Przed procesem wyświetlono nam marny film propagandowy / Nazarij Wiwczaryk, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Proces odbywał się w formie wideokonferencji. Włączono Skype’a i dziennikarz widział sędzię na monitorze. Bronił się, mówiąc, że miał wszystkie dokumenty i wypełniał polecenie redakcji. Bez skutku.

Nazarij Wiwczaryk

Przed procesem wyświetlono nam film propagandowy

Wadzim Zamirouski jest fotokorespondentem portalu TUT.by od 2013 roku; dziennikarstwem zajmuje się od roku 2003. Współpracował z takimi redakcjami jak: Znamia Junosti, Minskij Kurier, BielGazeta oraz z agencją ITAR-TASS. Od 2010 roku jest współorganizatorem konkursu fotografii prasowej „Belarus Press Photo”. Ma specyficzny charakter – spokojnym głosem i w dokładnym porządku chronologicznym opowiada swoją historię.

Wadzim pracował za obiektywem nie tylko na Białorusi. Urodził się w Północnym Kaukazie, mieszkał w Jakucji. Do Mińska przeprowadził się w 1991 roku. Jego motto życiowe to: „Zawsze iść do przodu”. W 2014 roku relacjonował wydarzenia na ukraińskim Majdanie. Kilkakrotnie przygotowywał fotorelacje z Donbasu, a podczas pracy na Krymie został aresztowany przez Rosjan. Od rozpoczęcia tegorocznych politycznych zawirowań na Białorusi zatrzymywano go niejeden raz.

2 września w pobliżu stacji metra Puszkińska w Mińsku został brutalnie zatrzymany i pobity przez milicjantów. Jak czytamy na portalu TUT.by: „Wadzim wykonywał swoje obowiązki służbowe, fotografował to, co działo się wokół miejsca pamięci Alaksandra Tarajkouskiego, który zginął podczas akcji protestacyjnej. Utworzony przez mieszkańców Mińska napis „Nie zapomnimy” zasypano dziś po południu solą drogową. Ludzie, którzy zebrali się tam wieczorem, próbowali ją usunąć z napisu.

Chwilę po tym, jak Wadzim poinformował redakcję, że dotarł na miejsce, został brutalnie zatrzymany przez funkcjonariuszy. Należy zaznaczyć, że Wadzim Zamirouski miał na sobie niebieską kamizelkę z napisem „prasa” i identyfikator TUT.by. Spędził około 40 minut w milicyjnym busie, zabrano mu pendrive’y i odesłano do Sucharawa (dzielnica w Mińsku – przyp. red.)”. (…)

Nie było żadnego ostrzeżenia, nie było próśb, żebyśmy się rozeszli. Miałem przy sobie legitymację prasową i robiłem zdjęcia w ramach wykonywania obowiązków służbowych. Zaprowadzili nas do busa, chwilę wozili po mieście, a potem przemieścili do innego pojazdu. Pewnie ze względów logistycznych. Było tam bardzo ciasno, chłopaki siedzieli na podłodze. W końcu wpakowali nas do milicyjnej więźniarki z kabinami w środku i zaczęli rozwozić do komisariatów – wspomina Wadzim.

Jak Pan był ubrany podczas protestu?

– Miałem na sobie turkusową kurtkę, a na szyi duży identyfikator redakcji. Trzymałem też dwa aparaty, było widać, że jestem dziennikarzem. Nie stosowano wobec mnie przemocy. Pamięta, że szedł z boku, niebezpośrednio w kolumnie studentów, biorących udział w marszu. Fakt ten nie wpłynął jednak na działania funkcjonariuszy. Znaki rozpoznawcze fotokorespondenta również nie zrobiły na nich najmniejszego wrażenia.

– Przywieziono nas na komisariat. Okazało się, że byli tam wyłącznie dziennikarze. Robią tak, żebyśmy nie widzieli, co dzieje się z pozostałymi zatrzymanymi. Podobno na komisariatach traktują ludzi bardzo źle. Nie pobito nas, ale domyślaliśmy się, jak to się skończy. Jeden z funkcjonariuszy, który wydawał się w porządku, powiedział, że trzeba czekać na polecenia od przełożonych. Następnie skierowali nas do aresztu tymczasowego, ale przed przeniesieniem trzeba było wypełnić dokumenty. Wyglądały, jakby ktoś je przygotowywał metodą kopiuj-wklej, do tego z mnóstwem błędów. Na przykład na jednym zaznaczono, że jestem płci żeńskiej, w innym znalazły się błędne informacje dotyczące mojego wykształcenia. Mojej prawniczce udało się dotrzeć do aresztu i pokierowała mnie, gdzie podpisywać, a gdzie nie. Chociaż nie miało to większego znaczenia, bo i tak wszyscy dostają takie same wyroki.

Następnie dziennikarzy przewieziono do aresztu. Po przyjeździe usłyszeli serię znanych wszystkim poleceń: „Twarzą do ściany!”, „Ręce do tyłu!”. Ponieważ grupa została zatrzymana w sobotę, wszyscy czekali na poniedziałek, wtedy sąd miał wydać decyzję. Mieli nadzieję, że skończy się na 3 dobach w areszcie (na Białorusi zatrzymany powinien stanąć przed sądem w ciągu 72 godzin – przyp. red.).

– Zaprowadzono nas na projekcję filmu propagandowego. Sklecili bardzo naciąganą historyjkę propagandową, do tego część ujęć była z Majdanu na Ukrainie. Nie było wtedy jeszcze decyzji sądu, nie wiedzieliśmy, czy zostaną nam postawione zarzuty. W grupie, którą przyprowadzono na film, byli różni ludzie, ale wydaje mi się, że wszyscy się wtedy śmiali, bo propaganda była bardzo złej jakości. Dla profesjonalnych reporterów to było oczywiste. Swoją drogą, byłem na Majdanie w Kijowie, spędziłem tam 3–4 tygodnie, więc znałem tę historię od poszewki.

Wadzim mówi, że proces odbywał się w formie wideokonferencji. Włączono Skype’a i dziennikarz widział sędzię na monitorze. Bronił się, mówiąc, że miał wszystkie dokumenty i wypełniał polecenie redakcji. To jednak nie poskutkowało. Wadzim nie potwierdził żadnego z oskarżeń. Sąd był poinformowany również o tym, że ma niepełnoletnie dziecko, ale mimo to zapadł wyrok 15 dni aresztu. Uznano go za winnego udziału w nielegalnym zgromadzeniu (art. 23.4 kodeksu wykroczeń – przyp. red.) oraz niepodporządkowania się funkcjonariuszom milicji (art. 23.4 kodeksu wykroczeń – przyp. red.).

– Po moim pobycie w areszcie przy ul. Akreścina mam wrażenie, że zatrudnia się tam wyłącznie osoby, które zgadzają się z ideologią władz. Wśród zatrzymanych byli ludzie, którzy trafili tam przypadkowo, po prostu przechodzili obok. Jeden chłopak szedł na wystawę, ktoś inny chciał zrobić zakupy. Ale dla pracowników więzienia wszyscy jesteśmy wrogami obowiązującej ideologii. Kiedy staliśmy w szeregu, jedna z dziewczyn źle się poczuła. Stała jakieś 5 metrów ode mnie, miała około 20 lat. Pozostałe dziewczyny prosiły milicjantów, by ktoś udzielił jej pomocy, by sprawdzono, co z nią nie tak. Nie rozumiem, dlaczego młody milicjant, który nas pilnował, nie mógł zachować się jak człowiek i wezwać lekarza, który był w pobliżu. (…)

Będzie Pan dalej pracować w tym zawodzie?

– Tak, a cóż począć? To moja praca. Próbuję nadrobić zaległości. Chcę znowu być ze wszystkim na bieżąco po tej dwutygodniowej „głodówce” informacyjnej.

Książkę (e-book) z relacjami dziennikarzy białoruskich, pt. „Jestem dziennikarzem. Dlaczego mnie bijecie?” można bezpłatnie pobrać na stronie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich sdp.pl.

Artykuł Nazarija Wiwczaryka pt. „Przed procesem wyświetlono nam film propagandowy” znajduje się na s. 10 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Nazarija Wiwczaryka pt. „Przed procesem wyświetlono nam film propagandowy” na s. 10 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Reporterka Biełsatu Kaciaryna Andrejewa o zatrzymaniach, pobycie w areszcie i gotowości do podejmowania ryzyka

Jak długo jestem gotowa kontynuować pracę, kiedy moja przestrzeń wolności osobistej zawęża się z każdą godziną? Kiedy każdy dzień zaczyna się od wiadomości o kolejnych przeszukaniach i zatrzymaniach?

Kaciaryna Andrejewa

Gdyby ktoś poprosił, żebym przypomniała sobie, kiedy to wszystko się dla mnie zaczęło, powiedziałbym: w marcu 2017 roku, w surowych ścianach jednoosobowej celi w areszcie w Orszy. Miałam 23 lata i właśnie zaczęłam pracować jako korespondent Biełsatu. Na Białorusi wybuchły protesty – początkowo żądania ludzi ograniczyły się do zniesienia podatku od bezrobocia, ale wkrótce przez cały kraj przeszła fala niezadowolenia z systemu politycznego. Protesty odbywały się nie tylko w stolicy, ale również mniejszych miastach, takich jak Orsza.

Udałam się tam z operatorem, by relacjonować na żywo demonstrację na głównym placu miasta, który w połowie dnia był już całkowicie zapełniony protestującymi. Pod koniec protestu postanowiliśmy eskortować do samochodu jednego z opozycjonistów, Pawła Siewiaryńca – myśleliśmy, że w obiektywie kamery organy ścigania nie odważą się go zatrzymać. Było inaczej. Zatrzymano zarówno Siewiaryńca, jak i mojego operatora. Nie mogłam pozwolić, by zabrali kolegę i wywieźli go w nieznanym kierunku, zaczęłam głośno protestować. Po chwili byłam już na miejscowym komisariacie milicji, a stamtąd przewieziono mnie do aresztu tymczasowego, oskarżając o „nieposłuszeństwo wobec milicji”. W odpowiedzi na pytania o mój przyszły los, strażnik zatrzasnął drzwi celi ze słowami:

– Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Konstytucji!

Myślę, że ta noc pomogła mi dokonać ważnego życiowego wyboru. Odpowiedziałam sobie na pytanie, czy jestem gotowa oddać swoją wolność dla jednego reportażu. 3 lata później zadam sobie inne – czy warto ryzykować życie?

(…) Przez całe lato 2020 roku sytuacja polityczna na Białorusi robiła się coraz bardziej napięta. W sierpniu cały kraj wrzał. Ja i moi koledzy przygotowywaliśmy się na najgorsze: przypominaliśmy sobie wskazówki dotyczące zachowania bezpieczeństwa podczas protestów, kupowaliśmy kamizelki kuloodporne chroniące tylko przed gumowymi kulami, bo inne nie były ogólnie dostępne, okulary ochronne na wypadek użycia gazu łzawiącego, hełmy i inne rzeczy potrzebne reporterowi będącemu w centrum wydarzeń. Osobiście nigdy nie nosiłam kamizelki – o wiele łatwiej jest uciec, gdy nie ma się jej na sobie. (…)

Okładka książki (w formie e-booka) z relacjami dziennikarzy białoruskich, wydanej przez SDP | Fot. sdp.pl

Wieczorem 10 sierpnia na ulicy Prytyckiego zatrzymały się wszystkie samochody. Ludzie trąbili, włączali Pieremien!, wyszli z samochodów na jezdnię i nie zamierzali odejść. Niektórzy weszli na dachy samochodów i umieścili na nich biało-czerwono-białe flagi. Tymczasem na skrzyżowaniu w pobliżu stacji metra Puszkińska protestujący budowali barykady z plansz reklamowych, kwietników, a nawet ławek zabranych z tarasu McDonalda. Tak więc protestujących przed funkcjonariuszami z jednej strony miały chronić barykady, a z drugiej kolumna samochodów biorących udział w proteście. Obok osiłków w kaskach stały bardzo młode dziewczyny z flagami na ramionach. Twarze miały pomalowane w biało-czerwono-białe barwy, śpiewały piosenki, plotły wianki.

Nagrywałam wywiad z chłopakami, którzy przeciągali śmietnik na barykady. W powietrzu było czuć napięcie. Skierowałam kamerę telefonu na migające w oddali światła pojazdów służb bezpieczeństwa. „Są jeszcze daleko”, pomyślałam; w następnej chwili na asfalcie obok mnie wylądowało coś świecącego. Błysk. Huk. Nic nie słyszę. Jeszcze jeden błysk. Telefon spada na ziemię. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Kask jest za ciężki. Z krzykiem „Dziennikarz!” wbiegłam do jakiegoś budynku i upadłam na podłogę klatki schodowej, wokół byli ludzie. Nagle na piętrze otworzyły się drzwi:

– Tędy, pospieszcie się!

Tak poznałam Wierę i Alaksandra. Przykucnęłam na balkonie ich mieszkania i połączyłam się z Biełsatem przez telefon, by skomentować wydarzenia w relacji na żywo. Wtem mundurowi zaczęli strzelać do mieszkania piętro niżej, było słuchać brzęk tłuczonego szkła. Wybuchy i strzały pod oknami nie ustawały przez kilka godzin. Zgasiliśmy światła i położyliśmy się na podłodze – dziesięcioro przerażonych, obcych sobie ludzi trzymało się za ręce. Nad ranem gospodyni zaparzyła dla mnie mocną herbatę, dała swój szlafrok i pościeliła sofę.

W takim trybie nie da się długo pracować, fizycznie jest to niemożliwe i ósmego dnia protestów straciłam przytomność. Stało się to na placu Niepodległości podczas wiecu, na którym, kipiąc ze złości, przemawiał Łukaszenka. Obudziłam się w ramionach rosłego mężczyzny w cywilnym ubraniu. Niósł mnie przez tłum do karetki pogotowia, u jego pasa wisiała raca… (…)

Zostałam zatrzymana razem z operatorem 12 września podczas transmisji na żywo z Marszu Kobiet. Podjechał bus, wyskoczyli z niego funkcjonariusze OMON-u – wszystko według stałego schematu. Przez 5 godzin kisiliśmy się na komisariacie, rozmawialiśmy ze strażnikami o polityce i stosunku milicji do protestujących. Mundurowi, widząc, że nic z nas nie wyciągną, przestali w ogóle zwracać na nas uwagę i wbili wzrok w swoje telefony. Czekali na rozkazy przełożonych. Potem milicyjną furgonetką z zasłonkami w oknach przewieziono nas do aresztu przy ul. Akreścina. Dwóch konwojentów, obaj bardzo młodzi, patrzyło na mnie bykiem, jak na egzotyczne zwierzę. W końcu jeden z nich nie wytrzymał i zapytał, dlaczego nie zostałam w domu.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że wszyscy nienawidzą teraz milicji? – zmieniam temat.

– A za co?

– Bo od was ludzie wracają cali w sińcach.

– Mieliśmy patrzeć, jak rzucają koktajlami Mołotowa w funkcjonariuszy?!

– Gdybyście nie zaczęli używać tego specjalnego sprzętu i nie strzelali do protestujących, nikt by was nie tknął. Nie chce pan zrezygnować z pracy w organach ścigania? Są programy wsparcia, dadzą pieniądze, zapewnią mieszkanie…

Przy słowie „mieszkanie” uniósł brwi z zainteresowaniem.

– Naprawdę? Dadzą mieszkanie?

Najwyraźniej to ważny czynnik.

Jedzenie w areszcie na Akreścina to szczególna „przyjemność”. Połykam kilka łyżek lepkiego śluzu, który tutaj nazywa się „owsianką”, ale mam odruch wymiotny. Do czasu, kiedy dostanę paczkę, planuję jeść tylko szary chleb namoczony w wodzie. Jeśli trzyma się chleb w ustach przez długi czas, to wydaje się słodki.

Ogólne osłabienie sprawia, że znów jestem senna. Czas do obiadu upływa niepostrzeżenie.

– Zupa, dziewczyny! Mamy rybny dzień! – pani roznosząca jedzenie stuka miskami w korytarzu.

Przede mną pojawia się znowu dziwna papka, sina kiełbasa i niewyobrażalnie kwaśna kapusta. Może po tygodniu głodu zjadłbym wszystko do czysta. Na razie tknęłam tylko kapustę. Nie spędziła w żołądku zbyt wiele czasu.

Książkę (e-book) z relacjami dziennikarzy białoruskich, pt. „Jestem dziennikarzem. Dlaczego mnie bijecie?” można bezpłatnie pobrać na stronie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich sdp.pl.

Cały artykuł Kaciaryny Andrejewej pt. „Reportaż ze skrępowanymi rękami” znajduje się na s. 11 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Kaciaryny Andrejewej pt. „Reportaż ze skrępowanymi rękami” na s. 11 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dystans, maseczka, flaszeczka! Jak uśmierciliśmy dodatkowo 60 000 Polaków/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Dziadkowie przestali mieć powód, by żyć. Nieodwiedzani przez najbliższą rodzinę, pod pretekstem wielkiej troski o ich zdrowie i życie. Codziennie zastraszani z radia i telewizora śmiercią… na śmierć.

Przy okazji przegrałem butelkę wina za 24,99. Jak na patriotę przystało, założyłem się z własną córką, że nie umrze nas więcej niż w roku 2019. Swoja porażkę jakoś przeżyję. Ale absurdalne uśmiercenie 60 000 osób zasługuje przynajmniej na refleksję. Nad polityką naszego rządu, sposobem walki z „pandemią” i naszym indywidualnym myśleniem.

Sięgnijmy po twarde dane. W roku 2020 zmarło nas, Polaków, 485 000. Więcej o 84 000 niż w roku poprzednim. I tu, uwaga!, tylko 24 000 tych śmierci zostało przypisanych wprost i pośrednio chorobie Covid-19. Nie chcąc się znęcać, nie napiszę, że najwyżej 1% tych śmierci można przypisać bezpośrednio wirusowi. W tym tekście nie zamierzam zajmować się Covidem-19, ale skutkami ubocznymi. 60 000 skutków ubocznych.

Jak polski rząd (i czy w ogóle) zamierza wytłumaczyć się z tych nadwymiarowych śmierci? I mojego przegranego zakładu? Dystans, maseczka, flaszeczka? Nie czekając na kolejne natchnienie naszego premiera, zaproponuję własną, kowalską wykładnię.

Są dwie możliwe przyczyny takiego stanu rzeczy.

1.     Na skutek propagandowego szaleństwa nastąpiło całkowite załamanie naszej służby zdrowia. Okazało się, że skutecznie przestraszeni lekarze też chcą żyć. Co więcej, chcą żyć za cenę życia swoich pacjentów, proponując im e-poradę na raka.

2.     Dystans społeczny, który miał być skuteczną receptą na wirusa, spowodował masowe umieranie Polaków. I to wydaje się być równie właściwym tropem, bo zwiększona umieralność rozpoczęła się wraz z wprowadzeniem drugiego lockdownu. Dotyczy ostatniego kwartału ubiegłego roku – października, listopada i grudnia. Z drastycznym wzrostem w 1. tygodniu listopada.

Wszyscy wiemy, że „Wyborcza” kłamie 😊 przynajmniej w kwestiach związanych z faszyzmem, antysemityzmem i holokaustem. Dlatego jej nie kupuję. Niemniej przytoczone z GUS dane o zgonach na bigdata.wyborcza.pl wydają się być prawdziwe. Co z nich wynika? Jedynie potwierdzenie wymienionych przeze mnie przyczyn. Tylko 900 kobiet do 65 roku życia zmarło więcej w roku 2020 niż średnio w latach poprzednich (2016-19). I tylko 3600 mężczyzn. Co zrozumiałe, ponieważ mężczyźni są mniej odporni na stres, w każdym wieku. Ale to raptem łącznie 4500 osób, a nie 60 000!

Wszystkie dodatkowe, pozacovidowe śmierci dotyczą osób powyżej 65 roku życia. Kto tego dokonał?

Nasz rząd i my sami! I nasza fałszywa troska o seniorów. Dziadkowie (Wszystkiego!, z okazji kolejnego święta) przestali mieć powód, by żyć. Nieodwiedzani przez najbliższą rodzinę, pod pretekstem szczególnej troski o ich zdrowie i życie. Zamknięci w pustych czterech kątach. Codziennie zastraszani z radia i telewizora śmiercią… na śmierć. W dużej mierze już jako wdowy/wdowcy kompletnie samotni, bez bratniej duszy w pobliżu. Właśnie tym osobom zaordynowano, że nie mogą się widzieć ze swoimi dziećmi i wnukami. Dla ich rzekomego dobra. Zabroniono im także kontaktu ze zmarłymi już mężami i żonami w dniach symbolicznych, 1 i 2 listopada. To dlatego w pierwszych dwóch tygodniach listopada zmarło najwięcej osób.

Każdy lekarz nieidiota jeszcze w roku 2019 powiedziałby Wam, że zdrowie psychiczne jest podstawą zdrowia fizycznego. A nastawienie mentalne pacjenta największą wartością dla wychodzenia z choroby, powodzenia operacji i procesu rekonwalescencji. I tej podstawowej prawdy, podobnie jak wielu innych, w minionym roku zostaliśmy pozbawieni. Tak do niedawna oczywistej – że częste spotykanie się ze znajomymi, że ruch na świeżym powietrzu, że oddychanie pełną piersią – że to wszystko służy naszemu dobremu samopoczuciu, zdrowiu i długiemu życiu.

Właśnie, prawdopodobna jest jeszcze trzecia przyczyna tych ponadplanowych zgonów – maseczki. Obowiązek ich noszenia w przestrzeni publicznej to jedna z większych zdrowotnych niedorzeczności. Wpłynęło to na chroniczne niedotlenienie płuc, krwi i mózgu. I w ostateczności wcześniejszą śmierć.

Nawet w moim Beskidzie Niskim, przemieszczając się żwawym jak na 58-latka krokiem, zostałem zaczepiony przez policję za brak maseczki. Widząc moje zdumienie i niedowierzanie, policjanci sami się zorientowali, że ten szczególny przypadek należy zaklasyfikować jako uprawianie sportu.

Jan A. Kowalski

PS. Nie martw się, Moje Dziecko, ojciec wie, co to dług honorowy 😊

Stop Fake Polska. Przykłady i skutki fake newsów. Nie tylko my jesteśmy poddawani presji info- i dezinformacyjnej

Zakaz seksu, cudowne lekarstwa i Afryka jako poligon doświadczalny dla koncernów farmaceutycznych. To tylko niektóre z dezinformacji dotyczących pandemii koronawirusa, krążących po Czarnym Lądzie.

Wojciech Mucha

W Afryce popularnym „fejkiem” jest taki: pandemia koronawirusa to celowy zabieg, który ma na celu wymazanie populacji tego kontynentu po nieudanych próbach, jakie miały miejsce w przypadku wirusa Ebola. Podobną sensację wzbudza plotka, jakoby Czarny Ląd miałby być ze względu na swoje zaludnienie i ubóstwo poligonem doświadczalnym dla koncernów farmaceutycznych, które testują tam lekarstwa na SARS-COV-2 przed dopuszczeniem ich do użytku w świecie zachodnim. I tak w RPA pojawiła się teoria spiskowa, według której prezydent tego kraju pozostaje w związku konspiracyjnym z Billem Gatesem i planuje wprowadzenie w Afryce programu pilotażowych szczepionek przeciwko SARS-COV-2. Czy podobnych, zmodyfikowanych na „krajowy rynek” teorii nie słychać także w Polsce?

Ale to także pozornie zabawne sprawy, jak ta z Kenii, gdzie gubernator Nairobi Mike Sonko włączył do paczek z żywnością dla biednych butelki z koniakiem. Twierdził (jak i niektórzy z naszych rodaków na początku epidemii), że alkohol skutecznie zwalcza COVID-19.

Ileż to i my nasłuchaliśmy się „dobrych rad”, by profilaktycznie „szczepić” się a to wódką z pieprzem, a to wysokoprocentowym bimbrem. Cóż, w Polsce nie rozpowszechniali tego wysocy urzędnicy państwowi. Co nas jeszcze różni, to m.in. to, że w Polsce nie słyszeliśmy takich plotek jak w Ugandzie, gdzie spekulowano, iż w celu zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa władze zakazują seksu.

Jednak najciekawszą i cóż – egzotyczną – narracją była ta krążąca po Sudanie Południowym. W tym kraju dość popularne było używanie „kart do usuwania wirusów”.

Te przypominające identyfikator etykiety zapina się na piersi, a zawarte w nich środki dezynfekujące (o potencjalnie niebezpiecznym dla układu oddechowego składzie) mają rzekomo wytwarzać wokół użytkownika specyficzną „bezpieczną strefę” rzekomo zapobiegającą zakażeniu.

Rzecz brzmi niepoważnie, jednak – jak się okazuje – nie zabrakło wysokich rangą polityków Sudanu, którzy eksponowali karty podczas oficjalnych spotkań. Z tym „antycovid ID” widziana była np. minister obrony Angelina Teny czy wiceprezydent Riek Machar, który założył ją nawet na spotkanie z ambasadorem USA.

Ciekawostką jest także „rosyjski ślad” w narracjach z Afryki. Na Madagaskarze wybuchła sensacja związana z napojem Covid-Organics, który miałby rzekomo leczyć z koronawirusa. Rzecz stała się głośna, ponieważ prezydent tego kraju, Andry Rajoelina, sam zaapelował o stosowanie tego specyfiku, twierdząc, że istnieją potwierdzone przypadki uzdrowień. Przywódca propagował napój na konferencjach prasowych i podczas oficjalnych wydarzeń. I choć istotnie prowadzone są badania nad tym, czy ekstrakt z piołunu może pomóc w leczeniu ciężkich przypadków COVID-19, a Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zatwierdziła protokół dotyczący testowania afrykańskich leków ziołowych jako potencjalnie skutecznych w zakażeniu koronawirusem, nie ma na to dostatecznych dowodów. Tak jak brak potwierdzenia fantastycznych teorii, jakoby prezydent Rosji Władimir Putin osobiście zamówił miliony butelek Covid-Organics dla obywateli Federacji Rosyjskiej.

Więcej podobnych informacji znajdą Państwo na stronie stopfake.org/pl.

Cały artykuł Wojciecha Muchy pt. „Gdzieś już to słyszałem” znajduje się na s. 17 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


 

  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Muchy pt. „Gdzieś już to słyszałem” na s. 17 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jestem świadkiem absolutnego wypełnienia się czyjegoś życia. Jego. / Paweł Zastrzeżyński, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

„W Polsce nie było jeszcze otwarcia się na jego naukę. Cała koncepcja personalizmu, teologii ciała przeszła ponad głowami ludzi – nie zrozumieli, bo (…) dotąd nie znają dokumentów, jakie On pisał”.

Paweł Zastrzeżyński

Wyspa W – wielka podróż do ŻYCIA

1 czerwca 2009 r. we włoskim dzienniku „La Stampa” został opublikowany artykuł Don Stanislao e lettere di Wanda, w którym kard. Stanisław Dziwisz, w związku z opublikowanymi Beskidzkimi rekolekcjami dr Wandy Półtawskiej, podważył wyjątkowość relacji między Papieżem Polakiem a polską lekarką. „Pani Półtawska przesadza. Na pewno nie jest ona jedyną osobą, która miała taką długą zażyłość z Karolem Wojtyłą” – stwierdził, dodając, że setki osób korespondowały z papieżem, a nikt nie ogłasza tych listów dla rozgłosu”.

Dr Półtawska ze spokojem odpowiedziała: „Kardynał Dziwisz jest od nas 17 lat młodszy. Z papieżem przyjaźniliśmy się, gdy kardynała nie było jeszcze w jego otoczeniu. Nigdy zresztą nie zwierzaliśmy mu się z charakteru naszych relacji”.

2 czerwca 2009 r. w Archikatedrze rozpocząłem zdjęcia do filmu Jeden pokój. W rocznicę pielgrzymki Jana Pawła II do Polski nagrywałem recytację Krzysztofa Kolbergera. W ciągu następnych dni byliśmy już w domu dr Wandy Półtawskiej i rejestrowaliśmy jej wypowiedzi – dokładnie wtedy, gdy wybuchła burza medialna wokół Beskidzkich rekolekcji. To wówczas pojawiła się w mediach informacja o tym, że dr Wanda Półtawska przekazała list w sprawie abp Paetza. W zarejestrowanym nagraniu Ernest Bryll komentuje to na gorąco, jak ta sprawa była przekazana przez jednego z dziennikarzy: „madam idzie, niesie list, zastępują ją halabardami, ponieważ nie chcą jej wpuścić, ona rozrywa te halabardy, rozwala bramy od Watykanu i prosto zanosi ten list, kładzie na stół no i…”. Dr Półtawska nie skomentowała tych doniesień. Gdy podekscytowani wydawcy Beskidzkich rekolekcji, już poza kamerami, komentowali sprawy na gorąco, ona ze spokojem zapytała tylko: czy się modlicie?

W jednym z dokumentów dr Półtawska zwraca się do swojego brata – tak nazywała Karola Wojtyłę – w związku z pielgrzymką do Polski i pisze: „myśląc Ojczyzna trzeba objąć wszystkich ludzi dobrych i złych – wierzących i ateistów /nazwać ich po imieniu/ i wyrazić wielkie pragnienie, żeby właśnie w tym narodzie, jak mówisz umiłowanym, zaczęła się realizować ta wielka przepowiednia, że będzie jedna owczarnia i jeden pasterz”. I dalej jednoznacznie podkreśla:

„Współodpowiedzialność za los – Polski – świata to nie jest szukanie winnych, ale szukanie sposobu zmiany zła na dobro”. W tym samym liście wspomina o wolności i pisze: „Ale jest jeszcze delikatny problem wolności narodu – myślę, że można zaryzykować stwierdzenie, że wolność narodu nie jest sumą wewnętrznej wolności ludzi, ale jest prawem do istnienia, zakorzenionym głęboko w ludzkiej egzystencji, jest glebą, na której rośnie człowiek – im głębsza, czystsza, prawdziwsza wolność narodu, tym większe szanse samorealizacji mają ludzie”.

Nasiąkanie nauczaniem Papieża Polaka przy boku dr Półtawskiej to doświadczenie bezcenne. Stykając się latami z duchem Jana Pawła II i faktami z życia dr Wandy Półtawskiej, niejako z jej natchnienia postanowiłem przygotować scenariusz filmu fabularnego na temat życia papieża Polaka i dr Wandy Półtawskiej. Jednak tu, w odróżnieniu od Jednego pokoju, sprawa okazała się dużo trudniejsza i rozgrywała się w zupełnie innej skali.

Zbierane materiały i myśli przelewałem na papier. Zastanawiałem się, jak o tym powiedzieć dr Wandzie Półtawskiej? 3 listopada 2011 r. projekt scenariusza leżał już na moim biurku. Moja żona odebrała telefon od Pani Wandy, która poprosiła, żeby zrobić jej zakupy i przyjechać w piątek na Mszę św. Po skończonej rozmowie żona przekazała mi, co trzeba kupić. Odruchowo zanotowałem to na scenariuszu. 5 listopada pojechaliśmy do państwa Półtawskich na Chyszówki. Scenariusz z listą zakupów położyłem w samochodzie na półeczce. Zabraliśmy Panią Wandę i prof. Andrzeja Półtawskiego i pojechaliśmy do Limanowej na Mszę o 11.00. Po Mszy poszedłem z Profesorem do apteki, a żona z Panią Wandą zostały w aucie. Pani Wanda wzięła z półeczki scenariusz i zaczęła czytać. Kiedy naniosła poprawki, odłożyła plik na półeczkę i tyle – o treści scenariusza nie powiedziała ani słowa. To była jej pierwsza redakcja Wyspy W.

Potem pojechaliśmy na zakupy do Biedronki. Jak zawsze, poszedłem z Profesorem do sklepu, a panie zostały w aucie. Pani Wanda powiedziała, że dostała piękną recenzję książki Jeden pokój od arcybiskupa Michalika, który napisał, że książka ta robi wiele dobra, i drugą, od biskupa Kaszaka. Potem rozmawiały o wierszu Wyspa W, który kiedyś dr Półtawska nam recytowała. Pani Wanda opowiadała, jak Joasia Szydłowska, 10 lat starsza od niej, recytowała ten wiersz w obozie dla niej, gdyż inicjały Pani Wandy to WW (Wanda Wojtasik). Potem żona nawiązała do scenariusza, a Pani Wanda ze spokojem powiedziała: „To jest wiersz z mojej młodości, dlatego musiałby robić film o obozie”. A potem z uśmiechem dodała: „A ma do tego materiały?”.

O czym opowiada scenariusz filmu Wyspa W?

Wyspa W to układ gwiazd, wśród których znajduje się największa gwiazda na niebie. Historia bazuje na prawdziwych wydarzeniach. Opowiada o życiu Wandy, która jako 16-letnia harcerka została aresztowana przez Gestapo, a następnie przewieziona do obozu koncentracyjnego Ravensbrück.

Tam poznała nieludzką męskość i nieludzką kobiecość. To doświadczenie odbiło się echem w całym jej życiu, a punktem zwrotnym stało się wydarzenie, kiedy to Niemcy na jej oczach wrzucili do pieca krematoryjnego niemowlę. W tym momencie postanowiła, że będzie ratować każde życie.

W obozie została poddana eksperymentom pseudomedycznym. Pod koniec pobytu trafiła do trupiarni obozowej. Tam, paradoksalnie, zaplanowała swoją przyszłość: zostanie lekarzem psychiatrą. Chce zrozumieć ludzką psychikę.

Kończy się wojna. Obóz zostaje wyzwolony. Wanda rozpoczyna studia medyczne. W czasie studiów wychodzi za mąż za Andrzeja. Rozpoczyna pracę w szpitalu psychiatrycznym w Krakowie. Wie, że system komunistyczny to kolejny totalitaryzm. Komuniści ustawowo zezwalają na zabijanie dzieci. Jednak Wanda nie pozostaje bierna i kontynuuje walkę. Na swojej drodze spotyka ks. Karola. Oboje chcą ratować życie ludzkie. Rozwija się między nimi przyjaźń. Wanda staje się dla niego siostrą, a on dla niej bratem. Rozumieją się bez słów.

Wanda wpada w wir pracy – działalność z ks. Karolem, praca lekarza i obowiązki domowe – mąż i cztery córki. Przeszkodą staje się śmiertelna choroba, jednak zostaje cudownie uzdrowiona za wstawiennictwem Ojca Pio. W dniu planowanej operacji budzi się zdrowa; zabieg jest niepotrzebny. Wraca do pracy. Po paru latach pojawia się kolejna choroba. To uraz z obozu. Ból jest nie do zniesienia. Operacja może być przeprowadzona tylko w Honolulu. Wanda nie może wyjechać, żyje w systemie komunistycznym, trwa zimna wojna. Ks. Karol zostaje biskupem, arcybiskupem, kardynałem. Wanda jest przy jego boku cały czas, dlatego nie może dostać paszportu. Jednak znajduje się komunista, który pomaga. Wanda rusza w drogę na tę rajską wyspę, nieświadoma, że ta wielka podróż ma odmienić losy świata.

W kolejnych latach sprawa filmu nabierała rumieńców. Scenariusz został pozytywnie zrecenzowany w polskiej wersji językowej przez kilkudziesięciu recenzentów. Przetłumaczoną wersję podobnie ocenili filmowcy z wielu krajów: treść zrozumiała, przekaz spójny. Główny cel filmu to ukazanie postawy, która zachwyca siłą i głębią człowieczeństwa.

Film ten to historia wyrwania się z ograniczeń. Niesie przesłanie, że można wydostać się z każdego piekła, potrzebne w dzisiejszym świecie przesyconym wojnami. To wizytówka Polski. Nasz wyjątkowy potencjał, wyróżniający się na tle innych krajów.

Przygotowano niezbędną dokumentację produkcyjną i przetłumaczono ją. Folder dotyczący filmu został przesłany do 3000 filmowców na całym świecie. Z nadesłanych odpowiedzi wynikało, że Wyspa W znajdzie odbiorców niemal we wszystkich krajach świata. Została nawiązana współpraca z Joshuą Sinclairem – zrobił ostatni film z Patrickiem Swayze, a operatorem jego filmów był Vittorio Storaro, dwa razy nagrodzony Oskarem. Arturo Sandoval, zdobywca dziesięciu statuetek Grammy, był gotów napisać muzykę do filmu. Powstała pełna dokumentacja produkcji w języku angielskim. Pojawiła się producentka w Holywood. Marszałek Senatu Stanisław Karczewski napisał do nas: „To może się udać”.

27 kwietnia 2014 – dzień kanonizacji Jana Pawła II. Papież Franciszek mówi: „Jan Paweł II był papieżem rodziny. Kiedyś sam tak powiedział, że chciałby zostać zapamiętany, jako papież rodziny”. Gdy Papież Franciszek skończył homilię, staliśmy z żoną przed bramą do pewnego lasu, skąd Karol Wojtyła wyruszył do Watykanu. Podjechał samochód, z którego wysiadł prof. Andrzej Półtawski. Powiedział, że właśnie skończył słuchać homilii papieża Franciszka. Podkreślił, że dziś ich życie się wypełniło.

Wanda i Andrzej Półtawscy poznali młodego kapłana i z pełną miłością przyjęli go do swojej rodziny. Budowali wzajemną przyjaźń z księdzem, biskupem, kardynałem, papieżem i teraz świętym.

Tego dnia w Limanowej, skąd wyruszyliśmy do lasu, padał deszcz. Jednak w lesie świeciło piękne słońce. Chmury, jak w bajce, wisiały na błękitnym niebie. Pani Wanda powiedziała z uśmiechem, że tam, w Rzymie, będą rozczarowani, bo tam nie ma Jana Pawła II. On jest tu. Bo przyrzekł jej, że ilekroć ona będzie w lesie, On będzie z nią.

Następnego dnia w Rzymie na placu św. Piotra odbyła się dziękczynna Msza za dar kanonizacji Jana Pawła II. Nie mogłem wysłuchać homilii, gdyż nie pozwoliły na to wydarzenia, które spowodowały, że nazywam ten dzień najstraszniejszym w moim życiu. 28 kwietnia 2014 r. o 10:30 zadzwonił prof. Półtawski, abym natychmiast przyjeżdżał. Rzuciłem słuchawką i wsiadłem do samochodu. Miałem przed sobą 140 km drogi. Spieszyłem się, bo nie wiedziałem co się stało. Kiedy spotkałem Profesora, usłyszałem: „Ona się paliła”. Wszedłem po drabinie na górę. Przy stoliku siedziała Pani Wanda. Zobaczyłem spalonego człowieka! Ten obraz mam do dziś przed oczami…

Jednak Pani Wanda zachowała absolutny spokój. Mówiła tak, jakby tego wszystkiego, co widziałem, nie było. „Pawełku, paliłam się, jednak uratowałam wszystko. Byłam dzielna. – Musisz teraz zrolować śpiwór Ojca świętego… To ty?… Ja nie widzę (cała jej twarz była spuchnięta od oparzeń). Pozamykaj okna i pozbieraj te spalone rzeczy, co wyrzucałam przez okna. To było straszne… Tego nie znałam. To nowe doświadczenie…”. Pani Wanda chciała jechać do Krakowa. Nie chciała zostać w przypadkowej izbie chorych. To jej życzenie było szaleństwem, ale posłusznie je wykonałem. Kosztowało nas to dodatkowe 2 godziny. Ona całe to cierpienie przyjęła ze stoickim spokojem. Dotarliśmy do szpitala w Krakowie. Następnie odwiozłem Profesora do domu.

Czas wypadku pokrywał się z wydarzeniami związanymi z Deklaracją wiary, którą zainicjowała dr Wanda Półtawska. Sztab deklaracji mieścił się w naszym domu. Pamiętam dokładnie dzień „narodzin” Deklaracji wiary. Moja żona wyszła z domu z Chyszówek z pokreśloną kartką papieru. Następnego dnia miała ją przepisaną oddać Pani Wandzie.

Rozpowszechnianie Deklaracji z dnia na dzień nabierało tempa, a media rozszalały się w komentowaniu tego małego tekstu. Jednak kluczowym momentem było poparcie, jakie dla Deklaracji wyraził między innymi kardynał Stanisław Dziwisz, co w konsekwencji doprowadziło niemalże do rewolucji światopoglądowej.

Zbiegiem okoliczności ja także miałem udział w tym wydarzeniu. Pracowaliśmy z żoną w sztabie Deklaracji wiary i równocześnie jeździliśmy do szpitala, gdzie przebywała poparzona dr Wanda Półtawska. Moja żona siedziała na oddziale przy Pani Wandzie, a ja w samochodzie na szpitalnym parkingu. Wypadek był dla mnie taką traumą, że nie byłem w stanie iść do Pani Wandy. Któregoś dnia poszedłem do budynku szpitala na kawę. Przy głównym wejściu zobaczyłem kardynała Stanisława Dziwisza. Trzeba zaznaczyć, że znałem go tylko z obrazków i przekazów medialnych. Byłem też trochę „wymięty” i zaniedbany, bo cały dzień drzemałem w samochodzie.

– Jestem ten od Deklaracji i to ja wiozłem Panią Wandę – przedstawiłem się. Zapytałem, czy idzie do Pani Półtawskiej. Odpowiedział, że przyszedł do znajomego księdza, który tu leży. Wspomniał również, że wie, że tu jest Pani Wanda, ale rozmawiał z profesorem Półtawskim i dowiedział się, że Pani Doktor jest… (tu wykonał ruch ręką wokół głowy, który miał ukazać rany na jej twarzy). Nie wiem czemu powiedziałem, że Duch Święty chce, aby poszedł do niej. Kardynał zapytał o numer piętra. Wróciłem do samochodu. Nie zadzwoniłem do żony, bo nie byłem pewny, czy Kardynał nie wziął mnie za pacjenta oddziału psychiatrycznego. Jednak okazało się, że kard. Dziwisz odwiedził Panią Wandę w jej pokoju.

Drugim wyjątkowym spotkaniem w szpitalu były odwiedziny Floribeth Mory Diaz. Floribeth jest Kostarykanką, została cudownie uzdrowiona za przyczyną Jana Pawła II i to właśnie jej cud został wybrany do kanonizacji.

W nieopublikowanych wypowiedziach na temat Deklaracji wiary i tego, co wówczas się działo w przestrzeni społecznej, dr Wanda Półtawska wspomina, że kiedyś zapytała Jana Pawła II, dlaczego diabeł jest tak mocny? Odpowiedział: „Przeczytaj sobie Księgę Hioba”. Dlatego to, że szatan szaleje, dr Półtawskiej nigdy nie zaskakiwało, choć może zdumiewać fakt, że tyle ludzi stoi po stronie zła.

Dr Półtawska, mówiąc Janie Pawle II, wielokrotnie powtarzała: „w Polsce nie było jeszcze otwarcia się na Jego naukę. Cała koncepcja personalizmu, teologii ciała, koncepcja pięknej miłości przeszła ponad głowami ludzi – nie zrozumieli, bo nie uczyli się i dotąd nie znają dokumentów, jakie On pisał. W Polsce jest totalna ignorancja nauki Kościoła, a właśnie nasz święty Papież, filozof, teolog i poeta dawał drogowskazy, których ludzie nawet z wyższym wykształceniem nie znają. Trzeba zacząć uczyć się poznawać prawdę o człowieku – Jan Paweł II powtarzał: »uczcie się kochać«. Oczywiście, że Polacy mają większą odpowiedzialność i z pewnością będą odpowiadali za ten grzech zaniedbania – bo mieli Go na co dzień, a nie słuchali”.

Gdy pisałem scenariusz Wyspy W, mojej świadomości byli obecni Jan Paweł II i dr Wanda Półtawska, ich słowa i przykład ich życia. Całą pracę oparłem na dokumentach i na tym, co przez 10 lat udało mi się zanotować, nie chciałem dodawać od siebie ani słowa. Dopiero ostatni etap zmusił mnie do złamania tej zasady i osadzenia fabuły na jakiejś osi. Do tego celu stworzyłem małego chłopca, Adasia, który opowiada całą historię. To chłopiec, który w wyniku wojny traci rodziców. Zostaje sam i stara się odnaleźć w życiu. Przygląda się ludziom i wybiera dla siebie te postaci, które go inspirują i pociągają, dodają siły na dalszą drogę. Takimi ludźmi są dr Półtawska, prof. Półtawski i Karol Wojtyła.

Niestety wypadek dr Półtawskiej całkowicie zatrzymał prace nad filmem. Bo to właśnie w dniu wybuchu gazu scenariusz „Wyspy W” został przekazany dr Półtawskiej do ostatniej recenzji. W moimi archiwum mam egzemplarz z nadpalonymi brzegami.

Jednak cała ta historia nie ma wydźwięku pesymistycznego. Sens mojej pracy scenariuszowej i filmowej był oparty na tym, co jako świadek zaobserwowałem w życiu dr Półtawskiej i Karola Wojtyły. Ich WIELKĄ SPRAWĘ, którą była ochrona ŻYCIA ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. I gdy 22 października 2020 r. w Wiadomościach TVP przytoczono wypowiedź dr Półtawskiej w związku z orzeczeniem Trybunału: „Jestem szczęśliwa, wreszcie zwycięstwo, tego by chciał Jan Paweł II”, zrozumiałem, że stałem się świadkiem absolutnego wypełnienia czyjegoś ludzkiego życia. Jego.

Orzeczenie Trybunału miało miejsce w dniu wspomnienia Jana Pawła II. Kilka dni później, 29 października 2020 r. umarł prof. Andrzej Półtawski. 4 listopada 2020 r., w dniu imienin Karola Wojtyły, odbył się pogrzeb w Kościele Mariackim. Msze pogrzebową celebrował kard. Stanisław Dziwisz. Tego dnia Prezydent Andrzej Duda odznaczył pośmiertnie Profesora Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Tymczasem na ulice wyszły kobiety w proteście przeciwko orzeczeniu Trybunału. Zaczął się atak na Kościoły i to charakterystyczne hasło protestów…

W „Tygodniku Powszechnym” 26 marca 1961 r. ukazał się tekst dr Wandy Półtawskiej, w którym pisze: „Nie walczę z kobietami, walczę o kobiety”. W 2018 r. na jej prośbę nagrałem jej wypowiedź do Senatorów Rzeczypospolitej, w której mówi, że u dwóch więźniarek obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, poddanych eksperymentom pseudomedycznym, operowane rany po 70 latach na nowo się otwarły i zaczęły ropieć.

Jedną z nich była ona sama. Kobieta, która jak mało kto na świecie wie, czym jest wojna i zna sens tego słowa. Dziś „wojna” to jedno z haseł głoszonych na ulicach polskich miast przez młode kobiety.

Razem ze scenariuszem Wyspy W spłonęła książka Odnaleziony, nad którą razem z dr Półtawską pracowaliśmy. I tak jak w wypadku scenariusza, wszystko się skończyło. Książka ta opowiadała o moich losach, ale przede wszystkim o życiu bardzo zagubionego człowieka, który spotyka na swojej życiowej i filmowej drodze nie tyle dr Półtawską i Papieża, co naukę, jaka płynie z ich życia. Tę naukę przyjmuje. I z tego budulca konstruuje własną wyspę, na której dziś jest szczęśliwy, mimo że wszystkie zewnętrzne okoliczności powinny temu przeczyć. Nadzieja wbrew nadziei.

Artykuł Pawła Zastrzeżyńskiego pt. „Wyspa W. Wielka podróż życia” znajduje się na s. 13 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Pawła Zastrzeżyńskiego pt. „Wyspa W. Wielka podróż życia” na s. 13 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Infodemia, klikofilia, portaloza. Czy jesteśmy w stanie wygrać globalną walkę z wirusowymi wiadomościami?

Takie są realia. Dzisiejsze „wiadomości” mają niską jakość, często wręcz nie mają sensu, a ich jedynym celem jest wzbudzenie emocji, kradzież czasu i zmuszenie użytkownika do „kliknięcia” w tytuł.

Wojciech Mucha

Ta nienośna biegunka pseudoinformacyjna sprowadza się choćby do tego, że w chwili, gdy piszę ten tekst, na jednym z największych polskich portali informacyjnych „główne wiadomości” to w zestaw zagadkowych tytułów w typie: „Łzy trenera polskich skoczków. – Muszę to przyznać” (O co chodzi? Kliknij! – przyp. W.M.) i przerażających doniesień: „Robimy mało testów, ale nie tu jest problem. Prof. Gut ostrzega rząd” (Straszne! Kliknij! – przyp. WM) czy „Będziemy ofiarami. Słowa prof. De Barbaro niepokoją” (Sprawdź, kliknij! – przyp. WM). I tak każdego dnia.

Można spytać: kto uznaje, że są to treści tak ważne, że trzeba je zaserwować milionom Polaków? Co takiego dzieje się w redakcjach, które przyjmują taki model komunikacji? Wreszcie – dlaczego robi się z nas idiotów, karmiąc nas tymi clickbaitami – bezsensownymi wiadomościami o chwytliwych tytułach, które mają sprawić, że nabijemy temu czy innemu serwisowi oglądalność?

Odpowiedz jest prosta – robi się to dla pieniędzy. Dla statystyk, które potem pokazuje się reklamodawcom, wreszcie, w szerszym planie, dla przyzwyczajania czytelnika tych śmieciowych informacji do dalszej konsumpcji podobnych treści. Ogłupia się nas, po prostu. Że robią to durnie? Cóż, świadczy to tylko o nas…

Oczywiście może pomyślą Państwo, że przecież wszyscy o tym wiemy, że nikt się na to nie nabiera. Cóż, gdyby tak było, żaden macher od mediów nie wymyślałby kłamliwych, szokujących, wyolbrzymiających tytułów. Nikt nie traciłby czasu na kompilowanie „newsów”, w których jedyną treścią jest kretyński komentarza polityka, który ten wcześniej zamieścił w serwisie społecznościowym lub relacja z programu publicystycznego, gdzie w zależności od linii programowej portalu ten czy ów został „zmasakrowany” lub „zaorał” przeciwnika. Gdyby to „nie żarło”, nikt by tego nie robił. Tymczasem i wśród moich znajomych mam ludzi, którzy nie ustają w konsumpcji i przekazywaniu dalej podobnych treści. Czyli działa.

Co to ma jednak wspólnego z dezinformacją? Wbrew pozorom – wiele. Oprócz tego, że samo w sobie jest zaśmiecaniem mózgu, to zalew treści niskiej jakości jest doskonałym nośnikiem dla fake newsów. Przyzwyczajenie umysłu do bzdurnych lub sensacyjnych newsów o tym, że „jedna baba drugiej babie”, stępienie wrażliwości i koncentracji powoduje, że kolporterzy dezinformacji mają zadanie proste jak nigdy – nie muszą się wysilać.

Jeśli nasz umysł nie tylko przyzwyczaja się do niewymagających przekazów, swoistego darmowego medialnego fast foodu, to tym łatwiej jest wcisnąć nam przekaz, w który jeszcze nie tak dawno z pewnością byśmy nie uwierzyli. Coś jak wirus, który przenosi się na wiele metrów w chmurze kaszlu.

Czy jest z tego wyjście? Cóż, naukowcy go szukają. Jak czytamy w „Scientific American” –najstarszym amerykańskim miesięczniku popularnonaukowym (wydawanym od 1845 roku) – im prędzej odejdziemy od tworzenia i udostepnienia materiałów niskiej jakości, tym szybciej pozbawimy twórców dezinformacji nośników dla tejże. Amerykanie piszą wprost: Może najwyższa pora zacząć zmuszać ludzi do płacenia za udostępnianie lub otrzymywanie informacji? I nie chodzi koniecznie o pieniądze: „Płatność może mieć formę poświęcenia czasu, pracy umysłowej, takiej jak układanie puzzli lub mikroskopijnych opłat za subskrypcje lub użytkowanie”. Wszystko dlatego, że jak zauważają badacze: „Bezpłatna komunikacja nie jest bezpłatna. Obniżając koszt informacji, zmniejszyliśmy jej wartość i zachęciliśmy do jej fałszowania”.

Czytelnicy „Kuriera WNET” zapewne mają tego świadomość. Wszak to bodaj ostatnia gazeta w Polsce ukazująca się w formacie broadsheet, który już poprzez swoją formę zmusza Odbiorcę do pewnego fizycznego wysiłku i intelektualnego skupienia. Tu nie ma „kliknij i zapomnij”, nie ma też śmieciowych treści, bo nikt ich nie chce.

Czy jednak jesteśmy w stanie wygrać globalną walkę z wirusowymi wiadomościami, infodemią, klikofilią czy portalozą? Czy zmusimy wydawców serwisów internetowych, by zrezygnowali z zysku i publikowali „ambitne treści” w stonowany sposób, i to jeszcze obarczając dostęp do nich rygorem intelektualnego wysiłku lub mikropłatności? No nie, to na pewno się nie uda. A siewcy fake newsów wiedzą o tym doskonale.

Artykuł Wojciecha Muchy pt. „Biegunka pseudoinformacyjna” znajduje się na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Muchy pt. „Biegunka pseudoinformacyjna” na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie da się życia podzielić na przed i po nabyciu człowieczeństwa / Herbert Kopiec, „Śląski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

„Jeśli zabicie dziecka nazywamy przerwaniem ciąży, to zabicie emeryta nazwijmy przerwaniem emerytury”. Aborcja – zauważmy – nie może być czymś dobrym, bo czy można dobrze… zabić człowieka?

Herbert Kopiec

W kręgu zawołania bojowego liberałów – czemu nie?!

Część II

Błąd antropologiczny

Prawdziwie mądrzy ludzie dawno już zauważyli, że mały błąd na początku okazuje się wielkim i brzemiennym w konsekwencje na końcu, co szczególnie uwidacznia się w rozumieniu człowieka. To, jak człowiek angażuje się w budowę swojej przyszłości, zależy od jego pojmowania siebie, swojego przeznaczenia i człowieczeństwa w ogóle.

Można odnieść wrażenie, że w rewolucyjnym ruchu proaborcyjnym (także ruchu ulicznym) strajkujących kobiet, zafascynowanych i upajających się wulgarnym hasłem w……..ć, mała jest świadomość (bądź jej nie ma wcale!), że z naukowego, medycznego punktu widzenia sprawa początku człowieka została definitywnie rozstrzygnięta. Człowiekiem jest się od poczęcia. Stwierdzają to naukowcy niezależnie od wyznawanego światopoglądu i religii. Połączenie komórki jajowej i plemnika, czyli gamety matczynej i ojcowskiej daje początek odrębnemu życiu. W wyniku zapłodnienia powstaje w pełni genetycznie uformowany nowy człowiek, którego rozwój dokonuje się w czasie życia ludzkiego. Tak więc embrion, płód, noworodek, niemowlę, dziecko, dorosły, starzec to określenia poszczególnych etapów rozwoju tego samego człowieka. Słowem: cykl życia trwa od poczęcia do śmierci i jest jednością. Nie da się go podzielić na okresy przed i po nabyciu CZŁOWIECZEŃSTWA.

Tymczasem po II wojnie światowej w wielu krajach uchwalono prawo do zabijania najsłabszych i bezbronnych – czyli dzieci nienarodzonych.

Warto w tym kontekście przypomnieć, że siłę łańcucha zawsze mierzy się siłą jego najsłabszego ogniwa. Niewątpliwie najsłabszym ogniwem ludzkości jest właśnie embrion. Stąd zasadne jest stwierdzenie, że ci, którzy dokonują zamachu na embrion – może zabrzmi to nieco patetycznie – dokonują zamachu na całą ludzkość.

Dlatego – choć pomny, że w szeregach strajkujących rozwścieczonych kobiet chwały mi to nie przyniesie – przypomnę, że „przerwanie ciąży” jest zwrotem zakłamanym. Bez ryzyka popełnienia błędu da się powiedzieć, że służy temu, żeby ukryć pod nim krew, przerażenie i ból nienarodzonych.

A przecież istotę sprawy dobrze oddaje ongiś wymyślone hasło: „Jeśli zabicie dziecka nazywamy przerwaniem ciąży, to zabicie emeryta nazwijmy przerwaniem emerytury”. Aborcja – zauważmy – nie może być czymś dobrym, bo nie można przecież dobrze… zabić człowieka. Papież Franciszek porównał ostatnio aborcję do wynajęcia płatnego zabójcy. Nawet jeśli prawo w jakichś sytuacjach dopuszcza ten czyn, nie zmienia to jego istoty: aborcja pozostaje zabiciem człowieka. Koniec. Kropka. Żądanie prawa do zabijania dziecka nienarodzonego jest więc niegodne człowieka. Podkreślają to polscy biskupi w listach pasterskich na tegoroczny Adwent.

Słowem: robi się bardzo niebezpiecznie, bo jeśli dziś my uznamy aborcję za „wartość europejską”, to mocą takiego samego mechanizmu przyszłe pokolenie będzie mogło jako taką samą wartość uchwalić – przykładowo – eutanazję albo segregację, eliminację na przykład chorych na cukrzycę czy alkoholików. Bo dlaczego/czemu nie?

Dramaturgii sprawie dodatkowo nadaje fakt, że nawet zwolennicy aborcji też nie są wolni od licznych wątpliwości: „Jestem zwolennikiem złagodzenia obecnego prawa antyaborcyjnego – napisał lewoskrętny Marek Beylin z „Gazety Wyborczej” – ale zgadzam się, że problem, kiedy z komórek powstaje człowiek, jest jednym z poważniejszych i zapewne pozostanie nierozstrzygalny”. Tego typu wyznania – słusznie zauważa prawoskrętny Tomasz P. Terlikowski – są bowiem zwyczajnym ściemnianiem. Gdyby bowiem zwolennicy aborcji rzeczywiście mieli wątpliwości, rzeczywiście zastanawiali się nad człowieczeństwem płodu i zarodka, to nigdy nie zgodziliby się na jego zabicie. Przecież jeśli mam wątpliwości, czy gdzieś w krzakach rusza się dziennikarz „Gazety Wyborczej”, czy dzik, to nie strzelam z obawy, że mogę się pomylić. I podobnie jest z dzieckiem. Jeśli mam wątpliwości, to nie zabijam go. Jeśli zaś zabijam, to albo jestem mordercą, albo uznaję, że istota, którą likwiduję, nie jest człowiekiem („Gazeta Polska” 2. 10. 2013).

Preparowanie człowieczeństwa

Wzmiankowałem już kiedyś, iż przykładem błędnego odczytania prawdy o człowieczeństwie może być definicja człowieczeństwa, sformułowana przez autora podręczników socjologii okresu PRL prof. Jana Szczepańskiego, który pisał: „Ogół cech społecznych – zarówno w ujęciu socjologicznym i polityki społecznej – nazywa się człowieczeństwem” (J. Szczepański, Wstęp do antropologicznej teorii konsumpcji, PWE, Warszawa 1980). Wisława Szymborska uznała swego czasu Lenina za „nowego człowieczeństwa Adama”. Zauważmy, że jest to pojmowanie człowieka, który własne człowieczeństwo preparuje, używając do tego zabiegów socjotechnicznych, ideologicznych, psychotechniki i odpowiedniej polityki społecznej. Mamy tu do czynienia z lewicowym/postępowym przeświadczeniem, że ludzie dość dowolnie mogą ukształtować siebie samych i świat. Posiadamy rzekomo jakoby samostwarzające się kompetencje, a rzeczywistość wokoło (łącznie z człowiekiem!) to bierna materia czekająca na formy, które jej nadamy. Ale nie tylko.

Przyjmuje się, że istotną rolę w „preparowaniu człowieczeństwa” odegrać może także polityka edukacyjna. Tak oto testy (rzekomo bardziej obiektywne) – w ramach postępowej edukacji – zastąpiły większość egzaminów w szkołach i uczelniach.

Język polski jest traktowany coraz mniej poważnie, bo stał się poniekąd dodatkiem do bardziej przydatnych w karierze języków obcych. Młodzież w większości polskich szkół pisze jedno wypracowanie na semestr. Oznacza to, że już nigdy nie posiądzie umiejętności sprawnego posługiwania się piórem, że napisanie tekstu będzie przez całe życie traktować jako udrękę.

Umiejętność werbalizowania myśli w sposób uporządkowany jest trudna i musi być podejmowana codziennie. Prawdziwą zmorą współczesnego kształcenia są więc testy. Polonista, zamiast uczyć mówić, uczy wypełniać testy; zadanie ucznia polega na postawieniu krzyżyka w kratce, jakby był analfabetą. Na „nowoczesnym” egzaminie nikt już nie sprawdza, czy zdający potrafią napisać choćby kilka sensownych zdań. Nieważne, że sprzyja to obniżaniu poziomu wymagań szkolnych. Jeśli natura ludzka stanowi ograniczenie wzrostu produkcji, modyfikujmy ją; jeśli naturalne potrzeby uległy zaspokojeniu, kreujmy nowe; jeśli tradycyjne kultury hamują plastyczność ludzkiej natury, zniszczmy je.

Widać więc, że kryzys współczesnej kultury ujawnia cenę liberalnej tolerancji i lansowania różnego rodzaju „postępu, wolności” – wolności od obowiązków rodzinnych, od szacunku dla natury ludzkiej, od odpowiedzialności za sensowną edukację („Nasza Polska”, 6. 12. 2005). W przywołanej „definicji” człowieczeństwa odrzucono Boga jako Stwórcę, a przez to odrzucono źródło stanowienia o tym, co dobre, a co złe. Odrzucono to, co najgłębiej stanowi o człowieczeństwie, czyli pojęcie natury ludzkiej jako rzeczywistości, zastępując ją „wytworem myślenia” dowolnie kształtowanym i dowolnie zmienianym według okoliczności. Pod płaszczykiem troski o – dumnie brzmiący – tak zwany „wszechstronny wymiar człowieczeństwa” toczy się powszechna walka dobra ze złem. A wszystko w imię niczym nieograniczonego „prawa do samorealizacji” oraz „indywidualnego kreowania wartości”.

Posłuchajmy charakterystycznej, konkretnej wypowiedzi, wpisującej się w ducha „prawa do samorealizacji” i „indywidualnego kreowania wartości”. Zbigniew Szawarski, profesor etyki z Uniwersytetu Warszawskiego, napisał: „Każdy z nas ma takie lub inne przekonania moralne. Każdy z nas należy do takiej lub innej tradycji moralnej. Ale właśnie dlatego, że tradycji tych jest tak wiele, żadna z nich nie ma monopolu na prawdę” (Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego, 2009). Nie trzeba być wyrafinowanym intelektualistą i ekspertem, aby rozpoznać w tych stwierdzeniach barbarzyństwo lewackiego postmodernizmu. Idźmy dalej: „Społeczeństwu próbuje się narzucić pozornie potrzebny, jednolity dyskurs – pisze Gabriela Kuby – który ma na celu egzekwowanie zapisanego w prawie równego traktowania oraz walkę z dyskryminacją. Ale za tym kryje się w rzeczywistości radykalny przełom: zmiana pojęcia człowieczeństwa i rozumienie go w dowolny sposób” („Nasz Dziennik” 21. 01. 2013).

Odnotujmy dla jasności wywodu, że podejmowane działania (w ramach polityki społecznej państwa) zmierzające do zmiany pojęcia człowieczeństwa nie mają charakteru dowolnego. Jest w nich bowiem obecny czynnik, który mniej lub bardziej bezpośrednio prowadzi do odhumanizowania życia ludzi.

Wpływając – przykładowo – na destrukcyjną modyfikację relacji międzyludzkich w rodzinie, przyczyniają się do osobliwego odczłowieczania tych relacji w tradycyjnym sensie. Przyjrzyjmy się sprawie bliżej, analizując sygnalizowane zagrożenia na przykładzie ustawy o świadczeniach rodzinnych. O wpływie sytuacji materialnej rodziny na jej wychowawcze funkcjonowanie nie zamierzam nikogo przekonywać. Na użytek niniejszych uwag ograniczę się do przywołania wyników badań przeprowadzonych w ramach programu chroniącego młodzież przed zagrożeniami.

Mama jako skarb człowieczeństwa

Młodzież miała wskazać osoby, które są dla niej autorytetem najlepiej ją chroniącym. I co się okazało? Otóż osobą, która chroni przed wszystkimi typami zagrożeń, jest mama. Ojciec był wskazany jako osoba chroniąca tylko w niektórych przypadkach. Okazuje się, że ojciec nie chroni przed seksualizacją, hazardem, papierosami!

Interpretując wyniki tych badań w perspektywie współczesnych wydarzeń, można wnioskować, że lewackim animatorom i aktywistom rewolucji udaje się w sposób znaczący zneutralizować wpływ ojców na wychowanie. Oznacza to, że mamy do czynienia z narastającą marginalizacją udziału ojców w kształtowaniu i ochronie pojęcia człowieczeństwa przed jego deformacją.

Wygląda na to, że obecnie lewackie siły postępu zmierzają wprost do unicestwienia ostatniej bariery chroniącej dziecięce serca, jaką są mamy. Skompromitować, zabić macierzyństwo – to wydaje się aktualnie być celem zdemoralizowanych, agresywnych, lewackich i proaborcyjnych aktywistek. Dobrze wiedzą, że jak uda im się odczłowieczyć mamy/matki poprzez zabicie i skompromitowanie ich macierzyństwa, to dopną swego. A z punktu widzenia naszych analiz oznaczać to będzie unicestwienie sensownie pojętego człowieczeństwa. Wszak sporo obserwacji wskazuje, że (zwłaszcza po zmarginalizowaniu w życiu rodziny obecności ojca) serce człowieczeństwa znajduje się u MAMY. Co robić? Dla zachowania autentycznych cech ludzkich w pojmowaniu człowieczeństwa chronić i wzmacniać autorytet MAMY. To jest bowiem prawdziwy skarb człowieczeństwa („Nasz Dziennik”, listopad 2020).

Polityka społeczna jako narzędzie kształtowania człowieczeństwa

Odnotujmy na początek, że polska Ustawa o świadczeniach rodzinnych, będąca elementem polityki społecznej, która obowiązywała od maja 2004 r., wyraźnie dyskryminowała ubogie dzieci z rodzin pełnych, pozbawiając je prawa do zasiłku, jaki mogą otrzymać dzieci z rodzin niepełnych, będące w takiej samej sytuacji materialnej.

Jeśli ustawa nie zostanie zmieniona – słusznie podkreślano w kręgach „moherowych” – wiele rodzin biednych, zwłaszcza wielodzietnych, może się rozpaść, byle zyskać prawo do zasiłku. To niewątpliwie wpłynie na modyfikację pojęcia ‘człowieczeństwo’, nierozerwalnie związanego przecież z rodziną. Wszak zdrowa (pełna) rodzina jest naturalnym środowiskiem, w którym wzrasta i rozwija się człowiek.

Wobec tak ukierunkowanej polityki rodzinnej, Forum Kobiet Polskich, zrzeszające 57 organizacji kobiecych, słusznie postawiło publicznie szereg pytań. Oto niektóre: „Kiedy Rząd i Parlament podejmą działania w celu zmiany ww. ustawy, aby świadczenia rodzinne uzależnione były wyłącznie od obiektywnej sytuacji materialnej? 2. Czy i kiedy media publiczne przedstawią tragedie małżonków rozwodzących się w celu uzyskania świadczeń? 3. Kto ostrzeże kobiety, godzące się na rozwód, aby uzyskać zasiłek dla swoich dzieci, że tracą prawną ochronę należną małżonce? 4. Kto poniesie odpowiedzialność za dzieci, z tego powodu wychowywane w rodzinach rozbitych?”.

Forum zasadnie przestrzegało, iż ustawa może w niedalekiej przyszłości spowodować degradację rodziny na nieznaną dotąd skalę (Polskie matki pytają, „Głos”, 22. 05. 2004). W zarysowanym kontekście godzi się odnotować, że realizowany w Polsce od 1 kwietnia 2016 roku państwowy program z zakresu polityki społecznej (o nazwie Rodzina 500 plus), mający pomóc rodzinom w wychowaniu dzieci poprzez comiesięczne świadczenia wychowawcze na każde dziecko w rodzinie w wysokości 500 złotych, jawi się jako krok we właściwym kierunku. Także z punktu widzenia tworzenia sprzyjających warunków dla kształtowania i zachowania człowieczeństwa w tradycyjnym znaczeniu.

Pułapki lewicowej polityki społecznej

Da się więc powiedzieć, iż przyczyna kryzysu współczesnej kultury, odnoszącego się do pojmowania człowieczeństwa, tkwi w tym, że jest to kultura w dużej mierze zideologizowana i zawierająca różne pomysły, jak człowiekiem się posłużyć.

Oto ONZ narzuca krajom członkowskim lewicową politykę społeczną, która budzi liczne kontrowersje. O co chodzi? Otóż ONZ ma mandat od krajów członkowskich na promowanie pokoju, praw człowieka i rozwoju na świecie, ale każde z tych pojęć może zostać perwersyjnie zmienione od środka, jeśli zostaną zinterpretowane według parametrów źle skonstruowanej antropologii. Walka z głodem bowiem może zostać przekształcona w eliminację biedaków poprzez kontrolę urodzin. Natomiast promowana opieka zdrowotna daje w rzeczywistości pierwszeństwo tzw. zdrowiu reprodukcyjnemu, czyli zespołowi działań, który łączy cele rewolucji seksualnej, takie jak np. „powszechny dostęp do różnych metod antykoncepcji” i tzw. bezpiecznej aborcji. Więc w rzeczywistości „zdrowie reprodukcyjne” i związane z tym projektem metody działań stały się obsesyjnym priorytetem globalnego zarządzania od konferencji ludnościowej w Kairze w 1994 roku. Od tego czasu na wszystkie kraje wywierana jest presja, by wcielały w życie jej postanowienia, i to w sytuacji, gdy ludzie nadal głodują, nie mają domów i odzieży. Dziś widzimy, że te pomysły są realizowane, tymczasem prawdziwy rozwój biednych krajów postępuje – niestety – bardzo słabo (Diabeł popiera globalizację, „Nasz Dziennik”, 20. 11. 2010).

I to są – podkreślmy to z naciskiem – te ideologie. Należą do nich jeszcze rozmaite teorie człowieka prowadzące zazwyczaj do psychologizacji życia społecznego.

Ten pseudointelektualny bełkot podbija świat i ledwie garstce odważnych wyrywa się okrzyk, że król jest nagi.

Tak zwane pozytywne myślenie czy manipulowanie swym umysłem często prowadzi do negowania nawet najbardziej oczywistych faktów. Zauważmy, że różnego rodzaju negatywne emocje, które człowiek przeżywa, są ostrzeżeniem, że coś trzeba zmienić w życiu i wypieranie ich jest głupotą. Właśnie takimi zabiegami, a nie argumentami, wyrabia się w znacznej części społeczeństwa przekonanie, że orientacja homoseksualna jest równie dobra jak heteroseksualna. Akceptację takiego poglądu promuje się jako kryterium już nie tylko demokratyczności i nowoczesności, lecz nawet respektu i szacunku do ludzi. Z mającymi inne zdanie się nie dyskutuje, bo „oni są nie na poziomie”.

– Czytałem w gazetach – mówi w rozmowie z „postępową” Barbarą Hollender czeski reżyser Bohdan Slama – że polską opinię publiczną zaprzątała niedawno dyskusja, czy gej może być nauczycielem. My takiego problemu nie mamy – stwierdził i wyjaśnił, dlaczego. Opowiedział, jak kręcił z naturszczykami Mojego nauczyciela, opowieść o nauczycielu geju. W filmie dochodzi do gwałtu – nauczyciel (Petr) wykorzystuje seksualnie niepełnoletniego, 17-letniego ucznia. „To była jedna z najtrudniejszych scen, jakie w życiu reżyserowałem” – przyznaje. „Starałem się zainscenizować ją tak, by obiektywnie pokazać moment, w którym Petr przekracza granice, jakich mu przekroczyć nie wolno. Ale jednocześnie chciałem, by widz poczuł klimat tej chwili, ukrytą w niej namiętność i tęsknotę. Myślę, że bardzo wiele zawdzięczam Pavlowi Lisce, który wzniósł się na szczyty aktorskiego kunsztu. Ma niezwykłą charyzmę. Zagrał tak, że publiczność go nie odrzuca, lecz stara się zrozumieć jego odmienność i to, jak trudno żyć człowiekowi, który jest inny. Widzowie mu wybaczają, podobnie jak matka chłopca. – Myśli pan – powątpiewa Barbara Hollender – że matka jest w stanie wybaczyć człowiekowi, który podstępnie skrzywdził jej dziecko? – Tak. Każdy ma swoje ciemne strony, pewnie dlatego możemy zrozumieć tych, którzy dają się ponieść namiętnościom, a nawet przekraczają granice wyznaczone przez moralność. (Każdy człowiek ma ciemne strony, Barbara Hollender rozmawia z Bohdanem Slamą, „Rzeczpospolita” 18. 6. 2009).

Wyobrażenie o wszechmocy psychologii, która potrafi nie tylko wyjaśnić każdy ludzki problem, ale także zaradzić mu, jest efektem naiwnego pozytywizmu, ufnego w omnipotencję nauki. Nic z tej naiwności dobrego nie może wyniknąć. A jeśliby ktoś potrzebował na to argumentów – to obiecuję, że znajdzie je w kolejnych numerach „Kuriera WNET”.

cdn.

Artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu zawołania bojowego liberałów: Czemu nie?” znajduje się na s. 5 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Herberta Kopca pt. „W kręgu zawołania bojowego liberałów: Czemu nie?” na s. 5 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chaos w naszych chrześcijańskich głowach. „Zło dobrem zwyciężaj” (10) / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Trzeba nam ludzi prawych i spójnych, chrześcijańsko integralnych. Myślę tu o prawnikach, zwłaszcza związanych z Instytutem Ordo Iuris. To, że nie mogą być niczyją agenturą, rozumie się samo przez się.

Stało się! Dałem się namówić pewnej chrześcijance. Po odmówieniu koronki do Miłosierdzia Bożego na faustyna.pl, wziąłem udział w losowaniu osobistego patrona na rok 2021. Jeżeli to prawda, że patron sam wybiera gagatka, to bł. ks. Jerzy Popiełuszko musiał wiedzieć, że moja ulubiona liczba to 64.

Jakie jest moje zadanie na ten rok? Mam się modlić o osoby wstydzące się publicznego wyznania Wiary i codziennie walczyć, bo to nie jest czas na pokój, tylko na walkę. Mam nadzieję, że ksiądz Jerzy dobrze wytypował osobę 😊

W poprzednich odcinkach przedstawiłem, skąd wziął się dzisiejszy chaos w naszych chrześcijańskich głowach (Renesans i Oświecenie). I wymieniłem kamienie węgłowe pod budowę naszej chrześcijańskiej ojczyzny – Miłość, Prawo, Wolność i Odwagę. A przed tygodniem przedstawiłem jedyny i prawdziwy Kościół Jezusa. Zatem mamy już wszystko, żeby się zmierzyć z szansą realizacji. To zawsze jest punkt kluczowy. Odpowiedź na pytanie: co robić, żeby zrobić?

Na początku tego cyklu zaapelowałem o nawrócenie. O odrzucenie zsekularyzowanego sumienia, które każe nam tylko w kościele uroczyście się modlić i robić święte miny, aby po wyjściu na zewnątrz oddawać się z powrotem wszystkiemu co „ludzkie”, czyli grzeszne.

Musimy zrozumieć, że nie ceremonialna pobożność, ale postępowanie na co dzień to jedyna miara naszej Wiary. I tak musi być również w sprawach publicznych dotyczących naszej wspólnoty narodowej zamkniętej w granicach Polski.

Wielkie nieszczęście zaistniało w Polsce w roku 2006. Liberalne obyczajowo środowisko Prawa i Sprawiedliwości zawarło czysto handlowy sojusz z Radiem Maryja. Kasa za głosy. Za pięć milionów głosów. Ten sojusz z rzekomego rozsądku, który trwa do dziś, zniszczył powstającą wówczas partię chrześcijańską pod nazwą Liga Polskich Rodzin. To dlatego mówimy dziś o klasycznie socjalistycznej partii Jarosława Kaczyńskiego: ‘prawica’. I tu podstawowa uwaga: nie wiem, czy LPR byłaby rzeczywiście chrześcijańską partią, czy tylko z nazwy, jak wszystkie partie chadeckie na Zachodzie, ponieważ w tamtym czasie nasycenie komunistyczną agenturą wszelkich ruchów i stowarzyszeń katolickich było bardzo duże. A późniejsza działalność Romana Giertycha też daje do myślenia.

Zostawmy przeszłość umarłym i zajmijmy się tym, co możemy zdziałać teraz i w przyszłości.

Zagrożenia są ogromne i nasuwają się na naszą ojczyznę od strony Niemiec w tempie zastraszającym. Od strony Niemiec, w których rządząca partia, z nazwy chrześcijańska – CDU/CSU – jest z gruntu antychrześcijańska. I stoi w pierwszym szeregu, wraz z tęczowymi aktywistami, w niszczeniu świata wartości opartego na chrześcijaństwie właśnie. Naszego świata wartości.

Zatem, co możemy? Przede wszystkim musimy się uspokoić. Oddalić napady paniki i pójść za Jezusem w zawierzeniu naszego życia Panu Bogu. Zbawienie naszej duszy jest ważniejsze od losów naszej Ojczyzny. Przejrzyjcie jeszcze raz Ewangelię.

Dlatego nie chodźmy na kompromisy z diabłem, dla rzekomego dobra Polski. I to powinno być podstawowe i niezmienne w naszej działalności społecznej i politycznej. Tylko ludzie takiej postawy mogą powołać do życia wielką chrześcijańską partię.

Potrzebną po to, żeby nasze chrześcijańskie ideały zwyciężyły w życiu publicznym. Jej liderzy i aktywiści przy tym podstawowym założeniu nie zdradzą Pana Boga i naszych ideałów dla mamony.

Na kogo możemy liczyć? Na pewno nie na ludzi młodych. W polityce nie ma miejsca dla ludzi młodych. Niech bawią się na dyskotekach lub zawodach sportowych. Niech pilnie zdobywają wiedzę i rozwijają swoje firmy. Jak dorosną i pokażą, co osiągnęli w życiu zawodowym i rodzinnym, wtedy proszę bardzo. Z młodych ludzi noszących teczki za starszymi partyjnymi towarzyszami wyrastają jedynie karierowicze i cwaniaczki bez kręgosłupa moralnego. Co widzimy.

Na pewno też nie na ludzi bez grosza przy duszy. Zbyt duże pokusy ustawienia się materialnego dzięki wpływom politycznym przeszkodzą w zmianie obecnego systemu władzy. Systemu etatystycznego i coraz mniej wolnościowego w każdym wymiarze życia człowieka. Co dzięki rzekomej pandemii Covid-19 również widzimy.

Kto zatem spełnia takie warunki? Przede wszystkich chrześcijańscy przedsiębiorcy, zanim ich nowa (nie)normalność nie wykończy. A to już ostatnia chwila. I przedstawiciele wolnych zawodów, których dochody w żadnej mierze nie są zależne od państwa.

Myślę tu o prawnikach, zwłaszcza związanych z Instytutem Ordo Iuris. Gotowych bronić zwykłych obywateli przed zamachem na ich wolność i prawa. Mecenas Jerzy Kwaśniewski, prezes Ordo Iuris, został miesiąc temu uznany przez POLITICO za jednego z najbardziej wpływowych ludzi Europy w kategorii „marzyciele”. Ale nie to mnie przekonało. Pod koniec października 2020 roku obejrzałem jego filmik z urodzin syna, który w ciągu kilku godzin został ochrzczony i po chrześcijańsku pochowany. A wiadomo było dużo wcześniej, że umrze.

Takich prawych ludzi nam trzeba. Ludzi spójnych. Po prostu chrześcijańsko integralnych. To, że nie mogą być ruską, niemiecką, szwedzką lub czeską agenturą, rozumie się samo przez się.

Jan A. Kowalski

PS. A może zaryzykujecie i też dacie się wybrać przez swojego patrona? 😊

Etyka w praktyce: kariera, uczestnictwo, służenie sobą. Rozważania w świetle myśli etycznej Karola Wojtyły

Kariera nosi w zanadrzu jakiś podstęp w wyprzedzaniu innych, element nieczystej gry, bezwzględność wobec rywali, a nade wszystko wymaga skupienia na własnym, egoistycznie pojętym interesie, na JA.

Teresa Grabińska

Słowo ‘kariera’ pochodzi od francuskiego ‘carrière’ i oznacza galop, szybki bieg, wyścig. Włoskie słowo ‘carriera’ ma podobne znaczenie, tak jak i angielskie ‘career’. Zatem kariera w sektorze zawodowym lub publicznym to wyścig w osiąganiu kolejnych celów. Jeśli wyścig, to rozłożony na kolejne etapy. Jeśli wyścig, to z kimś: z innymi, chcącymi osiągnąć w podobny sposób podobne awanse lub dobra finansowe. Kariera umożliwia zdobycie prestiżu w społeczeństwie i prawa do wynikających z niego przywilejów.

W tradycyjnej kulturze polskiej robienie kariery ma wydźwięk pejoratywny. Dążenie do osiągnięć zawodowych, majątku, awansu w pozycji społecznej, gdy zdobywane uczciwą pracą, dzięki wykorzystaniu własnego talentu i przy wsparciu innych ludzi, nie jest wszak robieniem kariery. To spełnienie losu każdego człowieka, który jest świadom swej podmiotowości, swego posłannictwa i potrzeby doskonalenia się w różnych sprawnościach etycznych i działaniu praktycznym.

Tymczasem ustawienie ludzi w roli psów gończych lub ścigających się szczurów zdaje się być elementem odczłowieczającym. Kariera nosi w zanadrzu jakiś podstęp w wyprzedzaniu innych, jakiś element nieczystej gry, bezwzględność w stosunku do rywali, a nade wszystko wymaga skupienia na własnym, egoistycznie pojętym interesie, na JA. Nic dziwnego, że pozycja karierowicza jest chwiejna; zawsze bowiem przez innego karierowicza może być w podobnie brutalny sposób zepchnięty z kolejnego zdobytego szczebla kariery, przegoniony na kolejnym etapie.

Pod znakiem zapytania stoi szczęście człowieka (o którym więcej w eseju w październikowym „Kuriera WNET”) osiągającego sukces w karierze. W nieocenionej Ziemi obiecanej Władysława S. Reymonta Karol Borowiecki, gdy już wspiął się na szczyt własnej kariery, w takich oto gorzkich słowach ów upragniony stan określił: „– Tak jestem egoistą, tak poświęciłem wszystko dla kariery… (…) Poświęcił wszystko i cóż ma teraz? Garść pieniędzy bezużytecznych i ani przyjaciół, ani spokoju, ani zadowolenia, ani chęci do życia – nic… nic…”. I przestrzegał potencjalnych karierowiczów w taki oto sposób: „– Człowiek nie może żyć tylko dla siebie – nie wolno mu tego pod grozą własnego nieszczęścia”. (…)

Wartością, która rzeczywiście w pewnym stopniu towarzyszy robieniu kariery, jest doskonalenie umiejętności i kompetencji zawodowych, dochodzenie w nich do mistrzostwa. Jednak i tu zjawia się pewna wątpliwość w konfrontacji z oceną wartości mistrzostwa przez Arystotelesa. I tu bowiem istotna jest intencja i konieczne zachowanie podmiotowości. Ponad 2300 lat temu Stagiryta krytykował w Polityce popisujących się zawodowo mistrzów muzyki, ponieważ „doświadczenie pokazuje, że stają się rzemieślnikami, gdyż cel, jaki sobie wytknęli, jest marny. Pospolity bowiem słuchacz zwykle ujemnie oddziałuje na muzykę przez to, że artystów, którzy się w grze względem na niego kierują, wedle siebie urabia duchowo i niszczy fizycznie przez pobudzenie do nadmiernych wysiłków”.

Gdyby jednak spojrzeć na robienie kariery przychylnym okiem i np. wskazać na wzrost sprawczości człowieka znajdującego się na wyższym poziomie decyzyjnym w strukturze zawodowej lub publicznej, a w związku z tym mogącego skuteczniej urzeczywistniać wybrane dobro, to karierowicz musi się niejako „nawrócić”, tzn. zawrócić z drogi kariery.

Po pierwsze, musi sobie zdać sprawę z marności własnego człowieczeństwa, mimo sukcesu zawodowego lub finansowego. Po drugie, musi zadośćuczynić złu, które wyrządził podczas eliminowania konkurentów i bezwzględnej walki „o swoje”. A tak się czasem dzieje z tymi, którzy zrobili karierę: stają się filantropami, służą potrzebującym swoim majątkiem i koneksjami, rezygnują z „życia na świeczniku”.

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Uczestnictwo według Karola Wojtyły. Kariera czy służenie sobą?” znajduje się na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Uczestnictwo według Karola Wojtyły. Kariera czy służenie sobą?” na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Życie polityczne i społeczne na Wyspach przejęli nadgorliwi higieniści/ Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Większość krytycznych wobec rządu tekstów prasowych to pokorne petycje. Rząd odpowiada, że wie, co robi, radzi, by w Święta nie ściskać się z babcią i z obywatelską troską donosić na sąsiadów.

Andrzej Świdlicki

Konformiści, higieniści i gangsterzy

Korespondencja z Londynu

Jak oswoić koronowirusową nienormalność? Można udawać, że wirus nie taki straszny, póki sieć Waitrose sprzedaje łososia zarówno w hodowlanej odmianie szkockiej, jak i dzikiej, norweskiej. Do tego melon z Kenii lub Hiszpanii, kalifornijskie bądź australijskie wino.

Maseczki pojawiły się w sprzedaży jako akcesoria mody – kobiety mogą je dopasowywać do torebki, mężczyźni do krawata.

Ograniczenia liczbowe klientów pod gastronomicznym dachem wygenerowały popyt na przenośne butle z propanem – można wystawić je na zewnątrz dla zagospodarowania ogródka lub chodnika, w zgodzie z wymogami zachowania dystansu. Klasa średnia musiała wprawdzie zrezygnować w tym roku ze śródziemnomorskich wakacji, ale dostała w zamian możliwość pracy zdalnej. Zareagowali na to projektanci wnętrz, umieszczając w nich jednoosobowe biura, a także sprzedawcy nieruchomości na prowincji, bo po co mieszkać w zakorkowanych miastach, gdy zoom daje możliwość pracy z ogródka na wsi?

Wolne zawody przeliczyły kwarantannę na ulgi podatkowe, a zajęte samorealizacją w samoizolacji mogły nie zauważyć, że są tacy, co stracili źródła utrzymania, i że ich przybywa. Bez pracy są nie tylko kelnerzy i pokojówki, ale piloci linii lotniczych, spece od marketingu, artyści, muzycy. Tym ostatnim mój lokalny kościół organizuje występy raz w tygodniu. Niektórzy zgłaszają się do rozwożenia pizzy, konkurując z kolorowymi imigrantami.

Zaprzyjaźniony Włoch, zmuszony do zamknięcia lokalu wiosną, zdecydował się na ucieczkę do przodu, zagospodarowując piwnicę z myślą o organizowaniu występów muzyków, a gdy jesienią wydawało mu się, że wychodzi na prostą, rząd przyblokował go ponownie, zezwalając tylko na sprzedaż kanapek na wynos.

Nie tracę nadziei, że się odbije, bo lubię jego miejsce. Większe obawy mam o przyszłość Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, sfinansowanego ze zbiórek emigracji politycznej. POSK stracił przychód z restauracji i imprez. Nie ma z czego utrzymać biblioteki zamkniętej od marca.

Londyńskie metro straszy pustkami nawet w godzinach szczytu, zamykają się sklepy w dzielnicach handlowych, o ile zawczasu nie przestawiły się na sprzedaż przez internet, co jest tak, jakby wymuszać powrót od filmu mówionego do niemego. Rynek nieruchomości komercyjnych pikuje w dół jak zestrzelony spitfire, przybywa klientów psychoterapeutom, a w londyńskim City atmosfera jak w raporcie z oblężonego miasta Zbigniewa Herberta:

wieczorem lubię wędrować po rubieżach Miasta
wzdłuż granic naszej niepewnej wolności
patrzę z góry na mrowie wojsk ich światła
słucham hałasu bębnów barbarzyńskich wrzasków
doprawdy niepojęte, że Miasto jeszcze się broni.

Życie polityczne i społeczne przejęli nadgorliwi higieniści przeszkoleni na wieczorowych kursach oceny ryzyka, instruujący ludzi, jak mijać się na ulicach, gdzie, jak i kiedy myć ręce, jak oddychać. Nie znając się ani na wirusach, ani epidemiach, chcą uchodzić za ekspertów od zdrowia publicznego, bezdusznie forsując lekarstwo gorsze od choroby.

Umieralność na złowróżbnego covida, liczona w proporcji do zakażeń, z wyłączeniem chorób współtowarzyszących, wynosi 0,26 procent, a milionom młodych i zdrowych uniemożliwia się życie po swojemu. Czy jest ucieczka przed sanitarnym terrorem niszczącym gospodarkę i stosunki międzyludzkie?

Jak w pościgu z filmu Butch Cassidy and Sundance Kid, za każdym razem, gdy Robert Redford i Paul Newman łudzą się, że zmylili pościg, zdeterminowani stróże prawa wyłaniają się nie wiadomo skąd. Co to za ludzie? – pytają sami siebie uciekinierzy. Gdy nie mają dokąd uciekać, w ostatniej chwili ratują się skokiem do rwącej rzeki z urwistej skały. Na taki wyczyn zdobyli się gangsterzy uciekający przed stryczkiem, z czego jeden nieumiejący pływać, ale czy stać na niego zwykłych ludzi? Bo jeśli chcą ocalić wolność, pamięć, wiarę i tożsamość, a na taki skok się nie zdobędą, to przegrają. Nad banditos gringos mają tę przewagę, że wiedzą, kto ich ściga, a to już coś, bo obrona tylko wtedy jest skuteczna, jeśli wroga rozpracowało się na samym początku.

A zatem „kim są ścigający”? To ludzie twierdzący, że mają po swej stronie naukę i interes zdrowia publicznego, uzasadniając nimi drobiazgową kontrolę ludzkiego zachowania. Po części medycy, częściej z tytułami profesorskimi niż bez, menedżerowie publicznej służby zdrowia, eksperci od prognoz i statystycznych modeli, spece od bhp i zarządzania ryzykiem, miliarderzy-filantropi z globalistyczną agendą. Na ogół pośrednio lub bezpośrednio żyją z pieniędzy farmaceutycznych koncernów lub rządowych grantów. Są wśród nich oportuniści, karierowicze, szaleni bądź niedouczeni naukowcy, dla których życie tylko wówczas jest realne, kiedy potwierdza ich teorie. Niektórzy to hipokryci, często sami nie stosujący się do nakazów narzucanych innym.

Samozwańczy higieniści chcą przebudować innym nie tylko zachowanie, ale świadomość i język.

Ostatnio rzadziej słyszy się w Anglii o maseczkach. Przypuszczalnie w reakcji na wątpliwości, czy za ich noszeniem stoi jakakolwiek nauka, mówi się teraz: „nakrycia twarzy”. Maseczka nie przestała być maseczką, ale stała się nakryciem twarzy, tak jak czapka lub kapelusz są nakryciem głowy.

Nie jest to jedyną innowacją językową wprowadzoną pod płaszczykiem rzekomej pandemii. Zamiast „skutki uboczne” w odniesieniu do szczepionek mówi się „odpowiedź organizmu”, co sugeruje, że mamy do czynienia z czymś niewymiernym i subiektywnym, niemożliwym do wkalkulowania w ryzyko, a zatem zwalniającym koncerny farmaceutyczne od odpowiedzialności za niepożądane skutki.

Podmiana języka prowadzi do podmiany rzeczywistości. W nowej normalności ludzie będą pracować albo dla państwa, albo dla międzynarodowych korporacji. Czy za miskę ryżu od premiera Morawieckiego, którego wyniesienie potwierdza, że między sektorem finansowym a rządem są drzwi obrotowe. Będzie to rzeczywistość, w której o wiele trudniej będzie o spontaniczne stosunki międzyludzkie, ochrona indywidualnego zdrowia zostanie wyjęta nie tylko ze sfery prywatności, ale zdrowego rozsądku, a nauka będzie sprzyjać lewicowej agendzie politycznej, co zresztą dzieje się od pewnego czasu.

W mojej dzielnicy Putney widzę ludzi ze strachu, bezmyślności lub wrodzonej skłonności do konformizmu przecierających zdezynfekowaną szmatką rączki od metalowego koszyka w supermarketach, mimo że mają na ręku gumowe rękawiczki; przywdziewających maskę w samochodzie, mimo że jadą sami; niepodających ręki starym znajomym; w czynie społecznym strofujących innych.

To wyznawcy kultu świętego spokoju, wierzący, że powrót do normalności prowadzi przez posłuszeństwo nakazom, usprawiedliwiający stadny instynkt zbiorową ochroną zdrowia, niezastanawiający się, dlaczego policjanci klękają przed demonstrantami Black Lives Matter, a pałują przeciwników lockdownu. Lecz przecież widzą, że na ulicy przybywa sklepowych pustostanów i bezdomnych. Czy przychodzi im na myśl, że przełoży się to na trudniejszy start dla ich dzieci?

Bo jeśli to, co widać gołym okiem, nie daje im do myślenia, jeśli sądzą, że da się wrócić do normalności, która normalna nie była, jeśli nie zauważyli, że świat nigdy nie wyszedł z finansowego krachu z roku 2008, to gdzie im się wydaje, że żyją? W pancernej bańce wyimaginowanego komfortu, inercji zasilanej codzienną strawą nagłówków czytanych na smartfonie, świecie rzekomo słusznie i obiektywnie interpretowanym przez BBC? Wielu zajętych trudem zarabiania na życie takich pytań sobie nie zadaje, bo nie zna odpowiedzi, nie wie nawet, gdzie ich szukać i nie chce rozterek. O wielu z nich można powiedzieć, że przyswoili sobie hasło „głosuj na szaleństwo, bo ma sens”, rozpowszechniane przez Monster Raving Looney Party, czyli Wyjątkowo Zwariowaną Partię Pomyleńców.

Partia ta – protest przeciwko skostniałemu, dwupartyjnemu systemowi wyborczemu – nigdy nie miała reprezentacji parlamentarnej, ale jej pomysły, zwariowane w chwili wysunięcia, jak paszporty dla krów, zostały wprowadzone w życie, a nawet przebite w przypadku obniżenia wieku wyborczego z 21 lat do 18, bo w Szkocji rozważa się dalszy upust do 16 roku życia.

Nie ma zresztą powodów, by prawa wyborczego nie rozszerzyć jeszcze bardziej, przyznając je umarłym, tym bardziej, że w ostatnich wyborach prezydenckich w USA licznie zagłosowali oni na demokratów. Na realizację czekają niektóre inne pomysły MRLP, np. zbudowania bieżni, po której biegaliby entuzjaści fitnessu, napędzając przy okazji generatory energii, albo umieszczenia parlamentu na kółkach, by objeżdżał kraj jak wędrowny cyrk i był przez to bliżej wyborców. Nie jest to śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, że są ludzie już teraz mówiący o polityce torysów Borysa Johnsona, że jest looney.

Looney – przymiotnik od lunacy – oznacza wariacki lub szaleńczy w szerszym znaczeniu niż medyczne. To drugie jest coraz wyraźniejsze, jeśli sądzić po rządowych pomysłach spędzania Świąt. Nadzieją są ludzie myślący niezależnie, a Anglia ma długą tradycję intelektualnych ekscentryków. Ostatnio sędzia sądu najwyższego Lord Sumption skrytykował „jakobinów z rządowej grupy doradczej ds. stanów wyjątkowych (SAGE) i maniakalnych zwolenników kontroli wszystkich i wszystkiego z resortu zdrowia”. Uznał, że takiego podejścia „nie da się obronić na gruncie moralności i konstytucji w kraju, który nie jest totalitarny”. Wcześniej zauważył, że „społeczeństwa tracą wolność nie dlatego, że tyrani mu ją odbierają, lecz zwykle dlatego, że ludzie dobrowolnie rezygnują z niej dla ochrony przed rzeczywistym, ale wyolbrzymionym zagrożeniem z zewnątrz”. Wypowiedzi Lorda Sumptiona to nie to samo, co narzekania mało komu znanego blogera, cenzurowanego przez Wikipedię i YouTube za demaskowanie spiskowych praktyk. To sygnał, że prawniczy establishment daje rządowi do zrozumienia, że przeszarżował.

Oznaką nadziei są niezależnie myślący lekarze oddziałujący swym autorytetem na środowisko, a także to, że rząd zaczyna mieć gorszą prasę.

Choć krytyczne głosy Petera Hitchensa, Allison Pearson i Fredericka Forsytha są spychane na margines, a ich wpływ na opinię publiczną nie wydaje się duży, może się okazać, że to oznaka wzbierającej fali, która osiągnie masę krytyczną. „Obostrzenia narzucane w wielu częściach kraju byłyby trudne do zniesienia, gdyby można było oczekiwać po nich pożytku. Kłopot w tym, że nie ma nawet źdźbła dowodu, że pomogą w czymkolwiek” – napisał „Mail on Sunday”.

Jednak większość krytycznych pod adresem rządu tekstów prasowych utrzymana jest w duchu pokornych petycji kierowanych do cara Wszechrusi: rząd powinien wzruszyć się losem ludzi ponoszących koszty jego decyzji, przemyśleć celowość swoich działań, niekoniecznie słuchać doradców lub poszerzyć ich krąg, dopomóc, mieć na uwadze, działać proporcjonalnie do skali zagrożenia, konsultować się itd. itd. Rząd odpowiada, że wie, co robi, nad wszystkim panuje, radzi, by w Święta nie ściskać się z babcią i w poczuciu obywatelskiej troski donosić na sąsiadów.

Nieuchronnie zbliża się moment, gdy trzeba będzie wybierać między skokiem do rwącej rzeki z urwistej skały, co daje jakąś szansę przeżycia, a czekaniem, aż rząd nas z niej zepchnie bez nadziei na odratowanie.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Konformiści, higieniści i gangsterzy” znajduje się na s. 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Konformiści, higieniści i gangsterzy” na s. 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego