrzymujące go w mocy postanowienie Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie w części dotyczącej były wydane z naruszeniem prawa”.

Co do stosowania zaś przemocy fizycznej i psychicznej przez funkcjonariuszy UB w Katowicach i Pszczynie wobec Romana Jochemczyka prokurator IPN uznał wprawdzie, że to „wyczerpuje znamiona przestępstw” i że były to czyny „bezprawne i mające charakter represji” oraz że „działania funkcjonariuszy miały charakter fizycznego i psychicznego znęcania się i miały na celu uzyskanie od niego określonych wyjaśnień, a tym samym czyny te należy zakwalifikować jako zbrodnie komunistyczne i zbrodnie przeciwko ludzkości”, ale ponieważ „zebrany materiał dowodowy nie pozwala na ustalenia, którzy konkretni funkcjonariusze dopuścili się tych przestępstw, dlatego postępowanie w tej części postanowiono umorzyć z powodu niewykrycia sprawców”.

Był to dla dzieci Romana Jochemczyka prawdziwy grom z jasnego nieba. Jedyne dla nich pocieszenie stanowiła świadomość, że ich ojciec tego nie dożył. Złożyły zażalenie do Sądu Rejonowego w Katowicach. Ten sąd, rozpatrzył 24.02.2021 roku (sygn. akt VIII Kp 485/20/ADM) inkryminowane postanowienie i je swoim postanowieniem uchylił, uznawszy w całej rozciągłości argumentację strony skarżącej.

Uzasadnienie pisemne tego postanowienia Sądu Rejonowego w Katowicach byłoby znakomitym materiałem edukacyjnym dla aplikantów sądowych.

Śledztwo IPN-u w tej sprawie nadal trwa. Jaki będzie jego finał? Czy represjonowany w PRL z powodów politycznych Roman Jochemczyk będzie oczyszczony z miana przestępcy pospolitego?

Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” znajduje się na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

116 000 uratowanych dusz. O wiele za mało; ale to i tak dobry wynik / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 85/2021

Historycy bez końca będą się spierać, czy układ Sikorski-Majski był sukcesem, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle był potrzebny.

Swietłana Fiłonowa

Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki

30 lipca 1941 r. w Londynie po prawie miesięcznych negocjacjach premier rządu RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim polsko-sowiecki układ o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w ZSRS. Już sam pomysł tego porozumienia napotykał opór licznych członków polskiego rządu emigracyjnego, prezydenta, części stronnictw politycznych i różnych polskich organizacji w Wielkiej Brytanii i USA. Ostatecznie gen. Sikorski podpisał układ, mimo braku konstytucyjnego pełnomocnictwa od prezydenta.

Chyba dopóki świat światem historycy będą się spierać o to, czy był ten układ sukcesem dyplomatycznym, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle on był potrzebny. Nie mam zamiaru powiększać swoją skromną osobą grona uczestników debat, a tym bardziej – wydawać ocenę. Mam proste zadanie – przybliżyć realia życia w ZSRR po zawarciu układu.

„Gdy otworzyły się przed nami bramy obozu – wspomina Maria Świda – Rosjanie byli zszokowani nie mniej niż my – więźniowie, nawet niesprawiedliwie skazani, rzadko zostają tam zwolnieni. Starsi ludzie mówili: »To cud. Prawdziwy cud. To nigdy wcześniej nie zdarzyło się w Rosji«”. Cuda te jednak były nieco niezdarne, ze znamionami brutalnej radzieckiej rzeczywistości.

W dodatkowym protokole do paktu Sikorski-Majski Sowieci zobowiązywali się: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Rzeczywiście już od 2 sierpnia rozpoczęło się zwalnianie Polaków z więzień, obozów jenieckich i obozów pracy. Wkrótce oficjalnie została ogłoszona amnestia.

Używanie słowa „amnestia” w stosunku do obywateli innego państwa, którzy nie popełnili żadnych przestępstw, było czymś dotąd nieznanym w zakresie prawa międzynarodowego. Ale nie tylko o to chodziło. W układzie Sikorski-Majski nie było mowy o unieważnieniu dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 29 XI 1939 r., na mocy którego wszyscy znajdujący się w dniach 1–2 listopada na terytorium tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niezależnie od ich woli, byli uznani za obywateli radzieckich.

Dopiero 1 XII 1941 r. po burzliwych dyskusjach Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR, notyfikował zgodę na respektowanie obywatelstwa polskiego w stosunku do tych osób. Lecz dotyczyło to wyłącznie osób narodowości polskiej.

Co do Ukraińców, Białorusinów i innych, negocjacje na ich temat, które strona polska usiłowała kontynuować, skończyły się na niczym. Rychło okazało się, że Polacy też mają poważny problem. Rząd ZSRR zobowiązywał się udzielić amnestii jeńcom łagrów i więźniom. Co z pozostałymi? W układzie lipcowym nie było mowy o tych obywatelach Polski, którzy formalnie nie byli uwięzieni.

Dla przykładu: nie wszyscy zesłańcy w ZSRR mieli ten sam status prawny. Krewni rozstrzelanych oficerów polskich, wywiezieni w kwietniu 1940 r. do Kazachstanu, określani byli jako „administratiwno wysłannyje” (wysłani administracyjnie), czyli oficjalnie nie byli represjonowani. Mimo że nie mogli opuścić małej wioski, w której zostali zameldowani, teoretycznie ich prawa obywatelskie nie były ograniczone.

To brzmi jak kpina dla obcokrajowca, ale wydawało się naturalne w ZSRR, w którym dopiero w 1993 r. został ostatecznie zniesiony tzw. system paszportowy. Polegał on na tym, że żaden obywatel ZSRR nie mógł zmienić miejsca zamieszkania na własne życzenie, tylko za specjalnym zezwoleniem, decyzja wydania którego należała wyłącznie do urzędnika. Co więcej, oddalając się od miejsca stałego zamieszkania nawet na krótko, powinien mieć przy sobie paszport, w którym to miejsce było zapisane. Paszporty posiadali dorośli mieszkańcy miast. Wieśniacy (37% populacji) nie mieli paszportów aż do 1974 roku, a co za tym idzie, mogli opuszczać wieś wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia, udzielanego pisemnie przez władze kołchozu lub radę wiejską. Pozwoleń takich prawie nigdy nie wydawano na okres dłuższy niż 30 dni.

Jak na tle tego wszystkiego wyglądało zwolnienie Polaków?

12 VIII 1941 r. została przyjęta uchwała o trybie zwalniania objętych amnestią polskich obywateli. Wypuszczeni z łagrów i więzień Polacy otrzymywali tymczasowe zaświadczenie, stwierdzające, że mają „prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR, z wyłączeniem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości ogłoszonych jako objęte stanem wojennym i zastrzeżonych miast pierwszej i drugiej kategorii”. Tych stref zakazanych i miast zastrzeżonych było tak dużo, że po ich wyłączeniu gigantyczne terytorium ZSRR kurczyło się do rozmiarów maleńkich miasteczek i wsi na odległych, słabo zaludnionych terenach, takich samych, na jakich mieszkali Polacy przed amnestią.

Na dodatek swobodne poruszanie się utrudniała taka banalna rzecz jak brak środków. 19 VIII Beria wydał rozkaz o wydawaniu pieniędzy lub zezwoleniu na bezpłatny przejazd dla Polaków zwolnionych z łagrów, więzień i specjalnych osiedli. Ale już 26 VIII odwołał go.

Marzenia o łączeniu rodzin rozproszonych po różnych łagrach i miejscach zesłania też spełniały się bardzo rzadko. Ludzie po prostu nie wiedzieli, gdzie szukać swoich bliskich, bo nikt nie udzielał im żadnych informacji.

„Codziennie chodziliśmy na stację. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonów wychodzili obdarci, nieogoleni, strasznie chudzi ludzie i pytali, czy są tu polskie rodziny. »Tak, tak! Są!« – krzyczeliśmy. – »A czy słyszał ktoś o takich?« I podawali nazwiska krewnych. Ale o ile pamiętam, tylko nasz ojciec miał szczęście. Znalazł nas! Wydawało się to niewiarygodne. Nawet dziś nie mogę znaleźć słów, które przynajmniej częściowo oddałyby to, co czuliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym został aresztowany, nie wiem, dlaczego mnie to szczególnie zszokowało; zawszony, pokryty jakimiś wrzodami i – z kawałkiem chleba w kieszeni. Ile dni nic nie jadł, nikt nie wie, ale nie mógł przyjść do dzieci bez prezentu”. (Ze wspomnień Wandy Zwolak).

Pozornie nic się nie zmieniło – nadal nie było wiadomości od bliskich, w głowie wciąż kręciło się z głodu, a kostka mydła wydawała się niewyobrażalnym luksusem, ale ludzie zaczęli traktować siebie i życie w zupełnie inny sposób.

Trzeba przyznać rację ambasadorowi Kotowi, który w listopadzie 1941 roku pisał do ministra spraw zagranicznych:

„Zwolnienie, dokonane dzięki paktowi, wywołało niesłychanie dodatni wstrząs wśród ludności polskiej, pewnego rodzaju mistyczną wiarę w rację bytu Państwa Polskiego. Przekonano się, że choć poza Krajem i bez środków, istnieje gdzieś daleko reprezentacja tego Państwa, wcielona w Rządzie, który nie tylko ogrania swoją troską los obywateli, zamkniętych na drugim krańcu świata i skazanych na zagładę, ale także ma dość powagi i siły, aby tych obywateli przywrócić do warunków choćby najskromniejszego ludzkiego bytu. […] Gdzie jest ten Rząd i kto go stanowi, ogół nie wiedział. Znane tylko było wszędzie nazwisko Gen. Sikorskiego, które wśród mas, przybiegających z północy, jak donoszą placówki ze stacji węzłowych, nabrało cechy religijnego kultu. Ta świadomość siły Rządu Polskiego na uchodźstwie wywołała wiarę w wielką przyszłość Państwa Polskiego. Ta wiara przyczyniła się do wysokiego napięcia atmosfery moralnej wśród ludności cywilnej i wśród wojska”.

Zgodnie z artykułem 2 układu o przywróceniu stosunków dyplomatycznych, już 4 XI 1941 r. polski ambasador w ZSRS Stanisław Kot przybył do Moskwy (w połowie października 1941 r. Ambasada RP została przeniesiona do Kujbyszewa). Wkrótce powstała sieć delegatur RP – oficjalnych przedstawicielstw polskiej ambasady na terenie ZSRR. Działały we wszystkich rejonach, w których mieszkali Polacy, a bezpośrednio w każdym osiedlu mieli mężów zaufania, rekrutowanych spośród osób zesłanych do ZSRR.

Delegatury prowadziły rejestrację obywateli polskich i wystawiały im dokumenty tożsamości, starały się zapewnić pracę i minimalne warunki opieki zdrowotnej i socjalnej. Powstało 65 polskich domów dziecka. Pomoc humanitarną otrzymało ponad 270 tys. osób. Nie było możliwe zaspokoić wszystkich potrzeb w tym oceanie bólu i nędzy, ale nie da się zaprzeczyć, że delegatury ocaliły życie i przywróciły nadzieję tysiącom Polaków.

Oprócz tego delegatury na podstawie wywiadów z wyzwolonymi sporządzały spis obywateli polskich w ZSRR. Dzięki temu można było monitorować wykonanie dekretu o amnestii i bić we wszystkie dzwony, gdy wychodziło na jaw, że ktoś jest przetrzymywany nielegalnie. A takich przypadków nie brakowało.

Zgodnie z czwartym punktem układu na terytorium ZSRR miała powstać Armia Polska pod zwierzchnictwem rządu polskiego, operacyjnie podlegająca Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Już 14 VIII zawarta została umowa wojskowa między Polską i ZSRR i od razu przystąpiono do organizacji. Sikorski zamierzał powierzyć stworzenie i dowództwo armii generałowi Stanisławowi Hallerowi, znanemu w całym kraju bohaterowi, dwukrotnie odznaczonemu orderem Virtuti Militari. Ale nie było po nim ani śladu. Nie przebywał w żadnym sowieckim więzieniu, w żadnym obozie, w żadnej specjalnej osadzie i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział po wywiezieniu go z obozu w Starobielsku wiosną 1940 r.

O tym, że generał Haller, jak prawie wszyscy jeńcy tego obozu, został rozstrzelany w Charkowie, będzie wiadomo dopiero po pół wieku. W 1941 r. brak informacji o nim wydawał się nieporozumieniem, które prędzej czy później zostanie rozwiązane. Ale czas naglił. Więc dowódcą armii polskiej został mianowany 49-letni generał Władysław Anders.

We wrześniu 1939 r. został on poważnie ranny i dostał się do sowieckiej niewoli Ze szpitala wojskowego był przeniesiony do lwowskiego więzienia, a następnie, jako szczególnie niebezpieczny wróg sowieckiego reżimu, do Moskwy na Łubiankę. 4 sierpnia został prawie z honorami zwolniony.

„22 sierpnia 1941 mogłem wydać pierwszy rozkaz do wojska, w którym stwierdziłem, że na mocy umów zawartych między rządem Rzeczypospolitej a rządem ZSSR powstają suwerenne Polskie Siły Zbrojne na terenie ZSSR pod moim dowództwem i wezwałem obywateli polskich, by spełniali swój obowiązek i wstępowali pod sztandary Orła Białego”. (W. Anders, Bez ostatniego rozdziału)

Początkowo zakładano, że armia polska na terenie ZSRR będzie składać się z dwóch dywizji po 10 tys. osób i jednego pułku rezerwowego liczącego 5 tys. ludzi. Ale już do połowy września do polskiej armii zgłosiło się 25 tys. ochotników. A ludzie szli i szli. I ten ludzki strumień już występował z brzegów, grożąc powodzią. Przychodzili nie tylko mężczyźni nadający się do wojska. Szły kobiety z nadzieją na odnalezienie swoich mężczyzn – mężów, ojców, braci, synów, aresztowanych przez Sowietów na początku wojny. Wszyscy byli bladzi, wychudzeni, trudno było uwierzyć, że wciąż żyją i mogą się poruszać.

„Udało mi się uzyskać zgodę władz sowieckich na opiekę duszpasterską, co stanowiło niesłychany wyłom w życiu i strukturze sowieckiej, oraz zgodę na formowanie Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Wiedziałem, że na równi z mężczyznami więziono tysiące naszych dziewcząt i kobiet, które także chciały oddać dla Polski swoje siły. Zarazem wiedziałem, że w ówczesnych warunkach był to jedyny sposób utrzymania ich przy życiu”. (W. Anders, jw.)

Prawie codziennie w obozie pojawiały się grupy sierot. Drobne szkieleciki, bardzo często ze zdeformowanymi kośćmi pod szarą skórą pokrytą wrzodami z niedoboru witamin, zgłaszały się do wojska. Zdarzyło się, że najstarszy w takim oddziale bojowym miał 7-8 lat, a najmłodszy 3-4.

„Byłem zdumiony liczbą dzieci, które widzieliśmy na całej trasie. Były na każdej stacji, czasem szły wzdłuż torów kolejowych, jak się później dowiedziałem, w nadziei, że gdyby pociąg zatrzymał się na chwilę, to będą mogły na niego wskoczyć i przejechać przynajmniej część drogi. Dzieci były w różnym wieku, bardzo chude, brudne i dosłownie ledwo trzymały się na nogach. Jak mogły pokonać taką drogę, która dla dorosłych nie jest łatwa, wiedzą tylko ich Aniołowie Stróże. Myślę, że kierował nimi instynkt przetrwania, który jest bardzo silny w dzieciństwie i który mówił im, że to ich ostatnia szansa” (Ze wspomnień Zbigniewa K., byłego więźnia obozu Wołogdy).

Anders, który wytrzymywał wielogodzinne przesłuchania na Łubiance, nie mógł oprzeć się tej armii. Wydał rozkaz przyjęcia do wojska wszystkich ochotników, bez ograniczeń wiekowych, utworzenia młodzieżowych formacji wojskowych i szkół podchorążych w Buzułuku i Tocku.

Miejscem formowania polskich dywizji były letnie obozy wojskowe. Składały się z kilku domków letniskowych, pospiesznie zmontowanych z cienkich desek, bez ogrzewania, oraz miejsc na namioty płócienne. Nie było innego mieszkania ani dla dorosłych, ani dla dzieci. Można było próbować wykopać ziemianki, ale to również wymagało przynajmniej najbardziej prymitywnych materiałów i narzędzi budowlanych. Ale ich nie było. Nie było też ciepłej odzieży, bielizny i leków; żywności dostarczano 25 tysięcy racji i ani jednego ziarnka więcej.

Sikorski zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków. Ci zgodzili się pomóc, mimo że zaopatrzenie w żywność i uzbrojenie mieli dostarczać Sowieci, ale pod warunkiem, że miejsca formowania polskich dywizji zostaną przesunięte na południe, bliżej granicy perskiej. 3 XII 1941 r. Sikorski spotkał się ze Stalinem, aby omówić taką możliwość. Zaproponował też dokończenie formowania armii poza ZSRR, w Iranie. Po zakończeniu procesu wojsko mogłoby wrócić do Związku Radzieckiego. Po trudnych negocjacjach postanowiono: Polacy tworzą na terenie ZSRR 6 dywizji o łącznej sile 96 tys. ludzi. Nowym miejscem ich formowania będzie Azja Środkowa.

To nowe miejsce okazało się nie lepsze od starego. Nie było tu mrozu, ale był tyfus, czerwonka, malaria. Latem w armii Andersa na choroby zmarło trzy i pół tysiąca ludzi. Generał Klemens Rudnicki wspominał: „Były tam pola ryżowe, które od kilku lat nie były nawadniane. Ale kiedy przybyły tam wojska polskie, pola te z niewiadomego powodu zaczęto nagle ponownie nawadniać. Po dwóch miesiącach 96% żołnierzy zachorowało na malarię. Chininy tam nie było. Mimo naszych natarczywych żądań, władze sowieckie nam jej nie dostarczyły. Tona tego leku, który kupiliśmy, leżała w urzędzie celnym i przyszła dopiero, gdy nasza armia opuściła już terytorium Rosji”.

Kolejnym ważnym tematem negocjacji był sabotaż amnestii. Kwestia losu zaginionych polskich oficerów jeszcze się z niego nie wyłoniła, nie stała się osobnym rozdziałem narodowej polskiej tragedii; wciąż istniała nadzieja na znalezienie ich wśród tysięcy innych Polaków, którzy nie zostali objęci amnestią pomimo dekretu rządu.

„Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow; w dwóch obozach razem 20 000 szeregowych, w Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się stało z resztą? Wiedziałem przecież, że w 1940 r. w obozach w Starobielsku, w Kozielsku i w Ostaszkowie było ok. 11 000 oficerów, a w Ostaszkowie nadto wiele tysięcy podoficerów, szczególnie policji, żandarmerii i ochrony pogranicza (…). Miałem w ręku listę tylko tych oficerów, którzy znajdowali się w Griazowcu. Nie wiedziałem, jaki jest ich stan psychiczny i fizyczny. Wielu z nich było już starych i mniej przydatnych. Najlepsi oficerowie przychodzili z więzień, ale nie można było się dowiedzieć, kto jeszcze był więziony. Kwiat naszego wojska znajdował się w Starobielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?” (W. Anders, jw.)

Wszyscy zwolnieni z obozu griazowieckiego mówili, że do października 1940 r. byli przetrzymywani w jednym z trzech innych obozów — kozielskim, starobielskim lub ostaszkowskim — w każdym było po kilka tysięcy oficerów. Od kwietnia 1940 r. wywożono ich partiami. Gdzie – nie wiadomo. Pośrednio potwierdziły to żony oficerów. Tak, otrzymywaliśmy listy z adresem zwrotnym „Starobielsk”, „Kozielsk”, „Ostaszków”. Wiosną 1940 r. połączenie zostało przerwane.

Anders prosił każdego, kto przybywał do obozów mobilizacyjnych jego armii, o sporządzenie imiennej listy swoich towarzyszy niewoli. Delegatury wykonywały tę samą pracę. Tak więc wspólnymi siłami do początku 1942 r. sporządzono listę zawierającą prawie cztery tysiące nazwisk, którą Sikorski przekazał Stalinowi podczas wizyty w Moskwie.

Do marca 1942 r. polska ambasada wysłała 38 not z zapytaniem o los zaginionych oficerów. Rząd sowiecki udzielał wymijających formalnych odpowiedzi lub nie odpowiadał w ogóle.

Nie była to jedyna przeszkoda na drodze do wzajemnego zrozumienia. Anders zdecydowanie tłumił wszelkie próby złamania klauzuli układu polsko-sowieckiego, zgodnie z którą armia polska mogła zacząć działać tylko jako całość (oddziały w ramach innych dywizji nie będą wysyłane na front) i tylko wtedy, gdy będzie w pełni na to gotowa. Nikt otwarcie z tym się nie spierał. Jedynym pytaniem było, jak rozumieć tę gotowość.

Dla sowieckiego dowództwa na porządku dziennym było zarzucanie wroga trupami własnych żołnierzy. Żeby stać się trupami, żołnierze Andersa rzeczywiście byli całkiem gotowi już w chwili, gdy półumarli i półnadzy zjawiali się w punktach formowania wojska. Wszak nie byli mniej gotowi niż sowieccy kadeci, których rzucano do bitwy z jednym karabinem na dziesięciu.

Wytrwałość, z jaką Anders bronił swojego votum separatum – żołnierz musi być zdrowy, dobrze odżywiony, ubrany, obuty, uzbrojony i wyszkolony – odbierano jako ekscentryczność, w najlepszym razie kaprys; w najgorszym jako atak antysowiecki.

Ale był jeszcze jeden problem, który Stalin uważał za najważniejszy i którego trzeba buło się spodziewać w najbliższej przyszłości. Kiedy przyjdzie czas na wyzwolenie Polski, czy strony będą w stanie dojść do porozumienia w kwestii, jaki powinien być ten wyzwolony kraj i czym w ogóle jest wolność? Raporty wysyłane przez informatorów wskazywały, że niezgoda była nieunikniona.

„Najważniejsze jest to, że ta armia jest bazą i siłą zbrojną polskiej burżuazji, czarnej reakcji, która w odpowiednim momencie krwawo przeciwstawi się świadomym masom ludowym” – pisała polska komunistka Wanda Bartoszewicz. – „Jedno można powiedzieć – wszyscy są prawdziwymi wrogami ZSRR, gotowi pomścić swoje cierpienia (…) Ci, wśród których jestem, nic ich nie zmieni i trzeba ich tylko zniszczyć”.

Zniszczyć – to oczywiście najbardziej pasowałoby Stalinowi. Doświadczenie miał. Ale sytuacja na froncie nie była taka, żeby można było drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa, powoli przyzwyczajając się do myśli, że może będzie musiał zrobić to, o czym nie chciał jeszcze kilka miesięcy temu słyszeć – pozwolić Polakom wyjechać do Iranu.

10 III 1942 r. gen. Anders otrzymał złą wiadomość: rząd sowiecki podjął decyzję o ograniczeniu od 20 marca dostaw żywności dla polskiej armii do 26 tys. porcji. (Wojsko polskie liczyło wówczas 66 tys. żołnierzy i ok. 30 tys. cywilów). W Londynie natychmiast zorganizowano eszelon żywnościowy. Ale nie mógł on nadejść tak szybko.

Anders pojechał do Moskwy. 18 III spotkał się ze Stalinem i odniósł wspaniałe zwycięstwo dyplomatyczne. Głód został opóźniony aż o 10 dni – Stalin obiecał do 1 IV dostarczać żywność w takiej samej ilości, jak poprzednio. Po 1 IV Anders mógł liczyć tylko na 44 tys. porcji (a jednak nie na 26 tys.). Natomiast Stalin zgodził się – co było najważniejsze – na ewakuację części „dodatkowożerców” do Iranu. 24 III rozpoczęła się pierwsza ewakuacja. Do 5 IV do północnego Iranu ewakuowano 30 030 żołnierzy, 3039 junaków i ochotniczek z oddziału pomocniczego oraz 10 789 cywilów.

Generał Anders już otwarcie nalegał na ewakuację całej swojej armii do Iranu. Churchill aktywnie go wspierał. 5 VII nakazał Anthony’emu Edenowi:

Z jednej strony trzeba zadeklarować rządowi sowieckiemu, że Anglia chce mieć polskich żołnierzy pod dowództwem Andersa z towarzyszącymi im dziećmi i kobietami, mimo że wiąże się to z poważnymi trudnościami, których rząd brytyjski jest w pełni świadomy. I ma to brzmieć jednoznacznie i kategorycznie. Z drugiej strony konieczne jest przedstawienie sprawy w taki sposób, aby dać Stalinowi możliwość „zachowania twarzy”.

To było prawie niemożliwe. Ale brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden i brytyjski ambasador w Moskwie Clark-Kerr pokazali swój talent dyplomatyczny w całej okazałości – dokonali tego. 8 VII władze sowieckie poinformowały Andersa o wyrażeniu zgody na ewakuację wojska polskiego. Od 5 do 25 sierpnia z ZSRR opuściło 70 289 osób. Łącznie ewakuowano blisko 116 tysięcy obywateli polskich.

Sto szesnaście tysięcy uratowanych dusz. Sto szesnaście tysięcy zrealizowanych istnień. To dobry wynik.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” znajduje się na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Korzenie pamięci”- nowa inicjatywa Muzeum Powstania Warszawskiego

Chcieliśmy na przykładzie potomków powstańców zbudować taką figurę, że właściwie to wszyscy jesteśmy, w jakimś sensie, potomkami powstańców warszawskich – powiedział dyrektor Muzeum Jan Ołdakowski.

Z okazji 77. rocznicy Powstania Warszawskiego, muzeum inauguruje projekt „Korzenie Pamięci”. „Zapraszamy potomków Powstańców Warszawskich do wzięcia udziału w inicjatywie, która sprawi, że pamięć o Powstańcach Warszawskich stanie się prawdziwie żywa” – przekazało w komunikacie Muzeum Powstania Warszawskiego.

Na warszawskich ulicach pojawiły się elementy kampanii w postaci charakterystycznych plakatów. Na czerwonym tle wyraźnie widać czarne zarysy postaci pokryte czarno-białymi fotografiami. To potomkowie powstańców, którzy zgodzili się na wykorzystanie ich wizerunków. Z nimi zostały też przeprowadzone wywiady, które są dostępne na kanale Muzeum Powstania Warszawskiego www.youtube.com/1944pl

Chcieliśmy na przykładzie potomków powstańców zbudować taką figurę, że właściwie to wszyscy jesteśmy, w jakimś sensie, potomkami powstańców warszawskich. Te wartości, które rodziny powstańców mogły na co dzień czerpać, bo mieli tych powstańców obecnych w życiu to one są przenoszone w ten sposób dla innych.

mówił podczas poniedziałkowej konferencji dyrektor placówki Jan Ołdakowski, który także jest potomkiem uczestników Powstania.

Hasło kampanii brzmi „To od nas zależy, czy było warto!” i – jak dodaje dyrektor Muzeum – jest cytatem, który pochodzi z jednej z zarejestrowanych już rozmów. Na stronie www.1944.pl jest dostępna ankieta członka rodziny powstańca warszawskiego.

Do tej pory o swoich dziadkach i wujkach opowiedziało już kilkanaście osób. Wśród nich jest również wnuk Ignacego Łyskanowskiego ps. Skiba, Szymon Majewski.

Żadnego mojego wyboru czy przygody życiowej nie da się zestawić z tym, co przeżył mój dziadek. Był sierotą, przetrwał dwie wojny, jako szesnastolatek zasilał legiony. Niezależnie od tego, co mi się przytrafia, traktuję jego historię jako lekarstwo. Często myślę, że moje przeżycia to nic w stosunku do tego, co przetrwał on i jego pokolenie – mówił.

Jak czytamy na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego czas płynie, a powstańcy gasną na naszych oczach, dlatego właśnie ten projekt. Wywiady z wnukami, członkami rodzin powstańców by w opowieściach o nich, o tym jacy byli na co dzień, jakie mieli marzenia, obawy, co było ich radością. Właśnie w tych wspomnieniach może przetrwać pamięć o powstańcach.

Fotografia patriotyczna jako manifestacja polskiej tożsamości narodowej / Tadeusz Loster, „Śląski Kurier WNET” 85/2021

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich pojawiła się w latach 1860–1864, przedstawiając głównych aktorów ówczesnych wydarzeń, rysunki propagandowe, ilustracje potyczek, bitew i agitacyjne ryciny.

Tadeusz Loster

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli

Wszystkie zdjęcia ze zbiorów Autora

Rozkwit fotografii patriotycznej na terenie Polski nastąpił na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku w latach poprzedzających powstanie styczniowe, w okresie jego trwania oraz po jego upadku, w czasie żałoby narodowej. Fotografia patriotyczna była modna do czasu odzyskania przez Polskę niepodległości. Fotografujący się Polacy w narodowych ubiorach czy udekorowani emblematami narodowymi uważali, że jest to dowód wskazujący na ich przynależność narodową. Wykonanie takiej fotografii z zaborze rosyjskim było odwagą, a w zaborze austriackim i pruskim – demonstracją patriotyczną.

Opiekunki z dziećmi. Na zdjęciu chłopczyk ubrany w strój narodowy – rogatywkę i czamarę, z tyłu zdjęcia ręcznie wypisany wierszyk: „Jak się to dzieje, żem przestał być sobą / Kto mnie mógł wydrzeć ze mnie! / Jakaż władza może beze mnie / Rozrządzać moją osobą. Sobkowi dn. 28/II 1904 r. K.”. Zdjęcie wykonane w pracowni fotograficznej J. Rudnickiego w Częstochowie, Wykonanie takiej fotografii w tym czasie w Kongresówce było karalne

Kiedy świat zobaczył zdjęcie fotograficzne, zdziwił się niepomiernie. Nie wierzył, że to nie ręka artysty, lecz światło promieni słonecznych namalowało ten mały obrazek. Ten blask był bardziej precyzyjny niż oko ludzkie i rysował takie szczegóły, których nie dostrzegał człowiek.

W 1837 r. Louis Daguerre odkrył, jak można wykonać fotografię w kilka zaledwie minut. Dwa lata później angielski chemik William Henry Fox Talbot wynalazł fotograficzny proces negatywowo-pozytywowy, zwany talbotypią. Pierwszy aparat fotograficzny zbudował Alfons Giroux w 1839 roku. Przypominał drewnianą, rozsuwaną skrzynkę, którą wyposażono w kasetę na materiał światłoczuły. Jednak przełom w fotografii nastąpił w 1851 r. dzięki wynalezieniu tzw. metody mokrej, wykorzystującej proces kolodionowy. Ten wynalazek umożliwił stworzenie fotografii masowej. Fotografowanie zwane było wówczas „zdejmowaniem” wizerunku (stąd słowo „zdjęcie”).

Polka ubrana w „czarną sukienkę” oraz biżuterię patriotyczną z okresu powstania styczniowego. Na piersiach krzyżyk zawieszony na łańcuchu imitującym kajdany, w uszach kolczyki symbolizujące wiarę, nadzieję i miłość (krzyż, kotwica i serce). Z tyłu zdjęcia napis: „Na pamiątkę od kochającej cię Tekli, Strzeliska Stare 1865”. Zdjęcie wykonane w Zakładzie E. Trzemeskiego we Lwowie Autorami tych zdjęć było pierwsze pokolenie zawodowych fotografów. Prezentowali oni bardzo wysoki poziom wiedzy zawodowej i ogólnej, a ich dzieła, powstałe w „magicznych” atelier, porównywano do dzieł sztuki.

Najzdolniejsi, o dużym wyczuciu artystycznym, robili nie tylko kariery, ale i zarabiali duże pieniądze. Do czołowych rzemieślników – artystów fotografii drugiej połowy XIX wieku na ziemiach polskich – należeli w Kongresówce: Karol Beyer, Konrad Brandl, Melencjusz Dudkiewicz, Jan Mieczkowski i Marian Olszyński. Kraków mógł się pochwalić Walerym Rzewuskim, Anitem Szubertem oraz Ignacym Krygerem. Lwów – Edwardem Trzemeskim oraz Józefem Ederem, a Poznań pracownią braci A. i F. Zauschnerów. W miarę upływu lat przybywało pracowni oraz znanych nazwisk fotografów. Do takich należał artysta fotografii Bernard Henner, który posiadał pracownie w Przemyślu, Lwowie i Jarosławiu, a zdjęcia jego na początku XX wieku nosiły notatkę Cesarsko-Królewski Nadworny Fotograf”. Do miana wybitnych należy zaliczyć śląskich fotografów Wilhelma Blandowskiego oraz Maxa Steckla.

Te stare zdjęcia, odbijane na cienkim papierze fotograficznym, przyklejane były na kartoniki. Owe pierwsze passe-partout miały jeszcze ozdoby monobarwne, a na winiecie nazwisko fotografa i adres pracowni. Niekiedy zdobione były medalami, które otrzymywał „mistrz” na krajowych i zagranicznych konkursach fotograficznych.

Członkowie Komitetu Budowy Krzyża Pamiątkowego w parku pałacowym w Chodorowie w pow. Bóbrka (woj. lwowskie): jeden w kontuszu szlacheckim trzyma chorągiew z orłem, drugi siedzi z ręką opartą na tarczy z napisem: „Poległym za wiarę i wolność Ojczyzny młodzież polska Chodorów”; obok stoi trzeci mężczyzna w czamarze. Na krzyżu daty 1772 (I rozbiór Polski), 1791 (II rozbiór Polski), 1793 (Konstytucja 3 maja), 1795 (III rozbiór Polski), 1831 (powstanie listopadowe), 1863–1864 (powstanie styczniowe). Z tyłu zdjęcia pieczątka o treści: Komitet Budowy Krzyża Pamiątkowego w Chodorowie”, obok data „6/V 1906” oraz podpisy: „Franciszek Struczak”, „Na pamiątkę J. Macewicz” oraz „Lewicki”

Fotografia patriotyczna na terenie ziem polskich pojawiła się w przestrzeni publicznej w latach 1860–1864 r., przedstawiając głównych aktorów ówczesnych wydarzeń, rysunki propagandowe, ilustracje potyczek i bitew oraz agitacyjne ryciny.

Fotografie tego typu rozprowadzane były w dużych nakładach. Można je było początkowo kupić za grosze w zakładach fotograficznych, aptekach oraz wszelkiego rodzaju sklepach na ziemiach polskich we wszystkich zaborach. Stwierdzenie przez władze Rosji, że tego typu fotografia jest krzewieniem patriotyzmu wśród ludności Królestwa Polskiego, spowodowało zakaz jej wykonywania i sprzedaży. Przykładem tej restrykcji stał się wybitny warszawski fotograf Karol Beyer, który za fotografowanie, a tym samym dokumentowanie wydarzeń tamtych lat, w październiku 1861 r. został aresztowany i osadzony w twierdzy modlińskiej. Zwolniony w kwietniu 1862 r., ponownie został aresztowany w 1863 r. i zesłany do Nowochopiorska, skąd powrócił dopiero w 1865 r. Od tego czasu fotografie patriotyczno-polityczne sprzedawane były na bezimiennych kartonikach konspiracyjnie.

Z tego okresu istnieje jeszcze bardzo rzadki rodzaj fotografii patriotycznej pamiątkowej, wykonywanej w bardzo małej ilości przez przyszłych powstańców przed wyruszeniem do powstania. Takie fotografie spotyka się we wszystkich zaborach polskich. Te wykonywane w Kongresówce są tylko portretowe, niekiedy w ubiorze „polskim” – w rogatywce oraz czamarze. W Poznańskiem były wykonywane nawet w mundurach powstańczych. Najbardziej wojskowy charakter mają zdjęcia z terenów Galicji, gdzie na przykład krakowska pracownia Walerego Rzewuskiego była wyposażona w ekrany przedstawiające leśny krajobraz, a wyruszający w bój przyszły powstaniec mógł się uzbroić do zdjęcia w przygotowane przez fotografa rekwizyty.

Tego typu fotografia, mimo pamiątkowego charakteru, była bardzo niebezpieczna. Znaleziona podczas rewizji przez carską policję u rodzin podejrzanych o sprzyjanie powstaniu, była pomocna przy identyfikacji osób oraz stanowiła dowód przestępstwa.

Bracia Bogumił i Wiesław Broekere, fotografia wykonana ok. 1908 r. w pracowni K. Ignatowicza w Poznaniu. Chłopcy są ubrani w rogatywki oraz czamary, z szabelkami u boku. Wiesław Broekere, ur. W 1905 r., członek niepodległościowego podziemia, został zamordowany przez Niemców w 1944 r. w K.L. Mauthausen-Gusen. Bogumił Broekere, ur. w 1904 r., oficer WP, uczestnik kampanii wrześniowej, jeniec obozu Oflag II A w Prenzlau, zmarł w 1969 r. na uchodźstwie w Anglii

Nieprzypadkowo w albumie noszącym nazwę „Pamiat’ miatieża” generalnego policmajstra barona Platona Aleksandrowicza Frederiksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, znalazło się kilkaset zdjęć powstańców oraz sybiraków-zesłańców, uczestników powstania i osób związanych z polską rebelią. No i zdjęcia „Polskich Szkatuł” – kobiet ubranych w żałobne, czarne sukienki niekiedy przystrojone biżuterią patriotyczną.

W Kongresówce chodzenie w takiej sukience było karalne, a fotografię uważano za dowód na wrogie zaborcy propagowanie polskości. Album Frederiksa jest świadectwem wykorzystywania fotografii przez policję i rosyjskie wojsko.

W Kongresówce jeszcze do czasu Wielkiej Wojny niepożądane było, a nawet uważane za przestępstwo, noszenie przez mężczyzn rogatywki i czamary, a robienie sobie zdjęcia w takim polskim ubiorze wymagało odwagi. Wobec zakazu używania pod zaborami wszelkich polskich symboli, rogatywka stała się symbolem manifestacji tożsamości narodowej. Tego typu rogata czapka – jak rogata polska dusza – mocno wrosła w krajobraz miejski i wiejski. Rozpowszechniona w XVIII wieku przez konfederatów barskich, zwana również konfederatką, noszona była przez chłopów, mieszczan, rzemieślników, kupców, a przede wszystkim przez szlachtę i wojsko polskie. W rogatywce do boju polskich kosynierów prowadził pod Racławicami Tadeusz Kościuszko. Czapkę taką na emigracji demonstracyjnie nosił Adam Mickiewicz. Zabrał ją do Turcji i w niej kazał się pochować w 1855 r.

W konfederatce kazał się portretować nasz wielki emigracyjny poeta Cyprian Kamil Norwid, który w jednym ze swoich listów 1862 r. napisał: „Amarantową włożyłem na skronie/ Konfederatkę, Bo jest to czapka,/ którą Piast w koronie/ Miał za podkładkę”.

Trzy pokolenia. Najstarszy mężczyzna w mundurze „Sokoła”, obok niego siedzi porucznik w mundurze austriackim w czapce uformowanej na kształt rogatywki (przypuszczalnie II Brygada Legionów Polskich), po lewej stronie dziewczynka z wpiętymi w płaszczyk polskimi orłami. Stoją: dwaj żołnierze w mundurach austriackich oraz młody mężczyzna w mundurze słuchacza Akademii Wojskowej. Zdjęcie wykonane około 1915 r. w pracowni Cesarsko-Królewskiego Nadwornego Fotografa B. Hennera w Przemyślu

Do grona zdjęć patriotycznych tamtego okresu należy zaliczyć fotografie przedstawiające wybitnych Polaków, a wśród nich wizerunki wojskowych: Tadeusza Kościuszki, księcia Józefa Poniatowskiego, generała Henryka Dąbrowskiego; działacza politycznego, wolnomularza Joachima Lelewela czy np. zdjęcia Henryka Sienkiewicza, rozprowadzane po otrzymaniu przez pisarza nagrody Nobla; i zdjęcia wielu innych zasłużonych Polaków.

Kolportowanie i rozprowadzanie tych fotografii w okresie niewoli miało na celu pobudzenie ducha patriotycznego Polaków, a wykonywanie ich było manifestacją tożsamości narodowej.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli” znajduje się na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli” na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ukryte Skarby – 20.07.2021 r.

We wtorkowej audycji z Żelazowej Woli, Elżbieta Ruman przybliża słuchaczom nieznane historie z życia Fryderyka Chopina.

Gośćmi „Ukrytych Skarbów” są dyrektorka Domu Narodzin Chopina, Wioletta Jarząbkowska oraz przewodnik, Andrzej Fortuna.  Nasz gość mówi o narodzinach Fryderyka Chopina, które miały miejsce w 1810 r. oraz o posiadłości w Żelazowej Woli, w której rodzina kompozytora spędziła cztery lata życia:

Myślę, że warunki były raczej skromne. Historia szopenowska rozpoczyna się tu pod koniec XVIII wieku – opowiada rozmówca Elżbiety Ruman.

Przewodnik opowiada też o kościele w Brochowie, który stoi niedaleko Żelazowe Woli. To tam ochrzczono przyszłego polskiego kompozytora:

Tam jego rodzice wzięli ślub, tam Fryderyk będzie ochrzczony i tam, jakiś czas później, w 1832 odbędzie się kolejna ślubna ceremonia w rodzinie Chopinów, ślub najstarszej córki, Ludwiki – zaznacza Andrzej Fortuna.

Z kolei dyrektorka Domu Narodzin Chopina wspomina odbywające się w muzeum weekendowe koncerty. Jak przytacza nasz gość, występują na nich m.in. uczestnicy prestiżowego konkursu Chopinowskiego:

Na recitalach odbywających się w sobotę i niedzielę wykonawcami są m.in. uczestnicy eliminacji obecnego konkursu Chopinowskiego – podkreśla Wioletta Jarząbkowska.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Ukryte Skarby

Lubicz-Łapiński o Supraślu: mamy tu najazd turystów

Łukasz Lubicz-Łapiński opowiada o ofercie turystycznej w Supraślu. Mieszkańcy obawiają się czwartej fali koronawirusa.

We wtorkowym „Poranku Wnet” z Supraśla rozmówcą Katarzyny Adamiak jest dyrektor Centrum Kultury i Rekreacji w Supraślu, Łukasz Lubicz-Łapiński, który mówi o lokalnej branży turystycznej. Szef supraskiego CKiR opowiada również o kulturze swojego miasta:

Kultura współczesna Supraśla jest mocno wymieszana tak jak samo miasteczko, ponieważ nie mamy tu samych mieszkańców, ale jest to miasteczko turystyczne. (…) Mamy tu najazd turystów – podkreśla nasz gość.

Szef placówki mówi także o bogatej historii Supraśla, która trwa nieprzerwanie od XV wieku. Co więcej, podkreśla niebagatelną rolę miejscowego klasztoru, który zaważył na rozwoju miasta:

Supraśl jest miastem, które leży w sercu puszczy. Mamy okalającą puszczę Knyszyńską i po środku wycięta polana, gdzie pod koniec XV wieku powstał klasztor i w zasadzie wokół tego klasztoru wszystko się rozwijało. W XIX i XX wieku wyrosła większa osada – tłumaczy Łukasz Lubicz-Łapiński.

Gość porannej audycji nawiązuje również do wielokulturowej tradycji Supraśla. Mówi o lokalnej gwarze, a także o Żydach, którzy przed II Wojną zamieszkiwali licznie okoliczne miejscowości:

Na pewno gwara pogranicza jest słyszalna. Sam Supraśl i okoliczne miejscowości to jest zlepek kultur. Niestety po II Wojnie Światowej zabrakło tego elementu żydowskiego. Po wyznawcach wiary mojżeszowej niewiele pozostało – komentuje dyrektor CKiR.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Nitychoruk: Cieleśnica to wieś z dosyć ważną historią. Pierwotnie to była posiadłość Radziwiłłów

Przewodniczka opowiada o położonej nieopodal Białej Podlaskiej wsi Cieleśnica oraz o ostatnim właścicielu tamtejszego pałacu, baronie Stanisławie Rużyczce de Rosenwerth.

W poniedziałkowym „Poranku Wnet” Maria Nitychoruk mówi o wsi Cieleśnica. Gość Katarzyny Adamiak opowiada o szlacheckiej historii wsi oraz o mieszkającej tam rodzinie Radziwiłłów:

Jest to wieś z dosyć ważną historią, ponieważ tutaj oprócz włościan mieszkała szlachta. Pierwotnie to była posiadłość Radziwiłłów – zaznacza przewodniczka.

Jak wspomina przewodniczka, związani z położona nieopodal Białą Podlaską Radziwiłłowie zamieszkiwali Cieleśnicę do 1810 r. Późniejszym właścicielem majątku w Cieleśnicy był m.in. baron Stanisław Rużyczka de Rosenwerth:

My mamy w pamięci ostatniego właściciela przedwojennego, Stanisława Mariana de Rosenwerth h. Rużyczka. Była to wybitna postać, również jego żona – podkreśla Maria Nitychoruk.

Rozmówczyni Katarzyny Adamiak opowiada o działalności barona i jego żony. Baron w wieku chłopięcym został relegowany z ostatniej klasy rosyjskiego wówczas gimnazjum w Białej Podlaskiej z powodu sprzeciwu wobec sposobu przedstawienia przez nauczyciela tematu powstania listopadowego. Nauki ukończył w Belgii i Niemczech. Po studiach wyższych ekonomicznych i rolniczych powrócił stamtąd z tytułem doktora inżyniera. W 1919 r. wziął ślub z Julią Mirską i osiedli rodzinnym majątku w Cieleśnicy. Zdaniem Marii Nitychoruk baronostwo odznaczało się wyjątkową dbałością o wieś i jej mieszkańców. Podaje m.in. przykład mieszkańca pobliskiej wsi, który znał małżonków osobiście:

Mówił same dobre rzeczy. Mówił o swojej przygodzie, że miał kiedyś wrzód na twarzy i szyi i jechała bryczką pani baronowa Julia. Zobaczyła go, wysiadła z bryczki i zaprosiła do siebie do pałacu i go leczyła. (…) Pani Rosenwerthowa przyjmowała też porody, takie skomplikowane, których nie można było przeprowadzić w domu – komentuje Maria Nitychoruk.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Program Wschodni: Artykuł Putina „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców” mógł powstać w nieprzypadkowym czasie

Jak tłumaczy prof. Żurawski „Zbieżność czasowa może sugerować, że tekst powstał w kontekście polsko-ukraińsko-litewskiej deklaracji o wspólnych korzeniach w kulturze Rzeczpospolitej Obojga Narodów”.

Prowadzący: Paweł Bobołowicz

Realizacja: Eldar Pedorenko


Goście:

Prof. dr hab. Walenty Baluk – politolog, dyrektor Centrum Europy Wschodniej UMCS

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski – politolog, nauczyciel akademicki

Aleksandra Zińczuk – poetka


Pierwszy gość audycji, prof. Walenty Baluk tłumaczy czym jest inicjatywa Platformy Krymskiej, w której ma wziąć udział prezydent RP Andrzej Duda. Politolog podkreśla, że konferencja ma służyć przede wszystkim przypomnieniu o problemie okupacji Krymu:

Wypowiadając się na temat inicjatywy prezydenta Zełenskiego należy stwierdzić, że jest to bardzo dobre posunięcie żeby problem aneksji – a właściwie okupacji Krymu przez Federację Rosyjską – nie został zapomniany przez czołowe państwa Zachodu – wyjaśnia nasz gość.

Rozmówca Pawła Bobołowicza mówi o potrzebie poszanowania suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy przez społeczność międzynarodową. Ekspert dodaje również, że mijający od aneksji Krymu czas sprzyja stronie Rosyjskiej, któa coraz bardziej oswaja Zachód z bieżącym stanem rzeczy:

Czas w tym wypadku gra na korzyść Federacji Rosyjskiej, która powoli oswaja społeczność międzynarodową z tym, że nielegalna aneksja Krymu jest faktem dokonanym – stwierdza prof. Walenty Baluk.

Drugim rozmówcą Pawła Bobołowicza jest prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, który mówi o artykule Władimira Putina pt. „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców”, opublikowanym 12 lipca na stronach internetowych Kremla. Jak podkreśla gospodarz programu, opublikowany w języku rosyjskim i ukraińskim tekst jest nader obszerny, zawiera aż 40 tys. znaków.

Wg Ośrodka Studiów Wschodnich treść tego reportażu podporządkowana jest tezie, jakoby Ukraińcy stanowili odwieczną i nieodłączną część trójjednego narodu ruskiego, a wspólnota ta opiera się na tysiącletniej tradycji języka, ruskiej identyfikacji etnicznej i religii prawosławnej. Gość audycji mówi m.in. o nieprzypadkowości czasu pojawienia się tekstu sygnowanego przez rosyjskiego przywódcę:

Zbieżność czasowa może sugerować, że tekst powstał w kontekście polsko-ukraińsko-litewskiej deklaracji o wspólnych korzeniach w kulturze Rzeczpospolitej Obojga Narodów – podkreśla politolog.

Trzecim gościem „Programu Wschodniego” jest Aleksandra Zińczuk, która opowiada o serii wydawniczej „Wschodni Ekspres”. Jak zaznacza rozmówczyni Pawła Bobołowicza, we wspomnianej serii wydawniczej dominują przekłady autorów ukraińskich:

To jest taka seria wydawana przez Warsztaty Kultury w Lublinie. W instytucji kultury mamy pracownię wydawniczą, gdzie już od kilku lat wydaliśmy 28 pozycji wydawniczych. W ostatnich latach dominującymi autorami, których wydajemy są bliscy nam sąsiedzi z Ukrainy – komentuje poetka.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Dr Jabłonka: Bitwa pod Grunwaldem to największa bitwa średniowiecznej Europy

W czwartkowym „Kurierze w Samo Południe” historyk mówi o 611. rocznicy Bitwy pod Grunwaldem – największej bitwy średniowiecznej Europy. Wielka armia polsko-litewska mogła liczyć nawet 40 tys. ludzi.

15 lipca wypada 611. rocznica Bitwy pod Grunwaldem, zdaniem dr Krzysztofa Jabłonki – największej bitwy średniowiecznej Europy. Dziś liczebność rycerstwa polskiego pod Grunwaldem szacowana jest na 20 tys., podczas gdy pod litewskimi 40. chorągwiami walczyło około 10 tys. ludzi. Mowa tu jedynie o wojownikach konnych, do których należałoby doliczyć również obsługę taborów oraz czeladź obozową. Wielką armię mogło współtworzyć nawet 40 tys. ludzi:

To największa bitwa średniowiecznej historii Europy z wielu powodów. (…) To było prawie 10 km wojska – podkreśla dr Jabłonka.

Nasz gość opisuje obie strony konfliktu, charakterystykę wojska oraz przygotowanie. Jak wskazuje dr Krzysztof Jabłonka, armia Zakonu Krzyżackiego była podzielona na dwa oddzielnie dowodzone korpusy:

Armia Krzyżacka składała się z dwóch oddzielnych korpusów, oddzielnie dowodzonych, które właściwie nie miały ze sobą wiele wspólnego poza jednym polem – mówi dr Krzysztof Jabłonka.

Historyk mówi także o przypadkowości pola bitwy. Jak zaznacza rozmówca Adriana Kowarzyka, początkowo bój miał rozegrać się gdzie indziej:

Bój był trochę przypadkowy. (…) Bitwa miała się rozegrać pod Kurzętnikiem, tam się spotkały wojska, ale Jagiełło szybko się zorientował, że cały brzeg Drwęcy jest jedną wielką pułapką. (…) Armia zrobiła w tył zwrot – tłumaczy historyk.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Oskarżanie ofiar i zaprzeczanie sprawstwu nie prowadzi do pojednania w prawdzie / Mariusz Patey, „Kurier WNET” 85/2021

Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów od 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Mariusz Patey

W cieniu Wołynia

Polacy często są zaskakiwani informacjami z Ukrainy o kolejnych upamiętnieniach już nie tylko Stepana Bandery, ale także Romana Szuchewycza czy Dmytra Klaczkiwskiego. W polskiej opinii zwłaszcza ci dwaj ostatni są uważani za winnych zorganizowania niezwykle brutalnych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Z drugiej strony często na Ukrainie podnosi się potrzebę współpracy ze współczesną Polską. Myślę, że aby zrozumieć tę sprzeczność, warto przeczytać książkę profesora Romana Drozda Ukraińska Powstańcza Armia, wydaną przez Burchard Edition.

Roman Drozd jest historykiem pochodzenia ukraińskiego, mieszkającym w Polsce i od dawna zaangażowanym w dialog polsko-ukraiński. Trudno go podejrzewać o chęć psucia współczesnych polsko-ukraińskich stosunków, wręcz przeciwnie. W swojej książce przytoczył deklarację Antoniego Podolskiego: „Są wszystkie dane ku temu, by Polska i Ukraina zaprzyjaźniły się jak jeszcze nigdy w historii”. Odwołał się też do stwierdzenia prof. Zbigniewa Brzezińskiego: „Niepodległa Ukraina jest kluczem do stabilizacji i pokoju w Europie Środkowej, w tym także bezpieczeństwa Polski”. Trzeba zgodzić się z wydawcą książki R. Drozda, iż „nie można się przyjaźnić, nie znając się wzajemnie”. I tu dochodzimy do sedna problemu.

Profesor R. Drozd postawił sobie za cel upiększyć wizerunek UPA w polskim społeczeństwie. Wierząc głęboko w postawione przez siebie tezy i mając na uwadze tylko dotarcie do prawdy – czego nie wykluczam – uderza w dorobek pracy wielu polskich badaczy.

Dla osób pochodzenia ukraińskiego, których rodziny przeżyły Akcję Wisła, UPA jawi się często jako obrońca ukraińskiej ludności przed komunistyczną przemocą. Sami Ukraińcy określają się jako ofiary totalitaryzmów, a UPA postrzegają jako formację narodowowyzwoleńczą, jakich powstało wiele w tej części Europy. Polską narrację historyczną traktują jako powielanie „kłamstw, jakie na temat UPA szerzyła czerwona propaganda”. A zatem według wydawcy książki, jak i jej autora, „Ukraińska Powstańcza Armia była wojskiem. Poległym żołnierzom UPA należy się szacunek, jak wszystkim żołnierzom poległym w walce o wolność swej ojczyzny”.

Polska opinia publiczna nie twierdzi, że zmarłym nie należy się spokój i prawo do grobu. „Świętość” cmentarzy jest powszechnie akceptowana w Polsce. A „świętokradcy” niszczący groby (choć i tacy się zdarzają) spotykają się z potępieniem. I tak w Polsce mamy cmentarze żołnierzy niemieckich, a nawet członków szczególnie źle zapisanego w polskiej pamięci zbiorowej oddziału SS Dirlewangera (cmentarz niemiecki w Nadolicach Wielkich na Śląsku). Mamy także groby enkawudzistów czy zbrodniarzy komunistycznych.

Polska opinia publiczna mogłaby się tu zgodzić z R. Drozdem co do potrzeby ochrony grobów także członków UPA. Natomiast już trudno przejść do porządku nad hagiografią osób uwikłanych w masowe zabójstwa kobiet i dzieci.

Tymczasem historycy, publicyści piszący o zbrodniach UPA są traktowani przez autora książki jak co najmniej inspirowani przez obce agentury. Autor i wydawca wierzą, iż pomimo aktywności tych „agentur”, „przyjaźń Ukraińców i Polaków rozwinie się, wbrew plugawym kłamstwom różnych prusów i poliszczuków”.

R. Drozd oczywiście nie uważa, iż morderstwo jest czymś dobrym, ale z przekonaniem próbuje znaleźć okoliczności łagodzące czy wręcz podważa sprawstwo OUN w ludobójczej polityce czystek na Wołyniu.

W części pierwszej swojej książki generalnie słusznie krytykuje politykę władz polskich wobec mniejszości ukraińskiej, prowadzoną w czasach międzywojnia. Do czynników zaogniających relacje polsko ukraińskie zaliczył politykę asymilacji państwowej uderzającą w szkolnictwo ukraińskie, tworzenie szkół dwujęzycznych utrakwistycznych w miejsce ukraińskich, ograniczanie działalności ukraińskich organizacji niepodległościowych, utrudnianie funkcjonowania Cerkwi prawosławnej, a nade wszystko akcje policyjno-wojskowe wymierzone w ludność ukraińską (w reakcji na wzrost działań sabotażowych ze strony ukraińskich nacjonalistów i komunistów).

Podana przez autora liczba 800 spalonych przez oddziały polskie ukraińskich wiosek od września do października 1930 r. jest zupełnie niewiarygodna, jednak pamięć o stosowanej polityce odpowiedzialności zbiorowej i polskich represjach była żywa wśród Ukraińców.

Bohdan Hud w swojej książce Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w., wydanej po polsku, przyznaje: „Chociaż oczywiście to, co zostało powiedziane, nie uzasadnia roli OUN i UPA w tej tragedii, jak napisali między innymi ukraińscy uczestnicy Danyło Szumuk, Jewhen Stachów i Petro Poticzny”.

W prasie OUN, na przykład w piśmie „Rozwój Narodu”, tak komentowano sytuację: „Zbliża się nowa wojna, do której winniśmy się przygotować. Z chwilą, kiedy ten dzień nadejdzie, będziemy bez litości, zobaczymy powstających Żeleźniaków i Gontę, i nikt nie znajdzie litości, a poeta będzie mógł zaśpiewać »ojciec zamordował własnego syna«. Nie będziemy badali, kto bez winy, tak jak bolszewicy, będziemy najpierw rozstrzeliwali, a potem dopiero sądzili i przeprowadzali śledztwo” (Florentyna Rzemieniuk, Unici Polscy 1596–1946, Siedlce 1998, s. 202, 204, 210.).

Temat nadużyć polskich żołnierzy na Wołyniu poruszył także w rozmowie ze mną Jurij Szuchewycz, podając je jako jedną z przyczyn ukraińskiej niechęci do Polaków. Jednak nie próbował usprawiedliwiać mordów na polskiej ludności cywilnej chęcią odwetu. Swoje wieloletnie więzienie skomentował krótko: „dzieci nie powinny odpowiadać za winy ojców”. Dlatego niepokoi u R. Drozda próba tłumaczenia stosowania logiki odpowiedzialności zbiorowej przez działaczy OUN i dowódców UPA wobec ludności polskiej.

W rozdziale III swojej książki tak opisał stosunek OUN–UPA do Polaków: „UPA nadal realizowała program spychania ludności polskiej za Bug, a szczytowe nasilenie akcji przypadło właśnie na lipiec-sierpień 1943 r.” (s. 119) i „Moim zdaniem liczby poniesionych ofiar po obu stronach będą bardzo przybliżone. Oczywiście trudno tutaj wskazać, kto był stroną atakującą, a kto broniącą się…”. Można zapytać, czy R. Drozd nie rozumie, co zapisano w przytoczonym przez niego dokumencie (kwiecień 1943 r.): „we wsi Knuty w rejonie sztumskim spalono całą polską kolonię (86 zagród), a ludność zlikwidowano za współpracę z gestapo i władzą niemiecką” (s. 123). Czy polskie dzieci z Knut też współpracowały z gestapo?

Trzeba się zgodzić z twierdzeniami ukraińskich historyków, że nie wszyscy członkowie OUN popierali brutalne czystki na ludności polskiej. Nie oni jednak mieli wpływ na politykę organizacji. Jedni, jak Ivan Mitrynga (mimo, że będąc w OUN niejednokrotnie wygłaszał rasistowskie poglądy) czy Boris Lewickyj, wystąpili z OUN i przyłączyli się do oddziałów petlurowskich Tarasa „Bulby” Borowca. Inni, jak Jewhen Stakhiv, pracowali na obszarach, na których polsko ukraińskie problemy etniczne nie istniały.

OUN, mając scentralizowaną strukturę narzucało swoją politykę całej organizacji. Politykę tworzoną przez – trzeba przyznać – wąskie grono prominentnych przywódców. Analizując prace programowe działaczy OUN, Marek Wojnar, w pracy Myśl polityczna Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w drugiej połowie lat trzydziestych w świetle nowych dokumentów” (M. Wojnar, Instytut Studiów Politycznych PAN) zauważył, iż działacze OUN już w II połowie lat 30. byli zafascynowani osiągnięciami systemów totalitarnych, a swoje cele zamierzali realizować wszelkimi metodami. Problem pojawia się, kiedy odchodzimy od dekalogu moralnego, w imię „wyższych celów”. I usprawiedliwiamy stosowanie przemocy wobec grup etnicznych, religijnych, społecznych, a zwykłe państwo prawa zostaje zastąpione logiką odpowiedzialności zbiorowej…

Po 1945 r. (a więc za późno dla tysięcy niewinnych ofiar) do części przywódców OUN dotarło, iż nie polscy wieśniacy są wrogiem idei ukraińskiego państwa narodowego, ale władza radziecka. Podjęto spóźnione próby porozumienia między polskim podziemiem niepodległościowym a UPA, które skutkowały zmniejszeniem ilości wzajemnych napadów na ludność cywilną.

Porozumienie zostało dostrzeżone jako realne zagrożenie przez polskie i radzieckie władze komunistyczne, jednak wobec sprawnie działających służb komunistycznych oraz oporu dużej części działaczy polskiego podziemia antykomunistycznego nie wyszło poza lokalne struktury podziemne. Rów wykopany na Wołyniu był zbyt głęboki do przeskoczenia.

Analizując poglądy R. Drozda, można zrozumieć mechanizm psychologiczny wypierający fakty zaburzające percepcję ukochanych dziadków, opowiadających wnukom o ich bohaterskiej walce za niepodległą Ukrainę. Niestety człowiek może być dobrym, kochającym ojcem, bratem, mężem, patriotą, a jednocześnie krwawym mordercą. Ta uwaga nie dotyczy tylko członków OUN. Aby usprawiedliwić godne pożałowania czyny swoich bohaterów, trzeba oskarżyć ofiary. Można też zaprzeczać sprawstwu. Takie zabiegi jednak nie doprowadzą do pojednania w prawdzie. Bowiem „prawda ofiar” żyje w ich dzieciach i wnukach, w setkach wspomnień i miejscach kaźni. Przykład Katynia pokazuje, jak zafałszowanie historii z równoczesną próbą budowy „przyjaznych stosunków z bratnimi narodami” zatruło polsko-rosyjskie stosunki.

R. Drozd ma rację, że współcześnie jest więcej obszarów wspólnych niż dzielących między Polakami i Ukraińcami, ale pytanie, jak zakopać rów wykopany przez sprawców zbrodni sprzed 80 lat, pozostaje otwarte. Jego książka nie przekona Polaków, daje natomiast pogląd, jakie sprawcy już wtedy podejmowali działania, próbując ukryć swoje zbrodnie i tłumaczyć swoje czyny sprzeczne z nauką Kościołów chrześcijańskich.

I tak autor publikuje odezwę do Polaków podpisaną przez przywódców OUN, w której oskarża się Polaków o współpracę z Niemcami i radziecką partyzantką. R. Drozd nie podejmuje jednak refleksji, iż to nie członkowie niemieckich formacji policyjnych czy partyzanci radzieccy polskiego pochodzenia byli ofiarami ataków na polskie wsie i przysiółki, ale zwykle bezbronni wieśniacy. Według szeroko propagowanych w polskim społeczeństwie ustaleń polskich historyków, szczytne ideały walki o wolność narodów zostały przez kierownictwo OUN skompromitowane użyciem metod nie różniących od polityk państw takich, jak nazistowskie Niemcy, Chorwacja rządzona przez ustaszy czy stalinowski ZSRR.

Słusznie pisał Taras „Bulba” Borowiec w swym liście z 10 VIII 1943 r do „Prowidu OUN”: „zamiast tego, żeby prowadzić działania zgodnie ze wspólnie nakreśloną linią, oddziały wojskowe OUN, pod marką UPA, w dodatku niby to z rozkazu Bulby, w haniebny sposób zaczęły wyniszczać polską ludność cywilną i inne mniejszości narodowe. (…) gestapo i NKWD tego sojuszu zniewolonych narodów boją się, dlatego też napuszczają jeden naród na drugi i tumanem nowych idei rozbijają narody, dzieląc je na wrogów politycznych”.

Taras „Bulba” Borowiec zaproponował OUN-B kolektywnie zarządzaną radę polityczną złożoną z przedstawicieli różnych środowisk politycznych, mającą kontrolę nad zjednoczonymi oddziałami partyzanckimi. Pomysł przypominał plan scaleniowy AK i polityczną nadbudowę porozumienia stronnictw w ramach KRN Polskiego Państwa Podziemnego. Nie godził się także na politykę wyniszczenia polskiej ludności cywilnej. Autorytarne władze OUN-B odpowiedziały przejęciem popularnej nazwy UPA, siłowym wcieleniem do swojej organizacji oddziałów Tarasa „Bulby” Borowca, a opornych mordowały.

Opinia Tarasa „Bulby” Borowca o metodach kierownictwa OUN-B nie została przez R. Drozda wzięta pod uwagę. Na łamach swojej książki przedstawia on OUN–UPA jako otwartą na współpracę z Polakami organizację, która jednak musiała bronić Ukraińców przed współpracującą z okupantem niemieckim i sowieckimi partyzantami polską ludnością.

Powołuje się przy tym na liczne propagandowe dokumenty OUN. Z dokumentów wewnętrznych wybrał te, które świadczą o „dobrych intencjach” kierownictwa OUN. Problem w tym, iż OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Trudno zatem wierzyć treści ulotek propagandowych przeznaczonych dla Polaków. Mimo wszystko istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Warto tu przytoczyć badania Grzegorza Motyki zebrane np. w książce: Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”.

Spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami historii, byłymi członkami OUN, odczuwało się poczucie winy, ale i strach przed oceną współczesnych. Dlatego sprawcy swoją wiedzą niechętnie się dzielili nawet po latach.

Wiele zbrodni zostanie pewnie do końca nie wyjaśnionych. Nie można jednak nie próbować dociekać prawdy, a tym bardziej nie można uciekać od prawdy.

Pacyfikacje według R. Drozda były narzędziem walki oddziałów partyzanckich nie tylko ukraińskich, ale i polskich. Usiłuje on bronić poglądu o pełnej symetrii w doborze metod i ilości ofiar. Można się zgodzić, iż polskie podziemie od początku 1943 r., zwłaszcza na Chełmszczyźnie i Zamojszczyźnie, stosowało godne pożałowania metody wyniszczenia świadomych narodowo Ukraińców. Zwalczano nie tylko tych służących w niemieckiej policji, ale też zaangażowanych w rozwój struktur samorządowych czy tworzenie ukraińskiej oświaty pod osłoną kontrolowanych przez Niemców ukraińskich organizacji. Od początku 1943 r. atakowano także kolonistów ukraińskich przesiedlanych przez Niemców w miejsce wysiedlanych Polaków.

Na Wołyniu jednak do 1943 r. nie było masowych mordów na Ukraińcach organizowanych przez polskie podziemie czy nieliczne samoobrony.

Tego podziemia w polskich wsiach nie było. Do wiosny 1943 r. były niemieckie akcje pacyfikacyjne, jednak nie uczestniczyli w nich w znaczącej ilości polscy policjanci, gdyż Polacy w jednostkach policyjnych pojawili się dopiero po dezercji i ucieczce policjantów pochodzenia ukraińskiego wiosną 1943 r. A wtedy już oddziały OUN atakowały i dokonywały grupowych mordów na Polakach.

Inną metodę obrony OUN przyjął Bohdan Hud, który w swej książce wydanej w języku polskim Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w. znakomitą część winy przerzucił na ukraińskich chłopów, którzy to już w 1942 r. mieli „spontanicznie” dokonywać ataków na „polskich agronomów” wysługujących się Niemcom.

B. Hud pisał: „Dziś ze względu na brak wystarczającej liczby wiarygodnych dokumentów nie można oczywiście zrekonstruować każdego detalu ówczesnych wydarzeń, ocenić rzeczywistej siły, a także skali spontaniczności wystąpień chłopskich” (s. 340). Winne wg niego były także organizacje dokonujące napadów na wioski ukraińskie, nie zawsze w celach odwetowych.

Można zgodzić się, iż OUN dostrzegła na Wołyniu potencjał społeczny dla swoich postulatów monoetnicznej Ukrainy. Kiedy do tego doszedł program agrarny przejmowania ziemi po polskich sąsiadach, mogła konkurować ze swoim radykalizmem na ukraińskim rynku polityki.

Cynizm polityków OUN rozgrywających kartą polską polegał na tym, iż zamiast osłabiać emocje i powstrzymywać przemoc wobec w przeważającej większości bezbronnych chłopów polskich, wykorzystano niskie instynkty dla zdobycia przewagi nad konkurentami politycznymi. Walka narodowowyzwoleńcza nie upoważnia do odstąpienia od zasad etycznych.

B. Hud doszukiwał się także śladów sowieckiego sprawstwa (s. 341), niejako podejmując się polemiki z rzetelnie napisaną pracą Ihora Illiuszyna pt. ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947.

Powołując się na odezwę do ludności ukraińskiej, wydaną w 1939 r. przez generała Kowaliowa: „Już od 20 lat policyjny but piłsudczyków bezkarnie depcze rodzinne ziemie naszych braci Białorusinów i Ukraińców. Ziemie te nigdy nie należały do Polaków. Te rdzenne ziemie białoruskie i ukraińskie zagarnęli polscy generałowie i obszarnicy w te dni, gdy republika sowiecka, broniąc się przed licznymi siłami kontrrewolucji, była jeszcze niedostatecznie silna. […] W zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainie wniósł się czerwony sztandar powstania. Zapłonęły dwory obszarnicze. Zaczęli miotać się generałowie. Skierowali oni karabiny maszynowe i działa przeciw powstańcom. Ale nic nie jest w stanie ugasić gniewu narodów zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy” oraz na przykład dowódcy sotni UPA, agenta NKWD, Wasyla Łewoczki ps. Jurczenko, Dowbusz (dowodził antypolską akcją w Porylsku 12 VII 1943 r., w której zginęło 200 Polaków), wywiódł wniosek o możliwej radzieckiej inspiracji.

Ślady radzieckiej polityki dezintegracji środowisk polskich i ukraińskich oraz budowania wzajemnej nieufności można też znaleźć w dokumentach polskiego podziemia. Płk L. Okulicki w 1941 r. relacjonował: „Moskwa lawiruje, największe niebezpieczeństwo dla niej stanowią Ukraińcy, przeciwko którym w ostatnim czasie rozpoczęto ostre masowe represje. Polaków starają się przekonać do współpracy i podburzają ze strony Kijowa do występowania przeciwko ukrainizacji…”. Ale nie usprawiedliwia to polityki OUN i postawy dowódców sotni UPA uczestniczących w mordach od początku 1943 r.

Na pewno atak na polskie wsie był w interesie Związku Sowieckiego. W bliższej perspektywie czasowej wprowadzał chaos na zapleczu frontu, a w dalszej – pomagał skomunizować ludność polską, która już nie pamiętała lat 1939–1941 wobec ogromu zbrodni 1943 r. i chętniej wyjeżdżała z terenów ZSRR do pojałtańskiej Polski. Także koszt tych wywózek po antypolskiej akcji OUN był niższy.

To jednak jeszcze nie dowodzi współudziału służb radzieckich w eksterminacji polskiej ludności w 1943 r. Nie można jednak wykluczyć, iż dalsze badania przyniosą nowe spojrzenie na rolę służb radzieckich. Trzeba się przy tym zgodzić z B. Hudem, iż niemiecka polityka „dziel i rządź”, brutalne pacyfikacje, logika odpowiedzialności zbiorowej – miały destrukcyjny wpływ na postawy ludzkie.

Dla współczesnej Ukrainy odwoływanie się do totalitarnych ideologii czy to stalinowskiej ZSRR, czy OUN, stanowi zagrożenie dla realizacji jej prozachodnich, proatlantyckich aspiracji.

Na miejscu służb rosyjskich wspierałbym wszelkie ruchy bezwarunkowo heroizujące OUN, SS Galizien czy NKWD. Takie aktywne, skrajne środowiska osłabiają nie tylko polskich przyjaciół Ukrainy, ale i wszystkich w Europie zaangażowanych w pomoc Ukrainie. To skuteczniej izoluje Ukrainę i blokuje jej wstąpienie do NATO i UE niż nawet rosyjskie działania militarne w Donbasie czy aneksja Krymu.

Niektóre kraje Zachodu musiały przejść trudny proces denazyfikacji, Polska przechodzi dekomunizację, a Ukraina ma przed sobą detotalitaryzację. Społeczeństwa zachodnie zaś boją się totalitaryzmów.

Trzeba tu dodać, że nie tylko Ukraina ma problemy z historią. W Rosji odtwarza się kult Stalina. W Polsce polityka pamięci nie dokonała rozliczenia działań organizacji podziemnych skutkujących niepotrzebnymi ofiarami wśród ludności cywilnej (na przykład zamachy bombowe na niemieckie dworce kolejowe, mające znamiona akcji terrorystycznych, w których ginęli cywile, często dzieci; akcje przeciwko niemieckim i ukraińskim kolonistom, kończące się śmiercią całych rodzin na Hrubieszowszczyźnie, Zamojszczyźnie; różne akcje „odwetowe”, „prewencyjne” itp.).

Zachodni alianci dotąd toczą dyskusje o sens i etyczność nalotów na niemieckie czy japońskie miasta pod koniec wojny (Drezno, Hiroszimę i Nagasaki), w których zginęli głównie cywile. Nawet w Izraelu postać honorowanego tam Abrahama Sterna, założyciela organizacji „Lechia”, walczącej o niepodległy Izrael, powinna skłaniać do refleksji o granicach kompromisów moralnych.

Historii nie zmienimy, ale trzeba ją znać i wyciągać z niej wnioski, by w przyszłości nie powtarzać błędów naszych przodków. Działacze OUN-B i OUN-M, żołnierze SS Galizien mieli intencję walczyć na rzecz niepodległej Ukrainy i byli gotowi oddać dla niej życie, ale niektórzy wyrządzili przy tym wiele złego nie tylko „wrogom ojczyzny”. To samo dotyczy członków różnych formacji radzieckich, które walka z „wrogami ludu” pchnęła do potwornych zbrodni.

Siła państwa nie opiera się tylko na wielkości dokonań minionych pokoleń. Nie zależy od długości listy nazwisk w panteonie narodowym, od autorytetu tej czy innej osoby, ale od determinacji obecnie żyjących, by posiadać własne państwo.

Dziś jedyną drogą prowadzącą do bogactwa społeczeństw i rozwoju niezależnych, demokratycznych państwowości w Europie Środkowo-Wschodniej jest pokojowa, wzajemnie korzystna współpraca, nie wojna – tu można zgodzić się z profesorami Romanem Drozdem i Bohdanem Hudem.

Mam nadzieję, że dialog będzie kontynuowany dla dobra naszych społeczeństw, by przyszłość była lepsza.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” znajduje się na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego