Bogusław i Józef Dobrzyccy herbu Leszczyc. Wielkopolanie zasłużeni dla rozwoju kolei w Drugiej Rzeczpospolitej

Bogusław Dobrzycki był jednym z najlepszych menedżerów kolejowych II RP, dyrektorem PKP w Wielkopolsce, ich organizatorem w woj. śląskim, pomysłodawcą i koordynatorem budowy magistrali Śląsk-Gdynia.

Roman Adler

Gdy w październikowym numerze „Śląskiego Kuriera WNET” przeczytałem artykuł o magistrali węglowej Śląsk–Gdynia, przypomniałem sobie historie dwóch braci Dobrzyckich z Wielkopolski, którzy w czasie odradzania się niepodległej Polski po okresie zaborów w poważnym stopniu przyczynili się do przejęcia kolei górnośląskich przez Polskę. Obaj byli z zacnego rodu wielkopolskiego i koniecznie chcę przypomnieć ich losy. (…)

Ród Dobrzyckich od początków XIV w. był związany z Dobrzycą. (…) W czasach HAKAT-y nacjonalistyczne władze bismarckowskiej Rzeszy zmusiły Dobrzyckich do sprzedaży majątku Niemcowi Schmidtowi, a ten przekazał go w 1906 r. Komisji Kolonizacyjnej. (…) Po parcelacji dóbr Bąblin Niemcy utworzyli tam dodatkowe dwie osady: Bąblinek i Bąbliniec. Tak okrojony pałac w 1908 r. przekazali wraz z parkiem niemieckim kolejarzom z przeznaczeniem na ośrodek wypoczynkowo-leczniczy, który otwarto w 1910 r. W tym samym roku uruchomiono też linię kolejową Oborniki–Wronki ze stacją w Bąblinie. To zapewne w tym czasie losy bąblińskich Dobrzyckich wiązały się stopniowo z kolejami – najpierw pruskimi, później polskimi. (…)

Po studiach w Niemczech i praktykach w kilku niemieckich fabrykach metalowych inżynier dyplomowany Bogusław Dobrzycki osiadł w Krępie pod Ostrowem Wielkopolskim, gdzie był miejscowym pionierem motoryzacji: posiadaczem pierwszego samochodu.

W 1910 r. został tam właścicielem „Fabryki i Składu Machin dla Rolnictwa. Lejarni Żelaza i Spiżu – M. Arnold, Ostrów”. W tym samym roku firma zdobyła złoty medal na Wystawie Przemysłowej w Krotoszynie za postęp w produkcji przemysłowej.

Bogusław Dobrzycki | Fot. Wikipedia

Podczas I wojny światowej Bogusław Dobrzycki był podporucznikiem-obserwatorem lotnictwa pruskiego (Luftstreitkräfte), ale w 1916 r. został naczelnikiem Urzędu Wodnego w Frankopolu n/Bugiem. Później budował dla armii pruskiej Stację Lotniczą w Toruniu. W 1918 r. był członkiem komisji w niemiecko-bolszewickiej konferencji pokojowej w Brześciu n. Bugiem.

Kiedy w grudniu 1918 r. wybuchło powstanie wielkopolskie, stawił się do dyspozycji Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej (NRL) i był organizatorem polskiego lotnictwa powstańczego na poznańskiej „Ławicy”. Wkrótce Komisariat NRL mianował go kierownikiem Wydziału Komunikacji Komisariatu NRL w Poznaniu. Pełniąc tę funkcję, zorganizował całą przyszłą komunikację kolejową i pocztową oraz żeglugę na terenie podległym Komisariatowi. (…)

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rodzinny Bąblin Dobrzyckich przejęły władze polskie. W 1922 r. polscy kolejarze wykupili udziały niemieckie i utworzyli własny ośrodek pod nazwą „Letnisko Kolejowców w Zamku w Bąblinie”.

W okresie międzywojennym młodszy z braci, Bogusław Dobrzycki, został jednym z najzdolniejszych menedżerów kolejowych II RP, dyrektorem Polskich Kolei Państwowych w Wielkopolsce i ich organizatorem w województwie śląskim, a później pomysłodawcą i koordynatorem budowy polsko-francuskiej magistrali węglowej z województwa śląskiego do Gdyni, dyrektorem PKP na Pomorzu w Gdańsku i w Toruniu. Był prezesem i dyrektorem Dyrekcji Kolei Państwowej w Poznaniu, Katowicach, Gdańsku i Toruniu. W latach 1935–1937 nadzorował uruchamianie magistrali węglowej polsko-francuskiej linii Herby Nowe–Gdynia.

Zajmował się też ochroną zabytków i propagowaniem turystyki jako metody wychowania patriotycznego. Dlatego m.in. został prezesem Gdańskiej Macierzy Szkolnej w latach 1929–1933, a będąc prezesem delegatury Ligi Popierania Turystyki, zorganizował w Toruniu I Pomorską Wystawę Turystyczną, którą w połowie sierpnia 1936 r. przeniesiono do specjalnego pociągu i we wrześniu rozpoczęto nim objazd po kraju.

Przed odjazdem wystawę odwiedził wojewoda – przyszły prezydent RP na uchodźstwie, Władysław Raczkiewicz. (…) W 1938 r. B. Dobrzycki przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Poznaniu, gdzie przeżył niemiecką okupację faszystowską. (…) Zmarł w Poznaniu, gdzie pochowano go na Cmentarzu Jeżyckim. (…)

W związku z obchodami 100. rocznicy utworzenia Państwowej Inspekcji Pracy warto także nieco więcej wspomnieć o dalszych, znanych losach Józefa Dobrzyckiego, pierwszego polskiego okręgowego inspektora przemysłowego, który od 1922 r. działał w Katowicach. Zwłaszcza że jego życiorys jest mocno związany z pierwszym powstaniem śląskim i niepełną jak dotąd rekonstrukcją działalności Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu. (…)

Inżynier Józef Dobrzycki od 8 sierpnia 1922 r. do 31 grudnia 1929 r. był inspektorem przemysłowym w Katowicach, pozostając na etacie Ministerstwa Przemysłu i Handlu na stanowisku I kategorii. Urodzony 23 maja 1871 r., pozostawał wówczas w służbie państwowej od 23 lat i 3 miesięcy, czyli od końca 1905 r. pracował w urzędach władz zaborczych na terenie Wielkopolski.

Bogusław Dobrzycki wysłał brata Józefa w połowie stycznia 1919 r. do podkomisariatu polskiego Górnego Śląska w Bytomiu, „celem nawiązania łączności z tamtejszymi kolejarzami Polakami oraz przygotowania prac wstępnych plebiscytowych.

(…) W porozumieniu z podkomisarzem plebiscytowym mecenasem Czaplą z Bytomia rozpoczął inżynier [J.] Dobrzycki w pierwszych dniach lutego 1919 r. swą działalność, obierając jako siedzibę Katowice. Do zasadniczych prac organizacyjnych należało założenie polskiego związku kolejarzy Polaków, celem uświadomienia mas kolejarskich co do ich polskiej przynależności, czuwanie nad wykroczeniami Niemców wobec Polaków, kontrola wywozu taboru oraz materiałów z Górnego Śląska do Niemiec, a wreszcie przygotowanie prowizorycznej administracji na wypadek wybuchu powstania lub wkroczenia wojsk polskich na Górny Śląsk. Prace te były w owych czasach niezmiernie utrudnione, a nawet niebezpieczne, gdyż Niemcy, obawiając się wybuchu powstania względnie wkroczenia wojsk polskich, ogłosili na Górnym Śląsku stan oblężenia, prześladując i szykanując Polaków na każdym kroku. (…)

Pomimo tych trudności tajny związek kolejarzy Polaków osiągnął w krótkim bardzo czasie około 500 członków, rozrzuconych po całym Górnym Śląsku, a zrzeszonych w kilkanaście kół związkowych. (…) Pierwszym na zewnątrz widocznem wystąpieniem związku było niedopuszczenie wykonania rozporządzenia Dyrekcji kolejowej z dnia 7 maja 1919 r., a podpisanego przez ówczesnego prezydenta Dyrekcji Steinbissa, który w obawie przed oczekiwanem wybuchem powstania nakazał wywieźć wszelkie dobre parowozy za Odrę, a zastąpić je gorszymi. (…)

Po przechwyceniu telegraficznego zarządzenia Dyrekcji koleji wydaną została natychmiast odezwa podkomisarjatu do polskiego związku kolejarzy, zarządzająca niedopuszczenie wykonania planów niemieckich. Odezwa wydała należyty skutek, polscy kolejarze oparli się wywożeniu parowozów (…) i uniemożliwili w ten sposób zarządzenia Dyrekcji. Ponieważ śledztwa oraz dochodzenia zarządzone przez Dyrekcję koleji, kto odezwę rozrzucał i kto związkiem kieruje, nie wydały żadnego pozytywnego rezultatu, więc zarządzono aresztowanie podkomisarza Czapli, który jednakże, na czas ostrzeżony, zdołał umknąć do Sosnowca. (…)

Szpiegowanie Polaków, wykradanie aktów i papierów przez niemieckich tajnych ajentów przybrało takie rozmiary, że inżynier Dobrzycki zmuszonym został siedzibę swej działalności przenieść do Sosnowca. (…)

Minister przemysłu i handlu przeniósł z dniem 1 czerwca 1929 r. inż. Józefa Dobrzyckiego ze stanowiska inspektora przemysłowego w Katowicach na stanowisko radcy do Wydziału Przemysłowego Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi, a z dniem 30 kwietnia 1930 r. w stan spoczynku. Dalszych jego losów nie udało się ustalić.

Cały artykuł Romana Adlera pt. „Wielkopolanie dla Śląska. Bogusław i Józef Dobrzyccy herbu Leszczyc” znajduje się na s. 6 i 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Romana Adlera pt. „Wielkopolanie dla Śląska. Bogusław i Józef Dobrzyccy herbu Leszczyc” na s. 6 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jedyny taki adwentowy festiwal – Zaproszenie na IX Krakowski Festiwal Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych

W najbliższy piątek, 7 grudnia, rozpocznie się IX Krakowski Festiwal Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych. Chórzystów tradycyjnie gości królewski Kraków, zaś Radio WNET ma honor być jednym z patronów medialnych tego wydarzenia. Kiedy nadchodzi czas adwentu, okres radosnego oczekiwania na przyjście Jezusa, do Krakowa zjeżdżają chóry z Europy i świata, aby melomanów w tym niezwykłym czasie dać chóralną strawę dla ducha.   Dawne pieśni adwentowe […]

W najbliższy piątek, 7 grudnia, rozpocznie się IX Krakowski Festiwal Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych. Chórzystów tradycyjnie gości królewski Kraków, zaś Radio WNET ma honor być jednym z patronów medialnych tego wydarzenia.

Kiedy nadchodzi czas adwentu, okres radosnego oczekiwania na przyjście Jezusa, do Krakowa zjeżdżają chóry z Europy i świata, aby melomanów w tym niezwykłym czasie dać chóralną strawę dla ducha.

 

Fot. DerHexer, wykorzystane w oparciu o zapisy GNU Free Documentation License.

Dawne pieśni adwentowe zdumiewają swoją teologiczną głębią i artyzmem poetyckiego języka. Znawca tematu Kazimierz Ożóg podkreślą, że zagościły one długotrwałe w świadomości narodowej i religijnej Polaków, gdyż:

„ Adwent był do niedawna bardzo charakterystycznym okresem  roku liturgicznego mocno przeżywanym przez polską wspólnotę narodową. Dzisiaj z powodu konsumpcjonizmu i medialności to się wszystko zmienia.”

Warto pamiętać, że pieśni adwentowe dzielimy na dwie kategorie, pierwszą nazywaną „rorate” (wołanie o Zbawiciela) i drugą – „zwiastowania”.

Jedną z najpiękniejszych pieśni tego okresu roku liturgicznego, która poetycko wyraża uczucie tęsknoty za Zbawicielem, jest pochodząca z wieku XVII pieśń „Spuście nam na ziemskie niwy”.

 

W adwencie wszystkie drogi (chóralne) prowadzą do Krakowa

 

Krakowski Festiwal Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych to jedno z niewielu zdarzeń chóralnych w Europie o charakterze adwentowym. Aura tego festiwalu, podobnie jak w latach poprzednich, przyciągnęła arcyciekawe chóry polskie i zagraniczne. Tym razem w konkursowe szranki, w sześciu kategoriach, stanie piętnaście chórów z Polski, Czech, Słowacji, Litwy, Rosji, Norwegii, Rosji i dalekiej Republiki Południowej Afryki.

 

Fot. Archiwum organizatorów Krakowskiego Festiwalu Pieśni Adwentowych i Bozonarodzeniowych z 2017 roku.

Chóry z całej Europy, oraz jeden z dalekiej Afryki, konkurować będą w sześciu kategoriach przed międzynarodową komisją sędziowską, w składzie: Thea Paluoja (Estonia), Veronika Lozoviuková (Czechy) i Agnes Gerenday (Węgry; dyrygentka Chóru Budapesti Ifjúsági Kórus w Budapeszcie).

W gronie szacownego jury także dwa panowie, Sasho Tatarchevski (Macedonia; profesor Akademii Muzycznej w Skopje, dyrygent orkiestry FM Symphony, oraz dyrektor artystyczny renomowanego Międzynarodowego Forum Chóralnego w Strudze) i nasz rodak Marcin Cmiel, jeden z członków założycieli Towarzystwa Śpiewaczego LIRA w Warszawie, a w latach 1997–2008 II dyrygent chórów LIRA.

Marcin Cmiel jest także nieprzerwanie od 2009 roku dyrektorem artystycznym Towarzystwa LIRA.

Nie muszę dodawać, że wszyscy jurorzy są doświadczonymi chórmistrzami. Krakowski Festiwal Pieśni Adwentowych i Bożonarodzeniowych to przegląd chóralny, w którym stawką jest statuetka Złotego Anioła oraz nagrody „Złote Chóry”.

– Festiwal jest otwarty dla wszystkich amatorskich chórów ze świata, które zaprezentują swój repertuar muzyki adwentowej, bożonarodzeniowej i muzyki sakralnej w najbardziej prestiżowych kościołach Krakowa. Mamy nadzieję, że i tym razem nasz festiwal będzie doskonałą okazją do wysłuchania wielu znakomitych spektakli chóralnych i wymiany doświadczeń z innymi chórami. – powiedział Radiu WNET Maciej Przerwa, dyrektor organizacyjny festiwalu.

 

Szczegółowy program festiwalowych wydarzeń

 

7 grudnia 2018  – piątek

Godzina 19.00 – Koncert „Światło i Śpiew”, w kościele pod wezwaniem Św. Katarzyny, przy ul. Augustiańskiej 7

Wystąpią: The Boulevard Harmonists (Potchefstroom, Republika Płudniowej Afryki), The Zoltán Kodály Chorus of Galanta (Galanta, Słowacja), chór „Radost” Centra Tworczeskogo Razwitija i Muzykalno-Estieticzeskogo Obrazowanija (Moskwa, Rosja), Alla Camera (Ytre Enebakk, Norwegia) i Cisticola Cantans (Bloemfontein, Republika Południowej Afryki).

8 grudnia 2018 – sobota

Przesłuchania konkursowe, w kościele pod wezwaniem Ś. Ś. Piotra i Pawła, przy ul. Grodzkiej 52A.

 

Godzina 11.30:

 

Kategoria A – chóry mieszane:

– The Zoltán Kodály Chorus of Galanta (Galanta, Słowacja),

– Chór „Dominanta” Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie,

– Schola Cantorum Opoliensis (Opole),

– Chór Absolwentów I LO w Krakowie „Kanon”,

– Saluto (Kowno/Kaunas, Litwa).

 

Kategoria B – chóry o głosach równych:

– Chór „Laetitia Cantus” im. Małgorzaty Mandat-Kłos (Zabrze),

– Chór Męski „Pochodnia” (Częstochowa).

 

Godzina 15.00:

 

Kategoria C – chóry młodzieżowe:

– chór „Cantiamo Belcanto” (Leżajsk)

– chór „Radost” Centra Tworczeskogo Razwitija i Muzykalno-Estieticzeskogo Obrazowanija (Moskwa, Rosja).

 

Kategoria D – chóry dziecięce:

– chór Dziewczęcy „Puellarum Cantus” (Stalowa Wola),

 

Kategoria E – Chóry kameralne:

– Alla Camera (Ytre Enebakk, Norwegia),

– Vocantes (Przerów, Czechy),

– Cisticola Cantans (Bloemfontein, Republika Płudniowej Afryki),

– Pron Nobis (Janikowo).

 

Kategoria S – chóry seniorów:

– Towarzystwo Śpiewacze „Modus Vivendi” Chór Mieszany (Katowice).

 

Ponadto w sobotę, 8 grudnia, fanów muzyki chóralnej czekają dwa niezwykłe koncerty, które odbędą się w kościele pod wezwaniem Św. Katarzyny, przy ul. Augustiańskiej 7. Pierwszy z nich nosi tytuł „Światło i Śpiew”, drugi zaś „Śpiewanie po Zmierzchu”.

Uroczyste zakończenie festiwalu nastąpi w niedzielę, 9 grudnia, o godzinie 19.30, także we wnętrzu przepięknego gotyckiego kościoła pod wezwaniem Św. Katarzyny. W wielkim finale imprezy koncert galowy połączony z wręczeniem nagród, laurów i dyplomów.

 

Zapraszamy serdecznie melomanów w imieniu organizatorów przypominając, że wstęp na festiwalowe koncerty i przesłuchania konkursowe jest bezpłatny.

Impreza odbywa się pod patronatem Radia WNET.

Tomasz Wybranowski

Barbara Miczko-Malcher – dziennikarka z pasją. Zawsze w torebce ma mikrofon i nośnik, na którym może coś utrwalić

Dzięki niej znamy głosy uczestników Poznańskiego Czerwca’56 i Żołnierzy Wyklętych. Nagrywała ich wtedy, gdy jeszcze nikt się nimi nie interesował, a nazwa „Żołnierze Wyklęci” jeszcze nie była używana.

Jolanta Hajdasz, Barbara Miczko-Malcher

Barbara Miczko-Malcher o swojej pasji i związanych z nią doświadczeniach opowiada w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

Jesteś tą dziennikarką, która pierwsza przygotowywała w Polskim Radiu audycje o Krwawym Czwartku. Jak powstawał ten pierwszy Twój reportaż na ten temat – „Kędy siew padnie zdrowy”?

Przygotowywałam go wspólnie z Agatą Ławniczak. To był pierwszy materiał na temat Czerwca, który został zaprezentowany publicznie i miał ogromną siłę rażenia. Był odtwarzany w Klubie Krąg na Łazarzu w 1981 r. Przyszła tak niesłychana ilość ludzi, że się nie mieścili w sali, zajmowali też całe schody. Po emisji reportażu ludzie zaczęli jeden przez drugiego zgłaszać się i opowiadać własne historie związane z Czerwcem. Niestety nikt tego nie zarejestrował. Ja po tym spotkaniu nagrałam trzy osoby, w tym lekarkę i matkę, która straciła swoje dziecko. Wtedy, w tym 1981 roku, weszłam w ten temat na zawsze.

Historycy potwierdzili, że zginęło wówczas 58 osób. Wiadomo jednak, że ofiar mogło być więcej, bo niektórzy ranni zmarli wskutek odniesionych ran. W dokumentach nie ma śladu po tym – w szpitalach wpisywano choroby, na które można po prostu umrzeć w łóżku.

Tak, ale tych pięćdziesiąt osiem osób jest w stu procentach potwierdzonych. Wśród nagrywanych przeze mnie uczestników zajść był także Stanisław Matyja, przywódca protestu. Opowiadał, jak to wyglądało od strony Cegielskiego, z punktu widzenia pracowników. Jak jechali do Warszawy, aby rozmawiać o niskich płacach i zawyżonych normach pracy. Matyja był niewysoki, niepozorny, ale miał ducha i wolę walki. (…)

A jaki on był, jak pamiętasz legendarnego dziś przywódcę buntu robotników?

Jestem radiowcem od ponad czterdziestu lat, więc zawsze odbieram ludzi poprzez to, jak i co mówią. Otóż dla mnie Matyja był niezwykły, mówił obrazowo, z ekspresją, może nie literacką polszczyzną, za to tak siarczystym językiem, podbarwionym złością, przeróżnymi emocjami, że to była uczta słuchać go i myśleć o tym, że buduje się fantastyczny, dokumentalny reportaż. (…)

Ty pierwsza opublikowałaś taśmy z tych procesów w Polskim Radiu, właśnie w reportażu „Broniłem Czerwca”. Skąd je wzięłaś? Wszyscy wiedzieli, że procesy były nagrywane, ale nikt nie mógł znaleźć taśm…

Nagrał je i przechował radiowiec Zenek Andrzejewski. To była niezwykła postać. On nagrywał po wojnie proces namiestnika Kraju Warty Artura Greisera, nagrywał (pod lufami karabinów) premiera Cyrankiewicza i jego słynne wystąpienie o odciętej ręce, Zenek zapisywał także procesy poznańskie. Był wybitnym radiowcem, który zawsze wyczuwał, gdzie ustawić mikrofon, by zebrać z sali najlepszy dźwięk. Wiele mnie nauczył. Procesy czerwcowe były nagrywane dla sądu. Fragmenty tych nagrań emitowano w radiu, ale Zenek zachował całość. On je skopiował, schował w archiwum Polskiego Radia w pudełku z opisem „muzyka ludowa”. Do dziś zachowały się tylko te kopie. Kiedy widział, jak w pocie czoła pracuję, uznał, że czas, aby nagrania wyszły z ukrycia.

Zdawałaś sobie sprawę z tego, jak ważne jest to, co robicie; czy bałaś się konsekwencji?

Nie. Ja się nie bałam, ale wiedziałam, że mogą mi po prostu nie wyemitować audycji. I tyle. Były tematy niewygodne, których lepiej było nie poruszać. W ludziach siedział strach, autocenzura, o pewnych rzeczy nie mówili głośno, nie mówili publicznie. Natomiast w domach się rozmawiało. W dziewięćdziesiątym roku nagrywałam więźniów politycznych Wronek. Dzisiaj nazywamy ich Żołnierzami Wyklętymi. Nagrywałam Ignacego Fatygę, który jako młodziutki chłopak stworzył leśny, harcerski oddział „Skrusz Kajdany”. Zapłacił za to straszną cenę. Wystarczy powiedzieć, że był przesłuchiwany na odwróconym stołku i okaleczony na całe życie. Kiedy rozmawialiśmy, poprosił, żebym nie podawała jego nazwiska. Na pytanie: dlaczego, odpowiedział: bo oni wszędzie jeszcze są!

Bo był przesłuchiwany przez UB, czy tak?

Tak. I tamten strach był uzasadniony i tkwił w nich cały czas. Oni wiedzieli, czym jest ta władza. Poznali niemoc i bezsilność wobec władców PRL-u. I stąd to gorzkie „oni wszędzie jeszcze są”. Miał sporo racji, widzimy to dziś wyraźnie. (…)

Jak byś podsumowała dziś swoją pracę? Czego ona Cię nauczyła, co jest w niej najważniejsze?

Sięganie do naszej historii. Przypominanie powstań, nawet tych, które się nie udały, ale te bohaterskie zrywy ratowały godność Polaków, pokazywały, że jest wielu takich, którzy w podobny sposób myślą. Byli trzej zaborcy, a potem był ten jeden duży zaborca, który nas przygniatał butem, i to przy pomocy polskich pomocników. Są rodziny, które mają w swojej powojennej historii przodków, którzy działali na rzecz komunistów, na rzecz okupanta – takiego nieczytelnego do końca, bo przecież Polska była niby wolna. Natomiast są rodziny, które mając większą świadomość, występując przeciwko temu rosyjskiemu, sowieckiemu okupantowi, płaciły za to ogromną cenę.

Przynależność do partii dawała przywileje. Pamiętam koleżankę z radia, której mąż pracował w Komitecie Wojewódzkim i byłam świadkiem jej telefonu do Komitetu. Pytała o futerko; zima była za pasem. Ja w tym czasie (jak większość Polaków) stałam na zmianę z mężem dzień i noc w kolejce, żeby kupić pralkę Franię, bo spodziewałam się dziecka. Więc to był ten podział. Jesteś z nami, masz wszystko. Masz sklepy za firankami, prawda? Nie jesteś z nami – tak wybrałaś czy wybrałeś.

A ci, którzy spędzili kawał życia w więzieniach, we Wronkach, w Rawiczu, zostali okaleczeni, unieszczęśliwieni na całe życie, dostali psie grosze i żadnej rekompensaty za swoją postawę i walkę. Powinni otrzymać sprawiedliwość chociaż teraz, po latach. Ważne jest mówienie o naszych polskich losach.

Cały wywiad Jolanty Hajdasz z Barbarą Miczko-Malcher pt. „Dziennikarka z pasją” znajduje się na s. 8 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Jolanty Hajdasz z Barbarą Miczko-Malcher pt. „Dziennikarka z pasją” na s. 8 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (1). Słowo wstępne / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nic nie wskazuje na to, że nasi światli przywódcy dysponują jakąś całościową wizją mądrego, efektywnego zarządzania Polską. Dysponują, ale wicie-rozumicie, nie mogą jej w pełni objawić, bo wróg czyha.

Gdy dwa lata temu wyjawiłem Krzysztofowi Skowrońskiemu, szefowi wszystkich szefów i Mediów WNET, w jakiej Polsce chciałbym żyć, powiedział: ale na to potrzeba co najmniej dwudziestu pięciu lat ciężkiej pracy! Przytaknąłem. I wkrótce doszliśmy do wniosku, że skoro tak, to nie można dłużej marnować czasu. W końcu, jako 75-latkowie (w pełni zdrowi) ucieszymy się z tego może jeszcze bardziej, niż gdybyśmy mieli mieć lat, dajmy na to, dwadzieścia. Łatwo policzyć, że pozostało nam lat już tylko dwadzieścia trzy 🙂

To właśnie ta rozmowa stała się wstępem do mojej krytycznej oceny obecnego, postkomunistycznego systemu zarządzania państwem w każdej jego aktywności. Potem, po falstarcie konstytucyjnym prezydenta Dudy, zaowocowała cyklem „Zanim napiszemy nową konstytucję”. I wreszcie zakończyła się napisaniem przeze mnie projektu nowej konstytucji – konstytucji V Rzeczypospolitej.

Cel został zatem precyzyjnie wskazany. Jednak największą zmorą wszystkich ideologów od czasów Marksa/Engelsa/Lenina/Hitlera/Stalina/Pol Pota – dopiszcie kogo chcecie – jest nie sam świetlany cel, ale droga do jego osiągnięcia.

Jako Wasz ulubiony felietonista od razu pragnę zapewnić: nie będzie rozlewu krwi, mordowania opornych i obozów reedukacyjnych dla wszystkich mieszkańców miast w górskich dolinach Beskidu Niskiego. Będzie natomiast orka w trudzie i znoju po ugorze naszego myślenia i postrzegania rzeczywistości.

Prawdziwa wojna, mająca na celu całkowitą zmianę naszej mentalności z niewolniczej postkomunistycznej na mentalność ludzi wewnętrznie i fizycznie wolnych. Bo tylko wolni ludzie, wolni mentalnie i fizycznie (=materialnie), mogą powołać do życia naszą V Rzeczpospolitą – Polskę wolnych Polaków.

Już jako 20-latek wraz z niewiele starszymi kolegami z Niepodległości, w połowie lat osiemdziesiątych dzieliłem skórę na sowieckim niedźwiedziu. Byliśmy za to przez opozycję solidarnościową nazywani ludźmi wyjątkowo nieodpowiedzialnymi (określenie ‘oszołom’ to dopiero początek lat dziewięćdziesiątych) i prawdopodobnie esbeckimi agentami. Lesław Maleszka – ten niedościgły wzór opozycyjnego estety dla Jana Rokity – bardzo niepochlebnie się o nas wyrażał. Tymczasem to nie przedwczesne dzielenie, ale jego brak w całej opozycji solidarnościowej zadecydował o tym, że Czesław Kiszczak ze swoimi ludźmi z rządu i opozycji zagonił nas do koszar dla owiec i baranów – do Republiki Okrągłego Stołu.

Mam nadzieję, że zrozumieliście powyższe wytłumaczenie dla mających w niedługim czasie nastąpić moich mentalnych i w pełni agresywnych publicystycznych działań. Nie możemy, odrzucając „nowe” przysłowie sprzed wieków o tym, że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi, dać się znowu omamić. Uwierzyć, że nasi światli przywódcy (chyba przy-wódce – głos sceptyka), doskonale wiedzą, gdzie i jak nas poprowadzić. A my musimy im tylko zawierzyć i gardłować o swoim uwielbieniu dla nich i pogardzie dla ich wrogów i naszych wrogów tym samym.

Nic nie wskazuje na to, że nasi światli przywódcy dysponują jakąkolwiek całościową wizją mądrego, efektywnego zarządzania Polską. Dysponują, ale wicie-rozumicie, nie mogą jej w pełni objawić, bo wróg czyha. Nie wierzę w takie zapewnienia, jak nie wierzyłem w latach osiemdziesiątych, dlatego rozpoczynam ten cykl. Zacznę za tydzień od kilku prostych wyliczeń. Na przykład od tego, dlaczego w Polsce pracuje efektywnie jedynie 38% Polaków, a w Czechach prawie 50%. I dlaczego z Polski po roku 2004 wyjechało na stałe 2,5 miliona ludzi, a z Czech tylko 120 tysięcy (z czego część do sąsiedniej Słowacji).

Zatem zaczynam za tydzień. Proszę, przygotujcie się… mentalnie 🙂

Jan A. Kowalski

Ślązacy, wcieleni w I wojnie światowej do armii pruskiej, walczyli w nieswojej sprawie i ponieśli klęskę zwielokrotnioną

Gloria victis – chwała zwyciężonym! Oni jedynie, tylko i aż, przed sądem Bożym mogą jeszcze dochodzić sprawiedliwości. Chrześcijanin bowiem prawdziwie jest człowiekiem na tym świecie przegranym.

Barbara Maria Czernecka

Pomniki ofiar Wielkiej Wojny obrosły już stuletnim mchem i w znacznej mierze zostały przytłumione wybuchem drugiego światowego konfliktu oraz późniejszymi krwawymi wydarzeniami następujących po sobie lat. Jednak pozostały w prawie każdej parafii. Najczęściej znaczone były krzyżem w formie wojskowego orderu. Zwłaszcza na Śląsku musiały się skrzyżować w dwóch stylach: teutońskim i rycerskim.

Pomimo przykrego skojarzenia z Krzyżem Żelaznym, nie zmieni się faktu, iż właśnie pierwsze takie krzyże od 1813 roku po zwycięstwie koalicji Niemców, Rosjan i Szwedów nad Napoleonem w bitwie pod Lipskiem były odlewane z żeliwa właśnie w Gliwicach. Wiek później zwykli szeregowi Armii Cesarstwa Niemieckiego, polegli w przegranych bitwach tego pierwszego światowego konfliktu, nawet tym nie zostali pośmiertnie uhonorowani. Tym mniej należny był im, chociażby w srebrnej klasie, a dopiero rok później restytuowany, polski order „Męstwu Wojskowemu” (tłum z łac. „Virtuti Militari”). (…)

Ślązacy, wcieleni do armii pruskiej, która okazała się być jedną z najbardziej przegranych w tej wojnie, ponieśli klęskę zwielokrotnioną. Idąc do boju, może mieli w sobie odrobinę udawanej sympatii dla miłościwie im wtedy panującego Cesarza „Wilusia”, jak się o nim żartobliwie wyrażali. Z pewnością w niemieckich szkołach, do których w latach dziecięcych obowiązkowo uczęszczali, było im wpajane hasło „Mit Gott für König und Vaterland” („Z Bogiem za Króla i Ojczyznę”). Propaganda germanizacyjna również w jakimś stopniu osiągała swój cel.

Walczyli więc w nieswojej sprawie, ale i nie wywiązali się z narzuconego im zadania; przelali swoją krew na polu bitewnym, bynajmniej nie chwalebnym, a także i śmiercią się nie wsławili. Żadnych nie odnieśli zasług. Nie mieli pogrzebu ani nie wiadomo gdzie zostali pochowani. Pozostali jednak z imienia i nazwiska wyryci na kamiennych pomnikach, zapewne tylko z inicjatywy swoich żyjących bliskich, gorzko ich opłakujących. Z biegiem lat stawali się coraz bardziej zapomniani. I raczej nigdy już nie będą głośno wymieniani jako zasłużeni dla czyjejś sprawy bohaterowie. Dusze ich tylko niewidzialnie krążą wokoło powojennych pomników, czasami w listopadzie nikło rozświetlane skromnym zniczem.

Cały artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Wielka Wojna” znajduje się na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Wielka Wojna” na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Możliwości Polski przeciwdziałania zagrożeniom hybrydowym skierowanym przeciw państwom naszego regionu

Rosja ukrywa użycie własnych oddziałów wojskowych, posługując się oddziałami specjalnymi, agencjami wywiadowczymi, grupami militarnymi o nieustalonym pochodzeniu. (tzw. zielone ludziki, separatyści).

Mariusz Patey

Procesy budowy własnych państwowości, społeczeństw obywatelskich przez państwa Europy Wschodniej napotykają trudności związane z prowadzeniem polityki rewizjonizmu i rewanżyzmu przez polityków Federacji Rosyjskiej. Polska także może czuć się zagrożona, bowiem jej doświadczenia historyczne wskazują, że wszelki rewizjonizm i rewanżyzm prowadzi do kataklizmów wojennych i potwornych strat dla polskiego państwa i społeczeństwa. (…)

Państwa Europy Środkowo-Wschodniej nie są w stanie przeciwstawić się agresji militarnej ze strony Federacji Rosyjskiej. Te z nich jednak, które są członkami NATO, mogą liczyć na skuteczną osłonę i adekwatną odpowiedź, jeśli nastąpiłoby naruszenie ich granic.

Z tej przyczyny wywieranie przez Rosję wpływu metodami militarnymi odbywa się w stosunku do krajów będących poza strukturami atlantyckimi. Narzędzia miękkie, takie jak nacisk ekonomiczny, korupcja polityczna, wykorzystywanie mediów, internetu do osłabienia woli oporu społeczeństw zaatakowanych krajów, do prób obniżania poziomu sympatii, izolowania ofiary na scenie politycznej – mają na celu zminimalizowanie kosztów użycia środków militarnych.

W związku z dużym uzależnieniem gospodarki FR od eksportu do krajów UE, politycy Kremla muszą się liczyć z zachodnią opinią publiczną. Sankcje obejmujące eksport surowców mogłyby wywołać gwałtowny spadek dochodów ludności i w konsekwencji zaburzenia społeczne w Rosji. Działania wobec krajów regionu mają więc ograniczony charakter i są osłaniane propagandowo, osłabiając możliwy międzynarodowy oddźwięk. Często Rosja ukrywa używanie własnych oddziałów wojskowych, posługując się grupami militarnymi bez oznaczeń, o nieustalonym pochodzeniu. (tzw. zielone ludziki, separatyści itp.). W użyciu są oddziały specjalne i agencje wywiadowcze. (…)

W wielu krajach regionu, w tym w Polsce, istnieją deficyty organizacyjno-prawne uniemożliwiające taką efektywną współpracę. Polskie prawodawstwo i organizacja bezpieczeństwa państwa nie są przygotowane na zagrożenia hybrydowe. Ograniczenia Polski, jeśli chodzi o możliwości aktywnej pomocy dla krajów objętych hybrydową agresją, polegają także na szczupłości zasobów, wynikają również z podpisanych umów międzynarodowych, w tym umowy atlantyckiej, mającej charakter obronny.

Istnieje na przykład brygada litewsko-polsko-ukraińska, jednak jej działania mogą być prowadzone tylko podczas misji pokojowych. Zezwolenie przez Polskę i Litwę na udział tej brygady w działaniach zbrojnych na Donbasie postawiłoby te dwa kraje w charakterze strony w konflikcie niebędącym bezpośrednio obroną ich granic. (…)

Ustawodawstwo ukraińskie jest pod pewnymi względami lepiej dostosowane do odpowiedzi na zagrożenia hybrydowe. Umożliwia na przykład służbę obywateli obcych państw w armii ukraińskiej. Polskie prawodawstwo tego nie przewiduje.

Wprowadzenie możliwości służby polskich obywateli w armiach państw, z którymi Polska podpisałaby stosowne umowy, mogłoby umożliwić ochotnikom z Polski, posiadającym odpowiednie przeszkolenie i doświadczenie, pomoc napadniętym bez ponoszenia konsekwencji prawnych. Dziś obywatel polski, zaciągający się do formacji zbrojnych nawet w krajach zaprzyjaźnionych, ryzykuje karę pozbawienia wolności.

Polska mogłaby również zezwolić na służbę w polskiej armii obywatelom państw, z którymi miałaby podpisane odpowiednie porozumienia. Ochotnicy mieliby zagwarantowane prawa kombatanckie krajów, w których odbywaliby służbę. Państwa, z których pochodziliby ochotnicy, nie stawałyby się przy tym formalnie stroną konfliktu. Takie rozwiązania prawne mogłyby prowadzić do bardziej efektywnego wykorzystania zasobów ludzkich krajów regionu.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Polska a kraje regionu wobec hybrydowych zagrożeń” znajduje się na s. 6 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Polska a kraje regionu wobec hybrydowych zagrożeń” na s. 6 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rodzina WNET we Lwowie. Nie sposób zobaczyć wielkiego miasta w krótkie cztery, acz niezwykle aktywne dni

Najczęściej zadawane pytanie, na które praktycznie nie ma rozsądnej odpowiedzi, zawierało się w słowie – „Dlaczego?”. Ale może udało się nam odegnać w wielu miejscach smutek, by zastąpić go zachwytem.

Ryszard Jan Czarnowski

Nie zdążyliśmy za jednym czterodniowym zamachem odwiedzić miejsc wszystkich. Ot, choćby pokłonić się Szewcowi w Parku Stryjskim; nie weszliśmy w progi zamienionej w cerkiew Świętej Elżbiety. Dworzec, z którego odjeżdżały niegdyś transporty deportowanych na Syberię, a potem wyganianych stąd po wojnie, zobaczyliśmy tylko z okien autokaru. Bo nie sposób zobaczyć wielkiego miasta w pełni w krótkie cztery, acz niezwykle aktywne dni. Aktywne – mało powiedziane, przecież każdego dnia wędrowaliśmy długie kilometry ulicami i alejami Lwowa.

No właśnie – przechodząc do organizacji, to powiodła się dzięki temu, że zebrała się do wrześniowej wyprawy grupa ludzi wyznających wspólne naczelne wartości, a zarazem kolorowych w swym widzeniu tychże. Bo przecież wielu widziało Lwów po raz pierwszy, poznawało go inaczej niż na stronicach – jakże często popularnie i bałamutnie redagowanych – przewodników. Po raz kolejny okazywało się, że by poznać, trzeba dotknąć i posmakować. Tak jak ulubioną – po jej poznaniu – księgę, do której się wraca. Stąd pełne niedowierzania pytania, upewniania się w tamtej bliskiej, a jakże zmienianej pojałtańskiej rzeczywistości.

Najczęściej zadawane pytanie, na które praktycznie nie ma rozsądnej odpowiedzi, zawierało się w jednym, często wypowiadanym słowie – „Dlaczego?”. (…)

Ale przecież sam Lwów jest teraz niebywale żywym miastem. Jego genius loci objawia się w rozmaitych dziedzinach życia. Zarówno tych trywialnych, jak i najistotniejszych w kwestiach kultury i dziejów. Miasto trzech katedr, w którym przez wieki zgodnie ze sobą pomieszkiwały skłócone na innych połaciach Europy i samej Rzeczypospolitej narody. Słowa „magiczny” czy „kultowy” ogromnie się w ostatniej dekadzie zdewaluowały. Jakżeż jednak błogosławione są miejsca wspaniałych świątyń, cudem wielkim z czasów najbardziej barbarzyńskiej półwiecznej sowieckiej okupacji ocalałych. Nie tylko one, bo na początek przecież, w wielkim pospiechu pierwszego dnia obejrzane i posmakowane spektaklem – operą „Don Pasquale” – wnętrza Teatru Wielkiego. Panneaux i antepedia nawiązujące do klasyki polskiego dramatu i literatury. Kurtyna „Tryumf Apollina” pędzla Henryka Siemiradzkiego pokazywana jest tylko przy specjalnych okazjach, lecz i tak była to wieczorna zapowiedź wielkiej przygody z miastem.

I cienie ludzi, których ślady znajdowaliśmy nie tylko na Nekropoliach Łyczakowskich. Pierwszeństwo Lwowa. Tylko część tych pierwszeństw udało się przekazać, przypomnieć i uzmysłowić. A i tak najczęstszą reakcją było radosne niedowierzanie.

Wszyscy, którzy pierwszy raz znaleźli się we Lwowie, gremialnie pobiegli, by naocznie na tablicy pamiątkowej na łyczakowskiej kamienicy nieopodal kościółka św. Antoniego sprawdzić, czy aby ten opowiadacz nie konfabuluje, osadzając urodzenie i młodość Zbigniewa Herberta we Lwowie.

Radio WNET grupowało, zdawało się, głównie mieszkańców Warszawy i okolic. Ale nasza wyprawa dowiodła, że równie silne oddziaływanie ma znacznie dalej. Bo z całej niemal Polski zebrali się uczestnicy tejże. (…)

Cmentarz Orląt Lwowskich | Fot. A. Rosłoniec

Nie wszystko się niestety udało z powodu psikusa pogodowego na Łyczakowie. Ulewa uniemożliwiła realizację pełnego spaceru pośród spotykanych tam wielkich, znajomych i zapomnianych.

Dotarliśmy co prawda „na Orlęta”, ale zdołaliśmy się jedynie pokłonić cieniom Dzieci, pochylić przed uwiezionymi w pudłach lwami, zadumać nad barbarzyństwem bolszewickich okupantów i czym prędzej powrócić. A przecież obie Nekropolie Łyczakowskie stanowią jeden z filarów naszego jestestwa.

Cały artykuł Ryszarda Jana Czarnowskiego pt. „Rodzina WNET we Lwowie” znajduje się na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Ryszarda Jana Czarnowskiego pt. „Rodzina WNET we Lwowie” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018.

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zwycięska walka o Iwonicz-Zdrój. Utworzenie „Rzeczpospolitej Iwonickiej” i przejęcie władzy przez Radę Cywilną

Na plac pod Bazarem wkroczył oddział partyzancki, przy dźwiękach hymnu polskiego na wieżę Bazaru wciągnięto biało-czerwona flagę, a władzę przejęła Rada Cywilna z głównym lekarzem uzdrowiska na czele.

Opracował Stanisław Orzeł

Oddział dowodzony przez „Pika” doszedł nie zauważony pod sam budynek Excelsioru, sforsował parkan od strony zachodniej i wbiegł na taras, na którym siedzieli Niemcy. Partyzanci byli już bardzo blisko nich, kiedy zorientowali się w grożącym im niebezpieczeństwie. W panicznej ucieczce tłoczyli się przy drzwiach budynku i wskakiwali do okien, a partyzanci strzelali do nich jak do kaczek. Kiedy partyzanci weszli do budynku, Niemcy podnosili ręce do góry i na nasz rozkaz kładli się na posadzce korytarza. W ten sposób parter budynku opanowany został bez kłopotów.

Następnie „Pik” dał rozkaz wejścia na piętro, ale wówczas już nie szło tak dobrze. Korytarz na piętrze był długi i prosty, a Niemcy strzelali wzdłuż niego. Gdy tylko pojawialiśmy się na korytarzu, Niemcy puszczali serie z automatów, w związku z tym nie było żadnej możliwości zajęcia korytarza. W tej sytuacji „Pik” rozkazał obrzucić Niemców granatami. Rzucono do korytarza kilka granatów, po czym dowódca pierwszy wyskoczył na korytarz. Dostał silny ogień i cudem uniknął śmierci. Po tym ostrzale nie kazał już atakować, tylko ostrzeliwać. Zeszedł na parter i polecił wyprowadzić naszych rannych do lasu. Było ich dwóch: jeden ranny w rękę, a drugi w nogę. Gdy tylko pokazali się na tarasie, dostali silny ogień z sąsiedniego budynku lekarskiego, który do tej pory nie był atakowany przez partyzantów.

Ranni wycofali się do wnętrza Excelsioru i wtedy „Pik” jakby na chwilę stracił głowę. Oparł się o ścianę, opuścił ręce i głowę i tak chwilę stał. Następnie rozkazał zebrać wszystkich Niemców leżących na posadzce, wyjść z nimi na pole i strzelać spoza Niemców do sąsiedniego budynku. Zza tego żywego muru Niemców, którzy posuwali się w stronę budynku lekarskiego, partyzanci strzelali do okien budynku. Byli w połowie drogi między budynkami, gdy z okien pokazały się białe prześcieradła, jednakże partyzanci nie przerwali ognia. Dopiero na rozkaz „Pika” przestano strzelać.

Niemcy z budynku lekarskiego, słysząc strzelaninę z dolnej części uzdrowiska, myśleli, że znajdują się tam wielkie partyzanckie siły, dlatego skapitulowali. (…) Z budynku lekarskiego Niemcy schodzili przed główny budynek Excelsioru i tutaj z podniesionymi do góry rękami zatrzymali się, czekając na nasze rozkazy. Naliczyliśmy ich 72 osoby. (…)

Od początku akcji upłynęło ponad dwie godziny (…). „Pik” wysłał gońca na dół do Zdroju z poleceniem, aby się wycofywali. Z całej niemieckiej grupy wyłączył oficerów, których było ośmiu. Ustalił ubezpieczenie przednie i tylne, natomiast pozostałym żołnierzom i podoficerom powiedział do widzenia i cała grupa weszła do lasu. Pozostali Niemcy z uciechą odpowiedzieli odchodzącym partyzantom „auf wiedersehen”.

Poszczególne grupy wycofywały się do lasu, każda osobno. W obawie przed ewentualnym okrążeniem przez Ukraińców, Niemcy prowadzeni przez partyzantów co jakiś czas wołali „nie strzelać”, dopiero po przejściu około 1 km od Zdroju przestali wołać. Grupa niemieckich oficerów pod eskortą partyzantów prowadzona była w kierunku Dukli. W pobliżu miasta zarządzono odpoczynek i wtedy Niemcy zapytali, co z nimi partyzanci zrobią?

„Pik” odpowiedział, że nie mamy obozów jenieckich i nie ma ich gdzie trzymać, dlatego musi puścić ich wolno. Na dopytywanie Niemców, czy to jest prawda, „Pik” odpowiedział, że to jest słowo polskiego oficera. Po tym oświadczeniu Niemcy się jakby trochę odprężyli. (…)

„Pik” wyznaczył trzech partyzantów do dalszej eskorty Niemców, mówiąc, w jakim kierunku mają ich prowadzić i w którym miejscu zwolnić. Zaznaczył kategorycznie, że muszą być zwolnieni w takim stanie, jak są obecnie. Partyzanci podprowadzili niemieckich oficerów w pobliże Dukli, pokazali miasto, mówiąc im, że są wolni, a Niemcy podchodzili kolejno do stojących z boku trzech partyzantów krokiem defiladowym, salutowali partyzantom, którzy też stali na baczność, po czym odeszli do Dukli (L. Such, jw., s. 305–310). (…)

Po wyzwoleniu Iwonicza-Zdroju wczesnym popołudniem 28 lipca 1944 r. na plac pod tzw. Bazarem w jego centrum wkroczył oddział partyzancki, przy dźwiękach hymnu polskiego na wieżę Bazaru wciągnięto biało-czerwona flagę, a władzę nad uzdrowiskiem i okolicą przejęła Rada Cywilna, na której czele stanął naczelny lekarz uzdrowiska jeszcze sprzed okupacji, mjr dr Józef Aleksiewicz. Do zadań Rady należało zapewnienie porządku i bezpieczeństwa (utworzono oddział Żandarmerii), opieka lekarska (w sanatorium Sanato utworzono szpital partyzancki) oraz organizacja aprowizacji dla ludności cywilnej i żołnierzy-partyzantów (uruchomiono jadłodajnię). Przez megafony nadawano komunikaty radia Londyn, w gablocie Bazaru wisiały informacje o sytuacji na frontach wojny…

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzwolenie Iwonicza-Zdroju i utworzenie Rzeczpospolitej Iwonickiej” znajduje się na s. 10 i 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzwolenie Iwonicza-Zdroju i utworzenie Rzeczpospolitej Iwonickiej” na s. 10—11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pogrzeb w ojczyźnie ostatniego obrońcy Helu admirała Józefa Unruga 45 lat po śmierci/ Piotr Witt, „Kurier WNET” 53/2018

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego szczątki mogą powrócić do kraju, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

Piotr Witt

Pogrzeb Marynarza

Sześć razy trzasnęły karabiny. Po chwili ciszy huknęły z oddali działa. Strzelał niszczyciel ORP Błyskawica. Były okręt flagowy komandora Józefa Unruga oddawał ostatnie honory swemu dowódcy. Jeszcze później od strony morza odezwały się przeciągłym, żałosnym buczeniem syreny okrętowe. Okręty wojenne w Ojczyźnie żegnały marynarza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Nad otwartym grobem Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Głównodowodzący Sił Zbrojnych odczytał dekret podnoszący Józefa Unruga do rangi admirała floty – najwyższego stopnia wojskowego w marynarce wojennej.

Po zakończeniu wojny admirał nie uwierzył w zapewnienia rządu PKWN o szacunku dla przedwojennych oficerów. Umarł we Francji. Szczątki jego i jego żony przypłynęły do Polski okrętem wojennym, jak na marynarza przystało. W Gdyni, w kościele garnizonowym Marynarki Wojennej pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej szczególnie poruszające było wystąpienie Krzysztofa Unruga. Żegnając swego dziadka, mówił o jego polskości, o spadku moralnym, który marynarz pozostawił swej rodzinie i swoim następcom. Inni mówcy nie potrafili się zdecydować, czy położyć silniejszy akcent na pożegnanie zmarłego, czy raczej na powitanie dostojników asystujących ceremonii. Mając do wyboru między tamtym światem, gdzie wszystko „w proch się obraca”, a ziemskim, wybierali chętniej doczesność, gdzie honory i zaszczyty są bardziej namacalne.

Zasłużone honory spadają na dowódcę marynarki późno – czterdzieści pięć lat po śmierci i siedemdziesiąt trzy od czasu przymusowego wygnania. Zanim, ekshumowany z cmentarza w Montresor w Turenii, spoczął wśród swoich – w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu – ostatni obrońca Helu przebył długą podróż, omalże dookoła świata.

Po niemieckiej agresji na Polskę najdłużej bronił się Półwysep Helski. Wobec przeważających sił, głównodowodzący obrony Wybrzeża, wiceadmirał Józef Unrug, 2 października 1939 roku wydał rozkaz kapitulacji, aby uniknąć niepotrzebnego, dalszego rozlewu krwi. Urodzony w 1884 roku Unrug, jak wielu przedstawicieli przedwojennej polskiej kadry oficerskiej, pierwsze szlify zdobył w cesarskiej armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, jako dowódca łodzi podwodnych. W odrodzonej Polsce kariera oficera marynarki, rozpoczęta od nowa, prowadziła go od podporucznika do wiceadmirała i głównodowodzącego. W czasie wojny, internowany przez Niemców w oflagach oficerskich, rozmawiał z przedstawicielami okupanta przez tłumacza. „Języka niemieckiego zapomniałem 1 września 1939 roku” – twierdził.

Został spensjonowany w Londynie w 1946 roku. Polskie siły zbrojne na Zachodzie liczyły w tym czasie 228 000 osób, w tym 3840 marynarzy. Rząd lubelski rozwinął energiczną propagandę, aby ich ściągnąć do kraju. Józef Unrug, jak wielu z nich, mądrze odmówił powrotu, uznając, że kraj został poddany dominacji Moskwy odpowiedzialnej za mord katyński i że okupują go sowieckie wojska. Obawy o tych, co mimo wszystko zdecydowali się na powrót, miały okazać się, niestety, uzasadnione. Zamiast obiecanych zaszczytów i honorów czekał ich niedługo po powrocie strzał w potylicę. Szczątki niektórych prof. Krzysztof Szwagrzyk odkrywa od niedawna na tak zwanej „łączce” na Cmentarzu Powązkowskim.

Nienawiść nowych władców Polski w pierwszym rzędzie kierowała się przeciwko oficerom wywiadu i marynarki wojennej, uznanym przez nich za najgroźniejszych wrogów ustroju, jako że byli patriotami. Istotnie po masakrze elity polskiej dokonanej najpierw przez Niemców, a później przez Sowietów, po stratach młodzieży podczas powstania warszawskiego ci, co ocaleli na Zachodzie, stanowili najlepszą część narodu.

I tak dwóch oficerów marynarki wojennej – komandorzy Stanisław Mieszkowski i Zbigniew Przybyszewski – zostało zabitych strzałem w głowę w grudniu 1952 roku w więzieniu na warszawskim Mokotowie. Cztery dni wcześniej został rozstrzelany komandor Jerzy Staniewicz. Skazano ich na śmierć w procesie, w którym – za rzekome szpiegostwo i dywersję – sądzonych było w sumie siedmiu komandorów. Wszyscy ci oficerowie przed II wojną światową służyli w polskiej marynarce. W kampanii wrześniowej brali udział w obronie Helu pod komendą Józefa Unruga.

Mówcy zabierający głos nad grobem admirała, nawiązując (nawiasem) do życiorysów tych bohaterów, mówili o zbrodni i karze, i triumfie prawdy nad złem. Pierwsza z tych paraboli jest ścisła. Zbrodnia i zło z pewnością były. O drugiej wiele jeszcze byłoby do powiedzenia. Większość zbrodniarzy – sprawców tortur i prześladowań – dożyła sędziwego wieku w dostatku i dobrobycie dzięki wysokim emeryturom. Michał Rola-Żymierski, agent NKWD, osobiście zatwierdzał liczne wyroki śmierci na przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali osądzeni przez sądy komunistyczne (jego podpis widnieje na około 100 wydanych wyrokach śmierci). Dożył 99 lat. Zmarł, ciesząc sie tytułem Marszałka Polski i związanymi z nim honorami i pensją.

Niektórzy oprawcy, najbardziej gorliwi w okrucieństwie, zostali skazani na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Większość prześladowanych – ci, co przeżyli – spędziło schyłek życia w biedzie i poniżeniu. Kontradmirał Adam Mohuczy został aresztowany i oskarżony o sabotaż razem z komandorami inż. Hilarym Sipowiczem, Władysławem Sakowiczem i Konstantym Siemaszką. Kontradmirał Mohuczy, współtwórca z admirałem Unrugiem odrodzonej floty polskiej, po czterech latach tortur, przesłuchań, poniżeń zmarł w więzieniu w 1953 roku.

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego doczesne szczątki mogą powrócić do kraju tylko wtedy, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

W czasie, gdy na Oksywiu grzebano doczesne szczątki bohaterskiego obrońcy Helu, w innej części Gdyni, nieopodal portu jachtowego trwał jubileuszowy – dziesiąty Festiwal Filmowy Niezłomnych, Niezależnych, Wyklętych, poświęcony żołnierzom polskiego ruchu patriotycznego. Wielu z nich walczyło do końca z sowieckim okupantem i zginęło na posterunku. Innych, którzy złożyli broń, ufając komunistycznym porękom, czekał ten sam los – prześladowania, więzienie, śmierć.

Przyjmuje się, że w latach 1945–1955 różnym formom represji w marynarce wojennej zostało poddanych około 400 żołnierzy zawodowych i około 250 marynarzy i podoficerów służby zasadniczej.

W kondukcie pogrzebowym Józefa Unruga dawały się często słyszeć słowa ubolewania, że zbrodniarzy nigdy nie dosięgła ręka sprawiedliwości i przekonanie, że nawet najbardziej uroczyste ceremonie towarzyszące pochówkowi admirała nie wyrównają rachunku krzywd.

„Pogrzeb Marynarza”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w listopadowym „Kurierze WNET” nr 53/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na WNET.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witta pt. „Pogrzeb Marynarza” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Podobne kłopoty bratanków – Polski i Węgier – na niwie europejskiej / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 53/2018

Orbán poniósł upokarzającą klęskę w sporze z sądami – to powinno dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wiele do myślenia. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komunistycznych sędziów z NRD.

Jan Martini

Kłopoty bratanków

Publicyści i komentatorzy polityczni na całym świecie zawsze wymieniają łącznie Polskę i Węgry. Piętnuje się nacjonalizm, populizm, ksenofobię i rasizm rzekomo panujące w tych krajach. Często mowa jest o dyktaturze, czy wręcz o faszyzmie. Zdaniem ekspertów istnieje poważne zagrożenie dla demokracji w całej Europie, bo populizm jest zaraźliwy. Gdy w programach BBC wymienia się nazwiska Orbána bądź Kaczyńskiego, niezmiennie dodaje się „far right” – skrajnie prawicowy.

Polityków tych porównywano już do Hitlera, Stalina czy Kadafiego, a redaktor Michnik postawił diagnozę, że Kaczyński jest „putinistą”. Równocześnie zarzucano prezesowi PiS ruinę stosunków z Rosją, prowokowanie „naszego partnera”, awanturnictwo i „pobrzękiwanie szabelką”. Ekspertom nie przeszkadzała ewidentna sprzeczność logiczna – „putinista” powinien mieć świetne stosunki z Putinem, podobne do stosunków peronistów z Peronem czy hitlerowców z Hitlerem.

Mimo znaczących różnic, los Polski i Węgier po II wojnie światowej był bardzo podobny. Węgry jako koalicjant Hitlera wojnę przegrały, Polska, będąca formalnie w zwycięskim obozie aliantów, faktycznie była największym przegranym tego kataklizmu. W obu krajach Stalin, tworząc administrację, z konieczności oparł się na mniejszości żydowskiej. Ponieważ w Polsce za mało Żydów przetrwało zagładę, brakującą kadrę zasilili tzw. „popi” (POP) – oddelegowani Rosjanie „Pełniący Obowiązki Polaków”. Oni stanowili dużą część kadry oficerskiej w Ludowym Wojsku Polskim. Mając po 2 godziny dziennie lekcji języka polskiego, starannie przygotowywali się do roli Polaków. Uchodzili za repatriantów ze wschodu, co tłumaczyło ich specyficzny akcent. Po 1956 roku większość z nich wróciła do ZSRR, choć prawdopodobnie niektórzy tak pokochali „ten kraj”, że zostali na stanowiskach, wykonując odpowiedzialne zadania.

Ponieważ ze względów językowych nie sposób jest udawać Węgra, taki wariant u „bratanków” nie wchodził w rachubę. Zresztą sporo Węgrów żydowskiego pochodzenia ocalało, gdyż Hitler nie zdążył „ostatecznie rozwiązać” w tym kraju „kwestii żydowskiej”. W ramach powojennych represji uwięziono 150 tysięcy ludzi (więcej niż w Polsce), 250 tys. wywieziono na Sybir, ale narodowe elity – w przeciwieństwie do Polski – nie zostały fizycznie unicestwione. Dlatego po kontrolowanym „upadku komuny” Węgry jako pierwsze przeprowadziły wolne wybory (Polska była ostatnia), w których wielkie zwycięstwo odniosła partia prawicowo-patriotyczna, a jej przywódca József Antall został pierwszym NAPRAWDĘ niekomunistycznym premierem.

Widocznie międzynarodowe uzgodnienia były inne, bo po tygodniu od zaprzysiężenia rządu do Budapesztu przyjechało 7 bankierów amerykańskich z żądaniem, by połowa ministrów pochodziła ze Związku Wolnych Demokratów (siostrzana partia Unii Wolności, opanowana przez czerwone dynastie, do której dołączyli także postkomuniści). Narzucono też prezydenta i polecono, by nie zmieniać szefów radia i telewizji. W wypadku niezastosowania się do żądań zagrożono wycofaniem kapitału z banków. Sytuacją bez precedensu był fakt, że pierwszego wystąpienia premiera nie transmitowała telewizja!

Narzucony prezydent Árpád Göncz, o „pięknym życiorysie” (w 1956 skazany na dożywocie, zwolniony, gdy poszedł na współpracę), udaremnił lustrację i dekomunizację. W Polsce w tym celu dwukrotnie (1997, 2002) użyto Trybunału Konstytucyjnego. József Antall zrozumiał, że takie są twarde reguły „liberalnej demokracji” i przyjął „propozycję nie do odrzucenia”, choć uważano, że historia potoczyłaby się inaczej, gdyby premier odwołał się do narodu, informując o skandalicznych naciskach. Mieliśmy podobną sytuację w 2005 roku, gdy nadzieja na koalicję formalnie postsolidarnościowych partii POPIS została pogrzebana przez żądanie dysponentów PO, by większość ministerstw została obsadzona przez przegraną Platformę Obywatelską.

Gdy w 1998 roku Wiktor Orbán po raz pierwszy obejmował władzę, wiedział, że polityka uległości, jaką prowadził premier Antall, jest gwarancją klęski. Dlatego zdecydował się na otwartą wojnę z międzynarodową finansjerą. Już po 2 tygodniach wprowadził podatek bankowy (mimo gróźb, żaden bank się nie wycofał z Węgier) i zagroził, że supermarkety, które przez 2 lata wykazują zerowy zysk i nie płacą podatków, muszą opuścić kraj.

Rozumiejąc, że zadłużenie zagraniczne znacznie ogranicza suwerenność, premier postanowił spłacać długi. Ale po spłaceniu 10% bankierzy „machnęli” kursami i dług Węgier wrócił do stanu wyjściowego. Rząd węgierski podziękował za „pomoc” Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu i poprosił, żeby instytucja ta opuściła kraj.

Premier Orbán skoncentrował się na gospodarce i odniósł tu szereg sukcesów, zaniedbując jednak sprawę reformy mediów. Zemściło się to w 2002 roku, gdy Fidesz wprawdzie wygrał wybory, ale zabrakło 40 tys. głosów, by objąć władzę, która została powierzona koalicji postkomunistyczno-liberalnej. Całość władzy przez dwie kadencje spoczywała w rękach czerwonej oligarchii i uprzywilejowanej od czasu zakończenia wojny mniejszości żydowskiej, skupionej w partii liberalnej (na Węgrzech nie było „Marca 1968”). Po ośmiu latach efekt był taki, że „ukradziono wszystko, co było cięższe od powietrza” (według słów Orbána). Z niespełna 10-milionowych Węgier „wypompowano” 270 miliardów dolarów.

Działacze Fideszu poświęcili 8 lat w opozycji na pracę organiczną – szeregi partii powiększyły się z 5 do 40 tysięcy członków (PiS liczy ok. 30 tys.), stworzono dwie stacje telewizyjne, dwa dzienniki i kilka czasopism. 10 kwietnia 2010 roku „rozwiązano kwestię polską”, ale już następnego dnia (11 kwietnia) „hydra nacjonalizmu” podniosła głowę na Węgrzech – partia Fidesz odniosła druzgocące zwycięstwo wyborcze. Tym razem osiągnięto większość konstytucyjną, umożliwiającą głębokie reformy. Ograniczono administrację (o 50 tys.), zmniejszono ilość ministerstw z szesnastu do dziewięciu, o połowę zredukowano ilość posłów i radnych (na Węgrzech nie ma senatu). Pozwoliło to uzyskać znaczne oszczędności w finansach publicznych i usprawniło proces decyzyjny.

Orbán naruszył interesy wielu potężnych sił, więc i opór przeciw rządowi węgierskiemu przybrał zasięg światowy. Już nie tylko Unia Europejska i finansjera światowa pochylała się z troską nad umęczonym faszyzmem narodem węgierskim – głos potępiający zabrał sekretarz generalny ONZ, prezydent Obama, a nawet uczony prof. Bauman. Gdy próba wytworzenia frakcji „patriotycznej” w Fideszu się nie powiodła, próbowano zorganizować pucz w grudniu 2011 roku. U nas taką próbę podjęto w grudniu 2016 roku, kiedy we Wrocławiu czekał już „w blokach startowych” Donald Tusk, by „stanąć na czele”. Dziś mało kto pamięta, że pretekstem puczu była walka o „wolne media”, a budżet na 2017 rok uchwalono z „naruszeniem prawa”. Jakoś przeżyliśmy cały rok z „nielegalnym budżetem”.

Impulsem do reformowania mediów na Węgrzech był wywiad w jednej ze stacji telewizyjnych, w którym gościem był rosyjski gangster. Prowadzący zadał pytanie, za ile zgodziłby się zabić Orbána. Gość rzucił cenę – milion dolarów.

Wywiad wywołał wielkie oburzenie. U nas mieliśmy podobną historię podczas premiery przedstawienia „Klątwa” w warszawskim Teatrze Powszechnym. Wówczas aktorzy zbierali pieniądze na „zabicie Kaczyńskiego”. Na Węgrzech obecnie za podobne ekscesy grożą wysokie grzywny, co posłużyło za pretekst do oskarżeń o ograniczanie swobody wypowiedzi.

W węgierskim życiu politycznym bardzo groźną siłą jest wielotysięczna armia tzw. „huzarów Sorosa”, składająca się ze stypendystów i beneficjentów grantów wielu fundacji założonych przez tego „filantropa”. Dlatego rząd stara się wyprowadzić interesy miliardera z Węgier i ograniczyć działalność utrzymywanych przez niego „organizacji pożytku społecznego” promujących „społeczeństwo otwarte”. Spotyka się to ogromnym oporem ze strony „ulicy i zagranicy” (z obu stron Atlantyku). Szczególnie w Budapeszcie silne są wrogie Fideszowi środowiska biznesowe i medialne, elity naukowe i artystyczne wytworzone w czasach „demokracji ludowej” i korzystające ze swojej uprzywilejowanej pozycji w warunkach „kapitalizmu”.

Inną kłopotliwą mniejszością jest populacja Cyganów, stanowiąca 10% ludności kraju. Romowie egzystują właściwie poza obiegiem społecznym i gospodarczym. Ich wkład w ekonomię kraju ogranicza się w zasadzie do grania czardaszy i wróżenia. Ale mają prawo głosu i są skłonni za niewielkie pieniądze te prawa odstąpić, z czego ponoć czasem korzysta opozycja. Romowie są idealnym pretekstem dla Unii Europejskiej do okładania Węgier za „łamanie praw mniejszości” (zbyt duży% w więzieniach, zbyt mało dzieci w szkołach), choć dopiero teraz po raz pierwszy w parlamencie zasiada członek tej społeczności.

W przeciwieństwie do Polski, gdzie komunistom udało się wpoić ludziom przekonanie, że „Kościół nie powinien mieszać się do polityki”, na Węgrzech hierarchowie zarówno katoliccy, jak i protestanccy często się wypowiadają. Niekiedy bardzo ostro. Mówią jednym głosem, opowiadając się zdecydowanie po stronie patriotycznej.

Węgrzy mają szczęście, że nie ma u nich biskupów-produktów inżynierii społecznej „Gazety Wyborczej”.

Gdy znany pisarz pochodzenia żydowskiego Ákos Kertész wypowiedział się w USA, że „Wegrzy to genetycznie naród poddanych o niewolniczej duszy i dlatego tak głosowali i wybrali sobie dyktatora Orbána na przywódcę”, wywołało to powszechne oburzenie. Po trzech dniach radni Budapesztu odebrali mu honorowe obywatelstwo, a po tygodniu w parlamencie uchwalono, że jeśli laureat zachowa się niegodnie, to mogą zostać mu odebrane odznaczenia. Wkrótce po tym „Gazeta Wyborcza” w artykule pt. Ákos Kertész emigruje z Węgier. Dosyć prześladowań opisała, że pisarz stał się ofiarą nagonki i poprosił o azyl w Kanadzie, bo boi się o swoje bezpieczeństwo.

Węgry odniosły wielki sukces, zwłaszcza na niwie gospodarczej. Orbán wygrał kilkuletnią walkę z bankami – obecnie każdy bank musi w swoim kapitale mieć co najmniej 50% wkładu węgierskiego, a podatek bankowy na Węgrzech jest najwyższy. Madziarzy kończą spłacać swoje zadłużenie zagraniczne (Polska w 2017 roku zapłaciła 34 mld dolarów samych odsetek). Rząd nawiązał ożywione stosunki gospodarcze z Turcją, Singapurem i Chinami, a wymianę handlową z UE stara się ograniczyć do 50% obrotów.

Wiktor Orbán wygrał też bitwę z potężnym Sorosem, ale wcześniej poniósł upokarzającą klęskę w sporze z sądami (to powinno dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wiele do myślenia). W programie kampanii wyborczej zapowiedziano ukaranie malwersantów i złodziei powiązanych ze środowiskiem „czerwonych oligarchów”. Dzięki temu pozyskano licznych zwolenników lewicy – z reguły niechętnych partiom konserwatywnym.

Wytoczono 1400 spraw. Szybko okazało się, że bardzo „niezależne” sądy działają dziwnie. Zdarzało się, że świadkowie wycofują zeznania, giną dowody rzeczowe i dokumentacja, a sprawy nadzwyczaj chętnie są umarzane. Premier Orbán postanowił wysłać na emeryturę sędziów o najdłuższym stażu w komunistycznym aparacie wymiaru sprawiedliwości. W tym celu został wprowadzony limit wieku – 62 lata. Reakcja środowisk prawniczych z całego świata była tak gwałtowna, że premier wycofał projekt. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komunistycznych sędziów z NRD.

Wszędzie w krajach demokratycznych narasta problem uzurpowania sobie przez sądownictwo roli władzy nadrzędnej, niepodlegającej kontroli. „Niezależność” sądów interpretowana jest rozszerzająco. Wchodzi jeszcze w grę czynnik solidarności korporacyjnej, a może także… etnicznej.

Nie jest tajemnicą, że osoby pochodzenia żydowskiego mają zamiłowanie do zawodów prawniczych i wyjątkowe zdolności w tym kierunku. Przed wojną w Polsce 60% prawników było pochodzenia żydowskiego, choć stanowili oni tylko 10% społeczeństwa. W liczącym 25 osób Żydowskim Kole Poselskim polskiego sejmu było 17 prawników.

Obecnie w USA też 60% prawników to Żydzi (aż 30% w Sądzie Najwyższym!), podczas gdy ta grupa etniczna stanowi tylko 2% ludności USA. Prawdopodobnie we wszystkich krajach, gdzie zamieszkuje diaspora żydowska (a więc chrześcijańskich), istnieje nadreprezentacja Żydów w zawodach prawniczych. Statystyki może znać tylko potężny Światowy Związek Prawników i Adwokatów Żydowskich, który nie publikuje jednak danych. Być może jakaś „nadreprezentacja” istnieje także w dzisiejszej Polsce, na co wskazują kłopoty z reformowaniem sądownictwa. W takiej perspektywie innego znaczenia nabierają słowa sędzi Kamińskiej (tej od „nadzwyczajnej kasty”) – „w końcu i tak my będziemy wydawać wyroki”.

Często zarzuca się Węgrom „prorosyjskość”, zapominając, że zostały wepchnięte w objęcia Putina przez kompletną izolację międzynarodową. Putin podał pomocną dłoń i Węgrzy uzyskali korzystną cenę za importowane węglowodory (są uzależnieni w 100% od importu z tego kierunku). Mimo tych relacji aresztowano (i skazano!) za szpiegostwo na rzecz Rosji ministra spraw wewnętrznych i 2 generałów – szefów służb specjalnych.

Jak widać, zakres suwerenności Węgier jest bez porównania większy niż Polski.

Często porównuje się Orbána i Kaczyńskiego, wskazując na większą skuteczność premiera Węgier. Niewątpliwie Wiktor Orbán jest młodszy, przystojniejszy i lepiej gra w piłkę. Pomijając fakt, że inaczej się rządzi, mając większość konstytucyjną i czując na plecach poparcie ponad połowy narodu, sytuacji Polski i Węgier porównać się nie da. Węgry są niedużym krajem położonym w spokojnym miejscu Europy, natomiast my mamy pecha zamieszkiwać teren na styku dwóch „płyt tektonicznych”, będący obszarem zainteresowań kilku potężnych graczy.

Najsympatyczniejsi z nich są Amerykanie, którzy chcą skorzystać z polskiego „niezatapialnego lotniskowca”, by nie dać się wyprosić z Europy (bez obecności na tym kontynencie Ameryka utraciłaby status mocarstwa światowego).

Dla Niemiec i Rosji obszary zamieszkiwane przez Polaków są odwiecznym terenem ekspansji, a od kolizji ich interesów gdzieś w okolicach Wisły stokroć gorsze dla nas jest partnerskie współdziałanie tych sąsiadów. Z kolei dla środowisk żydowskich Polska to obecnie najbardziej obiecujące „tereny łowieckie”. Żaden z tych graczy nigdy nie zrezygnuje ze swoich interesów, wpływów i aktywów, bo „oczywistą oczywistością” jest, że wszyscy dysponują w Polsce potężną agenturą i błyskotliwymi lobbystami.

O mizernym zakresie naszej suwerenności świadczą czasem drobne fakty, np. wizyta premiera Morawieckiego w charakterze petenta u emerytki stawiającej „warunki brzegowe”, czy konsultacja projektów naszych ustaw z semickimi dyplomatami. Aspiracje niepodległościowe Polaków ciągle muszą mieścić się w szczelinach i pęknięciach wspomnianych płyt tektonicznych, a powiększanie zakresu naszej swobody udaje się czasem dzięki sprzecznościom między naszymi „partnerami strategicznymi”.

O tym wszystkim trzeba pamiętać, zanim pomyślimy o nieudolności rządzących czy wypowiemy zarzut, że „PiS zdradził”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty bratanków” znajduje się na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty bratanków” na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego