Pogrzeb w ojczyźnie ostatniego obrońcy Helu admirała Józefa Unruga 45 lat po śmierci/ Piotr Witt, „Kurier WNET” 53/2018

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego szczątki mogą powrócić do kraju, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

Piotr Witt

Pogrzeb Marynarza

Sześć razy trzasnęły karabiny. Po chwili ciszy huknęły z oddali działa. Strzelał niszczyciel ORP Błyskawica. Były okręt flagowy komandora Józefa Unruga oddawał ostatnie honory swemu dowódcy. Jeszcze później od strony morza odezwały się przeciągłym, żałosnym buczeniem syreny okrętowe. Okręty wojenne w Ojczyźnie żegnały marynarza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Nad otwartym grobem Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Głównodowodzący Sił Zbrojnych odczytał dekret podnoszący Józefa Unruga do rangi admirała floty – najwyższego stopnia wojskowego w marynarce wojennej.

Po zakończeniu wojny admirał nie uwierzył w zapewnienia rządu PKWN o szacunku dla przedwojennych oficerów. Umarł we Francji. Szczątki jego i jego żony przypłynęły do Polski okrętem wojennym, jak na marynarza przystało. W Gdyni, w kościele garnizonowym Marynarki Wojennej pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej szczególnie poruszające było wystąpienie Krzysztofa Unruga. Żegnając swego dziadka, mówił o jego polskości, o spadku moralnym, który marynarz pozostawił swej rodzinie i swoim następcom. Inni mówcy nie potrafili się zdecydować, czy położyć silniejszy akcent na pożegnanie zmarłego, czy raczej na powitanie dostojników asystujących ceremonii. Mając do wyboru między tamtym światem, gdzie wszystko „w proch się obraca”, a ziemskim, wybierali chętniej doczesność, gdzie honory i zaszczyty są bardziej namacalne.

Zasłużone honory spadają na dowódcę marynarki późno – czterdzieści pięć lat po śmierci i siedemdziesiąt trzy od czasu przymusowego wygnania. Zanim, ekshumowany z cmentarza w Montresor w Turenii, spoczął wśród swoich – w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu – ostatni obrońca Helu przebył długą podróż, omalże dookoła świata.

Po niemieckiej agresji na Polskę najdłużej bronił się Półwysep Helski. Wobec przeważających sił, głównodowodzący obrony Wybrzeża, wiceadmirał Józef Unrug, 2 października 1939 roku wydał rozkaz kapitulacji, aby uniknąć niepotrzebnego, dalszego rozlewu krwi. Urodzony w 1884 roku Unrug, jak wielu przedstawicieli przedwojennej polskiej kadry oficerskiej, pierwsze szlify zdobył w cesarskiej armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, jako dowódca łodzi podwodnych. W odrodzonej Polsce kariera oficera marynarki, rozpoczęta od nowa, prowadziła go od podporucznika do wiceadmirała i głównodowodzącego. W czasie wojny, internowany przez Niemców w oflagach oficerskich, rozmawiał z przedstawicielami okupanta przez tłumacza. „Języka niemieckiego zapomniałem 1 września 1939 roku” – twierdził.

Został spensjonowany w Londynie w 1946 roku. Polskie siły zbrojne na Zachodzie liczyły w tym czasie 228 000 osób, w tym 3840 marynarzy. Rząd lubelski rozwinął energiczną propagandę, aby ich ściągnąć do kraju. Józef Unrug, jak wielu z nich, mądrze odmówił powrotu, uznając, że kraj został poddany dominacji Moskwy odpowiedzialnej za mord katyński i że okupują go sowieckie wojska. Obawy o tych, co mimo wszystko zdecydowali się na powrót, miały okazać się, niestety, uzasadnione. Zamiast obiecanych zaszczytów i honorów czekał ich niedługo po powrocie strzał w potylicę. Szczątki niektórych prof. Krzysztof Szwagrzyk odkrywa od niedawna na tak zwanej „łączce” na Cmentarzu Powązkowskim.

Nienawiść nowych władców Polski w pierwszym rzędzie kierowała się przeciwko oficerom wywiadu i marynarki wojennej, uznanym przez nich za najgroźniejszych wrogów ustroju, jako że byli patriotami. Istotnie po masakrze elity polskiej dokonanej najpierw przez Niemców, a później przez Sowietów, po stratach młodzieży podczas powstania warszawskiego ci, co ocaleli na Zachodzie, stanowili najlepszą część narodu.

I tak dwóch oficerów marynarki wojennej – komandorzy Stanisław Mieszkowski i Zbigniew Przybyszewski – zostało zabitych strzałem w głowę w grudniu 1952 roku w więzieniu na warszawskim Mokotowie. Cztery dni wcześniej został rozstrzelany komandor Jerzy Staniewicz. Skazano ich na śmierć w procesie, w którym – za rzekome szpiegostwo i dywersję – sądzonych było w sumie siedmiu komandorów. Wszyscy ci oficerowie przed II wojną światową służyli w polskiej marynarce. W kampanii wrześniowej brali udział w obronie Helu pod komendą Józefa Unruga.

Mówcy zabierający głos nad grobem admirała, nawiązując (nawiasem) do życiorysów tych bohaterów, mówili o zbrodni i karze, i triumfie prawdy nad złem. Pierwsza z tych paraboli jest ścisła. Zbrodnia i zło z pewnością były. O drugiej wiele jeszcze byłoby do powiedzenia. Większość zbrodniarzy – sprawców tortur i prześladowań – dożyła sędziwego wieku w dostatku i dobrobycie dzięki wysokim emeryturom. Michał Rola-Żymierski, agent NKWD, osobiście zatwierdzał liczne wyroki śmierci na przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali osądzeni przez sądy komunistyczne (jego podpis widnieje na około 100 wydanych wyrokach śmierci). Dożył 99 lat. Zmarł, ciesząc sie tytułem Marszałka Polski i związanymi z nim honorami i pensją.

Niektórzy oprawcy, najbardziej gorliwi w okrucieństwie, zostali skazani na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Większość prześladowanych – ci, co przeżyli – spędziło schyłek życia w biedzie i poniżeniu. Kontradmirał Adam Mohuczy został aresztowany i oskarżony o sabotaż razem z komandorami inż. Hilarym Sipowiczem, Władysławem Sakowiczem i Konstantym Siemaszką. Kontradmirał Mohuczy, współtwórca z admirałem Unrugiem odrodzonej floty polskiej, po czterech latach tortur, przesłuchań, poniżeń zmarł w więzieniu w 1953 roku.

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego doczesne szczątki mogą powrócić do kraju tylko wtedy, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

W czasie, gdy na Oksywiu grzebano doczesne szczątki bohaterskiego obrońcy Helu, w innej części Gdyni, nieopodal portu jachtowego trwał jubileuszowy – dziesiąty Festiwal Filmowy Niezłomnych, Niezależnych, Wyklętych, poświęcony żołnierzom polskiego ruchu patriotycznego. Wielu z nich walczyło do końca z sowieckim okupantem i zginęło na posterunku. Innych, którzy złożyli broń, ufając komunistycznym porękom, czekał ten sam los – prześladowania, więzienie, śmierć.

Przyjmuje się, że w latach 1945–1955 różnym formom represji w marynarce wojennej zostało poddanych około 400 żołnierzy zawodowych i około 250 marynarzy i podoficerów służby zasadniczej.

W kondukcie pogrzebowym Józefa Unruga dawały się często słyszeć słowa ubolewania, że zbrodniarzy nigdy nie dosięgła ręka sprawiedliwości i przekonanie, że nawet najbardziej uroczyste ceremonie towarzyszące pochówkowi admirała nie wyrównają rachunku krzywd.

„Pogrzeb Marynarza”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w listopadowym „Kurierze WNET” nr 53/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na WNET.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witta pt. „Pogrzeb Marynarza” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Podobne kłopoty bratanków – Polski i Węgier – na niwie europejskiej / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 53/2018

Orbán poniósł upokarzającą klęskę w sporze z sądami – to powinno dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wiele do myślenia. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komunistycznych sędziów z NRD.

Jan Martini

Kłopoty bratanków

Publicyści i komentatorzy polityczni na całym świecie zawsze wymieniają łącznie Polskę i Węgry. Piętnuje się nacjonalizm, populizm, ksenofobię i rasizm rzekomo panujące w tych krajach. Często mowa jest o dyktaturze, czy wręcz o faszyzmie. Zdaniem ekspertów istnieje poważne zagrożenie dla demokracji w całej Europie, bo populizm jest zaraźliwy. Gdy w programach BBC wymienia się nazwiska Orbána bądź Kaczyńskiego, niezmiennie dodaje się „far right” – skrajnie prawicowy.

Polityków tych porównywano już do Hitlera, Stalina czy Kadafiego, a redaktor Michnik postawił diagnozę, że Kaczyński jest „putinistą”. Równocześnie zarzucano prezesowi PiS ruinę stosunków z Rosją, prowokowanie „naszego partnera”, awanturnictwo i „pobrzękiwanie szabelką”. Ekspertom nie przeszkadzała ewidentna sprzeczność logiczna – „putinista” powinien mieć świetne stosunki z Putinem, podobne do stosunków peronistów z Peronem czy hitlerowców z Hitlerem.

Mimo znaczących różnic, los Polski i Węgier po II wojnie światowej był bardzo podobny. Węgry jako koalicjant Hitlera wojnę przegrały, Polska, będąca formalnie w zwycięskim obozie aliantów, faktycznie była największym przegranym tego kataklizmu. W obu krajach Stalin, tworząc administrację, z konieczności oparł się na mniejszości żydowskiej. Ponieważ w Polsce za mało Żydów przetrwało zagładę, brakującą kadrę zasilili tzw. „popi” (POP) – oddelegowani Rosjanie „Pełniący Obowiązki Polaków”. Oni stanowili dużą część kadry oficerskiej w Ludowym Wojsku Polskim. Mając po 2 godziny dziennie lekcji języka polskiego, starannie przygotowywali się do roli Polaków. Uchodzili za repatriantów ze wschodu, co tłumaczyło ich specyficzny akcent. Po 1956 roku większość z nich wróciła do ZSRR, choć prawdopodobnie niektórzy tak pokochali „ten kraj”, że zostali na stanowiskach, wykonując odpowiedzialne zadania.

Ponieważ ze względów językowych nie sposób jest udawać Węgra, taki wariant u „bratanków” nie wchodził w rachubę. Zresztą sporo Węgrów żydowskiego pochodzenia ocalało, gdyż Hitler nie zdążył „ostatecznie rozwiązać” w tym kraju „kwestii żydowskiej”. W ramach powojennych represji uwięziono 150 tysięcy ludzi (więcej niż w Polsce), 250 tys. wywieziono na Sybir, ale narodowe elity – w przeciwieństwie do Polski – nie zostały fizycznie unicestwione. Dlatego po kontrolowanym „upadku komuny” Węgry jako pierwsze przeprowadziły wolne wybory (Polska była ostatnia), w których wielkie zwycięstwo odniosła partia prawicowo-patriotyczna, a jej przywódca József Antall został pierwszym NAPRAWDĘ niekomunistycznym premierem.

Widocznie międzynarodowe uzgodnienia były inne, bo po tygodniu od zaprzysiężenia rządu do Budapesztu przyjechało 7 bankierów amerykańskich z żądaniem, by połowa ministrów pochodziła ze Związku Wolnych Demokratów (siostrzana partia Unii Wolności, opanowana przez czerwone dynastie, do której dołączyli także postkomuniści). Narzucono też prezydenta i polecono, by nie zmieniać szefów radia i telewizji. W wypadku niezastosowania się do żądań zagrożono wycofaniem kapitału z banków. Sytuacją bez precedensu był fakt, że pierwszego wystąpienia premiera nie transmitowała telewizja!

Narzucony prezydent Árpád Göncz, o „pięknym życiorysie” (w 1956 skazany na dożywocie, zwolniony, gdy poszedł na współpracę), udaremnił lustrację i dekomunizację. W Polsce w tym celu dwukrotnie (1997, 2002) użyto Trybunału Konstytucyjnego. József Antall zrozumiał, że takie są twarde reguły „liberalnej demokracji” i przyjął „propozycję nie do odrzucenia”, choć uważano, że historia potoczyłaby się inaczej, gdyby premier odwołał się do narodu, informując o skandalicznych naciskach. Mieliśmy podobną sytuację w 2005 roku, gdy nadzieja na koalicję formalnie postsolidarnościowych partii POPIS została pogrzebana przez żądanie dysponentów PO, by większość ministerstw została obsadzona przez przegraną Platformę Obywatelską.

Gdy w 1998 roku Wiktor Orbán po raz pierwszy obejmował władzę, wiedział, że polityka uległości, jaką prowadził premier Antall, jest gwarancją klęski. Dlatego zdecydował się na otwartą wojnę z międzynarodową finansjerą. Już po 2 tygodniach wprowadził podatek bankowy (mimo gróźb, żaden bank się nie wycofał z Węgier) i zagroził, że supermarkety, które przez 2 lata wykazują zerowy zysk i nie płacą podatków, muszą opuścić kraj.

Rozumiejąc, że zadłużenie zagraniczne znacznie ogranicza suwerenność, premier postanowił spłacać długi. Ale po spłaceniu 10% bankierzy „machnęli” kursami i dług Węgier wrócił do stanu wyjściowego. Rząd węgierski podziękował za „pomoc” Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu i poprosił, żeby instytucja ta opuściła kraj.

Premier Orbán skoncentrował się na gospodarce i odniósł tu szereg sukcesów, zaniedbując jednak sprawę reformy mediów. Zemściło się to w 2002 roku, gdy Fidesz wprawdzie wygrał wybory, ale zabrakło 40 tys. głosów, by objąć władzę, która została powierzona koalicji postkomunistyczno-liberalnej. Całość władzy przez dwie kadencje spoczywała w rękach czerwonej oligarchii i uprzywilejowanej od czasu zakończenia wojny mniejszości żydowskiej, skupionej w partii liberalnej (na Węgrzech nie było „Marca 1968”). Po ośmiu latach efekt był taki, że „ukradziono wszystko, co było cięższe od powietrza” (według słów Orbána). Z niespełna 10-milionowych Węgier „wypompowano” 270 miliardów dolarów.

Działacze Fideszu poświęcili 8 lat w opozycji na pracę organiczną – szeregi partii powiększyły się z 5 do 40 tysięcy członków (PiS liczy ok. 30 tys.), stworzono dwie stacje telewizyjne, dwa dzienniki i kilka czasopism. 10 kwietnia 2010 roku „rozwiązano kwestię polską”, ale już następnego dnia (11 kwietnia) „hydra nacjonalizmu” podniosła głowę na Węgrzech – partia Fidesz odniosła druzgocące zwycięstwo wyborcze. Tym razem osiągnięto większość konstytucyjną, umożliwiającą głębokie reformy. Ograniczono administrację (o 50 tys.), zmniejszono ilość ministerstw z szesnastu do dziewięciu, o połowę zredukowano ilość posłów i radnych (na Węgrzech nie ma senatu). Pozwoliło to uzyskać znaczne oszczędności w finansach publicznych i usprawniło proces decyzyjny.

Orbán naruszył interesy wielu potężnych sił, więc i opór przeciw rządowi węgierskiemu przybrał zasięg światowy. Już nie tylko Unia Europejska i finansjera światowa pochylała się z troską nad umęczonym faszyzmem narodem węgierskim – głos potępiający zabrał sekretarz generalny ONZ, prezydent Obama, a nawet uczony prof. Bauman. Gdy próba wytworzenia frakcji „patriotycznej” w Fideszu się nie powiodła, próbowano zorganizować pucz w grudniu 2011 roku. U nas taką próbę podjęto w grudniu 2016 roku, kiedy we Wrocławiu czekał już „w blokach startowych” Donald Tusk, by „stanąć na czele”. Dziś mało kto pamięta, że pretekstem puczu była walka o „wolne media”, a budżet na 2017 rok uchwalono z „naruszeniem prawa”. Jakoś przeżyliśmy cały rok z „nielegalnym budżetem”.

Impulsem do reformowania mediów na Węgrzech był wywiad w jednej ze stacji telewizyjnych, w którym gościem był rosyjski gangster. Prowadzący zadał pytanie, za ile zgodziłby się zabić Orbána. Gość rzucił cenę – milion dolarów.

Wywiad wywołał wielkie oburzenie. U nas mieliśmy podobną historię podczas premiery przedstawienia „Klątwa” w warszawskim Teatrze Powszechnym. Wówczas aktorzy zbierali pieniądze na „zabicie Kaczyńskiego”. Na Węgrzech obecnie za podobne ekscesy grożą wysokie grzywny, co posłużyło za pretekst do oskarżeń o ograniczanie swobody wypowiedzi.

W węgierskim życiu politycznym bardzo groźną siłą jest wielotysięczna armia tzw. „huzarów Sorosa”, składająca się ze stypendystów i beneficjentów grantów wielu fundacji założonych przez tego „filantropa”. Dlatego rząd stara się wyprowadzić interesy miliardera z Węgier i ograniczyć działalność utrzymywanych przez niego „organizacji pożytku społecznego” promujących „społeczeństwo otwarte”. Spotyka się to ogromnym oporem ze strony „ulicy i zagranicy” (z obu stron Atlantyku). Szczególnie w Budapeszcie silne są wrogie Fideszowi środowiska biznesowe i medialne, elity naukowe i artystyczne wytworzone w czasach „demokracji ludowej” i korzystające ze swojej uprzywilejowanej pozycji w warunkach „kapitalizmu”.

Inną kłopotliwą mniejszością jest populacja Cyganów, stanowiąca 10% ludności kraju. Romowie egzystują właściwie poza obiegiem społecznym i gospodarczym. Ich wkład w ekonomię kraju ogranicza się w zasadzie do grania czardaszy i wróżenia. Ale mają prawo głosu i są skłonni za niewielkie pieniądze te prawa odstąpić, z czego ponoć czasem korzysta opozycja. Romowie są idealnym pretekstem dla Unii Europejskiej do okładania Węgier za „łamanie praw mniejszości” (zbyt duży% w więzieniach, zbyt mało dzieci w szkołach), choć dopiero teraz po raz pierwszy w parlamencie zasiada członek tej społeczności.

W przeciwieństwie do Polski, gdzie komunistom udało się wpoić ludziom przekonanie, że „Kościół nie powinien mieszać się do polityki”, na Węgrzech hierarchowie zarówno katoliccy, jak i protestanccy często się wypowiadają. Niekiedy bardzo ostro. Mówią jednym głosem, opowiadając się zdecydowanie po stronie patriotycznej.

Węgrzy mają szczęście, że nie ma u nich biskupów-produktów inżynierii społecznej „Gazety Wyborczej”.

Gdy znany pisarz pochodzenia żydowskiego Ákos Kertész wypowiedział się w USA, że „Wegrzy to genetycznie naród poddanych o niewolniczej duszy i dlatego tak głosowali i wybrali sobie dyktatora Orbána na przywódcę”, wywołało to powszechne oburzenie. Po trzech dniach radni Budapesztu odebrali mu honorowe obywatelstwo, a po tygodniu w parlamencie uchwalono, że jeśli laureat zachowa się niegodnie, to mogą zostać mu odebrane odznaczenia. Wkrótce po tym „Gazeta Wyborcza” w artykule pt. Ákos Kertész emigruje z Węgier. Dosyć prześladowań opisała, że pisarz stał się ofiarą nagonki i poprosił o azyl w Kanadzie, bo boi się o swoje bezpieczeństwo.

Węgry odniosły wielki sukces, zwłaszcza na niwie gospodarczej. Orbán wygrał kilkuletnią walkę z bankami – obecnie każdy bank musi w swoim kapitale mieć co najmniej 50% wkładu węgierskiego, a podatek bankowy na Węgrzech jest najwyższy. Madziarzy kończą spłacać swoje zadłużenie zagraniczne (Polska w 2017 roku zapłaciła 34 mld dolarów samych odsetek). Rząd nawiązał ożywione stosunki gospodarcze z Turcją, Singapurem i Chinami, a wymianę handlową z UE stara się ograniczyć do 50% obrotów.

Wiktor Orbán wygrał też bitwę z potężnym Sorosem, ale wcześniej poniósł upokarzającą klęskę w sporze z sądami (to powinno dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wiele do myślenia). W programie kampanii wyborczej zapowiedziano ukaranie malwersantów i złodziei powiązanych ze środowiskiem „czerwonych oligarchów”. Dzięki temu pozyskano licznych zwolenników lewicy – z reguły niechętnych partiom konserwatywnym.

Wytoczono 1400 spraw. Szybko okazało się, że bardzo „niezależne” sądy działają dziwnie. Zdarzało się, że świadkowie wycofują zeznania, giną dowody rzeczowe i dokumentacja, a sprawy nadzwyczaj chętnie są umarzane. Premier Orbán postanowił wysłać na emeryturę sędziów o najdłuższym stażu w komunistycznym aparacie wymiaru sprawiedliwości. W tym celu został wprowadzony limit wieku – 62 lata. Reakcja środowisk prawniczych z całego świata była tak gwałtowna, że premier wycofał projekt. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komunistycznych sędziów z NRD.

Wszędzie w krajach demokratycznych narasta problem uzurpowania sobie przez sądownictwo roli władzy nadrzędnej, niepodlegającej kontroli. „Niezależność” sądów interpretowana jest rozszerzająco. Wchodzi jeszcze w grę czynnik solidarności korporacyjnej, a może także… etnicznej.

Nie jest tajemnicą, że osoby pochodzenia żydowskiego mają zamiłowanie do zawodów prawniczych i wyjątkowe zdolności w tym kierunku. Przed wojną w Polsce 60% prawników było pochodzenia żydowskiego, choć stanowili oni tylko 10% społeczeństwa. W liczącym 25 osób Żydowskim Kole Poselskim polskiego sejmu było 17 prawników.

Obecnie w USA też 60% prawników to Żydzi (aż 30% w Sądzie Najwyższym!), podczas gdy ta grupa etniczna stanowi tylko 2% ludności USA. Prawdopodobnie we wszystkich krajach, gdzie zamieszkuje diaspora żydowska (a więc chrześcijańskich), istnieje nadreprezentacja Żydów w zawodach prawniczych. Statystyki może znać tylko potężny Światowy Związek Prawników i Adwokatów Żydowskich, który nie publikuje jednak danych. Być może jakaś „nadreprezentacja” istnieje także w dzisiejszej Polsce, na co wskazują kłopoty z reformowaniem sądownictwa. W takiej perspektywie innego znaczenia nabierają słowa sędzi Kamińskiej (tej od „nadzwyczajnej kasty”) – „w końcu i tak my będziemy wydawać wyroki”.

Często zarzuca się Węgrom „prorosyjskość”, zapominając, że zostały wepchnięte w objęcia Putina przez kompletną izolację międzynarodową. Putin podał pomocną dłoń i Węgrzy uzyskali korzystną cenę za importowane węglowodory (są uzależnieni w 100% od importu z tego kierunku). Mimo tych relacji aresztowano (i skazano!) za szpiegostwo na rzecz Rosji ministra spraw wewnętrznych i 2 generałów – szefów służb specjalnych.

Jak widać, zakres suwerenności Węgier jest bez porównania większy niż Polski.

Często porównuje się Orbána i Kaczyńskiego, wskazując na większą skuteczność premiera Węgier. Niewątpliwie Wiktor Orbán jest młodszy, przystojniejszy i lepiej gra w piłkę. Pomijając fakt, że inaczej się rządzi, mając większość konstytucyjną i czując na plecach poparcie ponad połowy narodu, sytuacji Polski i Węgier porównać się nie da. Węgry są niedużym krajem położonym w spokojnym miejscu Europy, natomiast my mamy pecha zamieszkiwać teren na styku dwóch „płyt tektonicznych”, będący obszarem zainteresowań kilku potężnych graczy.

Najsympatyczniejsi z nich są Amerykanie, którzy chcą skorzystać z polskiego „niezatapialnego lotniskowca”, by nie dać się wyprosić z Europy (bez obecności na tym kontynencie Ameryka utraciłaby status mocarstwa światowego).

Dla Niemiec i Rosji obszary zamieszkiwane przez Polaków są odwiecznym terenem ekspansji, a od kolizji ich interesów gdzieś w okolicach Wisły stokroć gorsze dla nas jest partnerskie współdziałanie tych sąsiadów. Z kolei dla środowisk żydowskich Polska to obecnie najbardziej obiecujące „tereny łowieckie”. Żaden z tych graczy nigdy nie zrezygnuje ze swoich interesów, wpływów i aktywów, bo „oczywistą oczywistością” jest, że wszyscy dysponują w Polsce potężną agenturą i błyskotliwymi lobbystami.

O mizernym zakresie naszej suwerenności świadczą czasem drobne fakty, np. wizyta premiera Morawieckiego w charakterze petenta u emerytki stawiającej „warunki brzegowe”, czy konsultacja projektów naszych ustaw z semickimi dyplomatami. Aspiracje niepodległościowe Polaków ciągle muszą mieścić się w szczelinach i pęknięciach wspomnianych płyt tektonicznych, a powiększanie zakresu naszej swobody udaje się czasem dzięki sprzecznościom między naszymi „partnerami strategicznymi”.

O tym wszystkim trzeba pamiętać, zanim pomyślimy o nieudolności rządzących czy wypowiemy zarzut, że „PiS zdradził”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty bratanków” znajduje się na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty bratanków” na s. 4 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polscy obywatele muszą wreszcie mieć swobodę działalności gospodarczej w Polsce / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 53/2018

Żeby zbudować polski kapitał, należy odejść od bolszewickiej ideologii i wizji państwa. To nie może być aparat ucisku, jak postrzegane jest dziś państwo przez całą polską elitę polityczną

Jan A. Kowalski

Nowe państwo potrzebne od zaraz!

Zatem mamy listopad – najbardziej mroczny polski miesiąc, który rozpoczynają dziady, a może zakończyć powstanie. Tak było przynajmniej dawnymi czasy. Teraz, gdy mnie bolą kości, a młodzi jakby nigdy nic balują w necie, listopad minie zapewne spokojnie. Nawet pomimo drugiej tury wyborów samorządowych.

Po pięknym babim lecie, jakim obdarzył nas październik, spróbujmy jednak nie popaść w melancholię i depresję, ale wykorzystajmy długie listopadowe wieczory i pomyślmy o Polsce. I o tym, czy jest najlepsza z możliwych. W tym celu odrzućmy demony, przekleństwa i obce narracje, i bez niepotrzebnych emocji dokonajmy pewnej analizy. Skoro wiemy, że to obecne państwo nie wzięło się znikąd, odpowiedzmy na podstawowe pytanie wszystkich historyków i prawników: w czyim interesie? To właśnie odpowiedź na pytanie: w czyim interesie/kto zyskał?, pozwoli nam uporać się z dylematem takiego, a nie innego kształtu państwa. Jego struktury i sposobu zarządzania nim.

Trzy składniki zadecydowały o obecnym kształcie państwa polskiego.

Pierwszy to załamanie się gospodarcze systemu komunistycznego pod przywództwem ZSRS.

Drugi to decydująca w przemianach roku 1989 rola tajnych komunistycznych służb. Przypominam, że WSI zlikwidowano dopiero w roku 2007, a komunistycznego aparatu sądowniczego nie udało się zlikwidować do dziś.

Trzeci to rozbiór polskiego majątku narodowego. Pomiędzy uwłaszczających się komunistów z jednej strony i zachodni kapitał z drugiej. To właśnie ten czynnik, nieuwzględniający w żadnej mierze interesów narodu polskiego, odbił się najbardziej na naszej obecnej kondycji. To dlatego jesteśmy bardzo słabi pod każdym względem. I w każdych statystykach, poza liczbą mieszkańców, zajmujemy w Europie ostatnie lub przedostatnie miejsce, ścigając się z Albanią i Kosowem.

Oczywiście należy doceniać również siłę składnika drugiego, dopełniającego się z trzecim. Zabezpieczenia systemowego komunistycznej nomenklatury przed możliwością jakiegokolwiek rozliczenia prawnego i finansowego w zmienionym państwie.

Nie jest bynajmniej moim celem odgrzewanie starego leninowskiego hasła: grabit nagrabliennoje. Rabowanie zrabowanego nie dopomoże we wzroście pomyślności narodu polskiego, a może jedynie poprawić kondycję nielicznych. Dlatego takiej możliwości nawet nie rozpatrujmy.

Zastanówmy się natomiast nad jedynym problemem, który pomoże naszemu biednemu (wbrew ratingom i oficjalnej propagandzie) państwu i narodowi stanąć na nogi. Tym problemem jest zbudowanie polskiego kapitału. Tylko dzięki polskiemu kapitałowi będziemy mogli rozwinąć się w sposób samodzielny i rozumny.

Czy obecne elity polityczne aktualnie rządzące – lub aktualnie opozycyjne – takie rozwiązanie proponują? Oczywiście, że nie. Proponują rozwój jedynie w oparciu o wykorzystanie funduszy europejskich. Co jest tym bardziej niepokojące, że fundusze niebawem się skończą lub Unia Europejska się rozpadnie i zostaniemy z ręką w nocniku. Z niedokończoną infrastrukturą w szczerym polu. Nie łudźmy się też, pieniądze europejskie w żadnej mierze nie przyczyniają się do usamodzielnienia się Polski. Wręcz przeciwnie, co nie tak trudno zauważyć, budują fundament pod trwałe poddaństwo gospodarcze Unii Europejskiej (z przewagą Niemiec). Budują również fundament pod trwałe poddaństwo ideologiczne, co chyba powinno zostać dostrzeżone nawet przez największych entuzjastów unijnych.

Jak zatem zbudować niezależny polski kapitał? To proste: trzeba pozwolić na swobodne działania gospodarcze polskich obywateli na terenie Polski. Żeby takiej sztuki dokonać, należy odejść od bolszewickiej ideologii i wizji państwa.

To nie może być aparat ucisku, jak postrzegane jest dziś państwo przez całą polską elitę polityczną (minus trochę Kukiza). Należy zarazem odejść od małpowania modelu niemieckiego, kompletnie nieprzystającego do wolnościowej mentalności Polaków. Należy zlikwidować przytłaczający ten kapitał garb. Garb nie tyle w postaci podatków od dochodu, ale obciążenia kapitału kosztami absurdalnie licznej i niewydolnej państwowej struktury biurokratycznej (= 90 miliardów złotych rocznie).

A co równie ważne, należy odrzucić, i to na każdym poziomie naszej społecznej wrażliwości, myślenie o państwie jako o żerowisku dla większych i mniejszych. Tych z Centrali i tych z dziesięciotysięcznej gminy, którzy próbują ugrać przynajmniej dietę radnego. Bo takie myślenie skazuje nas na zagładę, na co najwyżej średniego poziomu bantustan. O ile sąsiedzi pozwolą.

 

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Nowe państwo potrzebne od zaraz” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Nowe państwo potrzebne od zaraz” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nieznani bohaterowie Niepodległości. Ich losy umknęły pamięci społecznej, a często nawet rodzinnej. Władysław Sagan

Wolność zawdzięczamy nie tylko wielkim jej twórcom, jak Piłsudski czy Dmowski. Nieznani ojcowie niepodległości to zwyczajni nauczyciele, żołnierze, księża, urzędnicy, lekarze… a także leśnicy.

Aleksandra Tabaczyńska

Wkrótce po odzyskaniu niepodległości zapadły pierwsze decyzje o stworzeniu administracji leśnej. Już w 1920 roku powstały cztery zarządy okręgowe lasów państwowych – w Warszawie, Radomiu, Siedlcach i Lwowie. Zaledwie cztery lata później powołano przedsiębiorstwo pod nazwą Polskie Lasy Państwowe, którego wizję funkcjonowania nakreślił w latach 30. pierwszy dyrektor Adam Loret, zamordowany przez Sowietów w listopadzie 1939 roku. (…)

Młody leśnik Władysław Sagan nie tylko został przeszkolony, ale był równocześnie utytułowanym żołnierzem weteranem – odznaczony Krzyżem Walecznych, Gwiazdą Przemyśla oraz odznaką honorową Orlęta za udział w bojach w obronie Lwowa, Przemyśla i Kresów Wschodnich. Miał nie tylko świetny zawód i związane z nim fantastyczne perspektywy, ale też doświadczenie wojenne i wielokierunkowe rzetelne, przedwojenne wykształcenie. Swoją ścieżkę zawodową rozpoczął w czerwcu 1927 jako asystent leśnictwa w Dyrekcji Lasów Braci Groedlerów w Skolem w powiecie stryjskim. Do momentu wybuchu II wojny światowej przeszedł wszystkie szczeble zawodowe: był praktykantem technik leśnictwa, adiunktem leśnym, wreszcie leśniczym i nadleśniczym. W wolnych chwilach – artystą malarzem.

Władysław Sagan | Fot. ze zbiorów rodzinnych

Mieszkał wraz z rodziną w bardzo ładnej willi przy ul. Leśnej i codziennie chodził pieszo do Borowej Góry, gdzie nadleśnictwo miało swoje biuro. Dom Saganów był na tyle atrakcyjny, że okupanci natychmiast zarekwirowali jego połowę. Tak więc piętro zajęli trzej niemieccy oficerowie, a wśród nich – jeden gestapowiec.

Zagnańska okupacja nie sprowadzała się jednak tylko do walk partyzantów. Terrorowi poddana była również ludność cywilna, a zwłaszcza pomagająca kieleckim Żydom. – Jeszcze na początku wojny na ulicę Leśną wjechały samochody i Niemcy zaczęli przeszukiwać posesje w poszukiwani Żydów – opowiada Jadwiga. – Nieopodal naszego domu była duża willa aptekarza, który był Żydem. Mieszkał w niej ze swoją żoną oraz córkami, już pannami na wydaniu. Oczywiście wszyscy zostali aresztowani, ale aptekarzowa zdążyła jeszcze przybiec do ojca i prosiła, żeby uratowali te dziewczyny. Rodzice, nie zastanawiając się ani chwili, chwycili jedną z nich, a może nawet dwie, i schowali do studni. Ta studnia stoi do dziś na posesji w Zagnańsku. To była prawdziwie dramatyczna decyzja. Po pierwsze dlatego, że na piętrze mieszkał gestapowiec i niemieccy oficerowie. A po drugie – studnia w ogrodzie była widoczna z ich okien. W nocy ojciec wraz ze swoim parobkiem, panem Stanisławem Milcarzem, który jednocześnie był jego wiernym i oddanym przyjacielem, wywieźli ją – a może je – do lasu. Wiem, że na pewno jedna tę wojnę przeżyła. Po wyzwoleniu spotkałam ją na ulicy, ale poza zdawkowym przywitaniem nie była zainteresowana rozmową. (…)

Nadchodziła Armia Czerwona, a uciekający przed Rosjanami Niemcy wkroczyli do naszego domu. W leśniczówce w Stachowie zakwaterował się sztab niemiecki.

Sztab tworzyli oficerowie niemieccy, był też wśród nich lekarz. Któregoś dnia mama mnie kąpała. Łazienka tak była usytuowana, że chcąc się do niej dostać, trzeba było przejść przez część domu zajętą przez Niemców. Byłam w trakcie kąpieli, gdy nagle ktoś zapukał w okno. Mama otworzyła, a tam w rosyjskich czapach stało dwóch czy trzech żołnierzy. Poinformowali mamę, że mają swoje stanowisko na drzewach czereśniowych w ogrodzie. Wśród nich są ranni. Mamie kazali zdobyć natychmiast lekarstwa na biegunkę oraz środki opatrunkowe. Oczywiście jedynym źródłem farmaceutyków mogli być tylko kwaterujący u nas Niemcy. Mama natychmiast się zgodziła i zaczęła mnie zawijać w ręcznik. Rosjanie nie pozwolili Mamie zabrać mnie ze sobą. Miałam czekać z nimi na jej powrót. – Dziecko zostaje z nami, a ty idź i przynieś co trzeba.

Jadwiga i Władysław Saganowie | Fot. ze zbiorów rodzinnych

I zostałam. Dostałam od nich przepyszne jabłko. Mogłabym przysiąc, że do dziś nie jadłam tak aromatycznego, słodkiego i soczystego owocu. Dziś jestem pewna, że było z naszego ogrodu, no bo skąd? Nie płakałam, nie miałam nawet poczucia zagrożenia. Mogę sobie tylko wyobrazić, co przeżywała w tych chwilach moja mama. Ręce jej drżały, strach ściskał gardło, ale ani na moment nie straciła zimnej krwi. Mój tata momentalnie położył się do łóżka. Mama poszła prosić niemieckiego doktora o opatrunki, tłumacząc, że ojciec się skaleczył i potrzebne są bandaże. Dziadek Aleksander chorował już wcześniej, co także mama wykorzystała. Powiedziała, że dziadek ma nawrót malarii i poprosiła o jakieś środki dla niego. Co mogła, zdobyła od Niemców i przyniosła do łazienki. Musiała działać bardzo szybko, zdecydowanie i skutecznie, bo zanim zjadłam jabłko, zdążyła wrócić. Rosjanie wzięli leki, opatrunki i poszli. Zanim odeszli, zażądali jeszcze jedzenia. Mama wynalazła sposób na dostarczanie zaopatrzenia Rosjanom, nie zwracając uwagi Niemców. W czasie wojny były w użyciu duże puszki z marmoladą. Mama zrobiła w dwóch podwójne dna i wypełniała wolną przestrzeń tym, czego żądali żołnierze. Ja albo moja babcia zanosiłyśmy je do ogrodu. I tak jak poprzednio, nie wolno było mi patrzeć do góry, zwłaszcza na drzewa. W ogrodzie rosły wszelakie warzywa, więc wracałyśmy z innymi puszkami, które były wypełnione zerwanymi przez Ruskich jarzynami, owocami. Ile to trwało – nie pamiętam. Po upadku powstania rosyjski zwiad dotarł do Stachowa i czekał, ukryty, na Armię Czerwoną. Czy to były dni, czy tygodnie – nie potrafię określić.

Zanim jednak odeszli na dobre, napisali rodzicom zaświadczenie po rosyjsku, że otrzymali pomoc od mamy oraz że Armia Czerwona jest zobowiązana za okazane wsparcie. Mama nie chciała tego wziąć od nich. Jednak Rosjanie oświadczyli, że to się nam na pewno przyda. Jak się dość szybko okazało, mieli rację i ta ruska kartka uratowała nam życie i niejedno ułatwiła.

Po jakimś czasie mama obudziła mnie w nocy i zabrała do pokoju jadalnego. A tam cała służba klęczała, babcia, chory dziadek i wszyscy płakali, bojąc się o mojego tatę.

Do domu weszła Gwardia Ludowa, która uznała, że jeśli kwaterował u nas sztab niemiecki, to ojciec jest kolaborantem. Najpierw go strasznie pobili, a potem zamierzali rozstrzelać. Cała służba wstawiała się za tatą, płakali i błagali. Już sam wygląd tych gwardzistów nie pozostawiał żadnych złudzeń.To byli bandyci, którzy zabijali, rabowali i niszczyli, co im w oczy wpadło. Ojca dodatkowo uznali za pana, w znaczeniu kułaka. Stąd błagania i zapewnienia „prostej służby”, czyli ludu, że tata to dobry pan. Przez całą wojnę ani Niemcy, ani ten zwiad rosyjski mnie tak nie wystraszyli, jak nadchodzący front i Gwardia Ludowa. Tamten dzień wspominam jako prawdziwą wojenną grozę. Inteligenta mogły tylko uratować słowa prostego parobka, chłopa czy robotnika w gospodarstwie.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nieznani bohaterowie Niepodległości. Władysław Sagan” znajduje się na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nieznani bohaterowie Niepodległości. Władysław Sagan” na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej

Ks. Emil Szramek z obozu koncentracyjnego: „Nie tylko zachować nam język i wiarę ojców naszych trzeba na Śląsku, ale zadaniem Ślązaków jest wniesienie regionalnych cnót do skarbca ducha polskiego”.

Bożena Cząstka-Szymon

Polska nauka o gwarach sięga roku 1873, a rozpoczyna ją rozprawa doktorska Lucjana Malinowskiego o gwarach opolskich, wydana w języku niemieckim w Lipsku. Później pojawiły się opracowania narzeczy południowocieszyńskich (dziś powiedzielibyśmy zaolziańskich) Jana Bystronia. Powstał też rękopiśmienny słownik Andrzeja Cinciały. Najważniejszym jednak opracowaniem i jedynym do tej pory całościowym jest monografia Kazimierza Nitscha „Dialekty polskie Śląska”, wydana 109 lat temu i wznowiona w 1939 roku.

Kazimierz Nitsch. Fot. NAC

Prace językoznawcze przygotowywane i wydane w czasie II RP to głównie publikacje gwaroznawcze, onomastyczne oraz prace dotyczące historii polszczyzny na Śląsku, także teksty gwarowe i słowniczki (Nitscha, Steuera, Olescha), a ponadto zbiory przysłów i pieśni ludowych. Dzięki nim udało się opisać stan gwary na terenach nieobjętych zasadniczo zmianami związanymi z przemieszczeniami ludności po regulacji granic w 1922 roku. (…)

Już w roku 1935 wydrukowano tam w serii „Polski Śląsk” m.in. pracę Witolda Taszyckiego „Śląskie nazwy miejscowe. Z mapą” (Katowice 1935). W przygotowaniu była publikacja Stanisława Bąka „Język polski na Śląsku” jako XI tom serii „Śląsk, ziemia, ludzie”. Jednak autor nie zdążył jej przygotować i ukazała się ona w okresie powojennym, ale pod innym już tytułem – Mowa polska na Śląsku. Pozostałe publikacje ukazywały się w Krakowie.

Kim byli autorzy tych prac? Kto je przygotowywał? Byli to przede wszystkim lingwiści z Uniwersytetów Jagiellońskiego i Lwowskiego: Kazimierz Nitsch, Witold Taszycki oraz Zdzisław Stieber; byli ówcześni nauczyciele ze Śląska – z gimnazjum w Mikołowie – Stanisław Bąk z Rzeszowszczyzny i dr Feliks Steuer z gimnazjum z Katowicach (rodem z Sulkowa pod Głubczycami), byli to też zakonnicy werbiści: Piotr Gołąb spod Ozimka i Stefan Łysik spod Tarnowskich Gór. Dołączmy do nich językoznawcę z Poznania, z pochodzenia Małopolanina, Edwarda Klicha, urodzonego w Skałacie na Tarnopolszczyźnie, a przygotowującego pod koniec lat trzydziestych do wydania słownik Andrzeja Cinciały, a także Rudolfa Kobielę z Cieszyńskiego, dialektologa, który podjął się w czasie wojny do doprowadzenia do druku tegoż słownika.

Wśród autorów publikujących swe prace o tematyce językowej podczas międzywojnia trzeba przede wszystkim uwzględnić ks. dra Emila Szramka, człowieka o rozlicznych zainteresowaniach i talentach, kolekcjonera książek, folklorystę, współtwórcę Biblioteki Śląskiej (powstałej w 1922 roku jako biblioteka Sejmu Śląskiego, a później już usamodzielnionej). Ks. Szramek, znany ze swej naukowej pracy „Śląsk jako problem socjologiczny. Próba analizy”, wydanej w Katowicach w 1934 roku, był nie tylko obrońcą języka polskiego na Śląsku, znawcą i użytkownikiem gwary śląskiej, zbieraczem podań, przysłów, pieśni, ale i autorem artykułów o charakterze poprawnościowym. W redagowanym przez siebie piśmie „Głosy znad Odry”, wprowadził w 1919 roku Kącik językowy.

Dziś powiedzielibyśmy, że pokazywał, jakie jest miejsce gwary i języka ogólnonarodowego, w jakich sytuacjach należy używać jednego i drugiego wariantu polszczyzny i jak nie mieszać tych zakresów.

Wymienieni autorzy formowali swą patriotyczną postawę w środowiskach kresowych, środkowomałopolskich oraz na Śląsku (np. podopolski Ślązak, Piotr Gołąb, już w czasie studiów w Austrii założył koło polskich studentów). Wielu z nich za swą postawę zapłaciło życiem. Znaleźli się na niemieckich listach proskrypcyjnych w ramach likwidacji polskiej wykształconej elity (Intelligenzaktion) albo zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych (między innymi K. Nitsch znalazł się w grupie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego wywiezionych do Sachsenhausen, skąd wrócił po kilku miesiącach zimą 1940 roku, zwolniony na interwencję uczonych z Zachodniej Europy).

Bł. ks. Emil Szramek | Fot. Wikipedia

Z kolei prof. Edwarda Klicha zabito jesienią 1939 roku w Forcie VII w Poznaniu, a księdza dra Emila Szramka wywieziono do Dachau, gdzie zginął w styczniu 1942 r. W tym samym obozie torturowany ks. Piotr Gołąb zmarł z wycieńczenia w 1943 roku (pod koniec życia ważył już 37 kg); wcześniej, po internowaniu jesienią 1939 roku z nauczycielami gimnazjum w Górnej Grupie (którego był dyrektorem), został zimą 1940 r. wywieziony do Stutthofu, potem do Sachsenhausen-Oranienburga, wreszcie do bawarskiego obozu koncentracyjnego. Jego proces beatyfikacyjny jest w toku. Do obozu (najprawdopodobniej Auschwitz) trafił Rudolf Kobiela, gdzie zginął w 1942.

Takie były wojenne losy autorów prac o charakterze językoznawczym z nielicznego przecież grona lingwistów działających na Śląsku. Dodajmy, że zarówno prof. Kazimierz Nitsch, jak i Witold Taszycki oraz Zdzisław Stieber (b. harcerz, komendant chorągwi) związani byli z tajnym nauczaniem. Stanisław Bąk natomiast brał udział w wojnie bolszewickiej. Dali oni wyraz autentycznego zaangażowania w działalność patriotyczną oraz w służbę społeczności, ojczyźnie, prawdzie, także Bogu, wymagającą odwagi i ofiary.

Co po nich zostało? Prace, które do dzisiaj mają ogromną wartość źródłową i dokumentacyjną. Ich postawa utwierdzająca w przekonaniu o wartości wspólnej pracy w prowadzeniu podstawowych badań.

Tak więc 17 lat polskiego Śląska zaowocowało kilkoma fundamentalnymi pracami gwaroznawczymi na wysokim poziomie merytorycznym, opublikowaniem tekstów dialektalnych, ilustrujących wewnętrzne zróżnicowanie gwar śląskich. (…) Można postawić tezę, że w porównaniu z innymi regionami przedwojennej Polski najwięcej chyba prac dialektologicznych opracowano właśnie na terenie ówczesnego województwa śląskiego. Jest to godne podkreślenia dlatego, że w Katowicach – choć było kilka uczelni – brakowało wówczas ośrodka akademickiego sprofilowanego w kierunku badań filologicznych.

Cały artykuł Bożeny Cząstki-Szymon pt. „O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej” znajduje się na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Bożeny Cząstki-Szymon pt. „Bożeny Cząstki-Szymon pt. „O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej” na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krakowska frakcja antypolska szczególnie aktywna z okazji 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości

Mamy dramatyczny podział polskiego społeczeństwa na frakcję patriotyczną – fakt, że zróżnicowaną, i frakcję wręcz antypolską – działającą nawet na arenie międzynarodowej wbrew interesom Polski.

Józef Wieczorek

100 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości winna zjednoczyć Polaków wokół spraw podstawowych, najważniejszych, a taką sprawą jest niepodległe istnienie kraju zamieszkanego w większości przez Polaków.

Niestety tak nie jest. Mamy dramatyczny podział polskiego społeczeństwa na frakcję patriotyczną – fakt, że zróżnicowaną, i frakcję wręcz antypolską – działającą nawet na arenie międzynarodowej wbrew interesom Polski.

Zdawałoby się, że ostoją polskości będzie jednak Królewskie Miasto Kraków, bo przecież to była siedziba królów, Wawel, piękne tradycje walki o niepodległość, pierwsze wielkie miasto wyzwolone od władzy zaborczej, no i także miasto, które zachowało się jak trzeba wobec instalacji systemu komunistycznego w Polsce. Niestety lata komunizmu i III RP zrobiły swoje. W Krakowie mamy zatem obie frakcje – patriotyczną, choć rozdrobnioną, walczącą o polskość, o pamięć historyczną w przestrzeni publicznej i frakcję antypolską – walczącą otwarcie, aby zamiast historycznych śladów walki o niepodległość w przestrzeni publicznej rosły sobie jeno dęby.

Pomnik AK – makieta. Styczeń 2016 | Fot. J. Wieczorek

Ten podział wyraźnie się uwidocznił w roku obecnym, kiedy frakcja patriotyczna na okoliczność 100 rocznicy odzyskania niepodległości nasiliła starania, aby powstały pomniki, które do tej pory powstać nie mogły. Frakcja antypolska przystąpiła do ataku, stawiając diagnozę stanu chorobowego w Krakowie, objawiającego się „pomnikozą”, domagając się leczenia tej choroby poprzez sadzenie dębów zamiast pomników, bo pomniki rzekomo zmniejszają przestrzeń zajętą przez zieleń, a to nie jest korzystne dla zdrowia krakowian. Rzecz w tym, że na miejscu planowanych pomników stoją już poświęcone kamienie węgielne, ze złożonymi podczas uroczystości ziemiami z pól bitewnych. (…)

Agresywne ataki skierowane są na pomnik Armii Krajowej zaprojektowany jako „Wstęga pamięci” i usytuowany u stóp Wawelu. (…) Ostatni kombatanci z AK wymierają, a pomnik jak nie stał, tak nie stoi i nie stanie na 100-lecie odzyskania niepodległości, mimo że taką nadzieję mieli najstarsi z kombatantów. Major Stanisław Szuro (98 lat) argumentował: „Nie jesteśmy gorsi od psa”, bo na tym bulwarze wiślanym stoi pomnik psa i z jego postawieniem nie było takich problemów, a postawienie pomnika walczącym o wolność jest problemem nie do przezwyciężenia. Tak się szanuje wolę tych, którzy nie szczędzili krwi w walkach dla odzyskania niepodległości. Na wygranie walki z krakowską frakcją antypolską kombatantom nie starcza już sił. (…)

Przed ponad 100 laty – jeszcze w czasach zaborów – dr Henryk Jordan, wielki polski społecznik, lekarz i patriota założył park dla krzewienia kultury fizycznej i patriotyzmu, noszący obecnie jego imię. Zwykle piszę – Patriotyczny Park Jordana, bo takim był i takim jest do dziś. Dr Henryk Jordan postawił w parku popiersia wielkich Polaków, aby pamięć o wielkiej historii Polski nie została zapomniana. W czasach zaborów było to możliwe.

Park Jordana Galeria. Fot. J. Wieczorek

W czasach okupacji niemieckiej gubernator Hans Frank „rewitalizował” Park Jordana na potrzeby „ubermenschów” zajmujących wówczas spory fragment obecnej V Dzielnicy Krakowa, gdzie obok parku Jordana, w budynku obecnej AGH, rezydował rząd Generalnej Guberni. Hans Frank chciał rządzić Krakowem pozbawionym ówczesnych elit, a także pomników elit przeszłych, świadectw polskości. Takie pomniki raziły Hansa Franka, więc zostały usunięte. W końcu „ubermensche” nie mogli się przechadzać po parku wśród jakichś „untermenschów”, których potomków pokonali we wrześniu 1939. Ale pomniki w części ocalały, ukryte przed barbarzyńcami przez mistrza kamieniarskiego Franciszka Łuczywę i nie bez przeszkód powróciły do parku, nawet w czasach okupacji komunistycznej.

Od lat niemal dwudziestu Towarzystwo Parku im. dra Henryka Jordana kontynuuje dzieło Jego imiennika poprzez tworzenie Galerii Wielkich Polaków XX wieku. Dzięki uporowi prezesa Towarzystwa Kazimierza Cholewy powstało wiele nowych pomników wybitnych Polaków, często wyklętych w okresie komunistycznym, o których w szkołach na ogół nie uczono lub uczono na opak. Walory edukacyjne Galerii Wielkich Polaków są bezdyskusyjne – to prawdziwa szkoła historii pod gołym niebem, a przy tym w najmniejszy nawet sposób pomniki nie przeszkadzają rekreacji i ćwiczeniom cielesnym. Jest też w parku pomnik słynnego niedźwiedzia Wojtka z Armii Andersa, który jest ulubieńcem najmłodszych, choć nie tylko, co razi szczególnie Zarząd Dzielnicy V.

Ćwiczenia cielesne w Parku Jordana | Fot. J. Wieczorek

Niestety od pewnego czasu, także w roku 100-lecia odzyskania niepodległości, Park Jordana znajduje się pod obstrzałem chorej z nienawiści frakcji antypolskiej, nie tylko „Gazety Wyborczej”. Sam projekt dokończenia Galerii poprzez postawienie w tym roku pomników Ojców Niepodległości spotkał się z haniebnymi atakami.

Samorządowcy z V Dzielnicy przedłożyli iście barbarzyński projekt „Drzewa zamiast pomników w parku Jordana”, nawiązujący jakby do idei Hansa Franka, aby znienawidzone pomniki, nieraz już niszczone, profanowane, nie raziły uczuć antypatriotycznych, antypolskich – peerelczyków. Jest porażające, że w 100-lecie odzyskania niepodległości jakby duch Hansa Franka unosił się nad niemiecką – w czasie okupacji – dzielnicą Krakowa, a elity krakowskie jakby tym duchem były ubezwłasnowolnione. Widać przez lata tak przywykli do zniewolenia, że każdy symbol niepodległościowy budzi ich sprzeciw. Każdy, kto w czasach zniewolenia zachował się jak trzeba i każdy, kto nie chce ich wymazania z pamięci – traktowany jest jak wróg.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Krakowska frakcja antypolska” znajduje się na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Krakowska frakcja antypolska” na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Udostępnienie złoża „Orzesze” prywatnej spółce – gospodarskie myślenie czy sposób zapożyczony od pomysłowego Dobromira?

Prokuratura Regionalna w Katowicach prowadzi już postępowanie dotyczące wyrządzenia szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z podjęciem decyzji o likwidacji KWK „Krupiński”.

Ogólnopolski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

Na stronie 2 październikowego wydania „Śląskiego Kuriera WNET” w artykule J. Markowskiego pt. Zamiast polemiki możemy przeczytać m.in.: Przedstawiony w projekcie sposób udostępnienia i eksploatacji złoża w obszarze „Orzesze” nie jest w polskim górnictwie niczym nowym. Tak powstawała m.in. KWK „Szczygłowice”, udostępniana z KWK „Knurów”, czy KWK „Śląsk”, udostępniana z KWK „Wujek”, i wiele innych.

Takie gospodarskie podejście do wykorzystania wyrobisk istniejącej kopalni w celu przyśpieszenia budowy nowej, przylegającej do niej obszarem górniczym, jest jak najbardziej racjonalnym rozwiązaniem, pod jednym wszakże warunkiem. Ten warunek to jeden – wspólny dla obydwu kopalń – właściciel.

To, co traciły kopalnie „Wujek” i „Knurów”, drążąc chodniki w kierunku kopalni „Śląsk” i „Szczygłowice” (nie na rzecz udostępnienia węgla w swoim złożu), zyskiwały pośrednio nowo budowane kopalnie, a bezpośrednio ich właściciel, czyli państwo polskie – budowano je szybciej i tańszym kosztem. To rzeczywiście było gospodarskie myślenie.

Jednakże stawianie znaku równości między przypadkiem próby udostępnienia kopalni w obszarze „Orzesze” (należącym do prywatnej spółki) od strony KWK „Krupiński” (należącej do JSW SA, w której Skarb Państwa ma ok. 54% udziałów) jest czystym nadużyciem, mającym na celu uśpienie opinii publicznej, ponieważ nie da się precyzyjnie określić zysków strony budującej kopalnię i strat kopalni czynnej, należącej do innego właściciela. W przeszłości zawsze traciła kopalnia czynna.

A tam, gdzie traci Skarb Państwa, zawsze powinien pojawić się prokurator i ustalić, czy do tego rzeczywiście doszło, by potem wystąpić do sądu o ukaranie winnych. Żadne państwo nie chce zostać przysłowiowym „jeleniem”.

I tak się stało w tym przypadku. W dniu 3 lipca 2018 roku na posiedzeniu sejmowej Komisji Energii i Skarbu Państwa minister Energii Krzysztof Tchórzewski poinformował zebranych o złożeniu do prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa na niekorzyść JSW SA, na niekorzyść Skarbu Państwa przez podmiot zewnętrzny.

Prokuratura Regionalna w Katowicach wkroczyła do akcji i od 10 lipca 2018 roku prowadzi wspólne postępowanie o sygn. RP I Ds. 21.2018 i RP I Ds. 8.2018, do którego dołączono 26 września 2018 roku postępowanie w sprawie 2 Ds. 538/2017 Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu-Zdroju, dotyczące wyrządzenia szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z podjęciem decyzji o likwidacji KWK „Krupiński” – tj. o czyn z art. 296 § 1 i 3kk, uchylając postanowienie prokuratora Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu-Zdroju z dnia 25 września 2017 roku o odmowie wszczęcia śledztwa w ww. sprawie.

Cały artykuł OKOPZN pt. „Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel” znajduje się na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł OKOPZN pt. „Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel” na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznaniacy gremialnie poszli na wybory po to, aby zagłosować przeciw ogólnopolskiej polityce Prawa i Sprawiedliwości

Różnica pomiędzy kandydatami PiS i PO w Poznaniu dramatycznie wzrosła. Nie sprawdziła się teza, że kandydat spoza partii – mniej radykalny, a bardziej liberalny – przyciągnie wyborców centrowych.

Przemysław Alexandrowicz

Oprócz zdecydowanej różnicy w ilości zdobytych mandatów, na zwycięzcę wskazują też sumaryczne wyniki procentowe: PiS – 34,04%, KO – 27,66%, PSL – 13,15%, SLD – 5,46%, Kukiz’15 – 5,44%. Warto zauważyć duże różnice poparcia w poszczególnych województwach. Dwa najlepsze wyniki PiS to 52,25% w podkarpackim i 44,04% w lubelskim. Dwa najsłabsze – to 25,11% w lubuskim i 25,77% w opolskim. Z kolei dwa najlepsze wyniki KO to 40,7% w pomorskim i 34,66% w kujawsko-pomorskim. Dwa najsłabsze: 11,79% w świętokrzyskim i 13,44% w podkarpackim.

Dlaczego zatem przetoczyła się przez media dyskusja o tym, kto tak naprawdę te wybory wygrał? Pierwszą przyczyną jest – znana od trzech lat – praktyka przedstawiania przez „totalną opozycję” wszystkich sukcesów Zjednoczonej Prawicy jako jej niepowodzeń, a wszystkich niepowodzeń opozycji – jako osiągnięć. Ale wydaje się, że najważniejszą przyczyną była dość wyraźna różnica wstępnych wyników, pokazanych w studiach wyborczych, od (jawnych lub ukrytych) oczekiwań poszczególnych komitetów.

Po pierwsze, Prawo i Sprawiedliwość – kierując się zarówno wynikami wcześniejszych sondaży, jak i nastrojami na licznych przedwyborczych spotkaniach – mogło się spodziewać znacznie wyższej wygranej. (…) Z kolei opozycja mogła (nawet nie przyznając się do tego sama przed sobą) spodziewać się znacznie większej, bolesnej porażki. Kiedy zatem pod koniec dnia wyborów przywódcy KO zobaczyli, że od znienawidzonego PiS-u dzieli ich tylko kilka procent, a nadto kandydaci Platformy wygrywają już w pierwszej turze w Warszawie, Poznaniu czy Wrocławiu, to – niezależnie od przywołanej wcześniej praktyki propagandowej – nawet podświadomie i szczerze zaczęli te wyniki traktować jako tak długo przecież wyczekiwany sukces.

To chyba z tej (szczerej i podświadomej) ulgi i radości wypływały absurdalne stwierdzenia, że „wygrana Rafała Trzaskowskiego w pierwszej turze oznacza, że odbiliśmy Polskę z rąk PiS-u” (to nie dosłowny cytat, ale dokładne oddanie sensu wypowiedzi). A przecież Warszawa od 2006 roku była rządzona przez Hannę Gronkiewicz-Waltz i Platformę Obywatelską…

Nie tracąc z oczu wyników ogólnopolskich, warto też podsumować wyniki w naszej Wielkopolsce. W Sejmiku, niestety, bez większych zmian (przy nieco zwiększonej frekwencji – z 46,94% do 56,00%). Chociaż Prawo i Sprawiedliwość otrzymało 27,84% głosów (19,81% w roku 2014), a ilość radnych PiS w Sejmiku zwiększyła się z 8 do 13, to jednak wszystko wskazuje na to, że nadal rządzić tu będzie koalicja KO (która ma o 4% mniejsze poparcie niż lista PO w 2014 roku – i 14 zamiast 15 mandatów) wraz z PSL (któremu ubyło 11% poparcia i pozostało 7 z poprzednich 12 mandatów).

Z kolei w powiecie poznańskim (przy wzroście frekwencji z 48,26% do 61,04%) PiS otrzymało 19,19% głosów (17,56% w roku 2014) i zwiększyło ilość mandatów z 6 do 7 w liczącej 29 osób Radzie Powiatu. Koalicja Obywatelska praktycznie powtórzyła procentowy wynik listy PO z 2014 r., uzyskując 14 zamiast 13 mandatów. Jednak relacje pomiędzy ugrupowaniami reprezentowanymi w Radzie Powiatu zapewniają kontynuację dotychczasowych rządów PO i starosty Jana Grabkowskiego.

A u nas w Poznaniu – niestety najgorzej… Przy ogromnym wzroście frekwencji (z 38,74% do 57,30%) reprezentujący Koalicję Obywatelską prezydent Jacek Jaśkowiak zwyciężył już w pierwszej turze, otrzymując 56% głosów. (…)

Poznaniacy gremialnie poszli na wybory po to, aby zagłosować przeciw ogólnopolskiej polityce Prawa i Sprawiedliwości.

Cały artykuł Przemysława Alexandrowicza pt. „Po wyborach samorządowych” znajduje się na s. 1 i 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Przemysława Alexandrowicza pt. „Po wyborach samorządowych” na s. 1 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jaka emocjonalna wartość zapewniła reelekcję niesolidnemu, pozbawionemu zmysłu zarządzania prezydentowi Poznania?

Wybierając osobę, która słowa nie dotrzymała i – co gorsza – wyraźnie nie ma realistycznej koncepcji rozwoju Poznania, znaczna część mieszkańców miasta okazała się zadziwiająco niepragmatyczna.

Tadeusz Dziuba

Urzędujący prezydent Poznania uzyskał reelekcję już w pierwszej turze, pozostawiając daleko w polu pozostałych pretendentów. Przy frekwencji znacznie większej niż cztery lata temu, zagłosowało na niego ponad 127 tys. wyborców, aż o 93 tys. więcej niż poprzednio. Jego jedyny prawdziwy rywal – dr Tadeusz Zysk, ceniony wydawca i uznany społecznik, kandydat wysunięty przez PiS – uzyskał wynik dwuipółkrotnie niższy. Głosowało na niego ponad 48 tys. poznaniaków. (…)

Większość wyborców postawiła na osobę, która cztery lata temu wystąpiła z dość interesującym programem dla Poznania, ale zrealizowała go – mówiąc dyplomatycznie – w stopniu ułamkowym. Przykładowo, prezydent obiecywał terminowe realizowanie inwestycji, tymczasem w trakcie minionej kadencji nieterminowo wydatkowano setki milionów złotych. Obiecywał budowę ul. Nowej Głogowskiej, ale przez cztery lata nie opracowano nawet projektu. Zresztą nie zrealizował większości inwestycji drogowych, które zapowiadał w 2014 r. Obiecywał dokończenie tzw. pierwszej ramy komunikacyjnej Poznania, ale u końca kadencji definitywnie wycofał się z tego zamysłu. Obiecywał zwiększenie tzw. budżetu obywatelskiego do kwoty 30 mln zł i powiększył go, ale tylko do kwoty ok. 20 mln zł. Obiecywał nowy wizerunek zabytkowego poznańskiego Starego Rynku, jednak nadal są tam pijalnie wódki i kluby go-go. Obiecywał wybudowanie 4 tys. nowych mieszkań komunalnych, powstało ledwo kilkaset. Można byłoby dłużej kontynuować tę wyliczankę.

Jednak pal licho obietnice, jeśli zamiast nich prezydent zrealizowałby albo wszcząłby inne pożyteczne dzieła. Realia jednak są takie, że w ciągu minionych czterech lat prezydent Poznania nie podjął ani jednego dużego projektu rozwojowego. (…)

Jest więc prawdopodobne, że nie zrealizuje ambitniejszych projektów także w kadencji, która się właśnie zaczyna. Zresztą każdy obserwator, nawet niezbyt uważny, widział i widzi, że prezydenta bardziej interesowały spory ideologiczne niż polityka miejska. (…) Wybierając osobę, która słowa nie dotrzymała i – co gorsza – wyraźnie nie ma realistycznej koncepcji rozwoju Poznania, znaczna część mieszkańców miasta okazała się zadziwiająco niepragmatyczna. (…)

Jaka emocjonalna wartość była priorytetowa dla tej większości, skoro zapewniła ona reelekcję prezydentowi niesolidnemu, który pozbawiony jest zmysłu dobrego zarządzania?

Tu wchodzimy w sferę ocen, więc zapewne nie każdy podzieli moją opinię. Według mnie, głosująca większość za priorytet uznała bezpieczeństwo, lecz rozumiane zachowawczo, a raczej rozumiane opacznie. Jak wiadomo, wielu poznaniaków lepiej albo gorzej ustabilizowało swe życie w obecnej rzeczywistości. A stabilizacja nie jest sojusznikiem zmian. Zmiana zaś prezydenta na osobę pochodzącą z zupełnie innego środowiska niż prezydent dotychczasowy nieuchronnie wiązałaby się ze zmianami na wielu poziomach.

Można wyobrazić sobie następujące rozumowanie: co prawda Poznań jest komunikacyjnie zakorkowany, mieszkania są tu drogie, bo dominuje komercyjne budownictwo deweloperskie, poziom tutejszych szkół powszechnych – jak wiadomo – jest przeciętny, wiele urzędów jest mało przyjaznych, ale… Ale przecież wielu daje sobie z tym wszystkim radę i widzą oni, że radę dają sobie inni, sąsiedzi i koledzy, więc z emocjonalnego punktu widzenia może bezpieczniej jest zachować to, co się już ma, niż ryzykować zmiany, choćby i pociągające. (…)

Tak więc tym razem znacząca część poznańskich wyborców wykazała się ograniczoną wrażliwością na względy rzeczowe, a nadwrażliwością na względy emocjonalne. Co z tego wynika na przyszłość?

Cały artykuł Tadeusza Dziuby pt. „Refleksje po wyborach prezydenta Poznania” znajduje się na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Dziuby pt. „Refleksje po wyborach prezydenta Poznania” na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dobromil – miasteczko symboliczne i typowe dla Kresów / Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg, „Śląski Kurier WNET” 53/2018

Jakim trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!?

Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg

Dobromil – miasteczko symboliczne

Naszym bliskim – i rodakom dla pamięci…

Wyobraźmy sobie rwącą rzeczkę, ze swej natury zwanej Wyrwą, okoloną czterema sporymi wzgórzami, wśród których rozłożyło się swymi ogrodami miasteczko. Lasy Pogórza Przemyskiego i pachnące ziołami jego kresowe połoniny z górującym nad wszystkim kompleksem klasztornym unickiego monastyru Bazylianów, a jeszcze powyżej tajemniczą ruiną zamczyska Herburtów, kasztelanów lwowskich, którym król Zygmunt August zezwolił w 1566 warzyć sól, dopełniają tę idylliczną Małą Ojczyznę bliskich sobie ludzi.

Panorama Dobromila

Jan Szczęsny Herburt z Felsztyna wydał w Dobromilu (1611-1616) jedno z pierwszych drukowanych wydań pism Wincentego Kadłubka i VI tomów kronik Jana Długosza (…) w swej, jednej z pierwszych w Polsce, drukarni. (…) Księżna Izabela z Flemingów Czartoryska XIX-wiecznym bestsellerem – opowieścią żołnierza Kościuszki „Pielgrzym w Dobromilu” rozsławiła to miasteczko.

Już w 1880 r. w tym powiatowym miasteczku II Rzeczypospolitej było 62% Niemców i Żydów, 22% Polaków i 16% Ukraińców. Znów połączy ich, cudem odrodzona, także tym niedawnym nad Wisłą, Rzeczpospolita. Pracowici Niemcy, Polacy, Rusini, Żydzi tylko modlić się chodzą gdzie indziej, ale i tam są także blisko siebie, bo przecież kościół, cerkiew i synagoga muszą stać w tym małym miasteczku po sąsiedzku. Wspólnym doniosłym wydarzeniem jest sierpniowa pielgrzymka do pobliskiej Kalwarii Pacławskiej. Rusini zatrzymują się przy Maćkowej Cerkwi, rzymscy katolicy idą dalej, przez Pacławskie Pastwiska, by po długim marszu szlakiem kapliczek rozsianych wokół rzeki Wiar, do której zdążyła w międzyczasie wpaść rzeka Wyrwa, oddać hołd niesionej figurze Matki Przenajświętszej w pięknym architektonicznie, turkusowym wnętrzu Bazyliki.

W dniach 10–18 sierpnia każdego roku przez Dobromil przechodzili liczni pielgrzymi (…) Byli to ludzie z bardzo odległych stron, spod granicy rumuńskiej, biedni, którzy szli przez kilka dni boso, ubrani w koszule, spodnie oraz spódnice z lnu, a którym to mieszkańcy Dobromila i okolic w wiadrach lub konewkach dawali wodę do picia oraz wczesne owoce, jak jabłka i gruszki.

Wspólny jest i ratusz i plac przed nim z pomnikiem wieszcza Adama i kurhan dla żołnierzy Piłsudskiego, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, stadion drużyny piłkarskiej klasy „A”, jakże prężny Związek Harcerstwa Polskiego i Miejskie Gimnazjum.

Kurhan żołnierzy Piłsudskiego

W mieście działało bardzo silne Towarzystwo „Sokół”, które organizowało przedstawienia takie jak: „Krakowiacy i Górale”, „Kościuszko pod Racławicami”, „Zemsta Cygana” oraz jasełka i akademie z okazji rocznic państwowych. Z przedstawieniami tymi wyjeżdżano nawet do innych miejscowości. Prezesem honorowym i wielkim działaczem był Dyrektor Miejskiego Gimnazjum prof. Adam Zagajewski.

Wspólny jest ryneczek różnorodny dobrymi sklepami (w znacznej części także polskimi) i charakterystycznym żydowsko-chłopskim handelkiem. Dobromil został przez naturę szczodrze obdarzony, jest więc o co dbać i gdzie pracować. Największym bogactwem jest miejscowa solanka ze swą kopalnią połączoną z miasteczkiem wioską Lacko, rozciągniętą dwoma kilometrami wzdłuż drogi. I tam jest także szkoła powszechna, Dom Ludowy, a teren kopalni ze swymi sadami owocowymi to i solankowe uzdrowisko kąpielowe, i sobotnio-niedzielny park rekreacyjny dla pracowników. Na sobotę i niedzielę udostępniany jest także park majątku Żuławskich, którego wspomnienie towarzyszyło pochodzącemu stąd reżyserowi do końca.

Pozostałości majątku Żuławskich

Największe zaś imprezy odbywały się w byłym dużym gospodarstwie ziemskim Pani Heleny Żuławskiej, którego mury bramy wjazdowej oraz potężne drzewa lipowe pamiętały herburtowskie czasy.

Linia kolejowa z uroczą poaustriacką stacyjką z wiszącymi pelargoniami to ważne transportowe połączenie ze światem, ważne dla soli, dla drohobyckiej ropy naftowej i mazutu, dla kilku młynów, szczególnie wodnych, znajdujących się na odnodze rzeki Wyrwy, tzw. „Młynówce”. Najstarszym z młynów był zabytkowy młyn Pana Kopca, znajdował się naprzeciw Dworu Pani Żuławskiej, przy drodze do Boniowiec. Podziemia młyna znajdowały się dwa piętra do dołu, miał on bardzo grube mury kamienne, posiadał dwa koła napędowe, a w urządzeniach drewnianych nie było ani jednego gwoździa. Przetrwał jeszcze z czasów panowania rodu Herburtów.

Dobromilski dworzec

Ważny dla browaru, dla tartaku, małej huty, fabryczki mydła, zapałek i dla ludzi. Wszak Przemyśl, Sanok i Lwów tak niedaleko, a i w końcu dzieci też trzeba kształcić. Te wszystkie ślady jeszcze do dziś są widoczne, nawet te fikuśne metalowe doniczki na pelargonie, wiszące na pasażerskim peronie zamkniętego już dworca. Szlachetne drewno zrujnowanej poczekalni z kasami, z resztkami kolorowej posadzki ciągle jeszcze zdradza jakość ówczesnego życia.

Miasto i okolice Dobromila przed wojną służyły jako miejscowość wypoczynkowa, szczególnie Huczko z pięknymi trasami wycieczkowymi obok Klasztoru Bazylianów, górą z Zamkiem Herburtów do Tarnowy i z powrotem oraz trasa spacerów ulicą Salinarną do Żupy Solnej, Lacka i z powrotem do Dobromila. Przyjeżdżało również do Dobromila, do Żupy Solnej dużo osób na kąpiele solankowe.

Wszakże miasteczko tej wielkości i z taką infrastrukturą nawet w dzisiejszej Austrii nie jest tak częste.

Jakimże trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!? A przecież Dobromil to nie wyjątek, to miasteczko symboliczne swą wielkością i organizacją codziennego życia i dla Kresów, i tamtego czasu. Ciężko okaleczone sowiecką okupacją (z majątku Żuławskich została bezkształtna pryzma kamieni) i ukraińską niemocą (postępująca z roku na rok ruina Saliny grozi budowlaną katastrofą, a jeszcze za Sowietów było to miejsce wywczasów dla lwowskich „zawodow”), jednak przetrwało swą łacińską siłą w renesansowych i barokowych śladach, tak jak i kościół w Starej Soli, zraniony artyleryjskim pociskiem tkwiącym w ścianie, ale z dumną tablicą przy wejściu zawieszoną, wbrew wszystkiemu, przez polskiego Świętego Papieża Jana Pawła II.

Resztki zabudowań Saliny

Miasteczko symboliczne także ludźmi, którzy nim od dziecka inspirowani, pozostawili po sobie trwały ślad dla Polski. Żeby wspomnieć Żuławskich – jedną z najbardziej artystycznie twórczych polskich rodzin; profesora Jerzego Augusta Gawendę – rektora Polskiego Uniwersytetu w Londynie, Bogdańskich z największego w Polsce rodu karpackich malarzy cerkiewnych, Jana Stocka-ojca, założyciela krakowskiej AGH, Józefa Sałabuna – astronoma i pierwszego dyrektora Planetarium Śląskiego w Chorzowie, rodzinę Hrycków – filologów, artystów i lekarzy, czy sopranistkę koloraturową o międzynarodowej renomie, dr Annę Szałygę.

Budynek kolegium jezuickiego w Chyrowie

W niedalekim Chyrowie było przecież wspaniałe kolegium jezuickie z gimnazjum podobnym krzemienieckiemu (znany w świecie i największy w Polsce Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów). Było, bo znalazło się na terenie ważnej sowieckiej bazy rakietowej. Na rogu jednego ze skrzydeł kompleksu jakoś pozostała figurka Matki Boskiej – czyżby komuś jednak ręka zadrżała? Nie zadrżała 25 lat później ukraińskim robotnikom przy skuwaniu ołtarzy polskich kaplic w bazylice kompleksu. Obok czekały już koryta z zaprawą do szybkiej i niechlujnej prawosławnej przeróbki.

Ludzie, którzy już odeszli – ci zwyczajnie solidni i ci jakoś szczególnie zasłużeni dla Dobromila, jak legendarny proboszcz i patriota ks. Włodzimierz Surmiak – leżą wspólnie na zboczu wiejskiego cmentarzyka w Lacku. Tam, gdzie na ich mogiłach nie powstały jeszcze ukraińskie nagrobki, można zadumać się nad spisanymi po polsku sentencjami i zasługami.

Jakże wymowny jest w swej symbolice czarny, wysoki drewniany krzyż na mogile żołnierzy 1920 roku… Symboliczny jest i mur wzniesiony z żydowskich macew na zupełnie nagim, wykoszonym pagórku, tajemniczy swym sponsorem…

Mogiła polskich żołnierzy 1920 roku

Dobromil jest także symboliczny wielonarodową tragedią, bo naznaczony przejmującą zbrodnią NKWD.Tutaj dowieziono więźniów z Przemyśla, podczas tej samej akcji NKWD, gdy krew wylewała się z „Brygidek” na ulice Lwowa. Krew po kostki zalała także cele więzienia NKWD przy dobromilskim rynku. Ofiary były zabijane przez funkcjonariuszki NKWD młotem do rozbijania kamieni. Część egzekucji odbyła się na więziennym podwórzu. Naczelnik więzienia proszący o używanie broni został zastrzelony.

Nad ranem 27.06.1941 r. około godz.4-tej wojska rosyjskie oraz mordercy z NKWD opuścili Dobromil. W godzinach porannych po całym Dobromilu i okolicy rozeszła się wiadomość o dokonanym mordzie w więzieniu. Ludzie zaczęli odwiedzać więzienie, do którego drzwi, tak od strony Rynku, jak i podwórka były otwarte…. Również ja ze swoim bratem Janem oraz kolegami Karolem i Wincentym Kogutami byliśmy w więzieniu w godzinach południowych. Po wejściu zobaczyłem okropny widok. Posadzka oraz ściany parteru więzienia zbryzgane były krwią, po wejsciu po schodach, również zbryzganych krwią, na piętrze zobaczyliśmy zwłoki dwóch kobiet, które były na wpół rozebrane… Po zejściu z powrotem schodami na parter wyszliśmy tylnymi drzwiami więzienia na podwórko, na którym zobaczyliśmy pod ceglanym murem (płotem) w wykopanym dole zwłoki około 30 osób bezładnie porozrzucanych jedna na drugiej, nad którymi unosiły się tysiące much. Był to okropny widok, którego nie zapomnę chyba do śmierci.

Miejsce zbrodni NKWD – szyb Saliny

Następnie egzekucja przeniosła się do dobromilskiej Saliny w Lacku. Nad szybami kopalnianymi dopełniono zbrodni, a ciała wpadały do solanki. Zginęło od 500 – 1000 osób, głównie Polaków i część Ukraińców. Stu Żydów, którym z kolei przybyli Niemcy kazali dokonać ekshumacji wobec sprowadzonych obserwatorów, również zostało zamordowanych po wykonanej pracy w solankowych szybach.

W godzinach wieczornych 27 czerwca 1941 r. wkroczył do Dobromila od strony Paportna mały oddział wojska niemieckiego. W dniu następnym przybywało coraz więcej żołnierzy, a wraz z nimi i korespondenci, którzy odwiedzali więzienie i robili zdjęcia. Delegacje te odwiedzały również Żupę Solną Lacko-Dobromil… Po zorganizowaniu się tzw. tymczasowej władzy i Policji Ukraińskiej w dniu 29 czerwca 1941 r. niezidentyfikowane i nie odebrane przez rodziny zwłoki z więzienia wywiezione zostały na cmentarz w Dobromilu i pochowane w jednym grobie. Dobromilska Zbrodnia – dzisiaj zapomniana także przez rządzących znów wolnej Polski – pozostaje w pamięci zwykłych, prostych i już starych ludzi.

Temat mordu w więzieniu w Dobromilu, jak również temat mordu w Żupie Solnej Lacko-Dobromil po wkroczeniu wojsk radzieckich w lipcu 1944 r. został tematem tabu i nie wolno było na ten temat prowadzić jakichkolwiek rozmów. Opowiadano coraz częściej, szczególnie wśród młodego pokolenia, że mord ten dokonany został przez wojska niemieckie i Gestapo.

Oni byli jeszcze wychowani w szacunku dla swych intelektualnych przewodników, a to właśnie przede wszystkim przedstawiciele polskiej inteligencji byli więźniami stalinowskiego NKWD. Ta straszliwa i głęboka rana Dobromila połączyła w cierpieniu Polaków i Ukraińców, mimo złowrogich doświadczeń symbolizowanych sotniami UPA wychodzącymi w latach 1943/44 z cerkwi greckokatolickiej w Lacku.

Wnętrze więzienia NKWD w Dobromilu

Po wycofaniu się wojsk niemieckich, w dniu 26 X 1939 r. do Dobromila wkroczyły wojska rosyjskie, a wraz z nimi tajna policja NKWD. Po utworzeniu władz miasta, w skład których weszli obywatele narodowości ukraińskiej i żydowskiej, zaczęło się śledzenie i rozpoznawanie ludności polskiej (…) W budynku plebanii rozpoczęła działalność tajna policja NKWD, w której pracowali miejscowi donosiciele tak narodowości ukraińskiej, jak i żydowskiej. W grudniu 1939 r. część osób pochodzenia polskiego, zajmujących wyższe stanowiska w administracji i urzędach, jak Pan Winnicki — notariusz, Pan Puchalik — burmistrz, Pan Zagajewski – Dyrektor Miejskiego Gimnazjum, Pan Paczek oraz inni zostali aresztowani i wywiezieni do obozów w Miednoje i Charkowie i już stamtąd nie powrócili (…) W dniu 10 lutego 1940 r. odbyła się I-sza wywózka mieszkańców Dobromila na Sybir. O godz. 4.00 nad ranem pod domy osób wywożonych podjeżdżały furmanki z żołnierzami NKWD i współpracującymi z nimi policjantami ukraińskimi… Wśród wywiezionych — wymieniam te osoby, które mi były znane osobiście lub które pamiętam oraz przekazane mi przez moich Rodziców i znajomych — były między innymi: Pani Bar (żona urzędnika pocztowego) z synem i córką (…), Pani Zagajewska z dwójką dzieci (…), Pani Ptaczkowa z córką i synem Józefem, który po wojnie pracował w Radiu Wolna Europa (…). Wśród wywiezionych na Sybir osób i rodzin nie było żadnej osoby lub rodziny narodowości żydowskiej lub ukraińskiej.

Wbrew więc temu wszystkiemu zbudowano jednak w Salinie część wspólnego memoriału, przy którym modlono się razem… do czasu Majdanu w 2013. Były także plany odbudowy uzdrowiska i połączenia wszystkiego w jeden kompleks pamięci.

Ruiny zamku Herburtów

Z planów pozostały pomniki UON, UPA i Stepana Bandery wymieszane ze złoconymi nowymi cerkwiami na każdym kroku. Cele więzienia na dobromilskim rynku w ciągu kilku lat popadły w kompletną ruinę, podwórze więzienne ze „ścianą śmierci” stało się wysypiskiem śmieci, a wszystko zostało „rocznicowo” ozdobione ceglasto-czarnymi flagami. Takąż flagą „przepasano” przejmujący pomnik w Salinie. Resztki rzymskokatolickiej kapliczki z pustymi ścianami i o piwnicznym wyglądzie opatrzono numerem telefonu „konserwatora”, dla delegacji z Polski przewidziano jedynie rolę obserwatorów uroczystości ukraińskich, a cały teren otoczono tablicami ofiar NKWD – idącymi w tysiące przedstawicieli inteligencji ukraińskiej – z całej Galicji. W tej sytuacji strona polska i IPN zostały zmuszone do rezygnacji z udziału w uroczystościach upamiętnienia, a miejscowy proboszcz kościoła rzymskokatolickiego na wszelki wypadek jechał karawanem podczas polskiego pogrzebu, by nie śpiewać wspólnie z wiernymi w ostatniej drodze swego parafianina.

Dobromil stał się więc po raz kolejny w swej historii symboliczny. Czy jednak przetrwa to kolejne dziejowe wyzwanie?

Dariusz Brożyniak – publicysta niezależny, działacz I Solidarności na Górnym Śląsku, inżynier automatyk, rodzinnie związany z Dobromilem i Lackiem, spokrewniony z historycznym wójtem Pacławia (cała wieś przeszła na wiarę rzymskokatolicką).

Tadeusz Pstrąg – ur. w 1932 r. w Lacku, naoczny świadek opisywanych wydarzeń, działacz (rozwiązanego w 2017 r.) Zarządu Towarzystwa Przyjaciół Dobromila i Regionu z siedzibą w Przemyślu. Autor cyklu wspomnień publikowanych periodycznie w „Głosie Sanu”. Główny organizator renowacji renesansowego kościoła parafialnego w Dobromilu pw. Przemienienia Pańskiego.

Zdjęcia autorów artykułu.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” znajduje się na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego