Witold Kieżun opowiada o pobycie w obozie sowieckim na pustyni Kara-Kum w latach 1945-1946 / „Kurier WNET” 41/2017

Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam: żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

W łagrze na pustyni Kara Kum

Dalszy ciąg dziejów Witolda Kieżuna. W tym wywiadzie profesor opowiada o pobycie w więzieniu i na zesłaniu. Rozmawiał Stefan Truszczyński.

Przypomnę: profesor zwyczajny nauk ekonomicznych, doktor habilitowany Witold Kieżun wykłada w akademii Leona Koźmińskiego, jest członkiem International Academy of Managment w USA. Był wykładowcą na wielu uczelniach zagranicznych w Europie, USA, Kanadzie. Kierował projektami ONZ w Afryce. W czasie II wojny światowej był oficerem Armii Krajowej, w czasie Powstania Warszawskiego został odznaczony orderem Virtutti Militari. Po wojnie więziony – w Polsce przez KGB i w sowieckim gułagu na pustyni Kara Kum. Dzisiaj będziemy rozmawiali właśnie o okresie po Powstaniu Warszawskim, kiedy znalazł się Pan w Krakowie – i co się dalej działo.

Zgodnie z regulaminem wojskowym, który mówi, że żołnierz, który dostaje się do niewoli, musi wykorzystać każdą okazję do ucieczki, uciekłem razem z moim dowódcą z transportu po powstaniu. Dotarliśmy do partyzantki na Kielecczyźnie. Tamtejszy dowódca, uznawszy, że nie mam doświadczenia w walce w terenie, dał mi kontakt na Armię Krajową w Krakowie.

Przyjechałem do Krakowa, zameldowałem się w tamtejszej organizacji, dostałem fałszywe dokumenty. Parę miesięcy po prostu się ukrywałem. Wstąpiłem natychmiast na Uniwersytet Jagielloński. Niestety znalazł się zdrajca, który doprowadził do bardzo daleko idących aresztowań. Zostałem aresztowany, siedziałem w więzieniu. Ostatni rozkaz komendanta był taki, żeby w przypadku aresztowania nie ujawniać przynależności. Przechodziłem bardzo ciężkie śledztwo.

Pytali: „Czy należałeś do AK?” Oczywiście – „Nie należałem”. Między innymi straszono nas w nocy. Stale było słychać odgłosy rozstrzeliwania na podwórku więzienia. Padał okrzyk „Niech żyje Polska!” i potem strzały.

Mnie też postawiono pod murem, zespół z karabinami dostał rozkaz, wycelowali we mnie i w ostatnim momencie padł okrzyk: „Stój! Stój!”. Potem przesłuchania, jeszcze później w wagonie towarowym jechaliśmy z Niemcami na wschód. Czterdziestu Polaków i czterdziestu Niemców. Czterdzieści jeden dni.

Kiedy to było?

Marzec 1945 rok. Przejechaliśmy Ural, potem zjechaliśmy w dół i dojechaliśmy prawie nad Morze Kaspijskie, do pustyni Kara Kum. To jest biegun ciepła. Temperatura w lipcu dochodzi tam do 60 stopni. Tragedia polegała na tym, że była tylko słona woda do picia. To spowodowało potworną śmiertelność. Jednocześnie panowała epidemia tak zwanej beri-beri, to jest straszna miejscowa choroba.

Śmiertelność była tak duża, że po niecałych pięciu miesiącach osiemdziesiąt siedem procent więźniów zmarło i obóz został zlikwidowany.

Pisał Pan, że Polacy trzymali się stosunkowo dobrze.

Śmiertelność Polaków była dużo mniejsza, ale między innymi dlatego, że podzielono nas na 64-osobowe zespoły robocze, w większości złożone z Niemców, a my potrafiliśmy się porozumieć z miejscowymi władzami, pełniliśmy funkcje nadzorcze i dzięki temu mieliśmy większe możliwości uzyskać coś nadającego się do picia.

To było w Krasnowodsku?

To było pod Krasnowodskiem, na skraju pustyni Kara Kum, a praca polegała na wysadzaniu w powietrze piaskowych skał i z tego formowaliśmy coś w rodzaju cegieł. Ja byłem komendantem 64-osobowego zespołu esesmanów, ale ci moi esesmani wszyscy wymarli w ciągu jednego miesiąca.[related id=44100]

Ile Pan miał wtedy lat?

Dwadzieścia trzy.

Mógłby Pan opisać ten obóz?

Obóz był tragiczny. Wprawdzie nie było, jak w niemieckich obozach, systematycznego zabijania, ale ludzie i tak umierali; śmiertelność była potworna z powodu picia słonej wody przy tym szalonym upale i wielkiej różnicy temperatur noc – dzień.

Ja zachorowałem na zapalenie płuc, znalazłem się w szpitalu i tam dostałem beri-beri. Z 95 kilo wagi spadłem do 48. Byłem zupełnie bezwładny. Ale muszę powiedzieć, że byłem przedmiotem niesłychanej troski kolegów.

Poza tym tam była duża grupa Górnoślązaków, górników, których wówczas wywożono z Polski jako Niemców, teoretycznie do pracy w kopalniach. Jeden taki starszy górnik bardzo serdecznie mną się opiekował – to jedno; poza tym byłem bardzo odporny psychicznie. No i udało mi się. Uratowała mnie także pomoc uzyskana za cenę mojego całego ubrania. Tam szedł nielegalny handel. Wszystkie moje rzeczy zostały sprzedane i to mnie uratowało.

Skończyło się na tym, że tych tak zwanych chodzących zabrano na statek na Morze Kaspijskie, a pozostałych, dokładnie trzysta trzynastu – wiem, bo nas wszystkich, w tym mnie, policzono – zostało, czekając na śmierć. Dostałem papier i miałem co dzień wypisywać kolejnych zmarłych. Potem zostało nas stu trzynastu i jak przez trzy dni nikt nie umarł, to tę resztkę przewieziono do już przyzwoitego szpitala, oczywiście więziennego, ale już w znacznie lepszym klimacie, z amerykańskim sprzętem itd.

I tu też miałem kolosalne szczęście. Mój ojciec był lekarzem, studiował w Estonii i miał tam oczywiście kolegów Rosjan. Okazało się, że naczelny lekarz wojennego szpitala to jest kolega mojego ojca. On bardzo mi pomógł, dawał mi różne leki, zresztą byłem młody, tak że na tyle doszedłem do siebie, że zacząłem chodzić, przybrałem 20 kilo na wadze.

Czytałem, że w tym obozie były różne grupy narodowościowe.

Tak, było około dwustu Francuzów, którzy zresztą bardzo szybko wymarli, trochę Czechów, Austriaków – ale nie hitlerowców – dużo Niemców. Była też wspaniała grupa Jugosłowian. Jugosłowianie wszyscy nosili mundury. Byli niesłychanie solidarni między sobą i solidarni z nami. Myśmy stanowili takie dwie grupy, Jugosłowianie z Polakami, wzajemnie sobie pomagające. Tam były różne możliwości, np. nielegalnego handlu; jeden pomagał drugiemu.

Ci Jugosłowianie byli wspaniali. Wolno nam było w czasie apelu porannego zadawać pytania. Jeden z nich zawsze występował i mówił: „Mam pytanie. Myśmy przez całą wojnę walczyli z Niemcami. Dlaczego jesteśmy tutaj razem z Niemcami?”.

My też pytaliśmy. Na przykład pewien kapitan o nazwisku Pasek: „Walczyłem z Niemcami w Powstaniu Warszawskim; dlaczego teraz jestem upokarzany tym, że przebywam razem z esesmanami?”.

Pana KGB zabrało z ulicy, innych w podobnych okolicznościach. Jakimi kryteriami, Pana zdaniem, kierowały się sowieckie władze?

Po prostu oni uważali, że całe to pokolenie akowskie to jest pokolenie antysowieckie i w związku z tym trzeba je zlikwidować, skoro budujemy socjalistyczną Polskę. Zwyczajnie traktowali nas jak wrogów, tłumacząc, że Armia Krajowa walczyła z partyzantką radziecką i tak dalej. Byliśmy traktowani na równi z esesmanami, z Niemcami.

Mało tego. Myśmy byli tam podzieleni na pięć grup. Każda dostawała inny przydział chleba. Pierwsza dostawała najwięcej, piąta najmniej. My, Polacy, byliśmy trzecią grupą, a Wehrmacht był w pierwszej. Czyli Wehrmacht był lepszy. SS było już poniżej nas, w czwartej grupie, ale dwie grupy niemieckie miały większy przydział chleba, większe porcje jedzenia od nas.

Natomiast Francuzów było tam dokładnie dwustu. Ja się nimi opiekowałem, bo znam francuski. Ci Francuzi byli zupełnie zrezygnowani. Mówili, że nie mają żadnych szans; gdyby ich odesłano do Francji, to będą też tam siedzieć. I jakoś tak w ciągu półtora miesiąca wszyscy wymarli.

Ilu was tam było i jak długo to trwało?

Ja byłem w tym obozie od marca do października 1945 roku. W sierpniu był wyjazd tych „zdrowych”. Wtedy z ponad pięciu tysięcy zostało nas sześćset trzydziestu. 87% wcześniej zmarło.

I w żadnym z tych krajów nie wiedziano, że ich rodacy są więzieni, nikt się o nich nie upomniał?

W sąsiednim Iraku byli Anglicy i pewnego pięknego dnia na pustyni, przy tych robotach pojawił się samochód z Anglikami. Przyjechali Anglicy na rozmowy w sprawie jakichś źródeł naftowych. Wtedy polski lotnik, pułkownik Sidorowicz, zrzutek, podbiegł, stanął na baczność i zameldował się po angielsku. Przylecieli od razu Rosjanie. A ci mówią: zaraz, zaraz, minutkę! Więc on zameldował się jako oficer Armii Polskiej zrzucony z Anglii, powiedział, że tu są więzieni Polacy. Anglicy powiedzieli, że jadą do Moskwy, przedstawią tam tę sprawę, zawiadomią ambasadę angielską.

Tak więc to była jakaś nadzieja i być może dlatego przyjechała specjalna komisja z Moskwy, żeby sprawę zbadać.

Pamiętam zresztą w związku z nią pewien incydent. Ci Rosjanie z komisji podeszli do mnie, wśród nich lekarka, i zagadują po niemiecku. Ja na to: „Ja nie ponimaju”. A oni: „Ty Polak, za co się tu dostałeś?” Powiedziałem, że za to, że walczyłem z Niemcami. Zdziwili się. Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam – żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk: „Ty wiesz, co się z tobą za to stanie?!”. Ja na to: „Jutro i tak umrę, a przynajmniej będę miał satysfakcję, że ten zbrodniarz nie będzie już żył”. Kiedy komendant to usłyszał, stwierdził: „On już jest nienormalny”. Zostawili mnie w spokoju. A mnie rzeczywiście już było wszystko jedno. Oczywiście chciałem przeżyć, ale miałem bardzo małe szanse, więc miałem przynajmniej satysfakcję.

No i później zdecydowano, że wszyscy, którzy jeszcze chodzili o własnych siłach, zostaną załadowani na statek i przewiezieni przez Morze Kaspijskie na Kaukaz.

Może jeszcze opowie Pan, jak był zorganizowany ten obóz. Jak mieszkaliście?

Mieszkaliśmy w namiotach. Przez pierwsze dwa tygodnie spało się na ziemi. Potem przywieziono namioty, potem sienniki wypchane słomą. Spaliśmy przykryci lekkimi kocami, a w nocy temperatura spadała do 20 stopni. Było wciąż ciepło, ale była różnica temperatur, stąd to zapalenie płuc.

A w ciągu dnia?

W lipcu dochodziła do sześćdziesięciu, średnio było 56 stopni.

Do picia dawano wam słoną wodę, a do jedzenia?

Całe pożywienie mieliśmy amerykańskie. Rano była kawa z tą słoną wodą, więc słona, dostawaliśmy tam po dwieście pięćdziesiąt gramów chleba na dzień. W ciągu dnia była taka zupa kaszana z amerykańską kaszą; oczywiście nic innego, żadnego mięsa, nic – jedno danie. No i wieczorem znowu była kawa, z tym chlebem, który się miało z rana.

Oczywiście w zależności od tego, w której grupie się było?

Pierwsza grupa, właśnie ci Niemcy z Werhmachtu, miała, zdaje się, 450 gramów. Myśmy mieli 350 czy 300 gramów.

Jednocześnie szedł olbrzymi handel. Cała służba radziecka handlowała ubraniami. Już mówiłem, że była duża śmiertelność. Jak umarł kolega w namiocie, to sprzedawano jego spodnie, koszule, buty za chleb i ewentualnie nawet za rybę. Wspominałem, że sprzedałem wszystko. Potem miałem jedną swoją koszulę, ale później, ponieważ współwięźniowie umierali, to mi się udało ubrać po nich.

To była tragiczna historia, w gruncie rzeczy beznadziejna, gdyby nie interwencja tych Anglików, dzięki którym przyjechała ta komisja, a obóz został w ogóle zlikwidowany. A te ostatnie dwa miesiące… Tylu co dzień umierało… Raz dziennie przyjeżdżali, zabierali trupy i raz dziennie przywozili jedzenie – chleb i taką dużą beczkę z kaszą.

Gdzie tych ludzi grzebano?

Wszystkich wywożono po prostu na pustynię. Przy tej okazji była próba ucieczki, której ja zresztą byłem jednym z organizatorów. Zwykle ciała wywozili Rosjanie z Niemcami – dwóch eskortujących Rosjan i trzech Niemców do kopania dołu i wrzucania trupów. Nasza koncepcja polegała na tym, że my pojedziemy zamiast Niemców, we trójkę obezwładnimy tych Rosjan, zdobędziemy broń, Rosjan zostawimy na pustyni i wrócimy samochodem.

W obozie było zawsze trzech, czterech strażników w wartowni, a pozostali spali. Wymyśliliśmy, że my podjedziemy samochodem, w tym momencie nasi koledzy wpadną do wartowni, obezwładnią tamtych, otworzą nam bramę, my wjedziemy i do samochodu właduje się trzydzieści osób, które już miały czekać. Wyjedziemy na pustynię, wiążąc tych obezwładnionych strażników, żeby jeszcze długo nie podnieśli alarmu. Alarm byłby dopiero po zmianie warty, a zmiana warty – nad ranem, więc liczyliśmy, że mamy szanse. Do przejechania było zaledwie 280 kilometrów.

Do Iranu?

Tak. Tam byli Anglicy. Ale to wszystko się się nie udało. Ja byłem w tym zespole, który miał odebrać broń i obezwładnić konwojentów. Było nas trzech, podjechaliśmy samochodem, a tam dół już był przez kogoś wcześniej wykopany. Samochód podjechał za blisko, przewrócił się i myśmy wpadli do tego dołu, a trupy na nas.

Straszna to była historia. Oni nas wyciągnęli, ale te trupy ciekły, w tym dole wszystko było zalane, mnie także zalało twarz, tak że przeżycie było potworne. Trzeba było wyciągać samochód, okazało się, że jest częściowo niesprawny, ledwo jechał.

Próba zakończyła się fiaskiem.

Na całe szczęście, dlatego że potem okazało się, że ta droga to była tak zwana karawanowa, tak że daleko byśmy nie zajechali. Wszystkich by nas rozstrzelali. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu.

Był Pan właściwie wiecznym uciekającym – i w Krakowie, i w Warszawie.

Tak, to prawda. Udało mi się zresztą dwa razy uciec z łapanki w Warszawie, potem uciekłem z niewoli niemieckiej, no i usiłowałem uciec z niewoli sowieckiej.

Na koniec chciałem zapytać, czy ci ludzie, którzy was pilnowali, Sowieci z różnych republik, byli tam też za karę?

Wszyscy byli skazańcami, całe miasto. Sam komendant został skazany na dwa lata pobytu w Krasnowodsku za defraudację 100 tysięcy rubli.

A czy nie było z ich strony jakiegoś cienia, nie powiem sympatii, ale jakiegoś zrozumienia, że w końcu byliście żołnierzami?

Nie, sympatii nie było, ale była obojętność, nie wrogość, bo to wszystko byli też skazańcy. Ci strażnicy mieli rok i osiem miesięcy, dwa lata pobytu w Krasnowodsku. Oni dostawali słodką wodę przywożoną z Kaukazu, więc o tyle było im lepiej niż nam, ale mimo wszystko ten klimat jest dla człowieka z innej strefy klimatycznej nie do przeżycia. Liczono, że ci skazani Rosjanie mogli tam żyć średnio półtora roku. Tak, że to dla nich było jak wyrok śmierci.

Przebywał Pan w Rosji Sowieckiej do 1946 roku.

Cały 1945, ‘46 i w pierwszych dniach września 1946 zostałem zwolniony. Potem przywieziono mnie do Polski. W Polsce siedziałem w obozie ministerstwa bezpieczeństwa. Zaczęła się akcja ujawniania Armii Krajowej, ale ja się nie ujawniałem.

Kiedy siedziałem w więzieniu, moja matka porozumiała się z paroma oficerami AK, między innymi z moim komendantem. On powiedział: „Absolutnie akcja ujawniania go obejmuje, niech pani go ujawni”. Dosłownie tak. I wybuchła sensacja. Mama przyjechała, rozmawiała ze mną, oczywiście w obecności strażnika. Mówi: „Wiesz, ujawniłam cię”. Ten skoczył: „Tak?! To ty kłamałeś, że nie byłeś w AK!”. I poleciał z dokumentami do komendy. Ja mówię: „Mamo, coś ty zrobiła?!”. A mama na to: „Jest umowa, że wszyscy ujawnieni podlegają amnestii”. No i rzeczywiście wszystkich nas, ujawnionych, zwolniono.

Uważam, że ta historia strasznego wyniszczenia nas, żołnierzy Armii Krajowej przez Związek Radziecki, jest do tej pory bardzo mało znana.

Wrócimy do tego. Zaczniemy od momentu, kiedy wyjeżdżał Pan z Kraju Rad. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” można przeczytać na s. 17 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zachowaliśmy się, jak należało – mówi Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim / „Kurier WNET” 40/2017

To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy zachowali się tak, jak należało.

Zachowaliśmy się jak należało

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Witold Kieżun opowiada Stefanowi Truszczyńskiemu o końcówce powstania warszawskiego i o swoim spotkaniu z generałami Borem-Komorowskim i Chruścielem-Monterem.

Poprzednią rozmowę skończyliśmy gdzieś w połowie powstania. Co było dalej?

Jest początek września i jeszcze bronimy Pałacu Staszica, który jest codziennie ostrzeliwany przez czołgi. Pałac po tym się palił i musieliśmy go opuścić. 7 września nastąpił upadek Powiśla. Broniliśmy się jeszcze przez dobę poza pałacem. Mnie się przytrafiła wtedy taka historia, że pocisk karabinowy odstrzelił mi połowę ucha. Ale szczęśliwie, bo gdyby trafił centymetr dalej, to byłbym nie żył.

Wycofaliśmy się na teren ruin Poczty Głównej i w pewnym momencie byliśmy z trzech stron otoczeni przez Niemców. Broniliśmy się, paląc istniejące jeszcze domy. Wreszcie musieliśmy się wycofać na drugą stronę placu Wareckiego i zajęliśmy teren w pobliżu szesnastopiętrowego, nie istniejącego dziś, zniszczonego drapacza chmur. Zajęliśmy stanowiska na ulicy Jasnej. Dostaliśmy polecenie, żeby wdrapać się na szczyt tego zniszczonego wieżowca, który nie miał już schodów, został tylko szkielet. Chodziło o to, żeby meldować z góry o działaniach artylerii radzieckiej, która ostrzeliwała Warszawę, bo Rosjanie byli już na Pradze.

Wtedy właśnie nastąpił niesłychanie istotny moment w moim życiu. Nastąpiła komasacja naszego batalionu, batalionu „Gustaw” i innych, i wtenczas poznałem moją późniejszą żonę, która była powszechnie uważana za najpiękniejszą dziewczynę naszego oddziału. Nasze spotkanie skończyło się miłymi pozdrowieniami, podziwiałem jej piękność, ale bliższych kontaktów nie mieliśmy. Spotkaliśmy się dopiero wiele lat później. Ona była w obozie we Francji, potem wróciła do Polski. Ja byłem w gułagu w Związku Radzieckim. A potem spotkaliśmy się przypadkiem na brzegu morza w czasie wakacji i pobraliśmy się. Przez 63 lata żyliśmy we wspaniałym związku; niestety żona już umarła.

Danuta Magreczyńska, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Pana żona to była Danuta z domu Magreczyńska.

Tak. To była taka dygresja, a teraz – co działo się dalej.

Był Pan na dachu tego wieżowca.

Nie wolno nam było oczywiście strzelać, tylko obserwować i przekazywać meldunki. Drugiego dnia dyżurował z nami jakiś powstaniec z innego batalionu, z karabinem z lunetą. Dostrzegł dwóch Niemców-oficerów. Wbrew rozkazowi zastrzelił jednego i wtenczas Niemcy się zorientowali, że my jesteśmy na dachu tego drapacza chmur. Zaczęli nas ostrzeliwać, a my oczywiście nie mogliśmy się wycofać. Chowaliśmy się pod jakimiś szczątkiem dachu, który jeszcze tam został, i mogliśmy wycofać się dopiero nocą. Dobrze zapamiętałem to tragiczne, bo po ciemku osuwanie się z szesnastego piętra po tym żelaznym obudowaniu windy. Potem już nie mogliśmy tam wejść, dlatego że Niemcy mocno to miejsce ostrzeliwali. Później były systematyczne wzajemne ostrzeliwania na rogu Królewskiej, z obu stron ulicy.

Potem nastąpiła kapitulacja. Szliśmy do niewoli, a zasada w regulaminie wojskowym jest taka: żołnierz, który dostał się do niewoli, powinien s z pierwszej okazji do ucieczki. Idąc, co kilkadziesiąt metrów mijaliśmy patrol niemiecki, ale mnie i mojemu dowódcy porucznikowi Biskupowi udało się przeskoczyć przez żywopłot przy jakimś budynku. Udało się nam uciec.

Po wielkich perypetiach trafiliśmy na Kielecczyznę. Przejechaliśmy pociągiem, oczywiście parokrotnie wyskakując przed zatrzymaniem pociągu na stacji, bo na stacjach były kontrole. To była bardzo ciężka droga. Na Kielecczyźnie pracował mój wuj, który dał mi kontakt na partyzantkę. Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Miałem swoją pełną dokumentację w bucie, regimentację powstańczą z numerem legitymacji, legitymacją Virtuti, Krzyżem Walecznych, więc przyjęto mnie niesłychanie serdecznie. Ale komendant powiedział: nie ma pan żadnego doświadczenie w walce terenowej, tylko w walce ulicznej. Dam panu skierowanie do Krakowa. I pojechałem do Krakowa, dostałem kontakt do kierownictwa Armii Krajowej w Krakowie, dowód osobisty na inne nazwisko.

Wróćmy jeszcze do dnia 23 września, kiedy Pan stanął, że tak powiem, oko w oko z generałem Borem.

Tego dnia dostaliśmy polecenie, żeby zameldować się w budynku gazowni przy ulicy Kredytowej. No i okazało się, że tam było spotkanie żołnierzy z dowódcą Armii Krajowej Borem-Komorowskim. Bór-Komorowski wygłosił bardzo ciekawe przemówienie, potem poprosił o zadawanie pytań, więc pytałem, a potem czternastu z nas zostało udekorowanych orderem Virtuti Militari. Ja także dostałem order Virtuti Militari. Z naszego batalionu dwóm przyznano ten order. To znaczy, tego orderu fizycznie wówczas nie było, tylko uroczyste stwierdzenie faktu i podanie ręki. To było wielkie przeżycie i wielka satysfakcja.

A o co Pan pytał wtedy Bora-Komorowskiego? Jak on wyglądał? Jak wyglądało to spotkanie?

Bór-Komorowski prosił nas o zadawanie pytań. Wiec zapytałem po pierwsze, czy powstanie było uzgodnione z naszym rządem za granicą. A potem, jak wygląda ewentualna możliwość pomocy ze strony Armii Radzieckiej, czy są może jakieś kontakty.

Bór-Komorowski odpowiedział, że w tej chwili jest za wcześnie, żeby szczegółowo przedstawić genezę powstania warszawskiego, ale może jedno tylko stwierdzić – że powstanie było absolutną koniecznością. A badania, które zostały przeprowadzone ostatnio, to potwierdzają. Krótko przed jego wybuchem wyszło zarządzenie, że 100 000 osób ma się zgłosić do budowania barykad. Przyszło tylko kilkadziesiąt. Z tego tytułu już byłyby bardzo poważne sankcje. No a potem, 27 lipca, Hitler ogłosił Warszawę fortecą. Nie było mowy, żeby Niemcy bronili się w Warszawie, mając świadomość, że jest w niej 40-tysięczne podziemie.

Na spotkaniu 23 września był także generał Chruściel. Czy on też rozmawiał z wami? Jak oni wyglądali?

Muszę powiedzieć, że general Komorowski wyglądał niereprezentacyjnie: niskiego wzrostu, kiedy wszedł i po raz pierwszy go zobaczyliśmy, byliśmy trochę zawiedzeni. Nie miał typowego wyglądu bojowego, wyglądu żołnierza. Ale jak zaczął mówić, to mówił wspaniale, w sposób absolutnie przekonujący, tak że od raz sobie pomyśleliśmy: tak, to jest kawalerzysta! Zdobywał zresztą nagrody w wojskowych konkursach hippicznych.

Ale najbardziej ujął nas tym, że rozmawiał z nami w sposób bardzo jasny, żołnierski, jednoznaczny, a wtedy zniknęło nasze wrażenie, że jego wygląd nie jest bojowy. Zyskał u nas całkowite, bardzo wysokie uznanie.

On i wyglądał, i mówił tak właśnie, jak wódz naczelny. Wzbudził w nas szalony entuzjazm, myśmy go oklaskali. Były zresztą okrzyki: Niech żyje! Niech żyje! Trudno mi wspominać, to budzi we mnie wielkie wzruszenie.

A generał Chruściel?

General Chruściel był typowym wojskowym, prostym, ale bardzo dobrze się prezentował. Nosił coś w rodzaju munduru, ale to nie był prawdziwy mundur, tylko miał jakiś element mundurowy.

Monter też zabrał głos i mówił bardzo po żołniersku, przekonująco. Mieliśmy ogromną satysfakcję, a potem dyskutowaliśmy i rozmawialiśmy między sobą, że mamy dowódców takich, jakich mogliśmy sobie wymarzyć.

Ilu was było na tej uroczystości? Jak duża to była grupa?

Na uroczystości było nas dość dużo, 60-70 osób. Było to na terenie gazowni przy ulicy Kredytowej, w miejscu dość spokojnym, bo Niemcy byli dopiero na Królewskiej. Teren był dobrze chroniony. Oczywiście spotkanie nie mogło trwać za długo. Zawsze była groźba pocisku, ataku lotniczego. Ale wszystko odbyło się spokojnie, trwało nie więcej niż półtorej, dwie godziny. Niemożliwe były dłuższe zgromadzenia.

Witold Kieżun, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Czy już wtedy mówiono o dacie ewentualnego zakończenia?

Nie. Ta sprawa nie była dyskutowana.

Jeszcze były jakieś nadzieje.

Jeszcze były nadzieje. Przy czym to było 23 września, a 18, kiedy byłem na dachu tego drapacza chmur, nastąpił pierwszy, olbrzymi lot 104 samolotów amerykańskich, które zrzucały broń. Pierwszy zrzut. Olbrzymia część tej broni spadała na stronę Niemców, a my patrzyliśmy na to z przerażeniem, bo to były między innymi wspaniałe, ciężkie przeciwlotnicze karabiny maszynowe. A Niemcy bombardowali nas z bardzo niskiej wysokości, bo bali się, żeby nie trafić w stanowiska niemieckie. Gdybyśmy mieli te ciężkie karabiny maszynowe, moglibyśmy zestrzeliwać te samoloty. Możliwość obrony byłaby kolosalna.

Były też wspaniałe PIAT-y przeciw czołgowe; jeden celny pocisk niszczył czołg. Gdybyśmy tę broń dostali w pierwszych dniach powstania, to cała Warszawa byłaby opanowana. Lotnisko byłoby opanowane, a wtenczas mogłaby lądować część polskiej armii z Włoch. Byłaby zupełnie inna sytuacja.

Potem się dowiedzieliśmy, że Churchill domagał się kategorycznie od Roosevelta, żeby oddziałał na Związek Radziecki, żeby się zgodzili na lądowanie samolotów amerykańskich i angielskich. Bo oni nie pozwalali wylądować na swoich lotniskach tym paru samolotom, które tam kilka razy przyleciały.

Ale Roosevelt powiedział, że ze względu na dalsze cele wojny tego rodzaju depeszy do Stalina nie wyśle. Roosevelt miał nadzieję, że we współpracy z bardzo silnym Związkiem Radzieckim, który opanuje większość Europy, uda mu się zniszczyć system kolonialny. On miał kompleks kolonializmu Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii.

Uważał, że Amerykanie jako pierwsi walczyli i zdobyli niepodległość jako kraj kolonialny i teraz ich najważniejszym celem politycznym jest zniszczenie kolonializmu. I dlatego w październiku 1943 roku, w tajemnicy przed polskim rządem, oddał Stalinowi 1/3 Polski.

Co jeszcze można by powiedzieć o sposobie myślenia Churchilla? O jego staraniach choćby o te samoloty, o dostarczenie broni?

Przede wszystkim ten człowiek się bał. On miał świadomość, że jeżeli Związek Radziecki opanuję całą Europę, to Wielka Brytania się nie obroni. Więc dla Wielkiej Brytanii było bardzo ważne, żeby Związek Radziecki oczywiście brał udział we zwycięstwie, ale żeby to nie było największe zwycięstwo terytorialne na terenie Europy. Był w tym w najwyższym stopniu zainteresowany, to było w interesie Wielkiej Brytanii i dlatego domagał się od Roosevelta interwencji u Stalina, żeby ten zgodził się na lądowanie samolotów.

Oczywiście interes Anglii był w tym zupełnie jednoznaczny. Anglia się bała nadmiernego umocnienia Związku Radzieckiego, bo oczywiście Związek Radziecki mający Niemcy i mający Francję – to koniec Wielkiej Brytanii.

Tym bardziej, że w Wielkiej Brytanii było sporo zwolenników komunizmu.

Był przecież cały zespół agentów. Dzisiaj sprawa jest jasna. Mimo wszystko jednak polityka Churchilla była samodzielna.

Kiedy Churchill ostatecznie zrezygnował z dopominania się o sprawy Polskie? Potem się zgodził na tę nieszczęsną paradę, gdzie zabrakło Polaków.

Po tym, jak już dowiedział się, że Roosevelt zgodził się na oddanie Stalinowi trzeciej części Polski. Poza tym Armia Czerwona zdobyła jednak Berlin i opanowała połowę Niemiec. Wtenczas sytuacja polityczna zmieniła się i Churchill nie chciał się przeciwstawić Związkowi Radzieckiemu i między innymi zgodził się na tę fatalną, skandaliczną demonstrację. Mimo że armia polska miała olbrzymi wpływ na wygranie wojny.

Nawiasem mówiąc, myśmy rozpracowali niemiecki system szyfrowania depesz – Enigmę, i wszystkie materiały przekazaliśmy w 1939 roku Anglikom. W Anglii w czasie wojny były rozszyfrowywane wszystkie tajne depesze niemieckie. Bez tego byłoby znacznie trudniej. Przecież cała ofensywa na Europę była opracowana na podstawie właśnie znajomości tajnych rozkazów niemieckich w systemie Enigmy. Tak, że z tego punktu widzenia nasz wpływ na zwycięstwo był olbrzymi. Tego dokonali nasi matematycy.

Wszystkie meldunki, rozkazy do ubotów też były kontrolowane.

Tak, oczywiście. Później to był straszny skandal.

Jeszcze trzeba wspomnieć o lotnikach. Przecież byli jeszcze nasi lotnicy, generał Skalski i inni.

Oczywiście. Mieli najwięcej zestrzeleń. Ale potem nasi dowódcy, generałowie, oficerowie, którzy zostali po wojnie w Anglii, pracowali tam jako kelnerzy, a często nie mieli z czego żyć. Najpierw Francja nas w haniebny sposób zdradziła, a później Wielka Brytania. Churchill przez pewien czas coś usiłował robić, ale niestety polityka Roosevelta stosunku do Polski była tragiczna.

Przywołam jeszcze nazwisko generała Sosabowskiego.

Wspaniała postać. Zresztą jego syn był moim kolegą gimnazjalnym; potem tragicznie stracił wzrok. Właśnie Sosabowski pracował po wojnie jako kelner.

A Maczek był barmanem.

Tak, tak, tak.

Kiedy Pan się dowiedział o tej skandalicznej decyzji wykluczenia polskich żołnierzy z defilady?

Dowiedziałem się dopiero po powrocie ze Związku Radzieckiego, bo ja wtenczas byłem w gułagu.

Złapano Pana już w Krakowie?

Tak. Aresztowano mnie w Krakowie już w marcu 1945 roku. Był zdrajca, który doniósł i aresztowano wielu AK-owców, w tym mnie.

Jak by Pan podsumował ten okres poprzedzający aresztowanie? Wyszedł Pan z wojny na pewno strasznie poturbowany i zmęczony, ale był pan zdrowy, silny, młody. Jak Pan patrzył wtedy jeszcze na świat?

Bardzo się narażaliśmy i wyszliśmy z wojny ze strasznymi stratami. Z mojej klasy maturalnej z 1939 roku 60% zginęło w okresie okupacji. Mieliśmy straszne, straszne straty. Bo też, praktycznie rzecz biorąc, wszyscy moi koledzy z mojej klasy byli w podziemiu. Albo w podziemiu, albo część dostała się na stronę okupacji radzieckiej i potem z Andersem udało się paru dostać do Armii Andersa. Jeden z moich kolegów gimnazjalnych później walczył pod Monte Cassino i dostał też Virtutti Militari.

Ten okres wspominam z wielką satysfakcją. To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy jednak zachowali się tak jak należało.

Co jest Pana zdaniem najważniejsze w życiu młodego człowieka i jego wychowaniu: dom, geny czy nauczyciele, czy jakiś mądry ksiądz?

Myślę, że geny i tradycja odgrywają pewną rolę. W mojej rodzinie na przykład dziadek był 20 lat na Syberii jako powstaniec styczniowy. Ojciec – oficer w czasie wojny z bolszewikami. Mój stryj, podpułkownik, był jednym z twórców polskiego lotnictwa; też dostał Virtutti Militari w 1920 roku. Więc ja oczywiście miałem kolosalne, kolosalne, że tak powiem, tradycje rodzinne.

Część moich kolegów z gimnazjum Poniatowskiego to byli synowie oficerów, bo na Żoliborzu była cała kolonia oficerska. Był syn generała Trojanowskiego, dowódcy Okręgu Warszawskiego. Ale był cały szereg kolegów ze środowiska tego nowego typu, socjalistycznego, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Mieliśmy też pięciu kolegów Żydów. I właśnie ten chłopak pochodzenia żydowskiego, kolega Weisen, był potem w Armii Andersa i dostał i Virtuti, i awans oficerski.

Wszystkich tych pięciu moich kolegów żydowskiego pochodzenia było patriotami polskimi. Jeden z nich od razu tragicznie zginął w Warszawie. Czterech pozostałych, zresztą za moją namową, uciekło na stronę radziecką. I tam tylko jednemu się nie udało, a wszyscy wstąpili do armii Andersa.

W następnej rozmowie przejdziemy do tych strasznych spraw gułagu, który Pan przetrwał właściwie cudem.

Mało, że przetrwałem, ale formalnie nawet umarłem.

Ale jest Pan z nami 95 lat, a przypomnę, że Pan mnie zaprosił na stulecie swoich urodzin.

Chciałbym dożyć choćby dlatego, że w tej chwili już mam umowę na trzy książki, które muszę napisać jeszcze przed śmiercią.

Czyli to zaproszenie do Jabłonnej jest aktualne?

Tak jest. Zapraszam na stulecie do Jabłonnej.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” znajduje się na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Kurier WNET” 39/2017, Wywiad z Witoldem Kieżunem: Po II wojnie światowej zabrano nam media i w ogóle cały świat

Na 40 000 żołnierzy AK w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 000. A wcześniej przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią

Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim opowiada o swoich przeżyciach z Powstania Warszawskiego.

Ostatnio rozmawialiśmy o okresie wojny do sierpnia 1944 roku. Dziś porozmawiamy o Powstaniu Warszawskim, które dla Pana zaczęło się wcześniej, już w lipcu.

Pierwsza mobilizacja była 29 lipca o 8 wieczorem. W moim mieszkaniu był skład broni. Dostałem polecenie przywiezienia tej broni z kolegami z Żoliborza do Śródmieścia. Załadowaliśmy ją do paru walizek. Pojechaliśmy po prostu dorożką. Udało się nam dojechać do centrum miasta. Broń zostawiliśmy w lokalu, w którym mieliśmy mobilizację – w takiej pomniejszej fabryce niemieckich mundurów. Była tam duża kasa, szafa pancerna, tam schowaliśmy broń i czekaliśmy na rozkaz.

Pierwszego o godzinie 9 rozkaz: godzina „W17”, rozpoczynamy! My byliśmy w budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. Mieliśmy przejść Świętokrzyską na Nowy Świat, potem na Krakowskie Przedmieście. To było nierealne, dlatego że Niemcy już wiedzieli, że nastąpiła mobilizacja, i rozpoczęła się strzelanina już przed piątą. W ogóle nie mogliśmy wyjść z budynku. Niemieckie karabiny maszynowe z Poczty Głównej ostrzeliwały wyjście, tak że udało się nam tylko wyskoczyć na Marszałkowską i zdobyć jeden samochód niemiecki z oficerem niemieckim – pierwszy jeniec.

Dopiero w nocy dotarliśmy do Świętokrzyskiej i na połowie Świętokrzyskiej stanęliśmy, bo tam już Niemcy zbudowali punkt kontrolny, dalej nie można było ruszyć.[related id=32680]

Następny dzień to było zdobywanie Poczty Głównej. Tragiczne zdobywanie, atakiem frontalnym. Kilkunastu naszych żołnierzy zginęło i wtenczas nasz oddział specjalny dostał polecenie wypadu z boku od podwórka, które było połączone z podwórkiem Poczty Głównej dużym murem. Kobiecy patrol minerski wysadził ten mur, ale tylko trzem z nas udało się przeskoczyć przez podwórko i schować się pod taką zasłoną dla wjeżdżających samochodów, pod oknem pierwszego piętra. Pozostali albo zginęli, albo zostali ranni, bo był bardzo silny ogień z pistoletów maszynowych na pierwszym piętrze.

Zostaliśmy sami, oddzieleni od kolegów. Na piętrze Niemcy, my na parterze. Dwóch kolegów poszło na klatkę schodową, ja – do tunelu, którym wyjeżdżały samochody na ulicę Warecką, bo widziałem tam jakieś drzwi. Podszedłem i zobaczyłem napis „wartownia” po polsku, więc otworzyłem. Byłem uzbrojony, ubrany oczywiście po cywilnemu, miałem przedwojenny hełm Polski, pas wojskowy, dwa granaty i niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. No więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem duży pokój. W tym pokoju stał pośrodku stół, na nim leżał szereg granatów. Na ścianach wisiały karabiny, m.in. lekki karabin maszynowy, a w pokoju stało czternastu esesmanów.

Oczywiście nacisnąłem cyngiel – pistolet nie odpowiada; naciskam drugi raz – pistolet nie odpowiada. Zaciął się. No i jedyny mój ratunek – robić tak jak Niemcy – więc krzyczę po niemiecku: Alle Hände hoch! Ręce do góry! Schneller, szybciej, szybciej! Hände hoch! I co się dzieje? 14 żołnierzy i jeden oficer podnoszą ręce do góry. Natychmiast wskazałem drzwi i powiedziałem: Alles schneller raus! Wtedy wbiegli ci moi dwaj koledzy, Niemcy wyszli na podwórko, a koledzy, którzy zostali po drugiej stronie tego zburzonego muru, przybiegli z krzykiem. Z pięter nikt nie strzelał, bo w tym samym momencie nastąpił szturm od strony placu Napoleona i posterunki z pięter zostały odwołane. Tak więc wzięliśmy jeńców, w międzyczasie udało się przebić główne drzwi i tam wpadli koledzy z batalionu Kilińskiego. Poczta była opanowana. Udało się!

Miałem pseudonim Krak, ale nasz dowódca kapitan Harnaś powiedział: nie, odtąd będziesz miał pseudonim Wypad. Bo to był udany wypad. Za tę akcję dostałem 19 sierpnia, już rozkazem Komendy Głównej, Krzyż Walecznych. Miałem kolosalną satysfakcję. Dosłownie drugiego dnia powstania wzięliśmy jeńców, a poza tym myśmy ich rozebrali i od razu mieliśmy i hełmy niemieckie, i buty, i mundury niemieckie. To była pierwsza, najbardziej pamiętną akcja.

Potem mieliśmy 5 sierpnia bardzo silny atak z Nowego Światu na Świętokrzyską. To było tragiczne: dwa czołgi, przed czołgami ludność cywilna, kobiety, mężczyźni, przeważnie w starszym wieku. Rozkaz był strzelać nad głowami. Jak myśmy zaczęli strzelać, to tych kilkanaście osób rozbiegło się na lewo, na prawo i zaczęła się silna strzelanina, która trwała parę godzin. Ale nie udało się nam pójść do przodu.

Nasz oddział pozostawał w dyspozycji Komendy Głównej. Zostaliśmy przerzuceni na Wolę. Chodziło o zatamowanie przejazdu ulicą Wolską, żeby Niemcy, którzy byli jeszcze na Pradze, stracili bezpośrednią łączność z tymi, którzy byli w zachodniej części miasta. To była bardzo ciężka, trzygodzinna próba zdobycia i zabarykadowania Wolskiej. Ostatecznie nam się nie udało.

Miałem tam też inną pamiętną przygodę. Na Grzybowskiej był Haberbusch i Schiele – duża fabryka piwa. Oni mieli długie podziemne korytarze i myśmy tymi korytarzami doszli na stanowiska niemieckie. Wczesnym rankiem, godzina gdzieś piąta, szliśmy korytarzem. Po prawej i lewej były drzwi. Wszedłem sam do jednego pomieszczenia. Wysoko było malutkie zakratowane okienko, jakaś tam skrzynia i karabin maszynowy, bez obsługi, bo to był jeszcze wczesny ranek. Raptem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś Niemiec, stanął do mnie tyłem, a ja strzeliłem do niego, zastrzeliłem go. Lekko się obrócił i padając zawołał „Mutter – Matko!”. Muszę powiedzieć, że dla mnie to było wielkie przeżycie. Po pierwsze, byłem wychowany w kulturze filmowo-amerykańskiej, filmów kowbojskich, że nie strzela się w plecy. A druga rzecz to właśnie to, że on tak zawołał: mutte!r. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychowała mnie matka, ja miałem kult matki.

Skończyło się tak, że tego dnia (nawiasem mówiąc, wszędzie w pierwszej linii, gdzieśmy tylko walczyli, zawsze byli księża) poszedłem do spowiedzi i ksiądz powiedział: słuchaj, ty wiesz, kogo zabiłeś. Parę dni temu on mordował dzieci i kobiety tutaj na Woli.

Gdzie zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.

Tak. To mnie jakoś uspokoiło.

Niedługo miałem nową przygodę. Przygotowałem taką broń przeciwczołgową, wiaderko z prochem strzelniczym i granatem w środku. Rzucało się z niedużej odległości z boku w przejeżdżający czołg. My byliśmy w bramie domu i czołgi się zbliżały. Kiedy pierwszy znalazł się parę metrów od nas, ja wyskoczyłem, rzuciłem, ale nie trafiłem w czołg i pocisk wybuchł, uszkadzając gąsienice. Czołg został unieruchomiony, ale obrócił lufę i strzelił w wylot bramy. Padłem na ziemię, olbrzymi dym, nic nie widać. Ja leżę i sprawdzam, czy mam ręce i nogi. Wszystko w porządku. Opada dym – po drugiej stronie trzech naszych kolegów jest rannych. Zabraliśmy ich do szpitala; niestety wszyscy trzej zginęli w nocy, bo szpital został zbombardowany.[related id=31664]

Niemcy w unieruchomionym czołgu strzelali, ale już nie mieli do kogo, bo usunęliśmy się stamtąd. Kiedy skończyła się im amunicja, wyskoczyli z czołgu i chcieli piechotą uciekać. Oczywiście wszyscy zginęli. A ten czołg, który nie mógł się poruszać, zatamował drogę wszystkim pozostałym i jednak ten atak czołgowy został zatrzymany. Ostatecznie po trzech dniach Niemcy powtórzyli atak; był tak silny, że musieliśmy się z Woli wycofać.

Potem było zdobywanie kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Udało się nam zdobyć dwa karabiny maszynowe. Mój oddział jako pierwszy wdarł się do komendy policji. Część Niemców zastrzeliliśmy, część wyskakiwała oknami na Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu, na terenie Uniwersytetu byli Niemcy. Ale myśmy mieli swoje posterunki przy Staszica, tak że ci, co wyskakiwali, w większości też zginęli.

Udało mi się wpaść za Niemcami na drugie piętro, gdzie stał karabin maszynowy. Pierwsza sprawa – chwytać natychmiast broń i chować, bo potem były rozkazy: to dostaje ten oddział, to dostaje ten. Ciężki był ten karabin, ekipa filmowa zrobiła mi zdjęcie, kiedy go przyniosłem.

A potem miałem to wspaniałe przeżycie 23 sierpnia – spotkanie z generałem Komorowskim na Kredytowej. Wtenczas czternastu z naszego batalionu zostało odznaczonych. Ja byłem jednym z dwóch, którzy dostali Virtuti Militari. To była dla mnie największa satysfakcja.

Jak Pan trafił do „Baszty” mokotowskiej?

Baszta mokotowska, Baszta w ogóle została stworzona przez dawnych uczniów gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu, którego ja byłem absolwentem. My wszyscy, absolwenci Poniatowskiego, byliśmy w Baszcie. Tylko potem, w styczniu ‘44 roku, w Baszcie nastąpiły aresztowania. Ja należałem do batalionu radiotechnicznego; trzy osoby od nas zostały aresztowane. Dostaliśmy rozkaz ukrywania się, trzeba było nawet uciekać z mieszkania z całą rodziną. Potraciłem zupełnie kontakty, bo np. mój bezpośredni dowódca przeniósł się na Pragę. Wtedy jeden z moich kolegów gimnazjalnych powiedział mi, że jest oddział specjalny, świeżo powołany przy batalionie „Gustaw”. Zgłosiłem się do tego oddziału, który miał pewne zadania dywersyjne.

Udała nam się akcja na fabrykę mundurów niemieckich, chcieliśmy nasze oddziały na Lubelszczyźnie zaopatrzyć w niemieckie mundury. Druga akcja to była próba zdobycia apteki Wendego, bo w tym czasie już była penicylina. To się nie powiodło, udało się natomiast później konkurencyjnemu oddziałowi Osa-Kosa. Poza tym od czasu do czasu było zapotrzebowanie na samochody. Ja mam na sumieniu dwa niemieckie samochody, zdobyłem je wspólnie z dwoma kolegami.

Chodziło się w miejsca, gdzie samochodami przyjeżdżali rozmaici Niemcy. Siedzi taki szofer, my we trójkę otwieramy drzwi z pistoletami, mówimy po niemiecku: „Bądź spokojny, jedź!”. Mieliśmy taki lasek przy drodze na Puławy, wjeżdżaliśmy dość daleko w głąb niego. Niemca rozbierało się do naga i zostawiało. Samochód jechał na Gasińskiego na Żoliborz, gdzie w ciemnicy był przemalowywany, potem był odprowadzany pod Lublin, ale ja się tym już nie zajmowałem. Nasza akcja kończyła się tutaj, na terenie Warszawy.

Czytałem, że ten oddział specjalny był porównywany do komandosów.

Nasza oficjalna nazwa brzmiała: Komenda Głowna Armii Krajowej Batalion Baszta. To było paręset osób. A moja kompania była bardzo nieliczna. Nas szkolono w obsłudze aparatury radiotelegraficznej. Ćwiczenia były bardzo niebezpieczne. Można było ćwiczyć tylko 3 minuty, bo samochody niemieckie z odbiornikami radiotelegraficznymi krążyły po Warszawie i namierzały. Kiedyś odbywaliśmy ćwiczenia w mieszkaniu na parterze i dostaliśmy ostrzeżenie, że po Mickiewicza jedzie taki samochód. Od razu ewakuowaliśmy się przez ogródek, przeszliśmy do następnego ogródka i uciekliśmy. Oni przeszukiwali kolejne budynki i po paru minutach weszli też do tego domu, ale oczywiście już nikogo nie zastali.

Mamy teraz taki niesłychany, wredny atak na powstanie niektórych „mądrych”, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia i z racji wieku, i w ogóle. A to, co Pan mówi, świadczy o wielkiej pracy przygotowawczej Państwa Podziemnego, o wspanialej, mądrej, dalekowzrocznej pracy.

Oczywiście. Mało tego. To w dziedzinie wojskowej; ale było też kilkadziesiąt podziemnych pism. Ja się tym pośrednio zajmowałem, bo jednym z punktów rozdziału pism podziemnych na Żoliborzu był gabinet dentystyczny mojej matki.

Poza tym mieliśmy podziemne szkolnictwo. Przecież ja jeden rok prawa zrobiłem na podziemnym uniwersytecie. Całe państwo podziemne było kapitalnie zorganizowane.

Tragedia polegała na tym, że duża część uzbrojenia, które mieliśmy, została przerzucona na wschód. A to była jednak błędna koncepcja, żeby wspomagać Armię Czerwoną. Wilno zostało zdobyte przez nas, nie przez Rosjan. Później było łączenie się z oddziałami radzieckimi i tak dalej. Jest takie piękne zdjęcie: żołnierze AK obok żołnierzy Armii Czerwonej. A potem wszystkich aresztowano i wywieziono. Myśmy tam przerzucili dużo broni i to był błąd polityczny.

Tej broni potem brakowało.

Gdyby nie to, bylibyśmy zupełnie nieźle uzbrojeni. Ale mój oddział był uzbrojony, nas było czternastu i wszyscy mieliśmy broń. Mieliśmy 3-4 pistolety maszynowe, dużo granatów. Ci, co nie mieli karabinu, mieli pistolety. Ale faktem jest, że na 40 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 tysięcy. A właśnie przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną i natychmiast po zdobyciu polskich miast na wschodzie objąć władzę. Rosjanie oczywiście chętnie korzystali z naszej akowskiej pomocy, a potem wszystkich aresztowali i wywozili. I konfiskowali broń.

Wierzyć Rosjanom to naiwność.

Tak, ale to wszystko wiązało się między innymi z tym, o czym myśmy nie wiedzieli, że w ‘43 roku w październiku prezydent Stanów Zjednoczonych Roosvelt w Teheranie w tajemnicy przed nami podpisał akt podziału Polski, a nasz premier dowiedział się o tym dopiero 2 tygodnie po upadku powstania. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zostaliśmy zdradzeni przez Roosvelta.

Ja mam tekst porozumienia w Teheranie. To było tajne porozumienie. On prosił o zachowanie tajemnicy, „bo za 3 tygodnie będą wybory w Stanach Zjednoczonych, a ja chcę po raz trzeci kandydować, a my mamy ponad 10 milionów Polaków, więc żeby Polacy się nie dowiedzieli, bo chcę, żeby Polacy głosowali na mnie”. I potem wrócił do Stanów, zaprosił przedstawicielstwo polskie i sfotografował się z nimi na tle przedwojennej mapy Polski…

Roosvelt się zgadzał na to, żeby Europa była po prostu radziecka.

Jeszcze słowo na temat obłędnej książki pt. „Obłęd”. Bezczelny tytuł, próba dezawuowania powstania. Co można powiedzieć tym ludziom?

Oni się grupują, niestety, wokół bardzo dobrego, patriotycznego tygodnika „Do Rzeczy”. To nie do wiary. Myśmy uratowali Europę, tylko dzięki temu, że Stalin zatrzymał Armię Czerwoną pod Warszawą. Cała Europa byłaby sowiecka i koniec. Trzeba mieć tę świadomość i świat powinien o tym absolutnie wiedzieć

Myśmy za mało zrobili, żeby tę wiedzę rozpowszechniać…

Nie mogliśmy, bo nam zabrano wszystko – media i w ogóle cały świat.

Tak, na tym polega tragedia, ale że jest cała grupa Polaków, którzy piszą książki, że powstanie to była zbrodnia – to przerażające.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie mogliśmy upowszechniać wiedzy o naszej walce w czasie II wojny światowej, bo zabrano nam media i w ogóle cały świat

Na 40 000 żołnierzy AK w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 000. A wcześniej przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią

Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim opowiada o swoich przeżyciach z Powstania Warszawskiego.

Ostatnio rozmawialiśmy o okresie wojny do sierpnia 1944 roku. Dziś porozmawiamy o Powstaniu Warszawskim, które dla Pana zaczęło się wcześniej, już w lipcu.

Pierwsza mobilizacja była 29 lipca o 8 wieczorem. W moim mieszkaniu był skład broni. Dostałem polecenie przywiezienia tej broni z kolegami z Żoliborza do Śródmieścia. Załadowaliśmy ją do paru walizek. Pojechaliśmy po prostu dorożką. Udało się nam dojechać do centrum miasta. Broń zostawiliśmy w lokalu, w którym mieliśmy mobilizację – w takiej pomniejszej fabryce niemieckich mundurów. Była tam duża kasa, szafa pancerna, tam schowaliśmy broń i czekaliśmy na rozkaz.

Pierwszego o godzinie 9 rozkaz: godzina „W17”, rozpoczynamy! My byliśmy w budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. Mieliśmy przejść Świętokrzyską na Nowy Świat, potem na Krakowskie Przedmieście. To było nierealne, dlatego że Niemcy już wiedzieli, że nastąpiła mobilizacja, i rozpoczęła się strzelanina już przed piątą. W ogóle nie mogliśmy wyjść z budynku. Niemieckie karabiny maszynowe z Poczty Głównej ostrzeliwały wyjście, tak że udało się nam tylko wyskoczyć na Marszałkowską i zdobyć jeden samochód niemiecki z oficerem niemieckim – pierwszy jeniec.

Dopiero w nocy dotarliśmy do Świętokrzyskiej i na połowie Świętokrzyskiej stanęliśmy, bo tam już Niemcy zbudowali punkt kontrolny, dalej nie można było ruszyć.[related id=32680]

Następny dzień to było zdobywanie Poczty Głównej. Tragiczne zdobywanie, atakiem frontalnym. Kilkunastu naszych żołnierzy zginęło i wtenczas nasz oddział specjalny dostał polecenie wypadu z boku od podwórka, które było połączone z podwórkiem Poczty Głównej dużym murem. Kobiecy patrol minerski wysadził ten mur, ale tylko trzem z nas udało się przeskoczyć przez podwórko i schować się pod taką zasłoną dla wjeżdżających samochodów, pod oknem pierwszego piętra. Pozostali albo zginęli, albo zostali ranni, bo był bardzo silny ogień z pistoletów maszynowych na pierwszym piętrze.

Zostaliśmy sami, oddzieleni od kolegów. Na piętrze Niemcy, my na parterze. Dwóch kolegów poszło na klatkę schodową, ja – do tunelu, którym wyjeżdżały samochody na ulicę Warecką, bo widziałem tam jakieś drzwi. Podszedłem i zobaczyłem napis „wartownia” po polsku, więc otworzyłem. Byłem uzbrojony, ubrany oczywiście po cywilnemu, miałem przedwojenny hełm Polski, pas wojskowy, dwa granaty i niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. No więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem duży pokój. W tym pokoju stał pośrodku stół, na nim leżał szereg granatów. Na ścianach wisiały karabiny, m.in. lekki karabin maszynowy, a w pokoju stało czternastu esesmanów.

Oczywiście nacisnąłem cyngiel – pistolet nie odpowiada; naciskam drugi raz – pistolet nie odpowiada. Zaciął się. No i jedyny mój ratunek – robić tak jak Niemcy – więc krzyczę po niemiecku: „Alle Hände hoch! Ręce do góry! Schneller, szybciej, szybciej! Hände hoch!” I co się dzieje? 14 żołnierzy i jeden oficer podnoszą ręce do góry. Natychmiast wskazałem drzwi i powiedziałem: „Alles schneller raus!” Wtedy wbiegli ci moi dwaj koledzy, Niemcy wyszli na podwórko, a koledzy, którzy zostali po drugiej stronie tego zburzonego muru, przybiegli z krzykiem. Z pięter nikt nie strzelał, bo w tym samym momencie nastąpił szturm od strony placu Napoleona i posterunki z pięter zostały odwołane. Tak więc wzięliśmy jeńców, w międzyczasie udało się przebić główne drzwi i tam wpadli koledzy z batalionu Kilińskiego. Poczta była opanowana. Udało się!

Miałem pseudonim Krak, ale nasz dowódca kapitan Harnaś powiedział: nie, odtąd będziesz miał pseudonim Wypad. Bo to był udany wypad. Za tę akcję dostałem 19 sierpnia, już rozkazem Komendy Głównej, Krzyż Walecznych. Miałem kolosalną satysfakcję. Dosłownie drugiego dnia powstania wzięliśmy jeńców, a poza tym myśmy ich rozebrali i od razu mieliśmy i hełmy niemieckie, i buty, i mundury niemieckie. To była pierwsza, najbardziej pamiętną akcja.

Potem mieliśmy 5 sierpnia bardzo silny atak z Nowego Światu na Świętokrzyską. To było tragiczne: dwa czołgi, przed czołgami ludność cywilna, kobiety, mężczyźni, przeważnie w starszym wieku. Rozkaz był strzelać nad głowami. Jak myśmy zaczęli strzelać, to tych kilkanaście osób rozbiegło się na lewo, na prawo i zaczęła się silna strzelanina, która trwała parę godzin. Ale nie udało się nam pójść do przodu.

Nasz oddział pozostawał w dyspozycji Komendy Głównej. Zostaliśmy przerzuceni na Wolę. Chodziło o zatamowanie przejazdu ulicą Wolską, żeby Niemcy, którzy byli jeszcze na Pradze, stracili bezpośrednią łączność z tymi, którzy byli w zachodniej części miasta. To była bardzo ciężka, trzygodzinna próba zdobycia i zabarykadowania Wolskiej. Ostatecznie nam się nie udało.

Miałem tam też inną pamiętną przygodę. Na Grzybowskiej był Haberbusch i Schiele – duża fabryka piwa. Oni mieli długie podziemne korytarze i myśmy tymi korytarzami doszli na stanowiska niemieckie. Wczesnym rankiem, godzina gdzieś piąta, szliśmy korytarzem. Po prawej i lewej były drzwi. Wszedłem sam do jednego pomieszczenia. Wysoko było malutkie zakratowane okienko, jakaś tam skrzynia i karabin maszynowy, bez obsługi, bo to był jeszcze wczesny ranek. Raptem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś Niemiec, stanął do mnie tyłem, a ja strzeliłem do niego, zastrzeliłem go. Lekko się obrócił i padając zawołał „Mutter – Matko!”. Muszę powiedzieć, że dla mnie to było wielkie przeżycie. Po pierwsze, byłem wychowany w kulturze filmowo-amerykańskiej, filmów kowbojskich, że nie strzela się w plecy. A druga rzecz to właśnie to, że on tak zawołał: mutte!r. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychowała mnie matka, ja miałem kult matki.

Skończyło się tak, że tego dnia (nawiasem mówiąc, wszędzie w pierwszej linii, gdzieśmy tylko walczyli, zawsze byli księża) poszedłem do spowiedzi i ksiądz powiedział: słuchaj, ty wiesz, kogo zabiłeś. Parę dni temu on mordował dzieci i kobiety tutaj na Woli.

Gdzie zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.

Tak. To mnie jakoś uspokoiło.

Niedługo miałem nową przygodę. Przygotowałem taką broń przeciwczołgową, wiaderko z prochem strzelniczym i granatem w środku. Rzucało się z niedużej odległości z boku w przejeżdżający czołg. My byliśmy w bramie domu i czołgi się zbliżały. Kiedy pierwszy znalazł się parę metrów od nas, ja wyskoczyłem, rzuciłem, ale nie trafiłem w czołg i pocisk wybuchł, uszkadzając gąsienice. Czołg został unieruchomiony, ale obrócił lufę i strzelił w wylot bramy. Padłem na ziemię, olbrzymi dym, nic nie widać. Ja leżę i sprawdzam, czy mam ręce i nogi. Wszystko w porządku. Opada dym – po drugiej stronie trzech naszych kolegów jest rannych. Zabraliśmy ich do szpitala; niestety wszyscy trzej zginęli w nocy, bo szpital został zbombardowany.[related id=31664]

Niemcy w unieruchomionym czołgu strzelali, ale już nie mieli do kogo, bo usunęliśmy się stamtąd. Kiedy skończyła się im amunicja, wyskoczyli z czołgu i chcieli piechotą uciekać. Oczywiście wszyscy zginęli. A ten czołg, który nie mógł się poruszać, zatamował drogę wszystkim pozostałym i jednak ten atak czołgowy został zatrzymany. Ostatecznie po trzech dniach Niemcy powtórzyli atak; był tak silny, że musieliśmy się z Woli wycofać.

Potem było zdobywanie kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Udało się nam zdobyć dwa karabiny maszynowe. Mój oddział jako pierwszy wdarł się do komendy policji. Część Niemców zastrzeliliśmy, część wyskakiwała oknami na Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu, na terenie Uniwersytetu byli Niemcy. Ale myśmy mieli swoje posterunki przy Staszica, tak że ci, co wyskakiwali, w większości też zginęli.

Udało mi się wpaść za Niemcami na drugie piętro, gdzie stał karabin maszynowy. Pierwsza sprawa – chwytać natychmiast broń i chować, bo potem były rozkazy: to dostaje ten oddział, to dostaje ten. Ciężki był ten karabin, ekipa filmowa zrobiła mi zdjęcie, kiedy go przyniosłem.

A potem miałem to wspaniałe przeżycie 23 sierpnia – spotkanie z generałem Komorowskim na Kredytowej. Wtenczas czternastu z naszego batalionu zostało odznaczonych. Ja byłem jednym z dwóch, którzy dostali Virtuti Militari. To była dla mnie największa satysfakcja.

Jak Pan trafił do „Baszty” mokotowskiej?

Baszta mokotowska, Baszta w ogóle została stworzona przez dawnych uczniów gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu, którego ja byłem absolwentem. My wszyscy, absolwenci Poniatowskiego, byliśmy w Baszcie. Tylko potem, w styczniu ‘44 roku, w Baszcie nastąpiły aresztowania. Ja należałem do batalionu radiotechnicznego; trzy osoby od nas zostały aresztowane. Dostaliśmy rozkaz ukrywania się, trzeba było nawet uciekać z mieszkania z całą rodziną. Potraciłem zupełnie kontakty, bo np. mój bezpośredni dowódca przeniósł się na Pragę. Wtedy jeden z moich kolegów gimnazjalnych powiedział mi, że jest oddział specjalny, świeżo powołany przy batalionie „Gustaw”. Zgłosiłem się do tego oddziału, który miał pewne zadania dywersyjne.

Udała nam się akcja na fabrykę mundurów niemieckich, chcieliśmy nasze oddziały na Lubelszczyźnie zaopatrzyć w niemieckie mundury. Druga akcja to była próba zdobycia apteki Wendego, bo w tym czasie już była penicylina. To się nie powiodło, udało się natomiast później konkurencyjnemu oddziałowi Osa-Kosa. Poza tym od czasu do czasu było zapotrzebowanie na samochody. Ja mam na sumieniu dwa niemieckie samochody, zdobyłem je wspólnie z dwoma kolegami.

Chodziło się w miejsca, gdzie samochodami przyjeżdżali rozmaici Niemcy. Siedzi taki szofer, my we trójkę otwieramy drzwi z pistoletami, mówimy po niemiecku: „Bądź spokojny, jedź!”. Mieliśmy taki lasek przy drodze na Puławy, wjeżdżaliśmy dość daleko w głąb niego. Niemca rozbierało się do naga i zostawiało. Samochód jechał na Gasińskiego na Żoliborz, gdzie w ciemnicy był przemalowywany, potem był odprowadzany pod Lublin, ale ja się tym już nie zajmowałem. Nasza akcja kończyła się tutaj, na terenie Warszawy.

Czytałem, że ten oddział specjalny był porównywany do komandosów.

Nasza oficjalna nazwa brzmiała: Komenda Głowna Armii Krajowej Batalion Baszta. To było paręset osób. A moja kompania była bardzo nieliczna. Nas szkolono w obsłudze aparatury radiotelegraficznej. Ćwiczenia były bardzo niebezpieczne. Można było ćwiczyć tylko 3 minuty, bo samochody niemieckie z odbiornikami radiotelegraficznymi krążyły po Warszawie i namierzały. Kiedyś odbywaliśmy ćwiczenia w mieszkaniu na parterze i dostaliśmy ostrzeżenie, że po Mickiewicza jedzie taki samochód. Od razu ewakuowaliśmy się przez ogródek, przeszliśmy do następnego ogródka i uciekliśmy. Oni przeszukiwali kolejne budynki i po paru minutach weszli też do tego domu, ale oczywiście już nikogo nie zastali.

Mamy teraz taki niesłychany, wredny atak na powstanie niektórych „mądrych”, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia i z racji wieku, i w ogóle. A to, co Pan mówi, świadczy o wielkiej pracy przygotowawczej Państwa Podziemnego, o wspanialej, mądrej, dalekowzrocznej pracy.

Oczywiście. Mało tego. To w dziedzinie wojskowej; ale było też kilkadziesiąt podziemnych pism. Ja się tym pośrednio zajmowałem, bo jednym z punktów rozdziału pism podziemnych na Żoliborzu był gabinet dentystyczny mojej matki.

Poza tym mieliśmy podziemne szkolnictwo. Przecież ja jeden rok prawa zrobiłem na podziemnym uniwersytecie. Całe państwo podziemne było kapitalnie zorganizowane.

Tragedia polegała na tym, że duża część uzbrojenia, które mieliśmy, została przerzucona na wschód. A to była jednak błędna koncepcja, żeby wspomagać Armię Czerwoną. Wilno zostało zdobyte przez nas, nie przez Rosjan. Później było łączenie się z oddziałami radzieckimi i tak dalej. Jest takie piękne zdjęcie: żołnierze AK obok żołnierzy Armii Czerwonej. A potem wszystkich aresztowano i wywieziono. Myśmy tam przerzucili dużo broni i to był błąd polityczny.

Tej broni potem brakowało.

Gdyby nie to, bylibyśmy zupełnie nieźle uzbrojeni. Ale mój oddział był uzbrojony, nas było czternastu i wszyscy mieliśmy broń. Mieliśmy 3-4 pistolety maszynowe, dużo granatów. Ci, co nie mieli karabinu, mieli pistolety. Ale faktem jest, że na 40 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 tysięcy. A właśnie przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną i natychmiast po zdobyciu polskich miast na wschodzie objąć władzę. Rosjanie oczywiście chętnie korzystali z naszej akowskiej pomocy, a potem wszystkich aresztowali i wywozili. I konfiskowali broń.

Wierzyć Rosjanom to naiwność.

Tak, ale to wszystko wiązało się między innymi z tym, o czym myśmy nie wiedzieli, że w ‘43 roku w październiku prezydent Stanów Zjednoczonych Roosvelt w Teheranie w tajemnicy przed nami podpisał akt podziału Polski, a nasz premier dowiedział się o tym dopiero 2 tygodnie po upadku powstania. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zostaliśmy zdradzeni przez Roosvelta.

Ja mam tekst porozumienia w Teheranie. To było tajne porozumienie. On prosił o zachowanie tajemnicy, „bo za 3 tygodnie będą wybory w Stanach Zjednoczonych, a ja chcę po raz trzeci kandydować, a my mamy ponad 10 milionów Polaków, więc żeby Polacy się nie dowiedzieli, bo chcę, żeby Polacy głosowali na mnie”. I potem wrócił do Stanów, zaprosił przedstawicielstwo polskie i sfotografował się z nimi na tle przedwojennej mapy Polski…

Roosvelt się zgadzał na to, żeby Europa była po prostu radziecka.

Jeszcze słowo na temat obłędnej książki pt. „Obłęd”. Bezczelny tytuł, próba dezawuowania powstania. Co można powiedzieć tym ludziom?

Oni się grupują, niestety, wokół bardzo dobrego, patriotycznego tygodnika „Do Rzeczy”. To nie do wiary. Myśmy uratowali Europę, tylko dzięki temu, że Stalin zatrzymał Armię Czerwoną pod Warszawą. Cała Europa byłaby sowiecka i koniec. Trzeba mieć tę świadomość i świat powinien o tym absolutnie wiedzieć

Myśmy za mało zrobili, żeby tę wiedzę rozpowszechniać…

Nie mogliśmy, bo nam zabrano wszystko – media i w ogóle cały świat.

Tak, na tym polega tragedia, ale że jest cała grupa Polaków, którzy piszą książki, że powstanie to była zbrodnia – to przerażające.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Kurier Wnet” 38/2017: „Jakoś miałem szczęście”. Wojenne losy Witolda Kieżuna do wybuchu powstania warszawskiego

„Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. Wreszcie dwudziestego dziewiątego dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Jakoś miałem szczęście

Kolejny odcinek burzliwych dziejów Witolda Kieżuna, które profesor opowiada w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim. W tym numerze „Kuriera Wnet” – czas wojny do wybuchu powstania warszawskiego.

Jest wrzesień 1939 roku, Pan jest w Warszawie. Początek wojny, sytuacja w Warszawie przedstawia się tragicznie…

Dostałem wezwanie, zostałem powołany do Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej pod Brześciem. Wobec tego 7 września wyjechałem rowerem do Brześcia. Warszawa była już parokrotnie bombardowana. Zapanował popłoch. Ogłoszono pamiętne wezwanie pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni w wieku poborowym opuszczali Warszawę. A ja miałem skierowanie, bo byłem obowiązany odbyć po maturze roczną służbę w podchorążówce.

Pojechałem z kolegami. Mieliśmy możliwość jazdy samochodem, ale benzyna nam się skończyła 50 km od Warszawy, więc przesiedliśmy się na rowery. Jazda była tragiczna, bo cała droga była zapchana, byliśmy bombardowani przez samoloty niemieckie, które w ciągu dnia latały nad szosą i bombardowały uciekinierów. Drogi były pełne pojazdów konnych, więc tragedia, masa ludzi ginęła. Potem jechaliśmy tylko nocą, a w ciągu dnia chowaliśmy się gdzieś po lasach.

No i wreszcie dojechałem. 15 września znalazłem się w Trauguttowie pod Brześciem. Jest podchorążówka, ale budynki puste. Wychodzi jakiś porucznik, widzę samochód, on wsiada, ja mówię: „Melduję posłusznie, poborowy Witold Kieżun zgłasza się do służby”. A on mi mówi: uciekaj natychmiast, pięć kilometrów od nas są Niemcy! Co robić? Przenocowałem w jakiejś chacie, gdzie mieli radio, i usłyszałem apel prezydenta Warszawy: „Popełniliśmy błąd, że kazaliśmy uciekać. Warszawa się broni. Warszawiacy, wracajcie do Warszawy!”

To był apel Stefana Starzyńskiego.

Ruszyłem w drogę powrotną. Po drodze spotkałem dwóch takich jak ja. Okazało się, że jeden to student, a drugi tramwajarz warszawski. I dojechaliśmy 30 km od Warszawy, do Kołbieli. Idziemy lasem, a tu wyskakują Niemcy: „Raus! Hände hoch! Ręce do góry!” Zabrali nam rowery i odprowadzili nas na bok. Zamknęli nas w kościele, gdzie była już masa cywilnych i wojskowych jeńców. Spędziliśmy tam noc. Mieliśmy świadomość, że poprowadzą nas do obozu koncentracyjnego. No i rano uformowali nas w czwórki. Szliśmy i pod strażą, a co ileś tam czwórek jechał samochód z żołnierzem.

Mieliśmy szczęście, dlatego że przechodziliśmy koło jakiegoś żywopłotu i mój sąsiad i ja skoczyliśmy za ten żywopłot, tak że strażnik niemiecki tego nie zauważył. Potem piechotą szliśmy do Warszawy. Szczęśliwie pod Otwockiem mieszkał mój kolega, więc poszedłem do niego, tam przeczekałem do poddania Warszawy, wtedy wróciłem do domu.

Okazało się, że w domu jeden pokój został całkowicie zniszczony. Moja matka była lekarzem dentystą i został zniszczony jej gabinet dentystyczny. Trzeba było przede wszystkim reperować, więc postanowiłem z kolegami założyć zakład szklenia. Przez pierwszy rok szkliliśmy, dzięki czemu zarobiłem na remont domu.

Ale już od razu, 9 października przyszedł do mnie Adam Rzewuski, mój starszy kolega, który już był plutonowym-podchorążym po służbie wojskowej, i mówi: organizujemy podziemną organizację do walki z Niemcami. Będzie się nazywała „Bicz”; jutro przysięga. Musisz zebrać czterech ludzi; będziesz dowódcą piątki.

Biegałem więc po kolegach, zebrałem czterech chętnych, 9 października złożyliśmy przysięgę. Dostaliśmy pierwsze zadanie: Cytadela została zajęta przez Niemców, ale oni byli w jej centrum, a na poboczu stały namioty. Jak się okazało, w tych namiotach zostały skrzynki z granatami. No więc w niedzielę 15 czy 16 października przeszliśmy przez fosę; był tam taki murek, weszliśmy po tym murku i doszliśmy do namiotu. Skrzynki rzeczywiście były, każdy wziął po dwie, ciężkie z tymi granatami; wyszliśmy.

Tymczasem pokazał się daleko od nas na wzgórzu, bo przecież Cytadela jest na wzgórzu, jakiś Niemiec i zaczął wołać „Halt!”. Wtedy my już zostawiliśmy po jednej skrzynce i każdy tylko z jedną uciekał. Niemiec z daleka strzelał, ale nie trafił. Zakopaliśmy te wszystkie granaty przy ulicy Czarnieckiego, na pustym miejscu – tam jeszcze wtedy nie było budynku. Potem, na wiosnę przed powstaniem, pół nocy spędziliśmy na próbie odkopania, znalezienia tego – i nie znaleźliśmy. A potem okazało się, że później, czasie powstania te skrzynki zostały odnalezione.

Potem rozpoczęło się pierwsze szkolenie. Spotkaliśmy się na Bielanach. Mieliśmy tam ćwiczenia wojskowe w małych zespołach; musieliśmy się wszystkiego uczyć; dostaliśmy wojskowe podręczniki. Wszystko to trwało do lutego ‘40 roku. W lutym Adam Rzewuski został aresztowany i jego zastępca został aresztowany. Dostałem polecenie ukrywania się. Wyprowadziłem się z domu do ciotki. Po dwóch miesiącach przyszła wiadomość, że Adam Rzewuski trafił do obozu niemieckiego i nie żyje. Nasza działalność się skończyła.

No i wtenczas zaczęła się moja, że tak powiem, bogata działalność podziemna. Gabinet mojej matki stał się miejscem rozdziału podziemnej prasy. W piątek przychodzili najpierw pacjenci, którzy przynosili prasę – tej podziemnej prasy robiło się coraz więcej – a potem przychodzili inni pacjenci, którzy to odbierali.

To wszystko na Żoliborzu, tak?

Na Żoliborzu, przy Krasińskiego 6 był ten gabinet. Matka codziennie pracowała – wspaniały punkt, bo nie było podejrzeń, po prostu przychodzili pacjenci. To trwało ponad rok. Potem sytuacja stała się bardzo groźna.

Otworzyła się jedyna, dwuletnia szkoła budowy maszyn. Było w niej trzysta miejsc, a kandydatów parę tysięcy. Mnie się udało tam dostać, zwłaszcza że jeden z moich dalszych krewnych był w niej wykładowcą. Któregoś dnia wracamy z kolegami, nie było wykładów, i w mieszkaniu czytamy sobie tę prasę. Raptem dzwonek. Mówię: – Na wszelki wypadek schowajcie te biuletyny – i wychodzę na korytarz, otwieram drzwi.

– „Hände hoch!” – dwóch Niemców w cywilu, z pistoletami. – Boże kochany, czy oni schowali te biuletyny? – myślę i cofam się z rękami do góry. Oni wpadają: – Ręce do góry! No, szczęśliwie nie widzę tej bibuły. Potem okazało się, że na kanapie pod poduszki położyli.

Jeden Niemiec sprawdza dokumenty, drugi przeszukuje mieszkanie. Przechadza się tam, siam, owam itd. A i potem: „co wy tu robicie?”. My tłumaczymy, pokazujemy nasze legitymacje – więc niby wszystko w porządku. Ale w pewnym momencie porozumieli się i mówią: – Ubierajcie się, wychodzimy.

W tym momencie jeden z tych moich kolegów mówi po niemiecku: „Jedną chwilę, coś wam pokażę”. Wyjmuje jakąś legitymację, pokazuje, Niemiec przygląda się i mówi „dobrze”. Mieliśmy ścienny telefon. Niemiec telefonuje, mówiąc po niemiecku, czyta jakieś tam numery z tej legitymacji, potem mówi „w porządku” i oddaje mu legitymację. Podają mu rękę i wychodzą.

Tragedia! To znaczy, że nasz kolega jest agentem, i to syn kapitana! A on mówi: – Powiem wam szczerze, matka, chcąc mnie ratować, zapisała się do Związku Białorusinów. To jest legitymacja Związku Białorusinów, który jest sprzymierzeńcem niemieckim. W ten sposób kolega nas uratował. Ale od tego czasu już nie utrzymywaliśmy z nim żadnych kontaktów.

Znowu minęły dwa czy trzy miesiące. Godzina piąta rano, a tu dom otoczony, cała ta część Żoliborza otoczona i przeszukują. Moja sytuacja była niewesoła, dlatego że poprzedniego dnia byłem na szkoleniu z nauki o broni i miałem w domu taki ucięty karabin. Uczyli nas operowania zamkiem. Miałem też skrypt o materiałach wybuchowych.

No więc rano o godzinie piątej usłyszałem zatrzymujące się samochody. – Co robić? – myślę sobie. Wybiegam natychmiast, chowam to do piwnicy, tam był węgiel, więc wkładam to wszystko pod węgiel i wracam w ostatniej chwili. Za chwilę przychodzą, „Hände hoch! i zaczynają przeszukanie. Sytuacja była o tyle korzystna, że moja matka studiowała w Szwajcarii i mówiła perfekt po niemiecku. Rozmawiała z nimi po niemiecku; wreszcie zapytali ją: – Jesteś Niemką? – Nie. – No to skąd tak dobrze mówisz? Mama mówi, że studiowała itd. Było ich trzech, szukali, w mieszkaniu nic nie znaleźli.

Potem pytają: – A piwnicę macie? Mówię, że mamy, tak. Oficer został, a dwóch poszło z matką do piwnicy. Ten oficer otworzył naszą dużą bibliotekę i wyjmował każdą książkę po kolei, kartkował i rzucał na ziemię, bo oni wiedzieli, że się często przechowywało tę małego formatu podziemną prasę w książkach. Byłem przerażony, pewien, że to koniec: jeśli znajdą ten ucięty karabin, natychmiast mnie zabiorą, może nawet na miejscu zastrzelą, bo robili i tak w tym czasie.

Niemiec siedzi, ma pistolet w otwartej kaburze, więc myślę sobie: jedyny ratunek – skoczyć, wyrwać mu, no i na strych, a tam droga do sąsiednich domów. Ale słyszę głos matki, jak głośno coś tam mówi po niemiecku na klatce schodowej; wracają, ale wszystko w porządku. No i okazało się, że oni weszli od piwnicy, zawołali dozorcę, kazali mu przesypywać węgiel, a sami stali na korytarzu. On tak sprytnie przesypywał, że się strasznie pył unosił, na co matka powiedziała: – Zaraz wam się mundury pokryją tym pyłem i będą brudne. I w ten sposób się to udało.

Potem byłem w podziemiu w Komendzie Głównej, batalion sztabowy Baszta, kompania radiotechniczna. Uczyliśmy się porozumiewać krótkofalówkami. Ćwiczyć można było tylko przez trzy minuty, dlatego że Niemcy stale jeździli samochodem po Warszawie.

Przecież Baszta była na Mokotowie.

W czasie powstania – tak, ale przedtem na Żoliborzu. Baszta powstała w naszym gimnazjum Poniatowskiego i większości to byli poniatowszczaki, a naszym dowódcą był też absolwent Poniatowskiego. Skończyliśmy te szkolenia, dostaliśmy stopnie wojskowe – ja kaprala – a potem już my zaczęliśmy szkolić następnych kandydatów.

Na przełomie stycznia i lutego wydarzyła się straszna historia – aresztowano dwóch naszych kolegów. Mieli dokumenty zakopane w butelkach w ogródku, Niemcy zaczęli tam kopać i znaleźli. Powstał oczywiście popłoch, dlatego że tam były takie dane, jak pseudonimy, daty urodzenia, pierwsze litery imienia i nazwiska, tak więc była możliwość zidentyfikowania tych wszystkich osób. Parę dni później dostaliśmy rozkaz: rozejść się, czyli uciekać gdziekolwiek. Cała nasza kompania się rozleciała, ja straciłem kontakty.

Ale wtenczas, szczęśliwie, jeden z moich kolegów powiedział mi, że tworzy się oddział specjalny Gustaw, który potem, w czasie powstania zmienił nazwę na Harnaś.

To był już rok 1944. Przed powstaniem, od lutego do lipca, mieszkałem w pustym mieszkaniu mojego stryja, który w czasie wojny mieszkał w Aninie. W związku z tym był u mnie skład broni: trzy pistolety maszynowe, osiem czy dziesięć pistoletów ręcznych, dużo granatów. Mieszkałem sam i miałem rozkaz w razie czego, gdyby zdarzyła się kontrola niemiecka, bronić się do ostatka, czyli do ostatniego strzału.

Czy wtedy mieliście już świadomość zbliżającego się powstania?

Tak, oczywiście. Dochodzimy do lipca. W lipcu Niemcy na piechotę uciekali. Myśleliśmy: „Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. No i wreszcie dwudziestego dziewiątego, w lokalu na Chmielnej, dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”. Ciekawe jest to, że ona była Żydówką. W naszym oddziale w czasie powstania było sześciu Żydów. A w powstaniu warszawskim brało udział kilkuset Żydów, którzy się wcześniej ukrywali. To też bardzo ważna wiadomość.

Kiedy czas ucieczki ludności Warszawy po tym niefortunnym rozkazie czy namowach we wrześniu ‘39 roku porówna się z okresem przed powstaniem, to okazuje się, że w 1944 roku organizacja i przekazywanie informacji było znakomite.

Tak, ten okres przed postaniem był także bardzo bojowy. Mieliśmy parę akcji. Przygotowywaliśmy atak na aptekę Mendego, bo tam już mieli penicylinę; ta akcja jednak się nie udała. Ale zdobyliśmy fabrykę mundurów niemieckich, cały samochód pojechał na Lubelszczyznę do naszych podziemnych oddziałów.

Czy chodzi o magazyny na Stawkach?

Nie, to była fabryka, która zajmowała całe pierwsze piętro budynku przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. Tam pracowali Polacy, którzy byli przygotowani do tej akcji. Fabryka miała trzyosobowe kierownictwo niemieckie: komendant i jeszcze dwóch Niemców. Polacy otworzyli nam drzwi, a naszym zadaniem było sterroryzować tych Niemców. Ja miałem wejść do gabinetu komendanta, który był w mundurze partyjnym NSDAP. Wszedłem i „Hände hoch!”. Oczywiście miał pistolet, który mu zabrałem, postawiłem go z rękami do góry pod ścianą, sam siedziałem po przeciwnej stronie pokoju i czekałem. Później, jak wszystko się skończyło, myśmy tych trzech zamknęli w takim pokoju z żelaznymi drzwiami. No i ten duży transport pojechał, oczywiście naszym samochodem.

To się potem o mało tragicznie nie skończyło. Jakieś dwa tygodnie później byłem na Nowym Świecie. Wyjeżdżam rowerem z domu – bo się rowerem cały czas jeździło. Wtedy na Nowym Świecie była linia tramwajowa, no i jadą dwa tramwaje, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Ja czekam na chodniku, aż one przejadą, i raptem wielki wrzask: „Hände hoch! Ręce do góry, polski bandyta!” Patrzę, a to ten komendant. Rozpoznał mnie.

Wtedy obowiązywał rozkaz niemiecki, że jak jeden zagrożony Niemiec strzela w powietrze, to wszyscy Niemcy, którzy są na ulicy i mają pistolety, też mają strzelać. Na Nowym Świecie zawsze było trochę Niemców. Więc ten komendant strzelił w górę, inni też zaczęli strzelać, i była taka sytuacja, że jeden tramwaj jechał w jedną stronę, drugi w drugą, i Niemcy. Między tymi tramwajami była jeszcze przerwa, ja byłem na rowerze i zdecydowałem się w tę przerwę wskoczyć. Dosłownie przeskoczyłem między tymi tramwajami, ich wagony mnie zasłoniły, ja szybko potem skręciłem w inną ulicę i w ten sposób uciekłem.

Wtedy dostałem rozkaz, żebym w żadnej akcji nie brał udziału w pierwszym szeregu. Bo ja miałem metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc łatwo mnie było rozpoznać.

Mieliśmy też zadanie zdobyć samochody. Udało nam się zdobyć dwa. To były samochody niemieckie, które po prostu porwaliśmy – drzwi otwierało się z pistoletami, wsiadało się, kazało się szoferowi jechać pod Warszawę, za Pragę. Tam był duży las. Zaplanowaną trasą zjeżdżaliśmy możliwie daleko w las. Potem tam się tego szofera rozbierało do naga, zostawiało się ten samochód w umówionym miejscu. Mieliśmy taki garaż, gdzie te samochody zostały przemalowane, a parę dni później pojechały na Lubelszczyznę. Dzięki temu zaopatrzyliśmy tamtejszą partyzantkę i w samochody, i w mundury niemieckie.

Dwa razy nam się udało z tymi samochodami. Za trzecim razem mieliśmy wpadkę. Akcja miała się odbyć w garażu podziemnym. Jakiś Niemiec mieszkał w tym budynku i co dzień rano wyjeżdżał samochodem. Myśmy się rozstawili, kiedy wyjeżdżał, myśleliśmy, że go w tym garażu pod ziemią sterroryzujemy i zabierzemy samochód. Tymczasem on wyjeżdża – a w tym samochodzie czterech Niemców.

Wtedy jeden z kolegów źle się zachował, bo jak zobaczył tych Niemców, zaczął uciekać i oni się zorientowali. Zatrzymali się, zaczęli do nas strzelać, ale udało się nam uciec, zanim oni wyskoczyli z tego samochodu. Tak, że tak jakoś miałem szczęście.

Potem już czekaliśmy, aż wreszcie 29 lipca przyszedł rozkaz: godzina ósma mobilizacja. Ja miałem stawić się właśnie w tej fabryce przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. A u mnie, jak mówiłem, była ta cała broń. Co robimy? Byłem z jednym tylko kolegą. Zapakowaliśmy wszystko do walizek i wychodzimy. Byliśmy niesamowicie obładowani. Ja mam marynarkę, on ma marynarkę: w kieszeniach mamy te polskie ręczne granaty i po dwie walizki, w które popakowaliśmy pistolety maszynowe; ciężkie walizki. Na postoju dorożek załadowaliśmy się do dorożki, jedziemy. Raptem na Mickiewicza idzie cała kompania żołnierzy niemieckich, a my jedziemy obok tego. Wtem na stopień dorożki wskakuje podoficer…

Kompania to około stu żołnierzy…

I mówi do nas po niemiecku: „Pospieszcie się, bo ja muszę być na czele kompanii”. Więc podjechaliśmy, wysadziliśmy go, a on mówi „Dziękuję bardzo!”.

W ten sposób doszliśmy prawie do wybuchu powstania. Za miesiąc Czytelnicy „Kuriera Wnet” zobaczą powstanie Pana oczami.
Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

„Jakoś miałem szczęście”. Prof. Witold Kieżun opowiada o swoich perypetiach wojennych do wybuchu powstania warszawskiego

„Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. Wreszcie dwudziestego dziewiątego dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

(…) Już od razu, 9 października przyszedł do mnie Adam Rzewuski, mój starszy kolega, który już był plutonowym-podchorążym po służbie wojskowej, i mówi: organizujemy podziemną organizację do walki z Niemcami. Będzie się nazywała „Bicz”; jutro przysięga. Musisz zebrać czterech ludzi; będziesz dowódcą piątki.

Biegałem więc po kolegach, zebrałem czterech chętnych, 9 października złożyliśmy przysięgę. Dostaliśmy pierwsze zadanie: Cytadela została zajęta przez Niemców, ale oni byli w jej centrum, a na poboczu stały namioty. Jak się okazało, w tych namiotach zostały skrzynki z granatami. No więc w niedzielę 15 czy 16 października przeszliśmy przez fosę; był tam taki murek, weszliśmy po tym murku i doszliśmy do namiotu. Skrzynki rzeczywiście były, każdy wziął po dwie, ciężkie z tymi granatami; wyszliśmy.

Tymczasem pokazał się daleko od nas na wzgórzu, bo przecież Cytadela jest na wzgórzu, jakiś Niemiec i zaczął wołać „Halt!”. Wtedy my już zostawiliśmy po jednej skrzynce i każdy tylko z jedną uciekał. Niemiec z daleka strzelał, ale nie trafił.

Zakopaliśmy te wszystkie granaty przy ulicy Czarnieckiego, na pustym miejscu – tam jeszcze wtedy nie było budynku. Potem, na wiosnę przed powstaniem, pół nocy spędziliśmy na próbie odkopania, znalezienia tego – i nie znaleźliśmy. A potem okazało się, że później, czasie powstania te skrzynki zostały odnalezione. (…)

Godzina piąta rano, a tu dom otoczony, cała ta część Żoliborza otoczona i przeszukują. Moja sytuacja była niewesoła, dlatego że poprzedniego dnia byłem na szkoleniu z nauki o broni i miałem w domu taki ucięty karabin. Uczyli nas operowania zamkiem. Miałem też skrypt o materiałach wybuchowych.

No więc rano o godzinie piątej usłyszałem zatrzymujące się samochody. – Co robić? – myślę sobie. Wybiegam natychmiast, chowam to do piwnicy, tam był węgiel, więc wkładam to wszystko pod węgiel i wracam w ostatniej chwili. Za chwilę przychodzą, „Hände hoch! i zaczynają przeszukanie. Sytuacja była o tyle korzystna, że moja matka studiowała w Szwajcarii i mówiła perfekt po niemiecku. Rozmawiała z nimi po niemiecku; wreszcie zapytali ją: – Jesteś Niemką? – Nie. – No to skąd tak dobrze mówisz? Mama mówi, że studiowała itd. Było ich trzech, szukali, w mieszkaniu nic nie znaleźli.

Potem pytają: – A piwnicę macie? Mówię, że mamy, tak. Oficer został, a dwóch poszło z matką do piwnicy. Ten oficer otworzył naszą dużą bibliotekę i wyjmował każdą książkę po kolei, kartkował i rzucał na ziemię, bo oni wiedzieli, że się często przechowywało tę małego formatu podziemną prasę w książkach. Byłem przerażony, pewien, że to koniec: jeśli znajdą ten ucięty karabin, natychmiast mnie zabiorą, może nawet na miejscu zastrzelą, bo robili i tak w tym czasie.

Niemiec siedzi, ma pistolet w otwartej kaburze, więc myślę sobie: jedyny ratunek – skoczyć, wyrwać mu, no i na strych, a tam droga do sąsiednich domów. Ale słyszę głos matki, jak głośno coś tam mówi po niemiecku na klatce schodowej; wracają, ale wszystko w porządku. No i okazało się, że oni weszli od piwnicy, zawołali dozorcę, kazali mu przesypywać węgiel, a sami stali na korytarzu. On tak sprytnie przesypywał, że się strasznie pył unosił, na co matka powiedziała: – Zaraz wam się mundury pokryją tym pyłem i będą brudne. I w ten sposób się to udało. (…)

Mieliśmy też zadanie zdobyć samochody. Udało nam się zdobyć dwa. To były samochody niemieckie, które po prostu porwaliśmy – drzwi otwierało się z pistoletami, wsiadało się, kazało się szoferowi jechać pod Warszawę, za Pragę. Tam był duży las. Zaplanowaną trasą zjeżdżaliśmy możliwie daleko w las. Potem tam się tego szofera rozbierało do naga, zostawiało się ten samochód w umówionym miejscu.

Mieliśmy taki garaż, gdzie te samochody zostały przemalowane, a parę dni później pojechały na Lubelszczyznę. Dzięki temu zaopatrzyliśmy tamtejszą partyzantkę i w samochody, i w mundury niemieckie.

Dwa razy nam się udało z tymi samochodami. Za trzecim razem mieliśmy wpadkę. Akcja miała się odbyć w garażu podziemnym. Jakiś Niemiec mieszkał w tym budynku i co dzień rano wyjeżdżał samochodem. Myśmy się rozstawili, kiedy wyjeżdżał, myśleliśmy, że go w tym garażu pod ziemią sterroryzujemy i zabierzemy samochód. Tymczasem on wyjeżdża – a w tym samochodzie czterech Niemców.

Wtedy jeden z kolegów źle się zachował, bo jak zobaczył tych Niemców, zaczął uciekać i oni się zorientowali. Zatrzymali się, zaczęli do nas strzelać, ale udało się nam uciec, zanim oni wyskoczyli z tego samochodu. Tak, że tak jakoś miałem szczęście.

Potem już czekaliśmy, aż wreszcie 29 lipca przyszedł rozkaz: godzina ósma mobilizacja. Ja miałem stawić się właśnie w tej fabryce przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. A u mnie, jak mówiłem, była ta cała broń. Co robimy? Byłem z jednym tylko kolegą. Zapakowaliśmy wszystko do walizek i wychodzimy. Byliśmy niesamowicie obładowani.

Ja mam marynarkę, on ma marynarkę: w kieszeniach mamy te polskie ręczne granaty i po dwie walizki, w które popakowaliśmy pistolety maszynowe; ciężkie walizki. Na postoju dorożek załadowaliśmy się do dorożki, jedziemy. Raptem na Mickiewicza idzie cała kompania żołnierzy niemieckich, a my jedziemy obok tego. Wtem na stopień dorożki wskakuje podoficer i mówi do nas po niemiecku: „Pospieszcie się, bo ja muszę być na czele kompanii”. Więc podjechaliśmy, wysadziliśmy go, a on mówi „Dziękuję bardzo!”.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

„Kurier Wnet” 37/2017, Stefan Truszczyński – Witold Kieżun: Gorzko-słodkie wspomnienia z dzieciństwa na Kresach

Były możliwości, aby Polska sięgała dalej na wschód i została zrealizowana koncepcja Wielkiej Litwy z częścią białoruską, polską i litewską w unii z Polską Centralną. To był dobry pomysł Piłsudskiego.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Dzieciństwo sielskie, anielskie?

Wspomnienia profesora Witolda Kieżuna o dzieciństwie na Wileńszczyźnie oraz o stosunkach narodowościowych na wschodzie przedwojennej Polski. O przeszłość pytał Stefan Truszczyński.

We wcześniejszych rozmowach wspominaliśmy różne okresy Pana życia – Afrykę, Pana pracę na wielu stanowiskach, mówiliśmy o strasznym czasie gułagów, ale należałoby zacząć od początku. Gdzie się Pan urodził, w jakiej rodzinie?

Moja rodzina od wieków mieszkała na Wileńszczyźnie. Urodziłem się w Wilnie. Mieszkaliśmy na jego przedmieściu, Zwierzyńcu. Mój ojciec był lekarzem, a w momencie moich urodzin – lekarzem wojskowym, oficerem. Codziennie przyjeżdżał konno żołnierz z drugim koniem, ojciec wsiadał na konia i jechał do szpitala.
Był bardzo znanym człowiekiem, także dlatego, że był bardzo wysoki – miał 2 metry wzrostu. W ówczesnych czasach to był fenomen. Ja mam metr dziewięćdziesiąt, niestety (śmiech) nie doszedłem do wzrostu ojca.

Ojciec był też filistrem Korporacji Polonia, bo skończył studia w Dorpacie, gdzie powstała ta korporacja, i brał udział w corocznej defiladzie 3 maja razem z całym korpusem. Zawsze niósł sztandar, ponieważ był najwyższy i silny. Imponował wszystkim, bo przechodząc przed wojewodą i dowództwem wojskowym, z generałem, trzymał ten ciężki sztandar jedną ręką. Wszyscy go oklaskiwali. W Wilnie był człowiekiem bardzo popularnym.

Poza tym leczył wiele osób.

Kiedy wyszedł już z wojska w 1927 roku, między innymi był lekarzem w gimnazjum im. Zygmunta Augusta. To było największe państwowe gimnazjum w Wilnie. Był bardzo zajęty – prowadził praktykę domową, pracował też w Kasie Chorych. Był lekarzem z zamiłowania, a poza tym miał swoje idee. Pisał książki; pierwsza, wydana przez niego w 1926 roku, nosiła tytuł „Dlaczego nie należy palić tytoniu”. Walczył niesłychanie z tytoniem i wszędzie interweniował.
Miał taką sytuację, która była powszechnie znana jako dobry kawał. Ojciec szedł po placu Katedralnym w Wilnie i zobaczył jakiegoś mężczyznę palącego cygaro. Podszedł do niego i mówi: – Niech pan daruje, że pana zaczepiam, ale chciałem się dowiedzieć, co to za cygaro. – Proszę pana, importuję te cygara z Hawany. – A ile to cygaro kosztuje? – 2 czy 4 złote. – Ile pan takich cygar wypala? – Zależy od dnia, dziennie nawet do dziesięciu. – A ile lat pan to pali? – Już dwadzieścia parę. Ojciec zaczyna szybko liczyć i mówi: Proszę pana, gdyby pan nie palił, a zbierał pieniądze, to ta piękna trzypiętrowa kamienica z ornamentami, która tu stoi, mogłaby być pańską własnością. A on na to: – Ja właśnie jestem właścicielem tej kamienicy.[related id=17161]

To zdarzenie stało się powszechnie znane. Trochę kpiono z ojca, że tak walczy z paleniem tytoniu. Nawet w naszym mieszkaniu w przedpokoju widniał duży napis: „Przepraszamy, u nas nie pali się tytoniu”.

Pracował w szkole, gdzie uczyli się bardzo znani potem pisarze i poeci.

Tak, skończyło ją wielu wybitnych ludzi. To była najlepsza szkoła wileńska, na bardzo wysokim poziomie. Ja uczyłem się tam tylko przez niecały pierwszy rok. Egzamin był bardzo trudny, daleko idąca selekcja itd. Wilno miało pod tym względem bardzo wysoki poziom, także Uniwersytet Wileński. To był bardzo poważny ośrodek kultury polskiej, bo oczywiście olbrzymia większość, 80% ludności, to byli Polacy, także bardzo duża grupa Żydów. Litwinów mówiących po litewsku było natomiast tylko 2%. Przy czym oczywiście my wszyscy pochodziliśmy jednak ze środowisk litewskich, tylko że proces polonizacji następował już w XVI, XVII wieku.

Czytałem, że Pana przodek walczył pod Grunwaldem.

Istotnie, mój kuzyn, profesor Gieysztor, historyk, będąc w Mińsku Litewskim znalazł bardzo ciekawe dokumenty dotyczące udziału w bitwie grunwaldzkiej ludności, która tam mieszkała. Jest tam wymieniony z nazwiska mój przodek, który się wyróżnił w walce.

Czy występuje jako Kieżun?

Nie, występuje jako Kieżunas Witoldas.

Czyli imię Witold przetrwało przez pokolenia.

Tak, przetrwało pokolenia, a z nazwiska potem zostało usunięte „as”.

Pana ojciec urodził się w Gruzji. Jak rodzina się tam znalazła?

Mój dziadek był uczestnikiem powstania styczniowego, miał wówczas 19 lat i został skazany na wywózkę na Syberię. Przez krótki czas pracował tam w kopalni, a potem przez 20 lat mieszkał w Tomsku, bo nie wolno mu było się stamtąd ruszyć. Po dwudziestu latach został ułaskawiony przez cara, odzyskał wolność, ale nie pozwolono mu zamieszkać na terenie ani Polski, ani Litwy. Wskazano mu miejsce zamieszkania na Kaukazie. Tam pracował tak jak w Tomsku – w urzędzie pocztowym; był nawet kierownikiem tego urzędu. I na Kaukazie umarł.

W Gruzji urodził się mój ojciec, jego brat i dwie siostry – czwórka Polaków. Zresztą tam było liczne osiedle polskie, właśnie takich dawniejszych skazańców. Była taka zasada, że po zwolnieniu Syberii dawny zesłaniec mógł się osiedlić. Jeśli chodzi o Polaków, to jako miejsce osiedlenia wyznaczano im właśnie Kaukaz, z daleka od Polski, bo chodziło o to, żeby się wynaradawiali. Ale tam było silne środowisko polskie, które utrzymywało stosunki towarzyskie.
Potem ojciec studiował w Dorpacie. To był uniwersytet, nawiasem mówiąc, niemiecki, gdzie był najwyższy poziom studiów medycznych.

Pański ojciec wcześnie zmarł i zostaliście sami.

Tak, ojciec był bardzo wysoki, ale niestety miał wadę serca. Codziennie musiał pół godziny–godzinę leżeć bez ruchu. Później przeżył straszną tragedię: mój straszy brat dostał zapalenia ślepej kiszki, miał bardzo bolesny atak, a ojciec był gdzieś u chorego poza Wilnem. Przyjechał wieczorem o siódmej, stwierdził, że to jest zapalenie ślepej kiszki, od razu zawiózł go do szpitala, ale okazało się, że nie ma chirurga. A ponieważ ojciec był przez wiele lat lekarzem, wprawdzie nie specjalistą chirurgiem, ale robił operacje żołnierzom w czasie wojny 1920 roku – wszystkie zabiegi wtedy robił – więc zdecydował się go zoperować. Okazało się jednak, że jest za późno. Nastąpiła perforacja i mój brat w nocy umarł.

To była straszna tragedia dla ojca. Tym bardziej, że powołano komisję lekarską, która stwierdziła, że ojciec nie był chirurgiem, tylko lekarzem chorób wewnętrznych. Oczywiście okazało się, że operacja była fachowo zrobiona, bo ojciec miał wprawę. Jednak to był początek jego dość silnego załamania psychicznego. Wada serca dołożyła swoje, tak że ojciec później miał trudności nawet z poruszaniem się, i bardzo szybko, mając 38 lat, umarł.

Cały ciężar wychowania spadł na matkę.

Było troje dzieci. Moja pierwsza siostra też tragicznie zmarła, mając parę lat. Bawiła się, uderzyła się pod stołem i dostała zapalenia mózgu. Wydarzenia potoczyły się podobnie jak z bratem. Ojciec przyjechał za późno i siostra wkrótce też umarła. Tak więc matka straciła dwoje dzieci i męża. W tej sytuacji zdecydowała się przenieść do Warszawy i tak zrobiła.

Nie mówiliśmy jeszcze o miłym i ważnym dla Pana okresie dzieciństwa na Wileńszczyźnie – pośród krewnych, kiedy bywał Pan w różnych majątkach…

Mój ojciec pochodził z tak zwanej szlachty zagrodowej. To byli posiadacze niedużych kawałków ziemi, mieszkali w jednej wsi, wszyscy nosili to samo nazwisko, ale byli szlachcicami – w związku z tym kobiety pracowały w rękawiczkach (śmiech).

Wydarzyła się wielka sensacja: wraca Sybirak, powstaniec styczniowy, żeby zamieszkać w Polsce. Oczywiście zapraszają go wszyscy właściciele polskich majątków. Zajechał do Karłowszczyca, który był majątkiem Habdank-Wojewódzkich, bardzo dużym majątkiem, parę tysięcy hektarów, z bogatą tradycją. Byli bardzo dumni z przydomku Habdank.

Jak powstał ten przydomek?

Przydomek powstał za czasów księcia Bolesława Krzywoustego, który jednego z tych, których dziś nazywamy Wojewódzkimi, wysłał z misją do cesarza niemieckiego. Cesarz chciał mu zaimponować bogactwem i mówi: pokażę ci, jakie mam wspaniałe dobra. Zaprowadził go do skarbca, tam kazał otworzyć jakąś skrzynię pełną złotych monet i pierścionków. A ten zdjął swój złoty sygnet i rzucił go do skrzyni ze słowami: wobec tego ja powiększę ten majątek. Na to cesarz odpowiedział: Ich habe dank – dziękuję. „Habdank”.

Poseł wrócił i zdał relację Krzywoustemu. A książę powiedział: w takim razie ja nadaję ci tytuł szlachecki Habdank. Tak zostali Habdankami i bardzo pilnowali tego przydomka. Zawsze przedstawiali się: Habdank-Wojewódzki, to była ich duma…

Jak układały się stosunki Polaków, którzy stanowili większość na Wileńszczyźnie, z Litwinami?

Litwinów była bardzo mała grupa. To było tylko 2% ludności, że tak powiem – nieinteligenckiej. Dozorca domu, w którym mieszkaliśmy, był Litwinem i był szewc Litwin. Ja się bawiłem z córkami tego dozorcy. One chodziły do polskiej szkoły, mówiły dobrze po polsku, ale między sobą i w domu mówiły po litewsku.
Granica z Litwą była zamknięta i istniała wrogość ze strony litewskiej, ale w Wilnie tego nie odczuwaliśmy. W Wilnie mieszkała mała grupa Litwinów, która nie przejawiała aktywności politycznej. Natomiast Litwa Kowieńska była nieprzyjazna, zamknięta. Wielu Polaków na Wileńszczyźnie miało krewnych na terenie Litwy i w odwiedziny jeździło się przez Łotwę, bo granica z Litwą była zamknięta chyba aż do ’39 roku…

To było bardziej na północ. Z kolei bardziej na południe leżała część litewsko-białoruska.

Tak, całe sąsiednie województwo nowogródzkie. Ludność wiejska to była ludność mówiąca po białorusku, prawosławna. Język białoruski jest językiem pośrednim między polskim i rosyjskim, że tak powiem. Co ciekawe – stare babcie miały książeczki do nabożeństwa katolickie, bo dopiero prawosławna władza rosyjska wprowadziła tam prawosławie. Tak, że tam istniały tradycje katolickie, ale oczywiście to było zupełnie odrębne środowisko.
W czasie naszej polskiej niepodległości powstało gimnazjum w Nieświeżu, które stwarzało rozmaite ułatwienia w nauce dla młodzieży białoruskiej. Była więc nawet duża liczba urzędników Białorusinów, którzy mówili dobrze po polsku.

Z drugiej strony dawała się tam odczuć silna agitacja radziecka. Nie można było spokojnie słuchać stacji radiowej w Mińsku, bo ciągle nadawała apele do Białorusinów: przyjdzie czas, że polskich panów my tutaj zastąpimy, przyjdziemy, damy wam wolność – ta propaganda była bardzo silna. Poza tym do 1927–28 roku na polskie dwory stale napadały bandy ze Związku Radzieckiego. Wszyscy byli w stanie ciągłej gotowości: ludzie uzbrojeni, zamykało się na noc piwnice. Taka była sytuacja na pograniczu radzieckim na Białorusi…

A czy w tym pasie Litwy, który dzięki buntowi Żeligowskiego został przy Polsce, też odczuwało się takie napięcia?

To była kapitalna koncepcja Piłsudskiego: Litwa składająca się z trzech części – Litwy Kowieńskiej z językiem litewskim na północy, Litwy Środkowej z Wilnem i Litwy Wschodniej – Mińsk, Mińsk Litewski z Białorusią; państwa litewsko-białoruskiego w unii z Polską.

Niestety to się nie udało. Była szansa, żeby zachować Białoruś z Mińskiem Litewskim – po wojnie 1920 roku w czasie konferencji pokojowej w Rydze projekt radziecki przewidywał Polskę właśnie z Mińskiem Litewskim. Ale wtenczas przewodniczącym naszej komisji był reprezentant, już teraz nie pamiętam nazwiska, ale Narodowej Demokracji, która głosiła hasło „Polska dla Polaków”: Polska ma być tam, gdzie jest większość Polaków. I z tego tylko powodu myśmy po prostu się nie zgodzili na znacznie lepsze propozycje radzieckie. Na wschodzie, na Białorusi i dalej, na Ukrainie, została masa Polaków.

A później była ta olbrzymia stalinowska akcja w latach trzydziestych. Sto kilkadziesiąt tysięcy Polaków zostało pomordowanych. Wszystkich, którzy mieli polskie nazwiska, nawet członków partii komunistycznej – wszystkich wymordowano. A były możliwości, żeby Polska sięgała dalej na wschód i została zrealizowana koncepcja Wielkiej Litwy z częścią białoruską, polską i litewską w unii z Polską Centralną. To był dobry pomysł Piłsudskiego.

Jak Pan wspomina poglądy, sposób myślenia, rozmowy ludzi, którzy pojawiali się wtedy w Waszym domu albo spotykanych w majątkach osób zaprzyjaźnionych czy krewnych?

Polacy reprezentowali tam bardzo wysoki poziom patriotyzmu. W naszym mieszkaniu np. wisiał portret Piłsudskiego i obok duży, biały orzeł polski. Demonstracja polskości była bardzo wyraźna. Poza tym Piłsudski przyjeżdżał z reguły do Wilna na swoje imieniny w marcu. Zawsze odbywała się wielka uroczystość.

Później mój dziadek zbankrutował – te majątki bankrutowały – i sprzedał swój majątek Pikieliszki Komitetowi Ziemi Wileńskiej. Komitet kupił majątek mojego dziadka i ofiarował go Piłsudskiemu. W tej chwili tam jest muzeum Piłsudskiego – rząd litewski zgodził się na to. Jest tam ładny, stary dwór. Były w nim też bardzo ładne, stare meble. Ale Piłsudski powiedział, że on takich nie lubi, on chce proste meble i te stare zabrał mój ojciec. Tak, że myśmy mieli bardzo piękne meble, które potem przewieźliśmy do Warszawy, ale wszystko zginęło, nasz dom wyleciał w powietrze, cały został zniszczony w czasie powstania warszawskiego.

Jak Pan wspomina stosunek pańskich krewnych, tych osób, z którymi Pan się stykał, do Litwinów? W ogóle do spraw litewskich.

Muszę powiedzieć, że wrogość ze strony Litwinów była tak ostra, że siłą rzeczy wzbudzała podobną odpowiedź. Ale z drugiej strony – kiedyś były zupełnie inne stosunki. To jest wielka szkoda, ale to wiąże się między innymi z konfliktem jednak stanowym. Mam na myśli to, że cała szlachta litewska się spolonizowała, i to wcześnie. W związku z tym zostało tylko chłopstwo, bardzo prymitywne.

Niektórym Litwinom udawało się zostać księżmi, i to właśnie trzech księży litewskich w połowie XIX wieku w Wilnie założyło pismo w języku litewskim, przypominające, że my jesteśmy – większość ludności – litewskiego pochodzenia. I to był początek konfliktu polsko-litewskiego, również stanowego, bo to było środowisko biedoty.

Dość nawet liczna grupa już spolonizowanych Litwinów przypomniała sobie o swoim pochodzeniu. W dużym stopniu był to konflikt między tymi Litwinami, którzy wiele wieków temu spolonizowali się i byli polską szlachtą, i Litwinami mówiącymi w dalszym ciągu po litewsku.

Zresztą trzeba sobie przypomnieć „Potop” Sienkiewicza. Jest na początku taka scena, że Oleńka siedzi ze swymi towarzyszkami wieczorem i przychodzi Litwin, żeby napalić w piecu. Tak, że ten mówiący po litewsku robotnik do palenia w piecu to Litwin. Był więc również konflikt tego typu.
Co ciekawe, język litewski jest najstarszym językiem europejskim. Poza tym w pewnym okresie Litwa, Wielkie Księstwo Litewskie było potężniejsze niż Polska.

No tak, tylko że miało jednego żołnierza na ileś tysięcy kilometrów kwadratowych…

To prawda, ale to moim zdaniem wielka szkoda, że teraz to wszystko tak wygląda.

Rozmawiałem kiedyś z rzeźbiarzem litewskim, który tłumaczył mi, że jeśli panna wychodzi za mąż, to wnosi swój posag mężowi, czyli tak jakby Jadwiga powinna oddać wszystko Jagielle.

Praktycznie tak to było.

Tak wspominają to Litwini. A jeszcze była duża grupa Żydów…

Żydzi w Wilnie mieszkali w większości w tzw. dzielnicy niemieckiej, bo tam główna ulica nazywała się Niemiecka. To byli Żydzi wyrzuceni z Rosji, mówili po rosyjsku. Ich olbrzymia większość ulokowała się na terenie Wileńszczyzny.

A jaki był ich stosunek do Rosjan i do Polaków?

W Wilnie była duża grupa Żydów, chyba z 15% ludności. Oni byli zupełnie obcy kulturowo, obcy religijnie, a jednocześnie językowo. Pamiętam, że jak byłem dzieckiem, jeździło się do tej dzielnicy na zakupy, bo tam było mnóstwo sklepów z odzieżą, takich, siakich…

I prawdopodobnie taniej.

Tak, wszystko było taniej. Miałem 5 lat, jak przyszedłem z matką do sklepu i usłyszałem, jak rozmawiała tam po rosyjsku. Pamiętam, jaki byłem zaskoczony, a mama wyjaśniła mi: to jest Żyd rosyjski, Rosjanie go wyrzucili.

Młodsze pokolenie już zapomniało, ale muszę powiedzieć, że właśnie w tym środowisku żydowskim były grupy prokomunistyczne. Był taki incydent, kiedy Piłsudski wjeżdżał po zwycięstwie 1920 roku do Wilna, że rzucono jakiś granat z wysokiego piętra, który szczęśliwie nikomu nie zrobił krzywdy. Okazało się, że to była jakaś komunistyczna grupa żydowska.

Ale generalnie Żydzi popierali chyba Piłsudskiego?

Bardzo. Piłsudski miał, moim zdaniem, bardzo prawidłowe relacje z Żydami. W Pierwszej Brygadzie Piłsudskiego była pewna grupa Żydów, mieliśmy nawet generała Żyda. Marszałek był nastawiony bardzo wyraźnie na zwalczanie antysemickich postaw.

Przejdźmy do momentu, kiedy przeprowadził się Pan z matką do Warszawy na Żoliborz.

Kiedy się przeprowadziliśmy, był rok 1931. Chodziłem potem do gimnazjum Poniatowskiego. Oczywiście wszyscy koledzy nazywali mnie „Litwin”, bo przecież ja zaciągałem, a oni mnie przedrzeźniali. Zagroziłem, że jak kto mnie nazwie Litwinem, to dostanie. Bardzo szybko stałem się najwyższy w klasie, więc miałem autorytet.
Mama pracowała, była lekarzem szkolnym w gimnazjum im Aleksandry Piłsudskiej i lekarzem dentystą, prowadziła gabinet dentystyczny.
W Warszawie zdałem maturę i tam, na Żoliborzu, zastał mnie wybuch wojny. Ale to już zupełnie inny etap mojego życia.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z prof. Witoldem Kieżunem pt. „Dzieciństwo sielskie, anielskie?”, znajduje się na s. 18 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z prof. Witoldem Kieżunem pt. „Dzieciństwo sielskie, anielskie?” na s. 18 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl

Dzieciństwo sielskie, anielskie? Witold Kieżun o dzieciństwie na Wileńszczyźnie i stosunkach narodowościowych na Kresach

Były możliwości, aby Polska sięgała dalej na wschód i została zrealizowana koncepcja Wielkiej Litwy z częścią białoruską, polską i litewską w unii z Polską Centralną. To był dobry pomysł Piłsudskiego.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Moja rodzina od wieków mieszkała na Wileńszczyźnie. Urodziłem się w Wilnie. Mieszkaliśmy na jego przedmieściu, Zwierzyńcu. Mój ojciec był lekarzem, a w momencie moich urodzin – lekarzem wojskowym, oficerem. Codziennie przyjeżdżał konno żołnierz z drugim koniem, ojciec wsiadał na konia i jechał do szpitala. (…)

Ojciec był też filistrem Korporacji Polonia, bo skończył studia w Dorpacie, gdzie powstała ta korporacja, i brał udział w corocznej defiladzie 3 maja razem z całym korpusem. Zawsze niósł sztandar, ponieważ był najwyższy i silny. Imponował wszystkim, bo przechodząc przed wojewodą i dowództwem wojskowym, z generałem, trzymał ten ciężki sztandar jedną ręką. Wszyscy go oklaskiwali. W Wilnie był człowiekiem bardzo popularnym. (…)

Mój ojciec pochodził z tak zwanej szlachty zagrodowej. To byli posiadacze niedużych kawałków ziemi, mieszkali w jednej wsi, wszyscy nosili to samo nazwisko, ale byli szlachcicami – w związku z tym kobiety pracowały w rękawiczkach (śmiech). (…)

Litwinów była bardzo mała grupa. To było tylko 2% ludności, że tak powiem – nieinteligenckiej. Dozorca domu, w którym mieszkaliśmy, był Litwinem i był szewc Litwin. Ja się bawiłem z córkami tego dozorcy. One chodziły do polskiej szkoły, mówiły dobrze po polsku, ale między sobą i w domu mówiły po litewsku.

Granica z Litwą była zamknięta i istniała wrogość ze strony litewskiej, ale w Wilnie tego nie odczuwaliśmy. W Wilnie mieszkała mała grupa Litwinów, która nie przejawiała aktywności politycznej. Natomiast Litwa Kowieńska była nieprzyjazna, zamknięta. Wielu Polaków na Wileńszczyźnie miało krewnych na terenie Litwy i w odwiedziny jeździło się przez Łotwę, bo granica z Litwą była zamknięta chyba aż do ’39 roku… (…)

Z drugiej strony dawała się tam odczuć silna agitacja radziecka. Nie można było spokojnie słuchać stacji radiowej w Mińsku, bo ciągle nadawała apele do Białorusinów: przyjdzie czas, że polskich panów my tutaj zastąpimy, przyjdziemy, damy wam wolność – ta propaganda była bardzo silna. Poza tym do 1927–28 roku na polskie dwory stale napadały bandy ze Związku Radzieckiego. Wszyscy byli w stanie ciągłej gotowości: ludzie uzbrojeni, zamykało się na noc piwnice. Taka była sytuacja na pograniczu radzieckim na Białorusi…

To była kapitalna koncepcja Piłsudskiego: Litwa składająca się z trzech części – Litwy Kowieńskiej z językiem litewskim na północy, Litwy Środkowej z Wilnem i Litwy Wschodniej – Mińsk, Mińsk Litewski z Białorusią; państwa litewsko-białoruskiego w unii z Polską.

Niestety to się nie udało. Była szansa, żeby zachować Białoruś z Mińskiem Litewskim – po wojnie 1920 roku w czasie konferencji pokojowej w Rydze projekt radziecki przewidywał Polskę właśnie z Mińskiem Litewskim. Ale wtenczas przewodniczącym naszej komisji był reprezentant, już teraz nie pamiętam nazwiska, ale Narodowej Demokracji, która głosiła hasło „Polska dla Polaków”: Polska ma być tam, gdzie jest większość Polaków. I z tego tylko powodu myśmy po prostu się nie zgodzili na znacznie lepsze propozycje radzieckie. Na wschodzie, na Białorusi i dalej, na Ukrainie, została masa Polaków.

A później była ta olbrzymia stalinowska akcja w latach trzydziestych. Sto kilkadziesiąt tysięcy Polaków zostało pomordowanych. Wszystkich, którzy mieli polskie nazwiska, nawet członków partii komunistycznej – wszystkich wymordowano. A były możliwości, żeby Polska sięgała dalej na wschód i została zrealizowana koncepcja Wielkiej Litwy z częścią białoruską, polską i litewską w unii z Polską Centralną. To był dobry pomysł Piłsudskiego. (…)

Polacy reprezentowali tam bardzo wysoki poziom patriotyzmu. W naszym mieszkaniu np. wisiał portret Piłsudskiego i obok duży, biały orzeł polski. Demonstracja polskości była bardzo wyraźna. Poza tym Piłsudski przyjeżdżał z reguły do Wilna na swoje imieniny w marcu. Zawsze odbywała się wielka uroczystość.

Później mój dziadek zbankrutował – te majątki bankrutowały – i sprzedał swój majątek Pikieliszki Komitetowi Ziemi Wileńskiej. Komitet kupił majątek mojego dziadka i ofiarował go Piłsudskiemu. W tej chwili tam jest muzeum Piłsudskiego – rząd litewski zgodził się na to. Jest tam ładny, stary dwór. Były w nim też bardzo ładne, stare meble. Ale Piłsudski powiedział, że on takich nie lubi, on chce proste meble i te stare zabrał mój ojciec. Tak, że myśmy mieli bardzo piękne meble, które potem przewieźliśmy do Warszawy, ale wszystko zginęło, nasz dom wyleciał w powietrze, cały został zniszczony w czasie powstania warszawskiego.

Muszę powiedzieć, że wrogość ze strony Litwinów była tak ostra, że siłą rzeczy wzbudzała podobną odpowiedź. Ale z drugiej strony – kiedyś były zupełnie inne stosunki. To jest wielka szkoda, ale to wiąże się między innymi z konfliktem jednak stanowym. Mam na myśli to, że cała szlachta litewska się spolonizowała, i to wcześnie. W związku z tym zostało tylko chłopstwo, bardzo prymitywne.

Niektórym Litwinom udawało się zostać księżmi, i to właśnie trzech księży litewskich w połowie XIX wieku w Wilnie założyło pismo w języku litewskim, przypominające, że my jesteśmy – większość ludności – litewskiego pochodzenia. I to był początek konfliktu polsko-litewskiego, również stanowego, bo to było środowisko biedoty.

Dość nawet liczna grupa już spolonizowanych Litwinów przypomniała sobie o swoim pochodzeniu. W dużym stopniu był to konflikt między tymi Litwinami, którzy wiele wieków temu spolonizowali się i byli polską szlachtą, i Litwinami mówiącymi w dalszym ciągu po litewsku.

Zresztą trzeba sobie przypomnieć „Potop” Sienkiewicza. Jest na początku taka scena, że Oleńka siedzi ze swymi towarzyszkami wieczorem i przychodzi Litwin, żeby napalić w piecu. Tak, że ten mówiący po litewsku robotnik do palenia w piecu to Litwin. Był więc również konflikt tego typu.

Co ciekawe, język litewski jest najstarszym językiem europejskim. Poza tym w pewnym okresie Litwa, Wielkie Księstwo Litewskie było potężniejsze niż Polska.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z prof. Witoldem Kieżunem pt. „Dzieciństwo sielskie, anielskie?”, znajduje się na s. 18 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z prof. Witoldem Kieżunem pt. „Dzieciństwo sielskie, anielskie?” na s. 18 lipcowego „Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prof. Kieżun: Wojnę wspominam z wielką satysfakcją. Wraz z kolegami zachowaliśmy się tak, jak należało się zachować

– Okres wojny był niesłychanie trudny. 60 proc. moich kolegów z klasy maturalnej, do której uczęszczałem w 1939 r., zginęło – powiedział w Radiu Wnet prof. Witold Kieżun, wybitny ekonomista.

W kolejnej edycji audycji „Stefan Truszczyński i jego drużyna” gościem był po raz kolejny prof. Witold Kieżun. Tym razem członek Polskiego Państwa Podziemnego w czasie drugiej wojny światowej opowiadał o ostatnich dniach Powstania Warszawskiego; wspominał Naczelnego Wodza Polskich Sił zbrojnych – gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego oraz podsumował bolesny okres największego konfliktu, jaki wydarzył się w historii ludzkości.

– Cały okres wojny byłem w podziemiu. Cały ten czas wspominam z wielką satysfakcją. Był on niesłychanie trudny. Wraz z kolegami zachowaliśmy się tak, jak należało się zachować. Niestety, 60 proc. moich kolegów z klasy maturalnej, do której uczęszczałem w 1939 r., zginęło. Ponieśliśmy straszliwe straty, ale praktycznie wszyscy moi koledzy ze szkoły byli w podziemiu; oni wszyscy byli patriotami – mówił przejęcie prof. Kieżun.

Ze łzami w oczach opisywał dzień 23 września 1944 r., kiedy stanął oko w oko z gen. „Borem” Komorowskim. Wtedy bowiem odbyło się spotkanie Naczelnego Wodza z żołnierzami po poniesionej klęsce podczas Powstania Warszawskiego.

Ponadto prof. Witold Kieżun wydał opinię w sprawie polityki prowadzonej przez brytyjskiego premiera Winstona Churchilla podczas drugiej wojny światowej oraz skomentował haniebne posunięcia amerykańskiego prezydenta Franklina Delano Roosevelta, a także radzieckiego dyktatora Józefa Stalina, które doprowadziły do włączenia Polski do strefy wpływów ZSRR.

– Churchill miał świadomość, że jeśli Związek Sowiecki zapanuje nad całą Europą, to jego Wielka Brytania się nie obroni. Zatem dla Brytyjczyków ważne było, aby ZSRR nie stało się hegemonem Europy. […] Anglia bała się nadmiernego rozwoju ZSRR – mówił, wskazując, że Wielka Brytania musiała poddać się polityce USA oraz Związku Sowieckiego.

W programie Stefana Truszczyńskiego gościły jeszcze dwie osoby Monika Cycling, która opowiadała o realiach rodzin posiadających niepełnosprawne dziecko w Polsce. Paweł Kalinowski zaś (podróżnik) przybliżył słuchaczom przyczyny konfliktów wewnętrznych w afrykańskich państwach.

K.T.