Własny serwis informacyjny „Kuriera WNET”. Wiadomości raz w miesiącu, za to tylko te, które warto zapamiętać

Kije bejsbolowe, czarne, utrudniające identyfikację ubrania oraz kamienie brukowe zaprezentowała jako „Akcesoria polskiego faszysty” Narodowa Galeria Sztuki „Zachęta” przy wsparciu Deutsche Bank.

Maciej Drzazga

„Rząd podejmie starania, aby ocalić od ocenzurowania pomnik papieża we Francji. Zaproponujemy przeniesienie go do Polski.” – zapowiedziała premier Beata Szydło w reakcji na decyzję francuskiego sądu o usunięciu krzyża z obelisku św. Jana Pawła II w Ploermel.

„Europa należy do nas, a my należymy do Europy. Jej ziemie są naszym domem: innych nie mamy. Powody, dla których kochamy Europę, przekraczają naszą zdolność wyjaśnienia lub usprawiedliwienia naszego do niej przywiązania. To kwestia wspólnych dziejów, nadziei i miłości” – napisali europejscy intelektualiści w 36-punktowym apelu, sprzeciwiając się dalszej islamizacji Europy.

W bramkach zdobytych dla reprezentacji Lewandowski pokonał Lubańskiego, a sama reprezentacja zakwalifikowała się na mistrzostwa świata w Moskwie.
„Rotacyjna głodówka” ok. stu lekarzy-rezydentów zakończyła się bez podwyżek płac.

„Ja bohaterem? Ja nie zmieniłem się. Zmienili się ludzie z otoczenia” – skomentował fenomen wielkiego zainteresowania włoskich mediów swoją osobą chory na zespół Downa 17-letni Valerio Catoia, który uratował życie tonącej w morzu siostrze.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” autorstwa Macieja Drzazgi na s. 2 listopadowego „Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Andrzej Nowak: Co możemy robić wobec tego, co stać się może? Umacniać własny potencjał narodowy – tutaj, w Polsce.

Europa stoi nad przepaścią. A jeśli w nią wpadnie, to my razem z nią. Nie łudźmy się, że uda nam się całkowicie uciec od losu Europy. Dlatego musimy się przejmować tym, co dzieje się w Katalonii.

Antoni Opaliński
Andrzej Nowak

Przyzwyczailiśmy się do tego, że kraje, które konstytuują Unię Europejską, były, są i będą, a tu nagle, za sprawą Katalonii okazało się, że wszystko się może zmienić.

Myślę, że warto zwrócić uwagę na to, że jeden z wpływowych niemieckich tygodników wydrukował od razu coś w rodzaju listy potencjalnych, następnych po Katalonii punktów zapalnych, w których ruchy autonomiczne mogą prowadzić do rozpadu państw. I proszę zgadnąć, jaki ważny kraj jest na tej liście, jaki punkt zapalny? Oczywiście Górny Śląsk i Polska. I to jest, myślę, perspektywa, z której czy chcemy, czy nie chcemy, musimy patrzeć na sprawę Katalonii i Hiszpanii. Każda zmiana terytorialnego status quo nie jest dla nas szansą – jak uważają niektórzy, marzący na przykład o powrocie Polski do Lwowa czy gdzieś dalej na wschód – ale śmiertelnym zagrożeniem. Grozi, po prostu, utratą stabilności, dzięki której Polska istnieje w obecnych granicach, a są to granice w tej chwili dla nas korzystne.

Czy uważa Pan, że rzeczywiście w Polsce, na Śląsku taka groźba istnieje? Bo może to jest taki straszak medialny?

Oczywiście możemy patrzeć na to z różnych punktów widzenia. Przypominam sobie jednak sytuację sprzed pięciu lat, kiedy rosyjskie władze wojskowe używały szantażu nuklearnego wobec Polski, mówiąc o wycelowaniu rozmieszczonych już w Obwodzie Kaliningradzkim rakiet w kierunku Polski. To zresztą jest jeden ze stale powtarzanych, można powiedzieć, ruchów propagandy imperialnej Rosji, nakierowany na zastraszenie potencjalnych ofiar. Pamiętam list kilku przedstawicieli Ruchu Autonomii Śląska do ambasady Federacji Rosyjskiej, ażeby rakiety nie były wymierzone w Śląsk, bo Śląsk nie ma nic wspólnego z Polską, Śląsk popiera Rosję, popiera Władimira Putina.

No i nic… Ten list został wysłany, ci ludzie nie zostali aresztowani w Polsce i nie posadzeni do więzienia. To jest fakt oczywistej zdrady państwowej. Za to powinno się pójść do więzienia. Tymczasem nic tym ludziom nie zrobiono. To byli ludzie znani z imienia i z nazwiska. I tym się niepokoję, nie skalą Ruchu Autonomii Śląska, bo ona jest oczywiście niewielka; ale jest to ognisko zapalne.

W Katalonii sprawa ruchu autonomicznego tliła się przez dziesięciolecia, była przyduszana w sposób bardzo nieprzyjemny, brutalny w okresie władzy generała Franco i rozładowywana na rozmaite sposoby. Ale jednak, jak widać, można było ją rozdmuchać, doprowadzić do takiego punktu, w którym grozi ona rzeczywiście rozpadem dużego państwa europejskiego – Hiszpanii.

Są tutaj wykorzystywane, między innymi, wpływy rosyjskie. Ręka Rosji nie o wszystkim bynajmniej decyduje w Europie, ale tam, gdzie może przyczynić się do stworzenia nowych ognisk zagrażających stabilności kontynentu europejskiego, na pewno swoje trzy grosze próbuje dorzucić i tak było również w sprawie katalońskiej. A zatem są powody do niepokoju z powodu tego materiału zapalnego, który jest w Polsce, przy takim nastawieniu władz, jakie reprezentował choćby Donald Tusk, który niedawno zdeklarował się wyraźnie, że nie jest Polakiem, jest przedstawicielem mniejszości narodowej w Polsce…

Jeżeli wspiera on ruchy mniejszościowe, odśrodkowe, jeżeli w takim duchu podejmuje rozmowy z Katalończykami, a w każdym razie tak się określa w rozmowach z nimi, to oczywiście oznacza, że istnieje w Polsce poważna siła polityczna, z której przecież Donald Tusk się wywodzi, gotowa igrać z tym ogniem. Z ogniem, który dzisiaj nam może się wydawać płomyczkiem, ale nie jest tak trudno rozpalić go do naprawdę niszczącego żywiołu.

Za sprawy polskie jesteśmy sami odpowiedzialni, a na inne możemy nie móc nic poradzić. Jeżeli rzeczywiście niektóre kraje zachodniej Europy zaczną się rozpadać, wyłoni się Katalonia, coś z Belgii, może z Wielkiej Brytanii – jak to wpłynie na politykę europejską?

Wielka Brytania już – bardzo nad tym ubolewam z punktu widzenia polskiego – wystąpiła z Unii Europejskiej, osłabiając bardzo frakcję zdrowego rozsądku w tym tworze politycznym. Już nie mamy wpływu na sytuację, która zmieniła na niekorzyść nasze położenie wewnątrz Unii Europejskiej.

Co możemy robić wobec tego, co już się stało, co stać się może? Oczywiście umacniać własny potencjał narodowy – tutaj, w Polsce. Pokazywać – nie propagandą, ale realnymi sukcesami gospodarczymi, politycznymi, że dobrze jest być obywatelem Polski, dobrze jest być w Polsce. Bo to jest najskuteczniejszy sposób rozładowywania tego rodzaju emocji. Pamiętajmy, że sytuacja w Hiszpanii, w Katalonii, ma tło także ekonomiczne. (…)

Myślę, że społeczeństwo polskie dało w ostatnich latach wyraźne dowody zdrowego rozsądku. Tak jak inne społeczeństwa naszego regionu, które, okazało się, nie ulegają szantażom politycznej poprawności, szczególnie niebezpiecznym, bo próbującym zakłamywać rzeczywistość. Jak długo nie pozwalamy zakłamywać rzeczywistości, jak długo próbujemy ją poprawiać efektywnie, materialnie, a jednocześnie nie pozwalamy wmówić sobie, że niszczenie tożsamości narodowej, spójności obywatelskiej wewnątrz państwa narodowego, którym jest Polska – że tego rodzaju destrukcyjne dążenia są czymś dobrym, służą jakiemuś rzekomemu, wspaniałemu dobru pluralizacji, postępu, progresywnych polityk społecznych – tak długo będziemy relatywnie bezpieczniejsi.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Andrzejem Nowakiem pt. „Podziały zatrzymają dynamikę Dobrej zmiany” znajduje się na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Katalonia rodzi się w bólach, jak dziecko oddzielające się od matki, by żyć samodzielnie, i oznajmia światu: Oto jestem!

Katalończycy dobrze przemyśleli swoje działania i właśnie chodzi im o to, aby były, jak w dniu plebiscytu, represje. Im ich więcej, „tym więcej Katalończyków nie będzie chciało dalej być Hiszpanami”.

Krzysztof Jabłonka

Jak silne są nawyki, pokazuje fakt z życia Ignacego Paderewskiego, opisany w jego pamiętnikach, gdy po brawurowym koncercie, z których słynął mistrz, podbiegł do niego prezydent Francji i wyciągając ręce, zakrzyknął tak, by słyszała publiczność: „Niech mi będzie wolno uściskać rękę geniusza wielkiego narodu rosyjskiego!”. Mistrz Ignacy napisał: Jakby mnie piorun strzelił i odpowiedziałem „niech i ja uściskam rękę prezydenta wielkiego narodu angielskiego”. „Nie jestem Anglikiem” żachnął się prezydent; „a ja Rosjaninem” – odpowiedział mu Paderewski. I w tak wyjątkowy sposób w umyśle pierwszego obywatela Francji zrodziła się Polska.

Myślę, że podobny proces powinien zajść w głowach mądrzejszych ode mnie, którzy nie rozumieją, dlaczego Katalonia nie chce być Hiszpanią, skoro na mapie tak ładnie to wygląda. Nawet wielki miłośnik Katalonii w nocnym wywiadzie radiowym z jakże lekkim sercem i niekłamanym zachwytem powiedział, że jego zdaniem Barcelona to najpiękniejsze miasto Hiszpanii i nie widział w tym nic niewłaściwego. (…)

Obłudę krytyków praw Katalonii widać w samym nazewnictwie, obraźliwym z istoty: to separatyści, rozbijacze zjednoczonej Europy etc. Szczyt obłudy osiąga argument, że wprawdzie plebiscyt wykazał 94% zwolenników niepodległości, „ale, dodają wrogowie niepodległości, głosowało tylko 45% mieszkańców Katalonii”. Jeżeli tych niepodległościowców i „irredentystów” była mniejszość, co nie jest powiedziane wprost, ale ma wynikać z kontekstu, to czemu nie pozwolono, jak w Szkocji, na normalne, a nawet legalne głosowanie? Wtedy by się wszyscy dowiedzieli, że jest ich mniejszość i jak w Szkocji, zniknąłby problem – do następnego głosowania.

Bano się prawdy i dlatego spałowano urny wyborcze i wyborców przy okazji. A był to najgorszy sposób dialogu. Z tą chwilą sprawa Katalonii wstąpiła na najtrudniejszą, ale najpewniejszą drogę do niepodległości, i to już pewnej. Niemal identycznie wyglądała samolikwidacja imperium carów przez strzały do tłumów w „krwawą niedzielę” w Petersburgu. Miało to miejsce 9 stycznia 1905 r. W Królestwie Polskim był wtedy 22 stycznia i przypomniano w nim, że jest to 42 rocznica Powstania Styczniowego czworga narodów Rzeczypospolitej, którą w czasie zaborów nazwano Powstańczą.

Prawie tak samo, choć bardziej pokojowo, rozpadły się Austro-Węgry, czego setną rocznicę będziemy mieli za rok. Imperium Osmańskie zakończyło swój byt, znienawidzone nawet przez Turków, wielką rzezią Ormian, Greków i Asyryjczyków.

Czy nie jest to ostatni dzwonek dla imperialnego myślenia Hiszpanów? Gdyby ich królestwo mogło być wspólnotą narodów iberyjskich, jak Zjednoczone Królestwo jest wspólnotą narodów brytyjskich, w którym nikt – poza „Przeglądem Sportowym”, oczywiście – nie widzi w Szkotach czy Walijczykach Anglików, wspólnota iberyjska mogłaby się utrzymać politycznie, a tak aktualne stają się słowa G.G. Byrona, wypowiedziane do „irredentystów” i separatystów greckich, którzy nie chcieli być Turkami: „Bo gdy walka o wolność już się raz zaczyna, to odtąd wraz z krwią ojców przechodzi na syna”. I właśnie na naszych oczach taka walka się zaczyna.

Myślę, że Katalończycy dobrze przemyśleli swoje działania i właśnie chodzi im o to, aby były, jak w dniu plebiscytu, represje. Bo im ich więcej, „tym więcej Katalończyków nie będzie chciało dalej być Hiszpanami”. A wtedy nadejdzie kiedyś taki plebiscyt, w którym Hiszpanie nie będą mieli nic do powiedzenia. Ale wtedy będą głosować nie tylko Katalończycy, ale Aragończycy, Walencja i Baleary. Za nimi może stanąć Kraj Basków z Nawarrą jako jedna Euskadia, Galisja i Andalusija.

Cały artykuł Krzysztofa Jabłonki pt. „Witaj, Katalonio!” znajduje się na s. 6 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Krzysztofa Jabłonki pt. „Witaj, Katalonio!” na s. 6 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rola pierwszej fali polskich zesłańców na Kaukaz po powstaniu listopadowym. Wystąpienie na konferencji w Tbilisi X 2017

To oni wytworzyli w świadomości Gruzinów obraz ceniącego wolność, wykształconego i utalentowanego Polaka. Obraz ten do dziś funkcjonuje powszechnie jako wręcz archetypiczny wzór naszego rodaka.

Maria Filina

Walka o niepodległość Polski liczyła 123 lata poświęcenia tysięcy patriotów. Najczęściej mówi się o latach przed 1918 rokiem. Ale trzeba pamiętać i przedstawiać losy dziewiętnastowiecznych Polaków, którzy uczestniczyli w powstaniach narodowych i przygotowywali tło zwycięstwa, w tym bardzo ważne losy zesłańców na Kaukaz, najczęściej do Gruzji.

Polacy trafiali na Kaukaz z wielu powodów. Pierwsza, największa zwarta i jednolita grupa znalazła się tu w latach 1830–1840. Byli to najpierw żołnierze polskiej armii powstania listopadowego, traktowani przez Rosję jako polityczni przestępcy. Po nich przybyły następne fale zesłańców. Ich „współczynnik sprawności” okazał się nadzwyczaj wysoki. Nie ma dziś dziedziny nauki i kultury na Kaukazie i w Gruzji, w których by Polacy nie ujawnili swego twórczego potencjału: polityka, wojsko, nauki podstawowe, architektura, muzyka, malarstwo, inżynieria, budownictwo i rolnictwo – wszędzie tu wykazali swoją aktywność.

Obecne Tbilisi upiększają gmachy Teatru Opery i Baletu, Państwowego Teatru im. Szoty Rustawelego, Teatru Dramatycznego im. K. Mardżaniszwilego, Sądu Najwyższego, w projektowaniu i wznoszeniu których uczestniczyli polscy architekci. Narodową Bibliotekę Parlamentarną ozdobił malarsko polski artysta Henryk Hryniewski.

Najmniej materialnych śladów pozostało po pierwszych zesłańcach – literatach, muzykach, etnografach i historykach, przebywających tu około połowy wieku XIX. Ale to oni właśnie byli tą grupą, która odkryła przed gruzińską inteligencją świat polskiej kultury, a swoim rodakom – świat Kaukazu. To oni właśnie wytworzyli w świadomości Gruzinów obraz ceniącego wolność, dumnego, wykształconego i utalentowanego Polaka. Obraz ten do dziś funkcjonuje w powszechnej świadomości jako wręcz archetypiczny wzór naszego rodaka.

Romantyczny etap obecności Polaków na Kaukazie, w szczególności w Gruzji, stanowi swoistą epokę w dziejach polskiego wychodźstwa na tym obszarze geograficznym i w dziejach migracji polskich w ogóle. Częścią tego pokolenia byli bohaterowie książki autorstwa Marii Filinej i Danuty Ossowskiej pt. Losy Polaków na Kaukazie. Część I. „Tbiliska grupa” polskich poetów zesłańczych – „poeci kaukascy”. O ich istnieniu być może wielu słyszało, ale mało kto wie dziś więcej o ich życiu i twórczości.

Kaukascy poeci to uosobienie najbardziej tragicznego wymiaru romantyzmu. Mówienie o Kaukazie jako o „ciepłej Syberii”, sugerujące jakąś łagodną formę zesłania, to oczywiste nieporozumienie.

Gdyby nasi rodacy nie podjęli wysiłku zaznaczenia swego śladu w historii i nie odwołali się do wspólnoty kultury literackiej, niewiele byśmy dziś o nich wiedzieli, zwłaszcza zaś o tym, jakiego rodzaju doświadczenie stanowiła ich egzystencja. Uruchamiając mechanizm pamięci, ocalali siebie i równocześnie w jakiś sposób określali doświadczenie potomnych. (…)

Masowy napływ Polaków w rejony kaukaskie związany był z politycznymi represjami. Kaukaz nazywano „południową Syberią”. W 1794 roku zsyłano tu polskich żołnierzy, próbujących przyłączyć się do powstańców, a później wziętych do niewoli uczestników powstania. Na Kaukazie służyli w tym czasie również polscy oficerowie z kresowych ziem polskich. W gruzińskich pułkach znaleźli się też jeńcy z wojsk Napoleona. Historycy przytaczają różne liczby żołnierzy, od kilku do kilkudziesięciu tysięcy. Większość z nich wróciła do Polski po manifeście Aleksandra I, ale część została, o czym świadczą pamiętniki z tego okresu, w szczególności wspomnienia księdza Józefa Suryna.

Jednak największa migracja Polaków związana była z represjami po powstaniu listopadowym. Stało się to najbardziej dramatycznym wydarzeniem dla całego pierwszego pokolenia romantyków. Powstanie określiło jeszcze jeden swoisty rozbiór Polski, podział na tych, którzy zostali w kraju, i na emigrantów. (…)

Nie ma jednoznacznej i dokładnej odpowiedzi na pytanie: jaka była liczba Polaków, którzy w pierwszej połowie XIX wieku znaleźli się na ziemiach kaukaskich? Dysponujemy tylko przybliżonymi danymi. Mateusz Gralewski, mając na uwadze cały wiek XIX, podaje oszałamiającą cyfrę pół miliona. Liczbę tę trudno zweryfikować. Gralewski miał skłonność do przesady, ale pewne jest, że rachunek prowadzony musi być co najmniej w skali dziesiątków tysięcy. (…)

Nielicznym tylko spośród wymienionych udało się szczęśliwie, w legalny sposób wrócić do kraju; większość straciła życie na Kaukazie. Przy czym warto zauważyć – powodem rezygnacji z powrotu do ojczyzny była najczęściej skrajna nędza, uniemożliwiająca podjęcie podróży. We wcześniejszych pracach, a szczególnie w artykułach popularnych, pełno było jasnych i pogodnych zapewnień, że zesłańcy znaleźli swoją ojczyznę na Kaukazie. Nie było to znów takie jednoznaczne, chociaż stwierdzenie nie pozbawione jest pewnego sensu. (…)

W swej istocie obraz jest tragiczny. Nawet ironiczny Janiszewski przed tym obrazem, którego nie mógł w pełni ogarnąć, traci swój sarkazm i z prawdziwym żalem wyciąga wniosek: „A więc, summa summarum: Winnicki umarł na gorączkę, Strzelnicki na zapalenie kiszek i dyzenterię; Zach zginął, uniesiony górnym potokiem i zawalony skałami; Zabłocki umarł z cholery…”. Dodajmy do tej listy: Szymanowski poległ w bitwie, dwudziestoparoletni Pietraszkiewicz ciężko został ranny, Muczler popełnił samobójstwo… A o losie wielu już nigdy się nie dowiemy. (…)

Po powstaniu 1830 roku dokonywał się bowiem jeszcze jeden podział Polski, nie w sensie geograficznym – podział zaborowy trwał nienaruszony – ale w sensie demograficznym i kulturowym. Rozszerzało się gwałtownie i na ogromną skalę zjawisko polskiego wychodźstwa. Powstawały ośrodki emigracji zachodniej, otwierały się wielkie przestrzenie syberyjskiej katorgi i zesłania kaukaskiego. Były to odłamki niedawnej całości.

Oczywiste jest, że te nowe miejsca życia Polaków różniły się od siebie. Sytuacja zachodnich emigrantów na tym tle była szczególnie korzystna: udało się im „dotrzeć” do Francji, Niemiec, Anglii, Szwajcarii czy Stanów Zjednoczonych Ameryki, mogli w jakimś stopniu kierować swoim losem. Toteż, korzystając ze sprzyjających warunków, organizowali się, działali twórczo, przygotowywali kraj do kolejnego etapu walki. Z tych dobrodziejstw nie mogli korzystać więźniowie syberyjscy ani kaukascy zesłańcy, co nie znaczy, że biernie poddawali się przymusowej sytuacji. Wprost przeciwnie, wielu z nich dopiero w tych warunkach uświadomiło sobie, jakimi siłami dysponują. (…)

W tym odległym czasie ówczesny czytelnik miał zapewniony stały i ciekawy dopływ informacji z Kaukazu i Gruzji – była to poezja, reportaże, wspomnienia, relacje, listy, a nawet powieści. I pochodziły one w znacznym stopniu od politycznych zesłańców, choć ich teksty przechodziły przez cenzurę, okresami bywało, że zdwojoną.

Dziś, kiedy wydawałoby się, że każda informacja jest dostępna, zdziwienie budzi ubóstwo literatury o Kaukazie przeznaczonej dla szerszego odbiorcy. W wieku XIX tak bardzo skomplikowany kompleks kulturowo-polityczny, jaki stanowił Kaukaz, przedstawiany był przez współcześnie żyjących w wystarczająco zróżnicowany sposób, uwzględniając oczywiście ogólny stan ówczesnej wiedzy. (…)

Jest zastanawiające i godne podziwu, że Polacy, kiedy tylko znaleźli się na Kaukazie, próbowali rozeznać się w wielogłosowości i różnorodności kaukaskich kultur. I co najciekawsze, udawało im się to lepiej niż ich potomkom. Niekiedy bywa i tak, że Kaukaz i Gruzję odwiedzają dziennikarze całkowicie niemający rozeznania w kaukaskich i gruzińskich realiach, kierujący się bardzo powierzchownymi opiniami i powszechnie przyjętymi stereotypami. Być może, gdyby wiedzieli o działalności swoich rodaków z połowy XIX stulecia, uniknęliby wielu błędów i niedokładności.

Cały artykuł Marii Filinej pt. „Rola pierwszej fali polskich zesłańców na Kaukaz po powstaniu listopadowym” znajduje się na s. 8 i 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marii Filinej pt. „Rola pierwszej fali polskich zesłańców na Kaukaz po powstaniu listopadowym” na s. 8 i 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie w Narodowe Święto Niepodległości o Barbarze Rytel – „Izie Głowackiej” / „Kurier WNET 41/2017

„Iza” pozornie nie lubiła wracać do wspomnień z Powstania. Było w tym trochę goryczy człowieka, który przeżył młodość w konspiracji i walce, a potem musiał zmagać się z powojenną rzeczywistością.

Monika Opalińska

Barbara Rytel – „Iza Głowacka” 21 X 1926 – 3 VII 2017

Co roku 1 sierpnia wśród powstańców zgromadzonych na warszawskich Powązkach spotykaliśmy Barbarę Rytel – sanitariuszkę i łączniczkę ze zgrupowania Chrobry II. Nie musieliśmy nawet wcześniej się umawiać – wiadomo było, że Basia, a właściwie „Iza Głowacka”, bo taki pseudonim nosiła w czasie Powstania, będzie stała w godzinie „W” nieopodal kwatery swoich poległych kolegów z oddziału. W tym roku po raz pierwszy nie brała udziału w uroczystościach – odeszła niespełna miesiąc wcześniej, w lipcu 2017 roku.

„Iza” pozornie nie lubiła wracać do spraw związanych z Powstaniem. Było w tym trochę goryczy człowieka, który przeżył młodość w konspiracji i walce, a potem musiał zmagać się z trudną powojenną rzeczywistością. Było i trochę rozterki podsycanej lekturami współczesnych historyków, którzy z chłodnym dystansem rozważali racje dowódców Polski Podziemnej. Było też dużo żalu za tymi wszystkimi, którzy w tamtych dniach zginęli i za dawną Warszawą, która przepadła wraz z nimi.

Wystarczyła jednak chwila rozmowy, by od spraw zwykłych i szarej codzienności wrócić do wojennych i powstańczych wspomnień. Splatały się w nich, jak w kadrze starego filmu, urywki zdarzeń z różnych dni sierpnia i września ‘44 roku, migawki z ulic warszawskiej Woli i powstańczych szpitali.

Życie i śmierć, agonia bliskich, krótkie chwile młodzieńczej radości i uśmiechu ożywały na nowo. Trudne warunki codziennej służby, ciężar noszy, na których sanitariuszki dźwigają ciężko ranną koleżankę z oddziału; codzienne obowiązki w polowych szpitalach, noszenie wody z wykopanych w chodniku prowizorycznych studni, smak ciasta z marchewki i dotyk małego królika, który wziął się nie wiadomo skąd w warszawskich gruzach – to drobne okruchy pamięci powszednich dni Powstania.

Były jednak i zdarzenia wielkiego formatu, jak ślub powstańczy, którego udzielał sanitariuszce „Izie” i jej narzeczonemu kapelan Armii Krajowej, charyzmatyczny dominikanin, ojciec Michał Czartoryski, późniejszy błogosławiony, w kościele św. Teresy na Tamce.

Trudne doświadczenia wojenne nie skończyły się dla „Izy” w momencie opuszczenia Warszawy po kapitulacji. Przeżyła jeszcze dramatyczne bombardowania w Berlinie, do którego trafiła z obozu przejściowego. Do Warszawy wróciła dopiero w maju.

Nie znaliśmy młodziutkiej sanitariuszki i łączniczki „Izy Głowackiej” w tamtych dniach. Ale w jej pięknych, błękitnych oczach widać było zawsze tę dawną, młodzieńczą brawurę. Nie tylko Powstanie Warszawskie, ale i lata wojenne wykształciły w niej ogromną samodzielność i niezależność. „Iza”, którą znaliśmy, miała w sobie najlepsze cechy przedwojennej damy z naturalną, wrodzoną elegancją i ogromnym wyczuciem taktu, a przy tym stałość i upór człowieka, który zmierzył się w życiu z dramatem przekraczającym ludzką miarę.

Artykuł Moniki Opalińskiej pt. „Barbara Rytel – «Iza Głowacka» 21 X 1926 – 3 VII 2017” znajduje się na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Moniki Opalińskiej pt. „Barbara Rytel – «Iza Głowacka» 21 X 1926 – 3 VII 2017” na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia życia Mikołaja Diaczyńskiego – najstarszego repatrianta z Kazachstanu/ Mirosław Grudzień, „Kurier WNET” 41/2017

Emerytury ma półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę; jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Mirosław Grudzień

Historia jednego życia
Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu

Mikołaj Diaczyński ma 90 lat. Jest najstarszym żyjącym repatriantem RP z Kazachstanu, a prawdopodobnie też najstarszym repatriantem z całej fali powrotnej, która napłynęła do kraju po rozwiązaniu Związku Sowieckiego i osiedliła się w już całkiem niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej.

On i jego rodzina znaleźli się w sowieckiej republice Kazachstanu w 1936 roku. Był wtedy 9-letnim chłopcem. Nie znaleźli się tam dobrowolnie – zostali przesiedleni, wywiezieni z obszaru sowieckiej wówczas Ukrainy.

Urodził się w 1927 r. się we wsi Januszewka na Żytomierszczyźnie, niedaleko na wschód (ok. 100 km) od granicy przedwojennej Polski, w okolicach miasta Marchlewsk (dawniej i dzisiaj – Dołbysz). Rzeka tam była piękna, Słucz. Ich rejon to był Marchlewskij Polskij Nacjonajnyj Rajon – mówili tam na to „Marchlewszczyzna”. Biedny region. Długo nie było stacji kolejowej ani bitych dróg.

Słabo pamięta tamto życie w Januszewce – tylko piękną rzekę Słucz i piaski, lasy, bagna, rozlewiska – i tak bez końca, prawie połowa Marchlewszczyzny taka była. Tam już kończył się Wołyń, a zaczynało się Polesie.

Mikołaj Diaczyński | Fot. z archiwum rodziny Diaczyńskich

Ma na imię Mikołaj, ale z Marchlewszczyzny nie pamięta chodzenia Świętego Mikołaja z prezentami. Z tamtejszych polskich zwyczajów świątecznych w ogóle niewiele pamięta − oblewanie wodą, śmigusa-dyngusa na Wielkanoc. A potem to już nie było bezpiecznie obnosić się z polskimi zwyczajami, i to jeszcze katolickimi. W Kazachstanie już bezapelacyjnie nie było polskiego świętego Mikołaja, tylko rosyjski Died Moroz − on przychodził do dzieci, ale już nie do niego. I to na Nowy Rok, nie na Boże Narodzenie − tego święta już nie można było tam świętować, chyba że bardzo po cichu. W Kazachstanie cukierków nie było, przez wiele lat nie wiedział, co to jest. Dopiero po wojnie na święta dzieci zaczęły dostawać malutkie torebeczki z ciastkami.

Rodzina ze strony matki, Ewy, zamieszkiwała obszar Żytomierszczyzny od wieków. Natomiast ojciec, Józef, był z centralnej Polski, z Łodzi. Dobrowolnie się osiedlił na Żytomierszczyźnie jeszcze za carskich czasów, w ciągu pierwszej wojny światowej. Tam się ożenił z tamtejszą gospodarską córką, założył rodzinę, włożył w tę ziemię dużo pracy rąk, dużo potu.

Mikołaj pamięta, że przed wywózką jadali dużo owoców i warzyw, dobra tam ziemia była na sady i ogrody − melony, morele, buraków było mnóstwo. Kaszy jadł co niemiara. No i dużo jajek. Bo potem w Kazachstanie to jajka nie zobaczyłeś – wszystko trzeba było oddać państwu.

On tego nie pamięta, ale w jego rodzinie wspominali, że oni tam widzieli polskich ułanów tylko dwa razy w życiu, podczas wojny polsko-bolszewickiej: wiosną 1920 roku, kiedy wojsko polskie szło na Kijów, i jesienią, kiedy się wycofywało na ustaloną rozejmem granicę.

Szczególnie cieszył się dziadek, bo przecież pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Takie dwa krótkie mgnienia życia… a potem już tylko ciągle świat sowiecki.

Nie z własnej winy znaleźli się wtedy poza granicą Polski. Tak wykreślono granice. Teraz to mówią, że można było inaczej, można było przesunąć te polskie granice dalej na wschód, przygarnąć naszą Żytomierszczyznę do Ojczyzny… Bolszewicy byli wtedy gotowi na ustępstwa, ziemia jeszcze paliła się im pod nogami, nie byli pewni swego… Ale cóż, stało się inaczej.

Dziecinny świat przed katastrofą

Mikołaj jako mały chłopiec nawet nie przeczuwał, że nad tym dziecięcym szczęściem zbierają się chmury burzowe. Wie z tego tyle, co mu później bardzo ostrożnie opowiadała rodzina.

Większość miejscowych to byli Polacy, Ukraińców – gdzieś ponad trzy razy mniej. Było też trochę Niemców, chłopów niemieckich, co jeszcze carowie ich sprowadzili. Polacy tamtejsi to też już wtedy byli to przeważnie chłopi we wioskach. Wszyscy ci chłopi-Polacy byli katolikami – mówiono wtedy: „jak katolik, to Polak”. A bolszewikom się to nie podobało… bo oni wsi i chłopów nie lubili. Dla nich najważniejsi byli robotnicy z fabryk – proletarijat.

Z czasem większość wykształconych, miejskich Polaków z tego terenu bolszewicy powywozili albo rozstrzelali jako „polskich szpiegów”. Robotników było na początku niedużo – były tam dwie małe huty szkła i fabryka porcelany w Marchlewsku. Bolszewicy wybudowali jeszcze w Marchlewsku elektrownię, szpital i dwie nowe huty szkła – no to robotników przybyło, przywozili też tam polskich robotników z innych miast sowieckich, nawet z Rosji. W 30. roku dołączono do Rejonu jeszcze kilka wsi.

Były tam polskie szkoły i takie specjalne punkty nauki dla dorosłych, uczono ich czytać i pisać po polsku, wychodziła specjalna gazeta dla nich − dużo ludzi się tego uczyło. Na początku to gdzieś tak co drugi Polak umiał czytać i pisać; u Niemców było z tym lepiej, u Ukraińców gorzej. Potem się z tym poprawiło. No, ale z miłości do Polaków władze tego nie robiły – chodziło o to, aby mogli czytać bolszewicką propagandę, „uświadamiać się” tak, jak oni chcieli. Były nawet polskie sądy, polskie książki, polskie gazety.

Dopiero po rozwiązaniu Polskiego Rejonu w 1935 roku zaczęły się prześladowania nauczycieli i polskich urzędników – nawet polskich działaczy partii bolszewickiej, którzy stworzenie tego rejonu popierali, którzy nim kierowali. Bo w ogóle Polaków wtedy na Ukrainie, przed 1937 rokiem, było dużo, byli bardzo czynni, także w bolszewickich władzach było ich dużo.

No i była walka z katolickimi księżmi, coraz ostrzejsza… a najwcześniej właśnie na Marchlewszczyźnie. Kościołów i kaplic było już wtedy niewiele, ot, na palcach policzyć. A wszystkich księży z nich gdzieś zabrali – że niby to „polscy szpiedzy”, że robili „krecią robotę” przeciwko ludowi sowieckiemu. Po 1938 roku to już w ogóle w Związku Sowieckim nie było czynnego ani jednego katolickiego kościoła… Oni się tym chwalili, aby im dokuczyć (kiedy byli już daleko, w Kazachstanie).

Co mieli robić Polacy-katolicy bez księży? Zbierali się po cichu po domach na modlitwy, były kółka różańcowe. Różne babcie uczyły dzieci religii, prowadziły modlitwy na pogrzebach… przechowywały jak świętość książeczki do nabożeństwa. No i oczywiście po wywózce do Kazachstanu zachowali swoją wiarę.

Zaczął się okres, kiedy Sowieci postanowili budować przy zachodniej granicy taki obronny pas umocnień wojskowych, „linię Stalina”. Wtedy uznano Polski Rejon za pas przygraniczny… i że ten pas trzeba oczyścić z ludzi niepewnych, którzy mogą sprzyjać wrogowi. A ten wróg to była właśnie „pańska Polska”. A oni byli Polakami – wszyscy, co do jednego, potencjalni diwiersanty.

Pokój ryski z Rosją Sowiecką i podporządkowaną jej Ukraińską Republiką Sowiecką podpisany w Rydze przewidywał, że Polacy po stronie sowieckiej będą mogli przyjąć obywatelstwo Rzeczypospolitej Polskiej, o ile przedtem mieszkali w tzw. Kongresówce (oficjalna nazwa za ostatnich carów: Priwislinskij Kraj).

Ich ojciec Józef nie mógł wrócić, chociaż pochodził z Łodzi. Byli ludzie, którzy chcieli wyjeżdżać do Polski, nawet próbowali uciekać przez granicę. Nic z tego, nie pozwalali. Zresztą tam, we wsi Januszewka, ojciec miał wszystko, do czego się serce przywiązało. Został ze swoimi. Jak się później okazało − na własną zgubę.

Zaczęto go bowiem podejrzewać o niesłychane rzeczy, o tajną robotę przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Jeszcze przed wywózką do Kazachstanu już go mieli na oku – najpierw OGPU, potem NKWD. Na razie w Januszewce ojca zostawiali w spokoju, ale po wywózce do Kazachstanu wkrótce zabrało go tamtejsze NKWD − i więcej go rodzina nie zobaczyła.

Przyczyny likwidacji „polskiej wyspy” i wysiedleń

Po śmierci Lenina głową państwa sowieckiego został Stalin. Ludzie nie spodziewali się tego, co on tam sobie po cichu uknuł… A tu – jeszcze pod koniec lat 20. z jego rozkazu zaczęto „rozkułaczanie” (wywożenie do łagrów bogatych gospodarzy). No i tworzenie kołchozów. U nich na Marchlewszczyźnie bardzo dużo gospodarzy uznali za „bogatych kułaków”, gdzieś tak co piątego… a drugie tyle za „średnich kułaków” i „podkułaczników”. To i prześladowania były tu większe, prawie połowy mieszkańców. Już w 1933 roku wywieziono kilkaset rodzin, innych przesiedlano do większych wsi.

Oni tam bardzo nie chcieli tych kołchozów, wykręcali się, jak tylko było można, to i tworzenie kołchozów bardzo wolno szło. Na początku lat 30. na wschodniej Ukrainie prawie wszyscy byli już w kołchozach, a na tej Marchlewszczyźnie – zaledwie trzecia część. Jeśli były, to tworzyli jej Niemcy i Ukraińcy − Polacy nie. Nie chcieli kołchozów, nie chcieli się też „rozkułaczać”. Ciągle mieli nadzieję, że władza sowiecka jest tu tylko chwilowa, że przyjdzie znowu polskie wojsko. Nawet szeptali ludzie, że były ukryte grupy „kułaków” w lasach i na bagnach… które próbowały przedrzeć się przez granicę do Polski.

Wtedy właśnie bolszewicka propaganda po raz pierwszy zaczęła mówić o „polskich tajnych organizacjach”, kierowanych z Polski i wrogich Związkowi Sowieckiemu. Bolszewicka wierchuszka tam, w Moskwie, była bardzo niezadowolona z Polaków. Wielki Głód (1930–33) złamał ludzki opór. Wiele wsi głodowało, ludzie ginęli z głodu, w tym dzieci umierały setkami… Ale u nich takiego wielkiego głodu nie było, jak na wschodniej Ukrainie, zwłaszcza nad Donem…

No i wtedy Politbiuro w Moskwie doszło do wniosku, że z Polaków nie da się zrobić prawdziwych „ludzi sowieckich” − więc lepiej będzie wywieźć wiele dziesiątek tysięcy Polaków z Marchlewszczyzny daleko, daleko… na gołe stepy Kazachstanu.

W październiku 1935 roku Polski Rejon Narodowy został rozwiązany i zlikwidowany. Represje – zsyłki do łagru i wyroki śmierci – dotknęły co czwartego mieszkańca.

Wysiedlenie i pierwsze lata w Kazachstanie

Najpierw była uchwała Politbiura bolszewickiego KC w Moskwie, ze stycznia 1935 r., o przesiedleniu 15 tysięcy rodzin polskich i niemieckich z Ukrainy do Kazachstanu. 28 kwietnia 1936 roku rząd sowiecki wydał pamiętny dekret nr 776-120 O wysielenii, czyli o deportacji. Mówił on o przewiezieniu chłopów polskich i niemieckich w całej masie do Kazachstanu i budowaniu tam nowych kołchozów na niezamieszkałym stepie.

To był ich pierwszy „eksperyment masowy” na taką skalę, z całą narodowością − robiony właśnie na Polakach. Polacy poszli wtedy na pierwszy ogień… przez to bolszewicy i NKWD się nauczyli, jak to robić najlepiej, nabrali dużej wprawy – w czasie wojny im się to przydało, gdy zaczęli przesiedlać Niemców Nadwołżańskich, Kaukaskich, Kałmuków, Tatarów z Krymu, Czeczenów z Kaukazu i wiele innych narodów…

Zgodnie z końcowymi raportami NKWD, wywózki na Syberię i do Kazachstanu objęły wówczas łącznie około 50 tysięcy Polaków, nie tylko z Marchlewszczyzny. Ale ci wywiezieni mieli szczęście. Potem było jeszcze gorzej – ludobójcza rzeź Polaków, których uznano − jakbyśmy to dzisiaj nazwali − za V kolumnę. Była to masowa „likwidacja polskich spiskowców i szpiegów” na mocy prikazu narkoma Jeżowa z 1937 r. W ramach tej właśnie „polskiej operacji” został zabity ojciec pana Mikołaja.

Na wiosnę 1936 roku ogłoszono dekret rządowy, a już we wrześniu zaczęły się wywózki. Jeszcze w sierpniu zapowiedzieli to ludziom i dali dwa tygodnie na spakowanie. Na kilkadziesiąt osób wypadał jeden „bydlęcy” wagon, do którego miał wejść też zapas żywności i zwierzęta domowe. Pozwolono im zabrać jedno zwierzę z gospodarstwa domowego. Większość wzięła krowę, niektórzy konia. Konie były do jazdy wierzchem, do ciągnięcia wozów, do transportu jucznego. Do orki na nowym miejscu trzeba było kastrować byki i orać wołami, jak za dawnych czasów.

Ta podróż koleją trwała gdzieś tak do trzech tygodni. Na początku października kolej przywiozła ich do północnego Kazachstanu i wyładowała w małej miejscowości, która się wtedy nazywała Tajncza, obecnie po kazachsku Tajanszy. Miejsce, które im wyznaczono na osiedlenie, nazywało się Odinnadcataja toczka posielenija – po polsku „Jedenasty Punkt Osiedlenia”. Taki napis widniał na słupie. Na 3 eszełony („rzuty”) Polaków wypadał 1 eszełon z Niemcami. Tak więc Polaków była tam ogromna większość.

Od gołego stepu do wzorowego kołchozu

Po dotarciu na miejsce… żal było patrzeć. Goły, suchy, „głodowy” step. Trawa i chaszcze stepowe − burzany, bez drzew… Stało tam tylko kilkanaście ogromnych namiotów żołnierskich z brezentu. Powitało ich też NKWD. Zapowiedziano im, że jako specpieriesielencom nikomu z nich nie wolno opuszczać wyznaczonego „punktu osiedlenia” bez specjalnego zezwolenia. Tamtejsi ludzie, specjalnie przywiezieni wcześniej, przygotowali saman – to takie miejscowe słowo, używane w Centralnej Azji − tak się tam nazywała ubita glina, albo nawet ziemia, wymieszana z drobno pociętą suchą trawą, stepowymi chaszczami, badylami dla umocnienia; robiono to w wielkich formach. W każdej były takie bloki samanu, kilka sztuk – i to słońce na stepie wysuszało, aż się zrobiło twarde i mocne.

Pisarz Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, wspomina, że jeszcze wiele lat potem widział ogromne jamy, z których wybrano glinę i ziemię na saman.

Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, członek ZLP w Rzeszowie

No a potem trzeba było z nich budować ziemianki. Jedna połowa na rodzinę, ale pierwszej zimy to w każdej takiej połówce mieszkało po dwie, trzy rodziny.

Co było robić? Trzeba było wybudować wieś i pomieszczenia dla bydła, zanim nadejdzie kazachstańska zima (a zimy są tam bardzo ostre i trwają do ośmiu miesięcy). Ściany ziemianek pomazać gliną, zrobić byle jakie dachy ze zdrewniałych badyli burzanów, bo przecież prawdziwego drewna nie było. Podłóg też nie było, bo z czego? Tylko ubita ziemia. Tak to było przez 20 lat, do czasów Chruszczowa…

Najważniejsze jadło, jakie pan Mikołaj pamięta z Kazachstanu, tak gdzieś do lat 70. – to ziemniaki, ziemniaki, ziemniaki, na wszystkie sposoby. Większość wszystkiego, co wyprodukowali – mięso, mleko, masło, jajka − im przecież zabierano. Ziarno – dla nich zostawało to gorszej jakości, odpadowe. Kur było mało. Jajka prawie wszystkie trzeba było oddać. Mięso było nie dla nich. Do picia? Ciepła woda, odtłuszczone mleko i przed długie lata – „herbata” z poziomek zbieranych w jarze. Prawdziwej herbaty nie było. Było tam słone jezioro, 12 km od wsi – woda parowała… a wtedy sól się osadzała, więc jeździli tam i łopatami zgarniali tę sól z brzegów jeziora do worków, i takiej używali w domu.

Z opieki medycznej pamięta jednego felczera na całą wieś i jego żonę – pielęgniarkę. Do tego jedną położną. Długo było tak, że chorowało i umierało dużo dzieci, zwłaszcza zimą.

Rodzina Diaczyńskich liczyła wtedy razem sześć osób − ojciec, matka i czwórka dzieci. Mikołaj był najstarszy z nich. Znajomi, krewni odnajdowali się długo potem, bardzo powoli, porozrzucani po innych punktach – bo przecież nie było wolno się swobodnie poruszać po tych toczkach posielenija − tylko za specjalnym zezwoleniem.

O wcześniejszych polskich zesłańcach tam nie słyszeli. Tacy byli raczej w kopalniach Karagandy albo na Syberii, już poza Kazachstanem. U nich nie, bo tam był goły step. Ale pan Mikołaj pamięta, że w ich wsi – Zielonym Gaju – było kilka rodzin z tych, których zesłali po wojnie 1939 roku. Potem większość z nich się gdzieś zapodziała, nie wiedzieli, gdzie. Może przenieśli się do innych miejscowości? Ale teraz myśli, że może oni dostali się do armii Andersa albo Berlinga – bo to do września 1939 roku byli obywatele Polski, więc mieli prawo wstąpić do polskiego wojska.

No a oni sami − nie bardzo mogli się rozglądać po terenie. Przecież nie wolno było się swobodnie poruszać, jeździć, nawet do sąsiednich wsi – chyba, że za specjalnym zezwoleniem… byli pod nadzorem, od początku była specjalna komiendantura NKWD, aby ich pilnować… żeby komuś nie przyszło do głowy uciekać. Nie mieli dokumentów – były trzymane wszystkie pod kluczem, a bez nich ani rusz, nie było co myśleć o zmianie miejsca. Tak było 20 lat, do połowy lat 50., kiedy to we wsi zlikwidowano komiendanturę 1 stycznia 1956 roku – już za czasów pierwszego sekretarza Kompartii, Nikity Chruszczowa.

Polacy na obcej ziemi

Tam byli nie tylko Polacy, od początku byli z nimi wysiedleni z Marchlewszczyzny chłopi niemieccy – dobrzy gospodarze. Sporo też rodzin mieszanych. W czasie wojny przesiedlono do nich kaukaskich górali, Czeczeńców. Tym to się źle żyło na stepowej równinie, bez gór. Nie mogli się z tym oswoić, klimat dla nich za ciężki − wymierali szybko. Byli nawet Koreańczycy z Dalekiego Wschodu, znad oceanu… Dla nich był lżejszy rygor, oni byli tymczasowo.

W domu każdy mówił do swoich w swojej mowie, a z tymi obcoplemieńcami mówili po ukraińsku, ale z domieszkami rosyjskimi, polskimi, niemieckimi… taka dziwna internacjonalna mowa. Większość zesłańców była z Ukrainy, wszyscy znali taką wołyńską odmianę ukraińskiego – a później i rosyjski.

Z zachowaniem polskiej mowy u młodych były kłopoty. Po wybudowaniu wsi i malutką szkołę tam postawiono, czteroklasówkę… Ale tam uczono po rosyjsku. A jako nauka „obcego” języka − tylko niemieckiego. O polskim nie było wcale mowy… Chcieli skazać ich polskie dzieci na obrusienje. A przecież trzon tej wsi – to byli Polacy, wieś się nazywała po polsku – Zielony Gaj. Na pamiątkę tych lasów, gajów, drzew, które pamiętali z Ukrainy.

Siedmioklasówka, całkiem w rosyjskiej mowie, powstała we wsi tuż przed Wielką Wojną… przed niemieckim napadem na Związek Sowiecki w 1941 roku. W Sojuzie mówili: „Wielka Wojna Ojczyźniana” i liczyli ją nie od 1939 roku, jak w Polsce, ale właśnie od 1941.

Wszystkich mężczyzn, jacy tylko mogli broń nosić, pod koniec wojny wzięli do Armii Czerwonej i prosto na front, nawet porządnie przeszkolić nie było jak. Wielu ich wtedy padło w bojach. Wioskowych Niemców-przesiedleńców też wtedy zabrano ze wsi, ale nie do armii, nie ufano im. Poszli do takiej specjalnej „armii pracy”.

Do roboty w kołchozie pozostały baby, staruszkowie i niedorostki, nawet dzieci musiały robić w gospodarstwie. Niemcy zabierali coraz więcej sowieckiej ziemi, kołchozy na Syberii i w Kazachstanie, na dobrym czarnoziemie, musiały żywić cały kraj i armię, był nacisk, aby było tego dużo… Nie było lekko. Plony i tak były nie za dobre, ale praktycznie wszystko szło przez kołchoz do państwa, ludziom zostawały marnej jakości ziarno oraz odpady.

Dom rodzinny w Kazachstanie | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

To i co z tego, że była szkoła-siedmiolatka? Mikołaj zaczął do niej chodzić, ale dalej nie mógł, musiał pomagać rodzinie w robotach…

W przekazywaniu polskiej mowy dzieciom ogromną rolę odgrywała wiara i modlitwa. W domach modlili się po cichu − po katolicku, w polskiej mowie, nigdy w obcej. Jak już nic nie pomagało, to polska modlitwa przypominała młodym, że są dalej Polakami. Dzieci miały przykazane, aby trzymać język za zębami, bo przecież panowali nad nimi bezbożnicy, w szkole uczyli, że Boga nie ma. A po 1939 roku – że „panskoj Polszy” też już nie ma i że nigdy nie będzie…

Było tam kilka narodowości, prawdziwa mieszanka. Długo każdy naród trzymał się swoich, trochę z dala od obcych, ale trzeba było przecież razem pracować. O Polakach pan Mikołaj mówi, że żyli w zgodzie, po bratersku − obowiązywało solidarne działanie, współpraca, pomoc sąsiedzka. Ludzie byli dla siebie dobrzy, dzielili się tym, co mieli… mogli na siebie liczyć.

Polacy mieli tam najwięcej ze wszystkich humoru − życie bardzo trudne, ale okraszali wesołością, dowcipami, żartami. Tak szło łatwiej. Przy robocie dużo się śpiewało – oj, ile pieśni… To była prawdziwa osłoda. Bo cóż? Telewizji długo tam nie było… do lat sześćdziesiątych. Na początku przyjeżdżało do nich objazdowe kino, ale tylko raz na miesiąc, uruchamiane dynamem…

No, a kiedy potem syn sprowadził pana Mikołaja do Polski – to ku jego zdziwieniu okazało się, że tutaj Polacy prawie wcale nie śpiewają, jakby się wstydzili. To go strasznie dziwiło. Jakże tak, bez harmonii, bez pieśni?

Ku lepszemu

Po śmierci Stalina odczuli zmiany na lepsze… ale powoli, powoli… Od tamtej pory do przyjazdu tutaj – ponad 40 lat. Jak to ogarnąć w kilku zdaniach? Za Chruszczowa zlikwidowali im nadzor − tę komendanturę, o której była mowa wcześniej. NKWD poszło k czortu. Więcej swobody było w poruszaniu się po okolicy − chociaż dalej były ograniczenia. Jak młody człowiek miał szukać sobie żony poza kołchozem, zapoznać się z jej rodziną? Ciężko.

Potem było lepiej, gdy ich dzieci, te zdolniejsze, szły do szkół wyższego poziomu, na studia… no i pracę dostawały gdzieś w mieście. Anatol już pamięta te lepsze czasy. Za czasów pieriestrojki zaczęli organizować się Polacy w swoje narodowe organizacje, ich Anatol tam działał. No i zaczęli się razem starać o kościoły, o życie religijne, parafialne…

Polacy pokazali tam wszystkim, że są pracowici, gospodarni, po prostu dobrzy rolnicy. Podziwiali ich, potem zaczęli chwalić, wyróżniać – za wyniki, wydajność. A przecież więcej ich tam było w tej okolicy Polaków niż Rosjan i Kazachów. Ich kołchoz wyrósł przez ten czas na najlepszy w całej obłasti (obwodzie) − 1000 krów, 3000 świń, 200 koni. W czas wojny zaczęły pojawiać się u nich traktory, ich liczba urosła do 60, pod koniec, w latach 90., było ich o wiele więcej. Kołchoz powiększył się do 2 000 ludzi… 20 000 hektarów ziemi rolnej. Każda rodzina miała przy domu uczastok – to taka działka na własny użytek, dla siebie – powiększyli je potem do 8 arów. Tam głównie warzywa… Z tych działek się najbardziej cieszyli, bo to urozmaicenie… szło do rodziny, małych dzieci. Żeby one choć lepiej jadły.

Od Chruszczowa to wolno było już wierzyć w Boga – ale po cichu, nie obnosić się z tym, nie robić zgromadzeń religijnych, nie nawracać innych. Słuchy dochodziły, że byli tacy, co nawracali − to ich od razu do aresztu, i surowa kara – łagier.

Dopiero za późnych giensieków KPZR z tym się bardziej poprawiło − tak gdzieś od Andropowa wolno już to było robić bardziej na oczach władzy. Potem Gorbaczow, pieriestrojka. Pierwsze kościoły katolickie się pojawiły na początku lat dziewięćdziesiątych – w Tajanszy, Krasnoarmiejsku. W Zielonym Gaju − od 1993 r. Najpierw to była prosta wiejska chata przerobiona na kaplicę.

Nowy kościół w Zielonym Gaju | Fot. archiwum M. Diaczyńskiego

Teraz pan Mikołaj patrzy wstecz na całe swoje życie, podsumowuje trudne losy całej rodziny… Groby jego najbliższych rozrzucone są wszędzie, na ogromnym obszarze − pod Łodzią, na Żytomierszczyźnie, a potem i w Kazachstanie. Ale przede wszystkim na cmentarzu w kazachstańskim Zielonym Gaju.

Gdy znalazł się w Kazachstanie, był młodym chłopakiem. Ale potem dorósł, kandydatkę na żonę znalazł w innej wsi zesłańczej − Biełojarce. Oczywiście aby się spotykać, aby nawiązać kontakt między tymi wsiami, były potrzebne za każdym razem zezwolenia. No, ale ożenił się, urodziły się dzieci… Czworo było, ale została trójka, bo najstarszy zmarł w dzieciństwie. Anatol jako drugi z kolei, teraz najstarszy z trójki… córka i jeszcze młodszy syn. Anatol ukończył Instytut Literacki imienia Gorkiego w Moskwie – pełne studia wyższe. Córka ma wykształcenie pedagogiczne, po uczelni niższego szczebla. Młodszy syn skończył 8 klas.

Do Polski pomógł panu Mikołajowi się przeprowadzić syn Anatol, który był działaczem tamtejszego związku Polaków, a tu w Polsce − jest pisarzem, znanym przede wszystkim z tego, że pisze o losach polskich przesiedleńców. Jak to starali się o repatriację – opisał w swojej książce To my jesteśmy, Polsko – jej rozszerzone wydanie wyszło po rosyjsku O tiech pozabytych skażitie chot’ słowo (przetłumaczono ją też na ukraiński).

W Polsce przyjęto go normalnie, ze zrozumieniem − nie narzeka.

Emerytury razem ze wszystkimi dodatkami, w tym świadczenie kombatanckie i zasiłek opiekuńczy, zasiłek dla seniora − to wychodzi półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę − jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Prawnuki już jakby w innym świecie żyją, niewiele rozumieją z tamtych czasów. I pewnie tak musi być. Oby miały coraz lepiej, nie gorzej. I oby nie zaznały poniewierki, biedy. Tego wszystkim życzy.

Ale nie żałuje swojego życia, że było takie, a nie inne. Bywało ciężko i smutno, były i dobre chwile. Polak jest mocny, wytrzymały, nie dadzą mu łatwo rady. I zawsze jakoś, choćby najgorzej mu się żyło − zachowa nadzieję… i humor.

Co pozostało po dziadku − głowie rodu

Ojcem pana Mikołaja był − jak już była mowa − Józef Diaczyński (w Polsce jego nazwisko pisało się jeszcze wtedy: Dyjaczyński). Przypomnijmy: pochodził on z centralnej Polski, z Łodzi, rozstrzelano go już po przesiedleniu do Kazachstanu, co ma związek z ludobójczą rzezią sowieckich Polaków, znaną jako „operacja polska” NKWD. Przeprowadził ją w latach 1937–1938 narkom Nikołaj Jeżow na rozkaz Stalina. NKWD zabrało Józefa w 1938 roku, zaledwie półtora roku po przybyciu do Kazachstanu. Wtedy już „operacja polska” się kończyła, za kilka miesięcy sam Stalin miał nakazać jej wstrzymanie − i winą za jej „nadmierną srogość” obciążył… samego Jeżowa.

Ojciec był jedną z ostatnich ofiar tej rzezi Polaków (ogółem: ok. 200 000 rozstrzelanych). A po roku… w więzieniu NKWD znalazł się sam Jeżow.

Dodatkowa przyczyna „winy” ojca była taka, że pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Pod koniec I wojny światowej znalazł się na Żytomierszczyźnie. Dwóch jego kolegów później wróciło do Polski, a on zakochał się w matce Mikołaja i pozostał na tamtej ziemi. Skazano go i rozstrzelano, ale rodzina nie wiedziała ani jaki wyrok, ani gdzie, ani kiedy… gdzie pogrzebano zwłoki. Takie były wtedy przepisy – nie mówić rodzinie.

Dziadek Józef Diaczyński | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

Ksiądz przed rozstrzelaniem, spowiedź, komunia? A gdzieżby! Nawet pytać nie było wolno, bo strach… Długo nie wiedzieli, że nie żyje, myśleli, że ciągle przebywa w łagrze. Dopiero jak umarł Stalin, nastały czasy Chruszczowa, dostali urzędową wiadomość, że niby ojciec już dawno „umarł w łagrze na chorobę brzucha” (dyzenterię). Ale ciągle był liczony jako wrag. No i dopiero wiele lat potem − Anatol, już w niepodległym Kazachstanie, przed samym wyjazdem do Polski (1995 r.) dostał inne urzędowe pismo: że ojciec został rozstrzelany jako polski szpion… ale niewinnie, i że dlatego go już zrehabilitowano.

Na jakiej podstawie go rozstrzelano? No cóż – byli rodziną, która miała (właśnie przez Józefa) „krewnych za granicą”. Takich moskiewskie Politbiuro już w 1935 roku kazało wywozić w pierwszej kolejności, jako podejrzanych o wrogość do bolszewickiego ustroju (ukaz z 17 stycznia następnego roku).

Dla dziadka to już wtedy był gotowy gwóźdź do trumny. Po przywiezieniu do Kazachstanu dano mu jeszcze trochę czasu, aby pobudował dom dla rodziny. A potem – przyszli po niego. Paragraf do skazania − prikaz narkoma Jeżowa 00485. Tam trzeci punkt mówił, że trzeba aresztować wszystkich tych, co przybyli z Polski – bo mieli być wszyscy oni „nasłani jako dywersanci i szpiedzy”, aby szkodzić w ramach „tajnej polskiej organizacji”. No i – surowo ukarać. A kara za takie okropne rzeczy była tylko jedna. Kto by tam dokładnie dochodził winy pojedynczego człowieka? Znęcano się tylko, aby wymusić zeznania, aby biedak obciążył innych Polaków i żeby potem wykazać, jaka to była straszna polska siatka dywersyjna…

Pan Mikołaj nie wie, gdzie pogrzebano ojca. Na pewno byle gdzie, może gdzieś w rowie… Tak jak i mnóstwo innych podobnych zastrzelonych… bez oznakowania.

Jak teraz wiedzą, wyroki wydawała wtedy specjalna trojka, to byli zarazem oskarżyciele i sędziowie, bez żadnego obrońcy. I tak było z jego ojcem. Wtedy państwo sowieckie notorycznie kłamało rodzinom, że taki aresztowany „zmarł po chorobie”. Rodzina modliła się za niego w domu, w tajemnicy, po cichu… podczas świąt, głównie Zaduszek.

Gdy enkawudziści przyszli go zabrać, to w domu było tylko kilka małych zdjęć na ścianie. Zdarli ze ściany i cisnęli do pieca, spalić. Żeby śladu nie zostało w pamięci. Mikołaj jako dorastający syn długo nosił potem portki i robocze buty ojca. Ale się zdarły, nie zostało śladu. Zresztą została tylko po nim malutka książeczka po polsku – modlitewnik z początku XX wieku.

Józef umiał dobrze czytać i pisać po polsku, oni już z tym mieli kłopoty – mówili po polsku, znali trochę liter – ale lepiej znali ruskie bukwy, tego alfabetu ich tam uczono. No, ale niektóre modlitwy z tej książeczki znali na pamięć – pan Mikołaj pamięta, jak mama bardzo lubiła śpiewać „Lulajże, Jezuniu” i inne dawne i dobre polskie kolędy. Jego najstarsza siostra przechowuje ten modlitewnik do dziś, jest on tam u niej, w Kazachstanie.

Ostatnio z synem Mikołaja, Anatolem, skontaktowała się kuzynka z Łodzi. Szukała czegoś w domowych albumach i przypadkowo znalazła – małe, stare zdjęcie Józefa, ojca Mikołaja i dziadka Anatola, zrobione pod koniec I wojny światowej, chyba ostatnie zrobione w Łodzi. Na tym zdjęciu dziadek ma ciągle około 20 lat.

Wnuk trzyma fotografię u siebie jak skarb… ale udostępnia ją czytelnikom „Kuriera WNET”. Patrzy na nie z czułością i wyraźnie dostrzega swoje podobieństwo do dziadka.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” znajduje się na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Najdłużej w dziejach Europy funkcjonująca Unia. Zdzisław Janeczek o I Rzeczpospolitej / „Śląski Kurier WNET” 41/2017

Ta unia, mimo ułomności, funkcjonowała najdłużej w dziejach Europy, przybierając postać republikańską z obieralnym królem, a w czasach świetności nosiła miano Najjaśniejszej, jak Republika Wenecka.

Zdzisław Janeczek

Drogi do niepodległości
Od świetności do upadku

I Rzeczpospolitą stworzyli przedstawiciele elit trzech nacji, m.in. litewscy Kiszkowie, Gasztołdowie i Radziwiłłowie, Rusini: Sanguszkowie, Sapiehowie, Tyszkiewicze, Czartoryscy, Ostrogscy, Wiśniowieccy, Daniłłowiczowie; nację polską reprezentowali Potoccy, Zamoyscy, Lubomirscy, Tarnowscy i Lanckorońscy. Za nimi szła masa szlachecka trzech prowincji: Wielkiego Księstwa Litewskiego, Wielkopolski i Małopolski złożonej z ziem polskich i ziem ruskich aż po Kijów i Zadnieprze. Wszyscy oni korzystali z tych samych praw i paktowali na sejmach i sejmikach jak równi z równymi.

Książę Konstanty Iwanowicz Ostrogski, anonimowy portret z XVII wieku, Wikipedia

Oprócz Warszawy i Krakowa stołeczny charakter zachowały: Wilno jako stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego (obejmującego także dzisiejszą Białoruś), Grodno, w którym obradował co trzeci sejm, Mińsk, gdzie na przemian z Nowogródkiem odbywała się wiosenna sesja Trybunału Głównego Wielkiego Księstwa Litewskiego (jesienna zawsze w Wilnie) oraz Kijów, podobnie jak Kraków, miasto królewskie Rzeczypospolitej, ważny ośrodek życia religijnego (prawosławia), kulturalnego (Akademia Mohylańska) i politycznego. Później doszedł jeszcze Poczajów, który zasłynął jako ośrodek pielgrzymkowy prawosławnych i grekokatolików. W mieście tym starosta kaniowski Mikołaj Potocki, katolik, ufundował jeden z najważniejszych klasztorów i ośrodków kultowych na Ukrainie, nazywany Ruską Częstochową.

Hetman Stanisław Żółkiewski, XVII-wieczny portret nieznanego artysty; Wikipedia

Mieszkańcy tych ziem solidarnie i z poświęceniem odpierali najazdy Moskwy, Tatarów i Turków. Hetman Stanisław Żołkiewski był pierwszym Europejczykiem, który zdobył Moskwę, i jedynym, który okupywał stolicę carów. W 1620 r. poległ pod Cecorą, a jego głowę osadzoną na pice posłano sułtanowi. Wraz z wodzem zginęło wielu jego żołnierzy. Równie dotkliwa była porażka księcia Konstantego Iwanowicza Ostrogskiego pod Sokalem (1519 r.). Pamięć pobitych rycerzy polskich i litewskich oraz wołyńskiej służby ziemskiej została utrwalona w literackim świadectwie, jakim był wiersz Jana Kochanowskiego Na sokalskie mogiły, który opiewał ofiarę tych, którzy osłaniali ukrainne miasta i wsie: Tuśmy się mężnie prze ojczyznę bili / I na ostatek gardła położyli. / Nie masz przecz gościu / złez nad nami tracić. / Taką śmierć mógłbyś sam drogo zapłacić.

Symbolem zbratania obu nacji stał się na Ukrainie starosta chmielnicki Przecław Lanckoroński (ok. 1489–1531) herbu Zadora, zwany przez Rusinów Lachem Serdecznym, oraz hetman kozaków zaporoskich Eustachy Daszkiewicz (ok. 1455–1535), starosta czerkieski, i Dymitr Iwanowicz Wiśniowiecki-Bajda (ok. 1535–1563), starosta winnicki, ataman kozacki i kniaź w jednej osobie. Podobnie rzecz miała się z hetmanem kozackim Petro Konaszewiczem-Sahajdacznym (1570–1622), obrońcą prawosławia i wiernym towarzyszem broni hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza (1560–1621), zaprzyjaźnionym także z królewiczem Władysławem IV Wazą. O nich to śpiewano w Koronie dumy rycerskie, a na Ukrainie dumki kozackie. Wypadałoby również wspomnieć, nazywanego ruskim i litewskim Scipionem, księcia Konstantego Iwanowicza Ostrogskiego (ok. 1460–1530), hetmana wielkiego litewskiego,

Hetman Piotr Konaszewicz Sahajdaczny, portret anonimowego artysty z XIX wieku

protektora prawosławia w Rzeczypospolitej, wydawcę Biblii Ostrogskiej, który w 1514 r. po bitwie z wojskami moskiewskimi pod Orszą, nazywanej drugim Grunwaldem, zaintonował łaciński hymn Te Deum laudamus. W kampanii tej uczestniczył m.in. Jan Amor Tarnowski (1488–1561), przyszły hetman wielki koronny. Przedstawiciele tych trzech nacji: polskiej, litewskiej i ruskiej zlali się w jeden naród szlachecki.

Współczesny im Jan Kochanowski (1530–1584)), książę poetów Słowiańszczyzny, marzył, aby narody Rzeczpospolitej po unii państw i społeczeństw połączyła unia serc: A niechaj już Unii w skrzyniach nie chowamy, / Ale ją w pewny zamek do serca podamy.

Jednak naród szlachecki, strzegąc zazdrośnie swoich przywilejów i złotej wolności, nie dzielił jej z pozostałymi stanami, które nie uczestniczyły w bogatym życiu publicznym Rzeczypospolitej. Miało to znaczący wpływ m.in. na tożsamość chłopów, których mentalność zarówno w Koronie, na Litwie, jak i na Rusi kształtowały dominujące w Europie stosunki feudalne. W XVIII w. chłopi, pozbawieni praw obywatelskich, pozostali obojętni na dramat rozbiorów Rzeczypospolitej i utratę niepodległości. Upadek Rzeczypospolitej zapowiadał ponad wiekową niewolę jej narodów, najbardziej odczuwalną przez elity, które zaborcy skazali na zagładę.

Zarówno władcy prawosławnej Rosji, jak i protestanckich Prus za warunek powodzenia procesów rusyfikacyjnych i germanizacyjnych uważali zagładę narodu szlacheckiego i wytępienie katolicyzmu. Jednym z narzędzi unicestwienia Rzeczypospolitej było skłócenie ze sobą narodów zamieszkujących jej rozległe terytoria od Bałtyku do Morza Czarnego. Wszelkimi sposobami starano się zatrzeć pamięć unii, która, mimo swych ułomności, funkcjonowała najdłużej w dziejach Europy, przybierając postać republikańską z obieralnym królem, a w czasach świetności noszącej miano Najjaśniejszej, podobnie jak Republika Wenecka.

Kwestia chłopska i problem tożsamości

Syn ziemi kijowskiej, ukraiński poeta narodowy Taras Hryhorowicz Szewczenko (1814–1861) przestrzegał przed uleganiem fałszywym sugestiom prowadzącym do przedwczesnej radości z upadku Rzeczypospolitej, gdyż jej „trup” przygniecie także Ukraińców. Z kolei do Polaków, przypominając, jak to razem gromiliśmy Moskwę i Turków, apelował: „Podaj rękę Kozakowi i daj swe serce i odtwórzmy wspólnie ten Raj”.

Odszukanie jednak dróg do niepodległości przez Litwinów, Rusinów i Polaków wymagało czasu i nie było zadaniem łatwym. Jedną z najważniejszych kwestii do rozwiązania była sprawa chłopska. Chłopi byli najliczniejszą grupą społeczną, indyferentną jednak politycznie i obojętną na sprawy publiczne. Przez wieki w ramach systemu feudalnego zajmowali się tylko sianiem i oraniem, a ich świadomość ograniczał horyzont kościoła-cerkwi, dworu i karczmy. Nie mieli żadnego kontaktu z państwem. Nie służyli w wojsku ani nie płacili podatków. Dzierżawiąc ziemię na mocy ustroju feudalnego, nabywali praw do dóbr feudalnych swego pana, który nie mógł ich usunąć z zagrody.

Tadeusz Kościuszko, mal. K. Wojniakowski | domena publiczna, Wikipedia

Przelewanie krwi za ojczyznę było przywilejem szlacheckim i tylko szlachcic płacił podatki, których wysokość uchwalał sejm. Polityka rodzinna rozładowywała nadwyżki demograficzne wśród szlachetnie urodzonych, co zapobiegało dekoncentracji ziemi. Najstarszy syn dziedziczył dobra alodialne, młodsi podejmowali karierę wojskową lub duchowną albo wstępowali do klasztorów, gdzie często lokowano też córki. Szlachcic miał ziemię, jeździł nawet z odległego Zaporoża na sejmiki i sejmy ordynaryjne i extraordynaryjne, wybierał królów i deputatów do Trybunałów Koronnych i Litewskich, korzystał z przywileju nietykalności osobistej i majątkowej oraz prawa do rokoszu, służył tylko w jeździe (autoramentu narodowego), na wyprawy wojenne wyruszał z własnym pocztem i ekwipunkiem. Najzamożniejsi i najlepiej wyszkoleni zaciągali się do husarii. Piechota był to autorament cudzoziemski i służyli w nim nie chłopi, a najemnicy niemieccy i szkoccy. Tak więc tylko szlachcic miał tożsamość i stanowił tzw. naród polityczny, a chłopi polscy, litewscy i ruscy stanowili żywioł, który zaborcy postrzegali jako łatwy łup. W ich mniemaniu można go było przekształcić w lojalnego poddanego, według wzoru, jakim był chłop z guberni tambowskiej lub piasków Brandenburgii. Różnice społeczne i religijne (sprawa dysydentów) posłużyły zaborcom do pogłębienia podziałów wśród mieszkańców dawnej Rzeczypospolitej, a utrzymanie tzw. serwitutów, czyli użytków wspólnych, miało skłócić wieś z dworem. Chłopi w omawianym okresie byli zainteresowani wyłącznie zniesieniem poddaństwa i uwłaszczeniem, a piętnem przeszłości była cechująca ich mentalność niewolnika.

W tej sytuacji kolejne zrywy powstańcze 1794, 1830/1831 i 1863 r. musiały się skończyć klęską i zdziesiątkowaniem dawnych elit Rzeczypospolitej. Od tego momentu Polacy, Ukraińcy i Litwini będą się sposobić do wybicia się na niepodległość, każda nacja na własną rękę. Jednak do realizacji tego celu koniecznością było w latach 1863–1918 zbudowanie tożsamości narodowej i patriotycznej mas chłopskich.

Dawny stan szlachecki w niektórych rejonach Rzeczypospolitej uległ niemal całkowitej biologicznej zagładzie. Było to m.in. zasługą generała Dimitrija Bibikowa (1788–1870), w latach 1837–1852 gubernatora podolskiego i wołyńskiego oraz gubernatora wojennego kijowskiego, zdecydowanego rusyfikatora, współinicjatora i wykonawcy wielkiej akcji weryfikacji szlachectwa, w wyniku której masy szlachty zagrodowej na Ukrainie zostały pozbawione praw stanu i wcielone na 25 lat służby w szeregi armii rosyjskiej na Kaukazie. W ten sposób zniknęła z przestrzeni Ukrainy szlachta zaściankowa, równie liczna jak ta na Litwie, opisana przez Adama Mickiewicza w Panu Tadeuszu.

Osoba gubernatora D. Bibikowa i związane z nim wydarzenia zainspirowały T.H. Szewczenkę do napisania utworu pt. Opętany. Poeta ubolewał, iż uciskany w imieniu cara naród nie tylko nie buntował się przeciw swojemu losowi, ale wręcz starał się prześladowcy przypodobać. Wielu mieszkańców Ukrainy dążyło tylko do tego, by wkupić się w łaski administracji gubernatora D. Bibikowa. Poeta określił swoich rodaków jako ród przeklęty. Chłopi w zaborze rosyjskim po zniesieniu poddaństwa i uwłaszczeniu musieli płacić podatki państwu i obowiązywała ich 25-letnia służba wojskowa. Aby się nie buntowali, urzędnicy carscy indoktrynowali niepiśmiennych poddanych, rozgłaszając, iż gdyby Rzeczypospolita nie upadła, nadal obowiązywałaby pańszczyzna, i radzili mużykom jak najdalej trzymać się od Polski. W okresie powstań zachęcali do napadów na dwory i zaboru mienia szlachty, w szczególności tej katolickiej. W okresie powstania 1863 r. chłopi po raz kolejny okazali swą wrogość wobec Polski i niechęć do idei niepodległości. W drastyczny sposób opisał to Stefan Żeromski (1864–1925) w noweli Rozdziobią nas kruki, wrony.

Rosjanie w walce z powstańcami próbowali wykorzystać doświadczenia rabacji galicyjskiej 1846 r. i przeciwstawić polskich, litewskich oraz ruskich chłopów miejscowej szlachcie. Włożono wiele wysiłku, aby wzmocnić wśród włościan przekonanie, iż powstanie to „pańska wojna”. Mordom i okrucieństwom nadano ideologiczny charakter.

Z narzędzia władzy stał się terroryzm systemem, planowym wprowadzeniem przemocy we wszystkie dziedziny życia warstwy ziemiańskiej, apoteozą mordu jej przedstawicieli. Odwoływano się do najgorszych instynktów i pożądliwości „na wpół dzikich ludzi”. Witebski naczelnik wojenny zachęcał chłopów i wojsko do masowej eksterminacji, mówiąc „Car i Rosja będzie wam dziękować, kiedy mniej będziecie brali w niewolę, a więcej będziecie zabijali”. Kolportowano różnego rodzaju druki, jak np. pismo pt. Tajemna wola cara, które nawoływało do wymordowania wszystkich katolików chłopów i całej szlachty. „Ziemia ich będzie należeć do tych, co wyostrzą noże, kosy i topory”.

Schizmatyccy popi podżegali z ambon do mordów i palenia. Sprawcom rzezi obiecywano wdzięczność cara, bogactwo i awans do rosyjskiego stanu szlacheckiego. Władze rosyjskie wyznaczyły dla chłopów nagrodę w wysokości 10 rubli za żywego schwytanego powstańca oraz 5 rubli za głowę każdego polskiego buntownika.

Jeszcze w ostatnich dekadach XIX w. powstańcy 1863 r. byli w chłopskim przekazie uosobieniem szaleństwa i zbrodni, o Kazimierzu Wielkim (1310–1370) dawni pańszczyźniani wiedzieli tylko tyle, że ożenił się z niechrzczoną Żydówką, w Janie III Sobieskim (1629–1696) widzieli króla szlachty, a o ostatnim władcy Stanisławie Auguście (1732–1798) mówili, że sprzedał Polskę carycy. Kolejne powstania oceniali jako potworną zbrodnię i plagę tego świata. Nawet Tadeusz Kościuszko (1747–1817), zgodnie z propagandą zaborców, został zapamiętany jako zbrodniarz i szalony szlachcic, który przyjechał bryczką do Krakowa i wydał wojnę największym potęgom tego świata.

Mocarzem nad mocarzami jawił się rosyjski car – olbrzym w złotej zbroi, który rozkazywał światu, gdyż jego władza pochodziła od Boga. Do chłopskiej historii przeszedł imperator Mikołaj I (1796–1855), ponieważ w 1848 r. pomógł ich cesarzowi Franciszkowi Józefowi I (1830–1916) pokonać węgierskich buntowników L. Kossutha (1802–1894). Jednych powywieszał, a drugich uwiózł w głąb Rosji, za co dostał należne mu złoto.

Tożsamość chłopa zarówno w Galicji Zachodniej, jak i Wschodniej miała wiele wspólnego. Jedni i drudzy nie uważali się za Polaków, bez względu na to, czy mieszkali pod Krakowem, Tarnowem, czy pod Stanisławowem i Tarnopolem. Ci spod Krakowa jeszcze w drugiej połowie XIX w. na pytanie, czy są Polakami, odpowiadali – nie, i wskazywali na mieszkańców dworu. Krwawym pogromom ludności ziemiańskiej na Ukrainie odpowiadała Rzeź Galicyjska zwana rabacją chłopską, do której doszło w 1846 r. pod przewodnictwem Jakuba Szeli (1787–1860). Ci, co wówczas dawali chłopom wolność z urzędu, kierowali się intencją zahamowania procesu przebudzenia narodowego. Ich dążeniem było, by chłopi stali się Rosjanami, Austriakami i Prusakami. Rzeczpospolita była wciąż groźna, chciano wymazać jej pamięć i przysłonić darem wolności od cara lub cesarza.

Taras Szewczenko, autoportret z 1840 r., domena publiczna, Wikipedia

Wbrew oczekiwaniom zaborcy podjęli kontrdziałania przedstawiciele rodzimych elit, m.in. Oleksandr Barwiński (1847–1927) herbu Jastrzębiec i Wacław Lipiński, po ukraińsku Wiaczesław Łypynskyj (1882–1931), herbu Brodzic. Barwiński jako pedagog, historyk i polityk ukraiński działał w Towarzystwie „Proswita”, którego celem było zwalczanie analfabetyzmu, działanie na rzecz wzrostu świadomości narodowej, działalność wydawnicza, prowadzenie chórów, orkiestr, bibliotek, czytelni i świetlic oraz organizowanie i wspieranie ukraińskiego ruchu spółdzielczego. Z kolei historyk i publicysta W. Lipiński budował zręby ukraińskiego ruchu konserwatywnego i współtworzył Ukraińską Partię Demokratyczną Włościańską. Opowiadał się, podobnie jak Barwiński, za zgodą Ukraińców i Polaków jako współgospodarzy tej samej ziemi, po to, by zlikwidować nędzę galicyjską i dzielić się prawami, jak równi z równymi. Obaj jako konserwatyści kierowali się zasadami chrześcijańskimi.

Podobnie, jak T. Szewczenko, osadzeni byli w tradycji kultury greckiej oraz tkwili w etyce prawosławia i nauce Chrystusa, na której wyrosła Ruś Kijowska. Znaleźli się w opozycji do nowych modnych prądów, takich jak socjalizm-marksizm propagujący walkę klas i darwinizm społeczny, na którym wyrosły: rasizm i nauki o czystości krwi oraz teoria walki ras. Nurty te w XX w. zebrały krwawe żniwo wśród narodów zamieszkujących tereny dawnej Rzeczypospolitej. Świadectwem, jak różne były to światy, mogą być m.in. żeńskie imiona nadawane przed rewolucją 1917 r.: Wiera, Nadieżda i Lubow (trzy cnoty kanoniczne) oraz Irina od greckiego słowa pokój. W czasach stalinowskich zastąpiono je nowymi imionami, jak: Kolektywizacja, Industrializacja i Elektryfikacja.

Problem unarodowienia chłopów a niepodległość

Tak więc najważniejszą na ziemiach byłej Rzeczypospolitej drogą do niepodległości była droga do unarodowienia chłopa. Na ziemiach polskich podjęto w tym kierunku różne działania, w które zaangażował się Kościół, ziemiaństwo-inteligencja i ruchy polityczne. Duchowieństwo podjęło m.in. w walkę z alkoholizmem (nałogiem niewolników), powołując liczne bractwa trzeźwości. Na Śląsku z akcji duszpasterskiej zwalczania plagi pijaństwa zasłynął w 1844 r. ks. Alojzy Ficek (1790–1862), twórca Sanktuarium Maryjnego w Piekarach Śląskich, do którego pielgrzymowały setki tysięcy chłopów i robotników. Podjęto równolegle wysiłek alfabetyzacji, tj. nauki czytania i pisania. Pojawiły się zarówno w Kongresówce, jak i w Galicji liczne czasopisma dla ludu. Ponadto we wszystkich zaborach upowszechniano rodzimą literaturę. Działały liczne koła Towarzystwa Czytelni Ludowych i Macierz Polska, pojawiły się Latające Uniwersytety. Jak ważną rolę odegrała literatura piękna, potwierdza lektura pamiętników działaczy ludowych: Wincentego Witosa (1874–1945) i Jakuba Bojki (1853–1943). Powszechnie czytano Biblię w przekładzie ks. Jakuba Wujka (1541–1597), Kazania Sejmowe i Żywoty świętych ks. Piotra Skargi (1536–1612) oraz Trylogię Henryka Sienkiewicza (1846–1916), która biła rekordy poczytności.

 

H. Sienkiewicz, mal. Kazimierz Pochwalski | domena publiczna, Wikipedia

Jednak talent pisarski H. Sienkiewicza nie wydałby takich owoców, gdyby nie Konrad Prószyński (1851–1908), pseudonim „Kazimierz Promyk”, urodzony w zubożałej rodzinie szlacheckiej w Mińsku działacz oświatowy, pisarz i wydawca. Ojciec jego prowadził w Mińsku zakład fotograficzny, jeden z pierwszych na ziemiach Rzeczypospolitej. Jako dziecko został on zesłany wraz z rodzicami i rodzeństwem do Tomska na podstawie oskarżenia ojca o działalność patriotyczną, polegającą m.in. na sygnowaniu prac znakiem Orła i Pogoni. W wieku 17 lat wrócił do kraju i w 1875 r. założył tajne Towarzystwo Oświaty Narodowej, mające na celu edukowanie ludu.

„Promyk” był autorem podręczników do nauki czytania, m.in. pierwszego nowoczesnego elementarza (wyd. 1875) oraz wydanej w 1879 r. Obrazkowej nauki czytania i pisania (nagrodzonej na międzynarodowej wystawie Londyńskiego Towarzystwa Pedagogicznego 1893). Propagował ponadto nauczanie indywidualne metodą samouctwa i położył zasługi w upowszechnianiu czytelnictwa na wsi. Od 1881 r. wydawał tygodnik dla chłopów pt. Gazeta Świąteczna, a w 1878 r. założył w Warszawie Księgarnię Krajową, zajmującą się rozpowszechnianiem literatury popularnej. Za swą ofiarną pracę otrzymał tytuł członka honorowego Towarzystwa Szkoły Ludowej.

Można śmiało powiedzieć, iż wszystkie partie polityczne razem wzięte nie były w stanie dokonać tego, co udało się H. Sienkiewiczowi i „Promykowi”. Jak opisywał J. Bojko, dla chłopów, którzy posiedli sztukę czytania, kontakt z dziełem H. Sienkiewicza był prawdziwą ucztą duchową. Podczas lektury, gdy doszli do zbaraskiej historii Litwina Longinusa Podbipięty i opisu jego męczeńskiej śmierci, najpierw ojciec i wuj lektora uklękli w izbie i odmówili modlitwę za konającego, a potem pacierz za spokój duszy wielkiego rycerza. Scena ta obrazuje fenomen siły słowa i otwarcie chłopskiej wyobraźni na sprawy publiczne.

Również mieszkańcy dworów włączyli się w akcję oświatową. Przykład dała jeszcze w pierwszej połowie XIX w. księżna Izabela Czartoryska (1746–1835), nazywana Matką Spartanką, prekursorka polskiego muzealnictwa i autorka Pielgrzyma w Dobromilu (1817), podręcznika historii Polski dla ludu, zawierającego powiastki i zalecenia z dziedziny moralno-obyczajowej. Była to pierwsza publikacja mająca na celu budzenie w warstwie chłopskiej tożsamości narodowej. Księżna I. Czartoryska uwypuklała ciężkie warunki bytowe chłopów i ich przynależność do narodu polskiego.

Z kolei Adam Asnyk (1838–1897) został jednym z współzałożycieli Towarzystwa Szkoły Ludowej (1882), a później jego honorowym członkiem. Jak to wyglądało, w sposób obrazowy opisał później w swoich wspomnieniach rysownik Szymon Kobyliński (1927–2002) na przykładzie własnej rodziny. Tak więc najważniejszymi czynnikami nacjonalizacji chłopów były: książki, nauczyciel, ksiądz, masowa emigracja zarobkowa, znajomość biegu wydarzeń dziejowych, gazety dla ludu, rodzina i aktualne wydarzenia. Za Oceanem dowiedzieli się nie tylko, że Ameryka to łóżko i fabryka, ale także, iż są Polakami, gdyż każdy jest skądś.

Do tego należałoby dodać rodzący się w Galicji ruch chłopski, którego jednym z głównych animatorów był ks. Stanisław Stojałowski (1845–1911). Otrzymane prawo głosu wyborczego było tylko potwierdzeniem słów, iż „chłop potęgą jest i basta”. W ruch nauczania chłopów włączyła się endecja, pojawiły się nowe tytuły prasowe, jak: „Polak” i „Przegląd Wszechpolski”. W 1894 r. ugruntowała się legenda Naczelnika w sukmanie. We Lwowie udostępniono Panoramę Racławicką, a Kościuszko został zaakceptowany przez masy jako bohater, który poprowadził chłopów do walki o wolność i niepodległość. Mit Kościuszki dopełniła popularyzacja takich bohaterów, jak osoby słynącego z męstwa i odwagi kosyniera Bartosza Głowackiego (ok. 1758–1794) z Rzędowic i szewca Jana Kilińskiego (1760–1819).

Józef Piłsudski w 1930 r. | Fot. autor nieznany, Wikipedia

Unarodowieniu i kształtowaniu tożsamości jednostkowej sprzyjała również emigracja do miast. W Łodzi i Warszawie rodził się nowoczesny przemysł, tworzyła się klasa robotnicza, a wśród działaczy ruchu socjalistycznego pojawili się: młody J. Piłsudski (1867–1935) i Bolesław Limanowski (1835–1935), osobnicy „opętani wizją niepodległej Polski”. Ukierunkowali oni ruch robotniczy w stronę działań wolnościowych, kwestionując antyniepodległościowy program I Proletariatu i podporządkowanie polskiego ruchu zwierzchnictwu rosyjskiemu.

Na dawnym terenie I Rzeczypospolitej to PPS miała być hegemonem. Piłsudski i jego otoczenie połączyli wyzwolenie społeczne z kwestią odbudowy suwerennej Polski. Był to początek drogi do niepodległości, wytyczony przez nowego przywódcę, który nie zamierzał być pokornym sługą cara Wszechrosji.

W opozycji do tej formacji ukształtował się nurt Feliksa Dzierżyńskiego (1877–1926) i Róży Luksemburg (1871–1919), a stworzona przez nich SDKPiL była przeciwna tendencjom niepodległościowym i tradycji narodowej jako bagażowi nie przystającemu obywatelom świata, rewolucjonistom burzącym stary ład, sięgającym po rząd dusz. Grupa ta jednak nie uzyskała powszechnej akceptacji społecznej.

Natomiast budowy kultury niepodległości podjął się Stanisław Wyspiański (1869–1907), dramaturg, poeta i artysta malarz. Autor Wesela i Wyzwolenia wezwał rodaków do przebudzenia narodowego i wyjścia z chocholego tańca. W Krakowie spotkał się on z Józefem Piłsudskim, orędownikiem drogi romantycznej, wyrażającej się w filozofii czynu zbrojnego.

Naród z letargu budziły także dzieła Wacława Gąsiorowskiego (1869–1939) nawiązujące do epopei napoleońskiej i powstania listopadowego. Ich autor, ścigany przez carską ochranę za publikację pt. Ugodowcy (opisującej wizytę cara Mikołaja II w Warszawie), musiał szukać schronienia we Lwowie. Jego książki Huragan i Rok 1809 umacniały orientację Polaków na Zachód.

Podobną rolę odgrywały prace Szymona Askenazego (1865–1935), twórcy lwowskiej szkoły historycznej, w poglądach zbliżonego do obozu legionowo-piłsudczykowskiego. Autor Przymierza polsko-pruskiego (1918) i najlepszej biografii Księcia Józefa Poniatowskiego (1905) tworzył w duchu romantycznym i polemizował ze szkołą krakowską, która winą za rozbiory obarczała głównie samych Polaków. Jego dzieła cieszyły się równą poczytnością co powieści S. Żeromskiego i dramaty S. Wyspiańskiego. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał w Szwajcarii i współpracował z H. Sienkiewiczem przy redakcji czasopisma komentującego sytuację międzynarodową. W sprawy narodowe mocno zaangażowała się Maria Konopnicka (1842–1910), czemu wyraz dała w Rocie, wierszu wymierzonym w kampanię germanizacyjną w zaborze pruskim.

Dwie najważniejsze drogi do niepodległości Polski

Obok romantycznej drogi powstańczej J. Piłsudskiego, szlachetnego rewolucjonisty i socjalisty, na którą wkroczyła Organizacja Bojowa PPS, ponadpartyjny Związek Walki Czynnej (1908), Związek Strzelecki (1910), Pierwsza Kadrowa i Legiony Polskie (1914), biegła równolegle droga pragmatyzmu Romana Dmowskiego, stawiającego na katolicyzm i polskiego chłopa. Jej celem również była niepodległość. Autor Myśli nowoczesnego Polaka (1902) i traktatu Niemcy, Rosja i kwestia Polska (1907) negował sens drogi powstańczej. Licząc na konflikt z Niemcami, chciał zyskać zaufanie Rosji i powiększyć granice autonomii wraz ze zjednoczeniem wszystkich ziem polskich. O kształcie terytorialnym odrodzonego państwa zgodnie z dążeniami endeckimi miał decydować program inkorporacji.

Roman Dmowski | Fot. Wikipedia

Nie tylko dla jej przywódców wielką wagę miała dokonana w Rosji rewolucja lutowa 1917 r. Rząd Tymczasowy księcia Gieorgija Lwowa, wyłoniony w wyniku porozumienia Komitetu Tymczasowego Dumy i Piotrogrodzkiej Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich przelicytował niemiecko-austriacki Akt 5 XI 1916 r. i zadeklarował chęć utworzenia Polski niepodległej związanej z Rosją. Odtąd R. Dmowski w Paryżu mógł oficjalnie domagać się wolnej Polski. Z kolei J. Piłsudski po odmowie przysięgi na wierność cesarzowi Niemiec w lipcu 1917 r. został osadzony w twierdzy w Magdeburgu, a jego legioniści internowani w obozach w Szczypiornie i Beniaminowie.

Obie drogi w 1918 r. doprowadziły do jednego celu, jakim było odzyskanie niepodległości. Na sukces Polaków złożyła się praca związana z epopeją Legionów, POW, Korpusu Polskiego Józefa Dowbora-Muśnickiego (1867–1937) i Błękitnej Armii gen. J. Hallera (1873–1960). Podczas gdy od listopada 1918 r. J. Piłsudski tworzył w kraju wojsko, Roman Dmowski w Paryżu i Ignacy Paderewski (1860–1941) w USA zabiegali o uznanie wolnej Polski. Proklamowaną wreszcie 11 XI 1918 II Rzeczpospolitą należało jednak obronić przed agresorem ze wschodu, który mógł liczyć na wspólnotę interesów drugiego wielkiego sąsiada Polski. Niemcy i Rosja Sowiecka zgodnie myślały o likwidacji państwowości polskiej. Z kolei mocarstwa zachodnie nie widziały potrzeby popierania polskich aspiracji. Punktem kulminacyjnym zmagań o niepodległość był rok 1920, a ich bohaterem stał się Józef Piłsudski.

Przyszły Pierwszy Marszałek Polski zamierzał osiągnąć swój cel przez federację Polski z państwami powstałymi po rozpadzie Imperium Rosyjskiego (Litwą, Łotwą, Estonią, Białorusią, oraz sojuszniczą Ukrainą), w której Polska miałaby głos najważniejszy (Międzymorze Bałtycko-Czarnomorskie). Piłsudski był przekonany, że istnienie Polski między Niemcami a Rosją jest uzależnione od stworzenia systemu silnych sojuszy lokalnych uniemożliwiających ponowny rozbiór terytorium odrodzonej Rzeczypospolitej pomiędzy dwóch silnych sąsiadów – Niemcy i Rosję.

Jego zdaniem sama Polska byłaby zbyt słaba, by oprzeć się równoczesnej ekspansji niemiecko-rosyjskiej. W tym nurcie mieściła się też tzw. koncepcja prometeizmu. Na tym gruncie zrodziła się później idea Międzymorza jako przeciwwagi państw Europy Środkowo-Wschodniej, Skandynawii i Bałkanów dla agresywnych przygotowań wojennych państw totalitarnych, tj. Niemiec, ZSRR i Włoch.

Narzędziem realizacji tej idei miało być wojsko, które J. Piłsudski stworzył z byłych strzelców, legionistów, członków zakonspirowanej POW, Dowborczyków i Armii Błękitnej gen. J. Hallera. Plan wyzwolenia byłych narodów dawnej Rzeczypospolitej przewidywał podział terytorialny na kantony zamieszkałe przez Polaków, Białorusinów bądź Litwinów. Ci ostatni wyrazili jednak ostry sprzeciw. Natomiast wyrazem podjętej współpracy z Białorusinami było powołanie Armii Ochotniczej pod dowództwem gen. Stanisława Bułak-Bałachowicza (1883–1940), która walczyła u boku polskich wojsk ze skutecznością równą Armii Konnej S. Budionnego, którą chlubiła się Armia Czerwona.

Stanisław Bułak-Bałachowicz | Fot. ze zbiorów autora

Już w grudniu 1919 r. J. Piłsudski spotkał się w Belwederze z atamanem Symonem Wasylowiczem Petlurą (1879–1926) i porozumiał się co do warunków współpracy polsko-ukraińskiej. Ukraińska Republika Ludowa znajdowała się wówczas w bardzo trudnej sytuacji militarnej. Po upadku Hetmanatu Pawło Skoropadskiego Rosja Sowiecka ogłosiła, że w związku z anulowaniem traktatu brzeskiego przestała uznawać niepodległość Ukrainy. W grudniu 1918 r. na terytorium URL wkroczyły z kierunku Kurska oddziały Armii Czerwonej, posuwając się w głąb kraju. 3 I 1919 r. zajęły Charków, instalując tam marionetkowy Tymczasowy Robotniczo-Chłopski Rząd Ukrainy, który proklamował 29 I 1919 r. powstanie Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. 5 II br. rząd URL pod naporem nacierającej Armii Czerwonej opuścił Kijów, udając się kolejno do Winnicy, Równego i Kamieńca Podolskiego. Dla Ukraińców nastał ciężki czas próby.

Na ich terenie operowały także oddziały „Białych” gen. Antona Denikina. Resztki państwowości ukraińskiej stanowiły cienki bufor oddzielający wojsko polskie od Armii Czerwonej i formacji gen. A. Denikina. 21 IV 1920 r. S. Petlura zawarł układ sojuszniczy z Polską i od polsko-ukraińskiej ofensywy na Kijów do zawieszenia broni w wojnie polsko-bolszewickiej (12 X 1920 r.) był jedyną uznawaną międzynarodowo głową państwa Ukrainy.

Sojusz z S. Petlurą i ofensywa polsko-ukraińska na Kijów miała na celu przywrócenie wolnej Ukrainy. Polacy zapewnili broń, natomiast Ukraińcy zaopatrzenie w żywność. Tylko 6 Armia polska przekazała na potrzeby wojska ukraińskiego: 30 tysięcy karabinów, 298 karabinów maszynowych, 38 dział polowych i 6 ciężkich, 1 tysiąc pistoletów, 40 tysięcy mundurów, 29 tysięcy kompletów bielizny, 2 tysiące namiotów i 17 samochodów ciężarowych. Poza tym 6 Armia polska przekazała jednostkom ukraińskim około 600 tysięcy naboi karabinowych i 6 tysięcy sztuk amunicji artyleryjskiej. Już od 10 II 1920 r. oficerowie S. Petlury otrzymywali takie same pobory jak polscy. J. Piłsudski udzielił także wsparcia wysłannikowi dyplomatycznemu URL w Paryżu hrabiemu Michajło Tyszkiewiczowi.

Po zdobyciu Kijowa przez podkomendnych gen. Edwarda Rydza-Śmigłego S. Petlura i J. Piłsudski spotkali się w Winnicy, gdzie Naczelny Wódz Polski wypowiedział ważne słowa: „Niech żyje wolna Ukraina!”. W Kijowie na gmachach użyteczności publicznej zawisły ukraińskie sztandary i odbyła się polsko-ukraińska defilada. Nadszedł też czas sprawdzianu, czy Ukraińcy, podobnie jak Polacy, odrobili lekcję historii i powtórzą fenomen znad Wisły, czy w latach 1863–1920 przebyli drogę prowadzącą do budowy tożsamości narodowej mas chłopskich? Od odpowiedzi na to pytanie zależały losy kampanii.

Na froncie białoruskim Sowieci przygotowywali kontrofensywę. Piłsudski w przypadku szybkiej rozbudowy armii URL mógł przerzucić swoje wojska z frontu ukraińskiego na Białoruś i pobić przeciwnika, zanim ten podjąłby kroki wojenne. Niestety do Petlury zgłosiło się zamiast oczekiwanych 100 000, tylko 2000 ochotników. Ukraińscy chłopi, podobnie jak w 1863 r., wobec sprawy niepodległości ojczyzny zachowali się biernie. Garnęli się pod sztandary atamana anarchizmu Nestora Machny (1888–1834) i walczyli z Białą Gwardią, kozakami P. Skoropadskiego, bolszewikami i oddziałami S. Petlury lub zaciągali się do Armii Czerwonej. Jej agitatorzy cieszyli się powszechnym mirem, ponieważ głosili hasła typu: „pokój chatom, wojna pałacom”, „cała ziemia w ręce ludu” itp. lub straszyli, iż z Petlurą wrócą polscy panowie. Bierną postawę społeczeństwa usprawiedliwiała w części wieloletnia wojna, połączona z rekwizycjami, gwałtami i rabunkami. Inaczej zachowali się polscy chłopi, którzy w 1920 r. poszli w bój z najeźdźcą nawet z kosami kutymi na sztorc.

W tej sytuacji bolszewicy zdążyli pierwsi zaatakować i przełamać flankę białoruską, przez co zmusili siły polsko-ukraińskie do pośpiesznego odwrotu spod Kijowa. Petlura i jego żołnierze dzielnie towarzyszyli Polakom do końca tej wojny. Po 18 X 1920 r. i wejściu w życie polsko-radzieckiego rozejmu ustały działania militarne na całym froncie, w tym także na odcinku ukraińskim. Na mocy układu preliminarzowego z 12 X strona polska zobowiązała się do niepopierania działań skierowanych przeciwko Rosji i Ukrainie Sowieckiej.

Szymon Petlura | Fot. Wikipedia

Ratyfikacja tego układu przez Sejm Ustawodawczy (2 XI 1920 r.) oznaczała unieważnienie kwietniowych traktatów polsko-ukraińskich. Rzeczpospolita zrywała je jednostronnie, a strona ukraińska odtąd skazana była na własne siły. Unikając internowania, wojska URL opuściły terytoria przyznane Polsce układem rozejmowym. Do wymaszerowujących z Polski, byłych już sojuszników Naczelny Wódz Józef Piłsudski skierował list pożegnalny, a dowództwo 6. Armii wysłało do Głównej Komendy Wojska Ukraińskiego delegację, która podziękowała za braterstwo broni na polach bitewnych.

Wojska URL, które zdecydowały się na dalszy bój z Armią Czerwoną, rozlokowały się na Podolu. Polacy nadal dozbrajali byłego sojusznika i zaopatrywali Ukraińców w środki finansowe. Ci w osamotnieniu podjęli walkę, z góry skazani na porażkę. 21 XI 1921 r. siły zbrojne URL wycofały się na terytorium II Rzeczpospolitej. Internowanych Ukraińców rozlokowano w obozach w Wadowicach, Kaliszu, Aleksandrowie Kujawskim, Pikulicach koło Przemyśla, Łańcucie, Częstochowie i Sosnowcu. Ostatnich petlurowców wypuszczono z Kalisza i Szczypiorna w połowie 1924 r., a Kaliską Grupę Obozów Internowanych zlikwidowano w sierpniu. Czas odosobnienia wykorzystali oni na edukację, drukowanie periodyków, broszur politycznych i książek. Zapewniono im także dużą swobodę poruszania się. Byli internowani wypuszczeni na wolność uzyskiwali status emigrantów politycznych, których mimo nacisków dyplomacji Stalina nie wydawano Sowietom. S. Petlurę przez długi czas ukrywali najbliżsi współpracownicy i przyjaciele Naczelnika, m.in. artysta malarz i działacz niepodległościowy Henryk Józewski (1892–1981).

Epilog

W 1924 r. S. Petlura przybył do Paryża, gdzie 25 V 1926 r. na rogu Boulevard Saint-Michel i rue Racine został zamordowany siedmioma strzałami przez agenta Stalina Szlomo Szwarzbarda (1886–1938), który podczas procesu utrzymywał, iż zabójstwa dokonał w akcie zemsty za pogromy na Ukrainie. We francuskiej prasie pojawiły się artykuły zniesławiające ukraińskiego bohatera narodowego, a sąd uniewinnił zabójcę.

Józef Piłsudski próbował bronić honoru swojego byłego sojusznika. Do Paryża wysłał wolnomularza Jerzego Stempowskiego (1893–1969), by ten wywarł wpływ na bieg sprawy Petlury poprzez masonerię i rabina Paryża.

Śmierć atamana przerwała ważną nić porozumienia między obu narodami i zaciążyła na dalszym biegu wspólnej historii. Sam S. Petlura nigdy zgłaszał żadnych pretensji do Polaków, choć pewnie zadawał sobie pytanie, czy Polska Piłsudskiego mogła obalić władzę bolszewików?

Zdzisław Janeczek, historyk i publicysta, specjalizuje się w dziejach nowożytnych (XVIII i XIX wieku), zwłaszcza w zagadnieniach aktywności politycznej, kulturalnej i gospodarczej ówczesnej Polski oraz jej miejsca w Europie.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Drogi do niepodległości. Od świetności do upadku” znajduje się na s. 6 i 7 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Drogi do niepodległości. Od świetności do upadku” na s. 6 i 7 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasza Najjaśniejsza i Niepodległa pośród wszystkich narodów – 99. rocznica Odzyskania Niepodległości

Niech nikogo nie mierzi i nie razi ten patetyczny tytuł. Gdy uświadomimy sobie rangę wydarzeń z listopada 99 lat temu, żaden patos i żadne słowa nie oddadzą wiernie nastroju tamtych dni.

My, Polacy, jesteśmy być może wielce wyjątkowym narodem przez to, że w tylko w nam właściwy (powiedzmy wprost – warcholski!) sposób wolność najpierw utraciliśmy, a potem ze wszystkich sił – i wszelkimi dostępnymi środkami – po bohatersku staraliśmy się ją odzyskać.

Drogi wyboiste ku wolności

Do wymarzonej niezawisłości prowadziło wiele trudnych i skomplikowanych dróg. Musiały upłynąć 123 lata, aby Rzeczpospolita znowu zaistniała jako podmiot prawa międzynarodowego. W międzyczasie do grobu zeszło kilka pokoleń, które widziały na własne oczy nadzieje i tragedie związane z kolejnymi zrywami niepodległościowymi: Insurekcją Tadeusza Kościuszki, epopeją Napoleona ze złamanymi nadziejami i sumami bajońskimi, Powstaniem Listopadowym, Wiosną Ludów i wreszcie Powstaniem Styczniowym i pachnącymi rewolucją wydarzeniami 1905 roku.

Po pierwsze: uderzyć się w pierś!

W ostatnich dniach Wielkiej Wojny wskrzeszenie niepodległej Polski było nie tylko nieomal wyznaniem wiary Polaków, lecz także uważano je za pewnik historyczny. Widziano w nim przywrócenie słusznego i sprawiedliwego stanu rzeczy, zniweczonego przez bezprawie i gwałt, jakim były rozbiory. Jednocześnie w społeczeństwie polskim powszechne było pragnienie i wręcz pewność, że odrodzone państwo wprowadzi w życie zasady sprawiedliwości społecznej.

U progu niepodległego bytu istniały trzy pozytywne czynniki psychologiczne umożliwiające odbudowę państwowości. Po pierwsze – powszechna wiara w szansę odbudowy wolnej Polski i wola niepodległości. Po drugie – uznanie prawa Polski do niepodległości przez zwycięskie mocarstwa i przyznanie jej miejsca sojusznika w obozie alianckim. I wreszcie – pewność i wola, że gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila, stworzona zostanie suwerenna polska władza i odrodzi się wojsko polskie.

Józef Piłsudski w Kielcach, w otoczeniu swoich „kadrowców” z POW

Ostatnie dziesięciolecie XIX wieku możemy nazwać – za Stefanem Żeromskim – „snem o szpadzie”. Okres ten przyniósł odrodzenie dążeń niepodległościowych. Polska Partia Socjalistyczna i Narodowa Demokracja były głównymi stronnictwami rozwijającymi dwie koncepcje walki o niepodległość.

W pierwszych latach XX wieku odżyła myśl o potrzebie stworzenia własnego wojska do przyszłej walki z Rosją, głównym zaborcą ziem polskich. W ciągu krótkiego czasu poprzedzającego wybuch I wojny światowej rozwinął się (głównie w Galicji) młodzieżowy ruch paramilitarny.

Przywódcą najaktywniejszej jego części był Józef Piłsudski, działacz PPS i w czasie rewolucji 1905-1907 twórca Organizacji Bojowej PPS. W 1908 r. z inicjatywy m.in. młodych współpracowników OB PPS utworzono tajny Związek Walki Czynnej.

Piłsudski poparł inicjatywę

Ignacy Daszyński i Józef Piłsudski

odradzającego się państwa. W Warszawie urzędowała Rada Regencyjna powołana przez okupantów w 1917 r. W Krakowie i zachodniej Galicji władzę przejęła Polska Komisja Likwidacyjna. W oswobodzonym Lublinie działał rząd ludowy Ignacego Daszyńskiego.

Kiedy 11 listopada 1918 r. kończyła się wojna światowa, na ziemiach polskich istniało kilka ośrodków władzy.

Mimo istnienia tych ośrodków polskiej władzy, powrót Piłsudskiego z więzienia w Magdeburgu 10 listopada w zasadniczy sposób zmienił sytuację.

Zaczęło się rozbrajanie Niemców w Warszawie i innych miejscowościach. Piłsudski w ciągu kilku dni zdołał zapanować nad lokalnymi inicjatywami i stworzył władzę powstającego państwa. Podporządkowała mu się Rada Regencyjna i rząd Daszyńskiego, uznała jego zwierzchnictwo Polska Komisja Likwidacyjna.

16 listopada Piłsudski w telegramach rozesłanych do wielu rządów notyfikował powstanie państwa polskiego, a 18 listopada powołał rząd Jędrzeja Moraczewskiego, którego władza rozciągała się na Kongresówkę i zachodnią Galicję, czyli ziemie uwolnione już spod obcego panowania. Od 22 listopada Piłsudski nosił tytuł Tymczasowego Naczelnika Państwa. Był także wodzem naczelnym.

Polska nam wybuchła” napisał poeta Wierzyński

Ignacy Paderewski. Bez niego, bez Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego nie mielibyśmy wolnej Polski w 1918 roku.

W tym pierwszym parotygodniowym okresie istnienia państwa dokonano w miarę bezkonfliktowego usunięcia wojska niemieckiego z Polski, stworzone zostały podstawy jednolitej administracji, złagodzone sprzeczności polityczne i klasowe, wprowadzone reformy społeczne, w tym ośmiogodzinny dzień pracy, nawiązano pierwsze kontakty międzynarodowe. Z żołnierzy armii zaborczych, legionistów, peowiaków, dowborczyków, a później też hallerczyków i Wielkopolan oraz napływających licznie ochotników i poborowych, stworzono jednolitą armię polską.

Wstępny okres budowania państwa kończyły: sformowanie rządu Ignacego Paderewskiego 16 stycznia, wybory parlamentarne 26 stycznia oraz otwarcie Sejmu Ustawodawczego 10 lutego 1919 roku.

Mimo zaistniałej dramatycznej sytuacji gospodarczej i demograficznej w narodzie polskim panowało powszechne przekonanie o niezwykłości dziejących się wydarzeń.

Wspomnienia weteranów Ziemi Chełmskiej i Krasnystawskiej

Mój nieżyjący kolega, dziennikarz i poeta Mariusz Kargul napisał, że w tych „gorących dniach listopada 1918 dominowały uczucia serdeczności i braterstwa, które brały górę nad myśleniem roszczeniowym i chęcią odwetu”.

Mariusz Kargul przywołał także słowa jednego ze świadków tamtych przełomowych chwil – Franciszka Żurka (aktywnego działacza POW na terenie powiatu krasnostawskiego):

„Ojczyzna to przede wszystkim naród, a potem państwo: bez narodu nie ma państwa!” – mawiał jeden z architektów wolnej i niepodległej Polski – Roman Dmowski.

„Wierzono, że dlatego tylko bezrolny nie miał ziemi, głodny – chleba, spełniający obowiązki społeczne – praw, łaknący wiedzy – oświaty, że Polską rządzili dotąd obcy, jej wrogowie. Wierzono, że teraz, w Polsce niepodległej, wszystko zło zostanie naprawione, że nic nie stanie na przeszkodzie ku temu; w każdym Polaku upatrywano brata, sługę sprawiedliwości społecznej i politycznej”.

To rozbudzenie się uczuć braterskich sprawiło, co podkreśla Franciszek Żurek, że

„wszelacy szpicle, służący przedtem wiernie Austriakom, i krzywdziciele rozmaitego rodzaju, uniknęli kary. W całym powiecie nie było w owym czasie ani jednej ofiary zemsty. Największa radość i najgłębsza wiara były udziałem peowiaków – to przecież właśnie oni umożliwili przyjście momentu, kiedy wolna Polska naprawi wszelkie krzywdy społeczne”.

Cześć i chwała Bohaterom, dzięki którym dzisiaj możemy świętować 99 rocznicę Wolnej Polski!

 

Tomasz Wybranowski

 

Studio Dublin – Święto Niepodległości w Irlandii: Limerick, Dublin, Drogheda i Galway

Do tej wyśnionej i wymarzonej niezawisłości prowadziło wiele trudnych i skomplikowanych dróg, przez 123 lata. Tyle musiało zedrzeć się kalandarzy, aby Rzeczpospolita znowu zaistniała jako podmiot prawa międzynarodowego. W międzyczasie do grobu zeszło kilka pokoleń, które widziały na własne oczy i nadzieje, i tragedie związane z kolejnymi zrywami niepodległościowymi: Insurekcją Kościuszkowską, niespełnioną epopeją napoleońską, Powstaniem Listopadowym, Wiosną Ludów, wreszcie Powstaniem Styczniowym i zdarzeniami z roku 1905. Teraz, tak jak […]

Do tej wyśnionej i wymarzonej niezawisłości prowadziło wiele trudnych i skomplikowanych dróg, przez 123 lata. Tyle musiało zedrzeć się kalandarzy, aby Rzeczpospolita znowu zaistniała jako podmiot prawa międzynarodowego.

W międzyczasie do grobu zeszło kilka pokoleń, które widziały na własne oczy i nadzieje, i tragedie związane z kolejnymi zrywami niepodległościowymi: Insurekcją Kościuszkowską, niespełnioną epopeją napoleońską, Powstaniem Listopadowym, Wiosną Ludów, wreszcie Powstaniem Styczniowym i zdarzeniami z roku 1905.

Teraz, tak jak i sto lat temu, rzesze Polaków żyją i tworzą poza Ojczyzną. Co nie zmienia faktu, że Polska wciąż w ich sercach. Dowodem tego Polonia w Irlandii.

 

Polacy w Limerick celebrują 11 Listopada

 

W Limerick wielkie Polonijne obchody Święta Niepodległości odbędą się w Polskiej Szkole im. Janusza Korczaka.

 

Kamila Turzyńska

– Będzie nam niezmiernie miło powitać w naszym wspólnym imieniu gości z Polski – pana posła Jana Kiliana wraz z prowadzącą jego biuro panią Ewą Turzyńską oraz znanych z zeszłorocznych obchodów dwoje historyków, przedstawicieli Samorządu Województwa Podkarpackiego oraz IPN Rzeszów dr Izabelę Fac i dr Jacka Magdonia – mówi Kamila Turzyńska, wiceszefowa placówki.

 

– Na nasze zaproszenie odpowiedzieli również panowie konsulowie – Tomasz Orczyk z Ambasady RP w Dublinie oraz honorowy konsul z Limerick Pat O’Sullivan.

 

Lidia Żeglińska, preses stowarzyszenia.

 

-To tylko początek listy gości. Zapewniamy zresztą, że każdy kto odwiedzi naszą szkołę i zechce spędzić to szczególne polskie święto w gronie rodaków, jest gościem szczególnym. Zapraszamy na wspólne Polaków rozmowy, śpiewanie i biesiadowanie! – dopowiada Lidia Żeglińska, prezes stwowarzyszenia „Sobotnia Polska Szkoła imienia Janusza Korczaka”.

 

Dublin i Drogheda

W stolicy Irlandii Piotr Czyżewski zaprasza na XXI uroczyste spotkanie Klubu Historycznego im. Hrabiny Markiewiczowej z okazji 11 listopada – Narodowego Święta Niepodległości (godz. 19.00. Central Hotel, McClelland Room (I piętro), przy 1-5 Exchequer St, Dublin 2).

Gościem honorowym spotkania będzie profesor Jan Żaryn – historyk, senator RP, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, członek senackiej Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. Nie zabraknie części artystycznej w klimacie wspólnotowym:

 

Przemysław Łozowski, muzyk, pedagog, animator polskiej kultury w Irlandii, z Marią Fert, muzyk i pedagog z polonijnej szkoły Wspólna Wyspa w Droghedzie.

 

– Częścią artystyczną spotkania będzie „Wspólne Polaków śpiewanie w Dublinie patriotyczne” a skoro śpiewanie i muzyka, to Piotr Czyżewski pomyślał o mnie – mówi z uśmiechem Przemysław Łozowski, muzyk, performer, twórca The Dulcis Polonia Choir, The SuperTonic Orchestra i Kapeli na Wesela.

 

– Serdecznie zapraszam w imieniu organizatorów wszystkich Polaków, którzy tego dnia chcą wspólnie świętować 99 rocznice odzyskania niepodległości. Będziemy razem śpiewać pieśni i piosenki patriotyczne, coś co my Polacy uwielbiamy robić.

 

 

Katarzyna Sudak (pierwsza od lewej, tuż obok Nikodema Walickiego i Krzysztofa Skowrońskiego). Dublin AD 2012. Fot. Jolanta Jańczyk.

 

W Polskiej Szkole „Wspólna Wyspa” grono pedagogiczne, rodzice a przede wszystkim dzieci i młodzież przygotowali wspólnie odświętną akademię, połączoną z blokiem gawęd i wspólnego śpiewania pieśni polskich, o czym opowiada Katarzyna Sudak, pedagog, artysta – plastyk, producent radiowy.

 

Galway i Dzień 11 Listopada

 

Fundacja „Bardzoladnie” wraz z Polish Scouts Association Galway – 1 Polski Szczep z Galway „Na Szlaku” oraz Duszpasterstwem Polaków w Galway zaprasza do wspólnego fetowania  Narodowego Święta Niepodległości w sobotę 11 i niedzielę 12 listopada

Świętowanie rozpocznie się w sobotę  od godziny 14:00 w Cornestore, Middle Street, gdzie harcerze przygotowali szereg atrakcji dla całych rodzin.  Tutaj też o  godzinie 16 otwarta zostanie wystawa poświęconąapostaci Josepha Conrada Korzeniowskiego  i wpływom jego twórczości na kulturę współczesną, Wystawa będzie do zobaczenia do 20 listopada w Cornstore oraz w Bibliotece Miejskiej.

Następnie przejdziemy do Charlie Byrne’s Bookshop, gdzie znane postaci oraz aktorzy z Galway będą czytać powieści Josepha Conrada Korzeniowskiego, w dwóch językach – polskim i angielskim. Wysłuchać będzie można interpretacji w wykonaniu  m.in.: Ojca Marka – polskiego  Dominikanina czy Jp McMahon’a – właściciela restauracji Aniar  a także innych znakomitych gości.

 


12 istopada, w niedzielę o godzinie 17 w kościele na Claddagh zaczniemy od uroczystej mszy w intencji Ojczyzny z udziałem zuchów i harcerzy z  Polish Scouts Association Galway – 1 Polski Szczep z Galway „Na Szlaku”, Kolejnym punktem będzie projekcja filmu „Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli na podstawie opowiadania Josepha Conrada Korzeniowskiego „Jądro Ciemności” w The Black Gate Cultural Centre, 14 Francis Street o godzinie 18.30.

Ostatnim wydarzeniem tego weekendu będzie sesja muzyczna w The Crane Bar ,2 Sea Rd o 21.30.  Życie Josepha Conrada było równie interesujące, jak jego książki. Wiele lat spędzonych na morzu w brytyjskiej marynarce handlowej okazało się bogatym źródłem inspiracji dla jego powieści. Ten ważny rozdział życia Conrada będzie świętowany muzyczną sesją pieśni morskich  w wykonaniu  polskich i irlandzkich artystów. The Crane Bar jest jedną ze świątyń tradycyjnej irlandzkiej muzyki i cieszymy się, że tym razem popłynie on pod biało-czerwoną banderą. Dla największych wilków morskich znajdą się pajdy chleba ze smalcem od restauracji Lunch Time a i za barem znakomite polskie trunki.

Wydarzeniem towarzyszącym obchodom Narodowego Święta Niepodległości jest wystawa poświęcona innemu naszemu znakomitemu rodakowi  – Wacławowi Dobrzyńskiemu, pierwszemu polskiemu konsulowi w Irlandii, który swą służbę pełnił przez ponad 25 lat. Wystawę można zobaczyć w  City Hall , 10A College Rd, w godzinach otwarcia urzędu  do  30 listopada.

Wydarzenia poświęcone twórczości Josepha Conrada Korzeniowskiego zostały przygotowane we współpracy z Cúirt International Festival of Literature w ramach obchodów Roku Conrada  w Polsce. 

zebrał i opracował Tomasz Wybranowski

Polska wskazuje drogę, nie przyjmując automatycznie liberalnej globalizacji/Kard. Sarah na Kongresie Europa Christi

Kardynał Sarah miał podczas Kongresu dwa wystąpienia. Jedno z nich, poświęcone współczesnym formom kolonializmu miało miejsce w Senacie RP, w obecności marszałka senatu oraz ministrów polskiego rządu.

Antoni Opaliński
Robert Sarah

Urodzony w Gwinei hierarcha, obecnie prefekt watykańskiej Kongregacji Do Spraw Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, był jednym z gości Kongresu Ruchu Europa Christi, który obradował w Częstochowie, Warszawie i Łodzi w dniach 19-23 października. Organizatorzy kongresu, na czele z moderatorem Ruchu Europa Christi i wieloletnim redaktorem naczelnym tygodnika „Niedziela” księdzem infułatem Ireneuszem Skubisiem, nawiązują do idei i przekonań twórców zjednoczonej Europy, chrześcijańskich polityków takich jak Robert Schuman czy Alcide de Gasperi.

[W]śród uczestników kongresu dominowała chyba świadomość, że współczesna Europa, kontynent, który nie chce wsłuchiwać się w „milczenie Boga”, o którym mówi w swojej książce afrykański kardynał, potrzebuje dziś nowych form aktywności chrześcijan, także chrześcijańskich polityków.

Wśród wielu spotkań, na których występowali liczni goście z kraju i z zagranicy – duchowni, uczeni i politycy – szczególne wrażenie zrobiła na uczestnikach ostania sesja Kongresu, która odbyła się w Galerii Porczyńskich w Warszawie. Podczas tego spotkania, współorganizowanego przez polską sekcję Pomocy Kościołowi w Potrzebie, można było wysłuchać wystąpień chrześcijan z Bliskiego Wschodu, którzy potrzebują naszej pomocy, a jednocześnie przynoszą świadectwo żywej i zahartowanej wśród prześladowań wiary. (…)

Już od ponad wieku Europa przeżywa największy w swojej historii kryzys cywilizacyjny. Kryzys ten, choć nie jest zjawiskiem nowym, nie przestaje się pogłębiać. Nietzsche już w roku 1880 zauważył znaki będące zapowiedzią kryzysu: „Bóg umarł. Zabiliśmy Go”. Z dużą przenikliwością przewidział, że to wydarzenie duchowe, metafizyczne i moralne będzie tragiczne w skutkach (…)

Obecna apostazja musi wywierać wpływ na sposób, w jaki europejski człowiek postrzega sam siebie. Humanizm również może się stać ideologią zła. Albo raczej tego rodzaju ideologia może chcieć zaistnieć jako rozwinięcie/przerośnięcie humanizmu chrześcijańskiego, lecz w gruncie rzeczy jest wyłącznie jego perwersyjną karykaturą. Święty Jan Paweł II, który doświadczył nazizmu i komunizmu, nie bał się wykazać analogii między tymi totalitaryzmami i wywrotowym charakterem zbaczającej ze swojego toru „liberalnej demokracji” czy indywidualizmu „praw człowieka”, głoszonego w różnych deklaracjach.

Prawdziwy humanizm europejski zyskał swój twórczy wymiar dzięki Ewangelii. Wiara w Boga-Człowieka pozwoliła mu przyjąć całą prawdę, całe piękno i dobro zawarte w dziedzictwie greckiej i łacińskiej starożytności. Narody europejskie stały się sobą, przyjmując chrzest. (…)

Tak więc Polska wskazuje drogę, nie chcąc automatycznie przyjmować pewnych rozporządzeń, wydawanych w ramach liberalnej globalizacji, zgodnych z logiką napływu migracyjnego, którą różne instancje chciałyby dziś narzucić. Wasz kraj zaznał komunistycznego internacjonalizmu, pogardzającego suwerennością i kulturą ludów w imię ograniczającego je ekonomizmu.

Każdy emigrant jest oczywiście istotą ludzką godną poszanowania w swoich prawach, lecz praw ludzkich nigdy nie można oddzielać od związanych z nimi obowiązków. Czy można więc negować naturalne prawo określonego ludu do rozróżniania między uchodźcą politycznym i religijnym z jednej strony, który, chcąc ratować życie, ucieka z rodzinnej ziemi, a emigrantem ekonomicznym, chcącym ostatecznie się gdzieś osiedlić, nie uznając jednak przyjmującej go kultury za swoją? (…)

 (Kardynał Robert Sarah, fragmenty wystąpienia „Bóg albo nic. Czy możliwe jest odwoływanie się do wartości chrześcijańskich bez Chrystusa” z IV sesji Kongresu Ruchu Europa Christi)

 

Cały artykuł Antoniego Opalińskiego pt. „Polska wskazuje drogę” wraz z fragmentami wystąpienia kard. Saraha znajduje się na s. 20 listopadowego „Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Antoniego Opalińskiego pt. „Polska wskazuje drogę” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego