Wiedzieć czy nie wiedzieć? Sprawdźmy na konkretnych przykładach, co w tej materii jest dla Polski dobre, a co szkodliwe

Przewaga informacyjna decyduje o wielu sprawach w gospodarce, polityce i w mediach. Rozpatrzmy w tym kontekście najpierw niedokonaną lustrację księży, a następnie kilka innych ważnych zagadnień.

Andrzej Jarczewski

Leworządnośc

W PRL – jak wiemy – bezpieka każdemu klerykowi zakładała teczkę i gromadziła informacje o danym księdzu nawet po jego śmierci. Księża musieli prowadzić skomplikowaną grę. Mimo różnych utrudnień wznoszono wtedy sporo nowych kościołów, ale chyba wszystkie budowy były na bakier z ówczesną praworządnością. Proboszcz prowadził potrójną księgowość. Pierwszą dla urzędów, drugą dla kurii, a trzecią – nie zawsze zapisywaną – tylko dla siebie. Czy w dokumentacji urzędowej wszystko było w porządku? Jasne, że nie.

To były delikatne i wielopiętrowe gry. Ot, na placu pojawia się tysiąc cegieł. Ktoś to wyprodukował, ktoś przywiózł, ktoś zapłacił. Ale nie ma żadnych faktur. Lokalna bezpieka oczywiście to notuje, jednak nie za bardzo chce interweniować. Małych spraw nie warto wszczynać, „poczekamy na większą aferę i wtedy przyskrzyni się klechę”. Dalsze postępowanie zależało zawsze od aktualnej polityki centralnych władz PZPR. Prawie wszystkie kościoły prędzej czy później zostały jednak wzniesione. Władze rzadko interweniowały, afer nie nagłaśniano, ale informacje były zbierane i wpinane do teczek nieustannie. Nie chodziło o samą świątynię, raczej o gromadzenie haków na proboszcza, wikarego i osoby zaangażowane w budowę.

Gdyby na ziemię zstąpili wtedy aniołowie, czyniący wszystko zgodnie z obowiązującym prawem… nie powstałby ani jeden nowy kościół, a większość starych by się rozsypała choćby z powodu niedostępności miedzi na dach. Każdy prawdziwy budowniczy musiał być na bakier z prawem, bo to było lewo, nie prawo. Trzeba więc było na każdym kroku walczyć „prawem i lewem”. A każdy krok był zapisany.

Zepsuć Episkopat

Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do walki politycznej rozgrywającej się publicznie. Każdy drobny incydent, jakiś błąd czy niesympatyczne działanie ministra czy biskupa od razu jest nagłaśniane przez polskojęzyczne media, a nieustanne donosy do zagranicznych ośrodków dyspozycyjnych przestały nas dziwić. Za komuny było inaczej. Władze nie dążyły do widowiskowej konfrontacji z Kościołem. To mogłoby tylko zwiększyć determinację wiernych. Postawiono na strategię długofalową: fabrykować donosy, sprzyjać łamaniu prawa przez księży, nie reagować w razie skandali obyczajowych, utajniać, ale niczego nie zapominać. Zbierać dowody i w odpowiednim momencie ich użyć.

Nawet w grupie aniołów dałoby się znaleźć podgrupkę aniołów upadłych. Wśród ludzi, a księża są ludźmi, jest to bardzo łatwe. Wymaga tylko czasu i obmyślanej, długofalowej strategii. Celem komunistów nie było karanie drobnicy, ale zepsucie możliwie dużej liczby księży i organizowanie wybrańcom awansu zawodowego wewnątrz Kościoła. Niekiedy wprowadzano nawet przeszkolonych oficerów wywiadu do zakonów, by tam realizowali zadania specjalne (słynny casus Tomasza Turowskiego).

Dalekosiężny cel wynikał z cennych doświadczeń, zebranych kilka lat po wojnie w czasie formowania tzw. V Komendy WiN-u: do władz każdej organizacji da się wprowadzić „odpowiednich” ludzi. Trzeba tylko działać cierpliwie. Nie wywoływać awantur, ale jednych eliminować lub choćby systematycznie organizować im niepowodzenia, a innym pomagać w awansie, korzystając z już posiadanych aktywów personalnych i różnych środków, o których rozpracowywani nie mieli pojęcia. Celem było pomnażanie własnych aktywów we „wrogiej” organizacji, czyli w Kościele katolickim, bo inne Kościoły nie stanowiły większego problemu.

W latach siedemdziesiątych – jako początkujący naukowiec – ze zdziwieniem obserwowałem zadziwiający awans naukowy kompletnych miernot i niezwykle mozolne zdobywanie należnych pozycji przez wybitnych uczonych. Przestałem się dziwić, gdy zauważyłem, że to nie jest błąd czy wyjątek, ale reguła. Tak działała komuna, ku zresztą swej zgubie: na własne szczyty promowała trzeci sort nauki.

W podobny sposób próbowano zawładnąć polskim episkopatem. Nie szło łatwo, bo księża, choć musieli uczestniczyć w różnych „grach z diabłem”, to jednak granic zbyt dalekich nie przekraczali. Z wyjątkiem – na który tak liczyła bezpieka – aniołów i księży upadłych. Tych forsowano w mediach, na uczelniach krajowych i zagranicznych, pomagano im eliminować konkurentów, a w końcu ścielono im drogę do episkopatu. Ilu tam dotarło? Tego niestety nie wiemy, bo lustracji nie przeprowadzono. (…)

Zniszczyć IPN!

Likwidacji IPN-u nie żądają pokrzywdzeni. Przeciwnie. Takie postulaty głoszą ci, którzy mają dostęp do zawczasu wytwarzanych kopii dokumentów. Oni pragną utrwalić swoją przewagę informacyjną nie tylko w celach politycznych, ale choćby handlowych. Za chwilę pomrą wszyscy esbecy i wszyscy inwigilowani, a cała sprawa interesować będzie tylko historyków. Dziś jeszcze żyją i prześladowcy, i prześladowani. Niektórzy spotykają się na korytarzach nie tylko Sejmu, ale i Parlamentu Europejskiego. Gdybyż tak udało się zamknąć IPN! Zbóje mogliby wtedy chodzić w glorii bohaterów, a historię pisaliby kaci, zwłaszcza gdyby udało się też wstrzymać poszukiwanie grobów prawdziwych bohaterów.

Nie wzywam do pełnego udostępnienia archiwów ciekawskim. Przygotowując dziesiątki biogramów dla Encyklopedii Solidarności, musiałem opracować wiele ubeckich teczek i dowiedziałem się bardzo dziwnych rzeczy o różnych ludziach. Są tam m.in. tajemnice rodzinne, które nie powinny interesować gawiedzi. Są szczegółowe opisy preferencji seksualnych i różnych pijackich ekscesów. Są też donosy całkowicie fałszywe. Polityki niewiele.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” znajduje się na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Czyste powietrze”, ale tylko na papierze. Rozczarowujące efekty rządowego programu

Nadmiar formalności, trudności w składaniu wniosków i niski poziom dopłat- rządowy program walki ze smogiem jest zdaniem krytyków źle pomyślany i nie realizuje zakładanych celów.

Trzeba pamiętać, że to rząd Zjednoczonej Prawicy, po raz pierwszy postawił walkę o czyste powietrze na tak wysokim stopniu politycznym.

Tak w Radiu WNET mówił w lutym 2018 r. wiceminister przedsiębiorczości Piotr Woźny (obecnie prezes Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej). Program „Czyste powietrze” już wówczas krytykował Wojciech Cejrowski, nazywając działania rządu „absurdami władzy, które pięknie wyglądają na papierku”.

Obecnie okazuje się, że rację mieli raczej krytycy niż obrońcy programu. Po roku prowadzenia naboru wniosków rezultaty są skromne – po dofinansowanie zgłasza się, uśredniając, zaledwie niecałe 7 tysięcy osób miesięcznie, a wsparcie otrzymuje znacznie mniej.

Aleksander Brzózka, rzecznik Ministerstwa Środowiska  przyznaje w rozmowie z „Rzecząpospolitą”, że do tej pory złożono 82 tys. wniosków na dofinansowanie o łącznej wartości 2 mld zł. Zapadło 48 tys. pozytywnych decyzji, dotyczących wniosków o kwoty łącznej wartości ponad 915 mln zł. Program przewiduje dofinansowanie wymiany pieca i docieplenia domu, a także takich rzeczy jak: wymiana stolarki okiennej i drzwiowej, instalacja OZE czy montaż rekuperacji, czyli wentylacji mechanicznej z odzyskiem ciepła.

Samorządowcy krytykują rządowy program za biurokracje, utrudniony dostęp do urzędników przyjmujących wnioski i względnie niski poziom dofinansowania. Burmistrz Lidzbarka Warmińskiego Jacek Wiśniowski  stwierdza w rozmowie z „Rz”, że:

Ten program powinien być znacznie prostszy: zgłoszenie elektroniczne, wysłanie faktur pocztą, ewentualna wyrywkowa kontrola realizacji. To by usprawniło działania.

Krytyki nie szczędzą również aktywiści Polskiego Alarmu Smogowego:

W pierwszym roku działania zrealizowano mniej niż 1 proc. założonego celu wymiany 3 mln kopcących kotłów.

Niezadowolonych uspokaja dr Krzysztof Księżopolski z warszawskiej SGH:

Pierwszy krok został zrobiony, program jest poprawiany. Bezsilność lat minionych została przełamana — teraz już żaden rząd nie będzie mógł zamknąć tego programu ot tak sobie, z dnia na dzień.

Budżet programu to 103 mld zł na 10 lat, co średnio dawałoby 10,3 mld na rok. W praktyce jednak na ten rok w budżecie NFOŚiGW zarezerwowano jedynie 1,4 mld zł.
A.P.

Ukraiński Zwiad WNET – podróż przez Polesie mało znanymi szlakami I i II Rzeczypospolitej i współczesnej Ukrainy

Bezkresne łąki, przecinane pasami rzek, rozświetlane słońcem odbijającym się w stawach, jeziorach, bagienkach, cienie rozległych lasów. Tutaj łódka wciąż jest środkiem transportu i narzędziem pracy.

Paweł Bobołowicz

Fot. Paweł Bobołowicz

Kowel przez lata był punktem, z którego rozpoczynały się poszukiwania rodzinnych historii i miejsc dla wielu Polaków. Przez lata w niezwykły sposób pomagał w tym Anatol Franciszek Sulik. Chociaż był historykiem amatorem, był niezrównanym znawcą Wołynia, a przede wszystkim pozostanie osobą, która wskrzeszała pamięć o Polakach pomordowanych na Wołyniu, o miejscach ich pochówków, budziła z zapomnienia imiona ofiar, przywracała pamięć o miejscach i historiach. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy się wiele lat temu w Kowlu, od razu powiedział: „Bobołowicz? Rodzina z Kamienia Koszyrskiego? Mam zdjęcia w swoim albumie, których pewnie nigdy nie widziałeś”. Jeszcze w 2013 roku współorganizowaliśmy pielgrzymkę lubelskiego NSZZ Solidarność na Wołyń. Anatol Sulik próbował też przywrócić pamięć o mordach dokonanych przez NKWD w Kowlu po 1939 roku. Pokazywał miejsca masowych grobów, ale ten temat wciąż pozostaje niewyjaśniony.

Fot. Paweł Bobołowicz

Anatol Sulik zmarł w 2014 roku w wieku 62 lat. Nie zdążył opowiedzieć wszystkich historii, ale Instytut Pamięci Narodowej policzył, że przeprowadził pełną inwentaryzację 12 cmentarzy, odnalazł blisko 1200 polskich grobów, na których udało mu się odczytać ponad 660 nazwisk. Docierał na cmentarze rowerem, zrobił setki zdjęć i map, dokumentując polską obecność na Wołyniu. Pisał też opowiadania o Polesiu, sam się czuł Poleszukiem. W 2013 roku w jednym z listów do mnie przyznał: „chociaż jestem Poleszukiem, to cenię do niemożliwości niemiecką punktualność! Ale czy tak niemiecką? Przed wojną w Rzeczypospolitej było tak samo!”. Przez jego smutne opowieści zawsze przebijała też nuta optymizmu, a pomimo jego bolesnej misji, pozostawał człowiekiem pełnym radości i humoru.

Fot. Paweł Bobołowicz

W tym samym liście w sprawie organizacji wyjazdu na Wołyń pisał do mnie „Proszę zabrać kogoś z gitarą czy akordeonem, bo wypada nie jechać milczkiem, a pośpiewać pieśni patriotycznych i nawet kościelnych!”. Tłumaczył mi, że Poleszucy to wcale nie „posępny lud”, jak wynikałoby z piosenki Polesia czar. To lud żyjący w zgodzie z naturą, pełen filozoficznego spojrzenia na świat. Tak też przedstawiał go w swoich opowiadaniach. Pomimo tego zastrzeżenia do wymowy Polesia czaru, Anatol Sulik śpiewał tę piosenkę, a jej słowa towarzyszyły mi stale w poleskiej części radiowej podroży po Polesiu. (…)

W Kamieniu Koszyrskim (…) sowieckie budynki niewiele mają wspólnego z przedwojenną zabudową Kamienia; jej świadkiem pozostaje jedynie niepozorna budowla, w której kiedyś była pompa i ujęcie wody. Dziś to skład urządzeń służących do sprzątania Majdanu Nezależnosti.

Miasto otrzymało prawa miejskie w 1430 roku. Początkowo należało do Sanguszków, potem do Krasickich. Przed wojną było zamieszkane w większości przez ludność żydowską. We wrześniu 1939 roku Kamień dostał się pod okupację sowiecką. W styczniu 1944 roku, w obliczu możliwości przejęcia miasta przez UPA, miasto opuściła większość Polaków, w tym moja rodzina. Do dzisiaj w Kamieniu przy ulicy Kościelnej stoi dom, którego budowę mój dziadek ukończył w sierpniu 1939 roku. Po wojnie umieszczono w nim Komsomoł, ponoć mieszkał tu też sowiecki prokurator. Dzisiaj budynek zajmuje kilka rodzin, a kolejne przebudowy, dobudówki utrudniają rozpoznanie, jak dom wyglądał pierwotnie. W miejscu ogrodu i sadu stają kolejne rzędy zabudowań. Ale tak jak i kiedyś, kilkanaście metrów przed domem płynie rzeczka Cyr, w której chlapią się kaczki.

Fot. Paweł Bobołowicz

W rynku nie zachował się budynek hotelu i restauracji należący do mojej rodziny – spłonął w latach pięćdziesiątych. Jeden z mieszkańców opowiadał mi, że nawet po wojnie, gdy mojej rodziny w Kamieniu już nie było, funkcjonującą tam restaurację nazywano „Bobołowicza”. Dziś wprawne oko może dostrzec fundamenty tamtego budynku. (…)

Fot. Paweł Bobołowicz

Trwałym śladem historii tych ziem pozostaje budowla kościoła. W 1628 roku ostatni z rodu książąt Sanguszków Koszyrskich – wojewoda wołyński Adam Sanguszko ufundował klasztor dominikański, który przetrwał do 1832 roku. Później klasztorny kościół stał się parafialnym i funkcjonował do 1944 roku. Sowieci przekształcili go w budynek tartaczny, a potem zlokalizowano w nim fabrykę cukierków. Lepszy los spotkał kaplicę, która została potraktowana jako obiekt zabytkowy i już w czasach współczesnej Ukrainy było można przywrócić jej pierwotną rolę. Obok kaplicy powstał też nowy kościół. Stary budynek klasztornego kościoła niedawno został przejęty przez miejscowe Muzeum Regionalne. Dzięki staraniom dyrektor muzeum, Natalii Pas, jest szansa, że dawny kościół klasztorny odzyska, przynajmniej w jakimś stopniu, swój charakter.

Dziś wspólnota rzymskokatolicka Kamienia Koszyrskiego nie jest liczna. Do nowego kościoła przychodzi na msze po kilka osób. Nowym budynkiem kościelnym, starą kaplicą, domem parafialnym i terenem wokół nich (skrywającym między innymi cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej) zajmuje się pani Lucyna Kawałko z mężem: „Pamiętam, jak klęczałam na kolanach w naszym kościele. Tata, mama, ja, Danka, Gienek… a potem było tak ciężko”. Pani Lucyna opowiada, że udało im się przeżyć czas mordów, bo chowali się w lesie. Jej rodzina należała do tych biedniejszych, nie mogli uciec. „Było bardzo ciężko. Wszędzie była zdrada, zdrada, zdrada. Znałam tych ludzi, którzy nas prześladowali. Banderowcy, lewi, prawi… Przychodzili w nocy, stukali, zabierali… w czas wojny i później”. Nawet po wojnie rodzina próbowała dotrzeć do Polski, ale różne okoliczności na to nie pozwoliły. Przetrwali w nieprzyjaznym, wrogim środowisku. Dzisiaj dzieci pani Lucyny mają Karty Polaka, ale mieszkają na Ukrainie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie pani Lucyna i jej mąż, dziś w Kamieniu zapewne nie byłoby nowego kościoła, nie byłoby tych nielicznych śladów polskości. Ale co będzie za kilka, kilkanaście lat?

Cały reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców. Doktorat wdrożeniowy na temat odpiaszczania stóp!

Środowisko akademickie odważnie chowa głowy w piasek i nie zanosi się na to, aby naukowcy dokonali innowacyjnego wynalazku urządzenia do wyciągania głów akademickich z piasku i wdrożyli go w życie.

Józef Wieczorek

Przed ubiegłorocznymi wakacjami portal Nauka w Polsce informował, że „Naukowcy ułatwią nawet wyjście z plaży”, co winno skutkować wzrostem podupadającego niestety prestiżu polskich naukowców. Po wdrożeniu programu 500+ polskie plaże zapełniają się rodzinami i wynalazek, który ułatwi im wychodzenie z plaży, winien być powitany z entuzjazmem, a reforma Gowina – nieraz krytykowana – zyskać jednak zwolenników. Przecież ma ona stymulować innowacje, pod względem których wciąż pozostajemy w ogonie Europy.

Kiedy Gowin w swej reformie przeforsował doktoraty wdrożeniowe, zespół absolwentów Uniwersytetu Śląskiego, Politechniki Śląskiej oraz Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie podjął się innowacyjnego wyzwania na rzecz efektywnego rozwoju, projektując urządzenie do czyszczenia stóp dla osób opuszczających plaże. Rozwiązanie już opatentowano. Czyli sukces.

Jak wiadomo, nasze plaże są piaszczyste, mimo długotrwałego panowania komunizmu, który jest takim systemem, że i pustynie (a także plaże) może ogołocić z piasku, jak nas uczył nieoceniony Jan Pietrzak (mimo, że nie profesor, a nawet nie doktor). Nam się udało, na naszych plażach piasek jeszcze jest (choć nie zawsze czysty) i może dlatego wielu (także profesorów) uważa, że czego jak czego, ale komunizmu to u nas nie było. Jasne, jakby był, to piasku na plażach byśmy przecież nie mieli. Ale skoro piasek jest, a my na plaże wchodzimy, to nasze stopy mogą się nim oblepić, co, rzecz jasna, w życiu pozaplażowym bywa niewygodne.

W PRL-u wielu plażowiczów oczyszczało stopy z piasku ręcznie, szczególnie ci, którym sylwetka umożliwiała schylanie się. Ale wzrost dobrobytu w III RP spowodował, że wielu plażowiczów nosi brzuchy opadające aż do stóp i schylić się tak nisko nie mają szans, a sam brzuch ich nie wyczyści. Gdzieniegdzie stosowano zatem urządzenia wykorzystujące strumień wody pod ciśnieniem, którym nawet największe grubasy są w stanie obmyć swoje stopy po opuszczeniu plaży.

„Rozwiązanie to jest jednak nieekologiczne i kosztochłonne, wiąże się bowiem ze znacznym zużyciem czystej wody, wymaga też zastosowania odpowiedniej infrastruktury doprowadzającej ją do urządzenia” – tak krytycznie oceniają istniejący przez lata stan rzeczy naukowcy, którzy zaprojektowali innowacyjny wynalazek – urządzenie, w którym „niskociśnieniowy strumień powietrza dokładnie oczyści stopy plażowiczów z piasku oraz innych zanieczyszczeń”.

I dalej:

„Urządzenie składa się z podestu z wbudowaną komorą czyszczenia oraz siedziskiem ułatwiającym wykonanie czynności przez osobę korzystającą z tego rozwiązania. Komora czyszczenia wyposażona jest w zestaw co najmniej sześciu dysz zasilanych niskociśnieniowym strumieniem powietrza i zakończonych silikonowymi fibrylami ułatwiającymi oczyszczanie stóp”.

Jak widać, technologicznie urządzenie jest bez zarzutu, a siedzisko niezbędne dla czyszczącego stopy umożliwia ich oczyszczenie nawet przez grubasów mających problemy z pochylaniem się nad swoim poplażowym losem. Zalety opatentowanego urządzenia podnosiła także „Gazeta Lekarska”, jako że „umożliwi także dezynfekcję stóp osób przebywających np. na basenie”. Urządzenie jest jednak spore, więc niezbędna jest przyczepa do samochodu, ale tych przynajmniej już nie trzeba innowacyjnie wynajdywać.

Korzyści z wynalazku poplażowego urządzenia winny być wszechstronne. Bo i plażowicze będą mogli wrócić z plaż bez piasku na stopach, więc nic nie będzie ich uwierało w życiu miejskim, a i wynalazcy po odniesionym sukcesie mogą liczyć po wakacjach na wręczenie im wdrożeniowych doktoratów, które ministerstwo niewątpliwie im przygotuje, jak tylko sobie stopy oczyści z piasku.

Korzyść dla uczelni będzie też znaczna, bo krzywa doktorska im wzrośnie i utrzymają, a nawet podniosą swoje kategorie mierzone ilością stopni i tytułów naukowych, wdrożeniowych w szczególności.

Niestety podczas krótkiej wizyty na plaży w roku ubiegłym i w tym nie zauważyłem ani jednego takiego urządzenia na polskich plażach. Sądziłem, że ze względu na doniosłość wynalazku może takie urządzenia zostaną zastosowane na innych plażach – niekiedy także piaszczystych – bardziej postępowych krajów Wspólnoty Europejskiej. W końcu kooperacja wspólnotowa jest coraz lepsza.

Kilka godzin w tym roku przebywałem na jednej z plaż włoskich, także piaszczystej, bo mimo okresowego zauroczenia postępową ideologią niemałej części Włochów, komunizmu w tym kraju nie zainstalowano i piasku na przedpolu Apeninów, na brzegach adriatyckich nie brakuje. Piasek ten, podobnie jak piasek plaż bałtyckich, przyczepia się do nóg, ale stosowania polskiego wynalazku do ich odpiaszczenia nie zauważyłem. Ludziska po prostu obmywają nogi wodą z zainstalowanych kranów plażowych i udają się na ulubioną pizzę czy kawę.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Jak wychodzić z plaży, czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odprawy celne na brytyjskich granicach. Co zmieni się dla firm, jeśli 31 października dojdzie do twardego brexitu?

W przypadku wyjścia UK z Unii Europejskiej bez umowy przywrócone zostaną kontrole celne. Przewidziane są jednak uproszczone procedury dla firm, które się wcześniej zarejestrują.

Brytyjski rząd deklaruje, że próbuje zawrzeć umowę z UE, zakładającą przewidującą stopniowe „wychodzenie”. Należy  się jednak liczyć z możliwością tzw. twardego brexitu. Oznacza on, że od 1 listopada od godziny 0.00 (w Wielkiej Brytanii będzie to 23.00 poprzedniego dnia) towary transportowane przez brytyjską granicę zaczną podlegać odprawom celnym.

Wciąż chcemy mieć na stołach polskie kurczaki i hiszpańskie pomarańcze, więc testujemy system przyspieszonych kontroli granicznych.

Tak mówił „Rzeczypospolitej” brytyjski ambasador w Polsce Jonathan Knott. Dyplomata dodał, że nawet gdy zostaną wprowadzone odprawy celne, ciężarówki jadące do Wielkiej Brytanii z Polski i innych krajów UE nie będą musiały spędzać w punktach granicznych więcej czasu niż dziś.

Przyśpieszona procedura będzie jednak możliwa tylko wtedy, gdy brytyjski odbiorca towarów zarejestruje się dla celów „przejściowych uproszczonych procedur celnych”, które ustanowiono w Wielkiej Brytanii na wypadek twardego brexitu. Umożliwi mu to zgłoszenia na granicy z minimalną ilością informacji i odroczeniem płatności cła. Rejestracji, którą zrobić mogą także polskie firmy z zarejestrowanym w Wielkiej Brytanii biurem, można dokonać na stronie www.tax.service.gov.uk.

Uproszczone procedury mają być dostępne przez kilkanaście miesięcy po twardym brexicie. Nie dotyczyć będą one jednak towarów akcyzowych (tj., alkoholi, wyrobów tytoniowych czy paliw) ani długiej listy artykułów wrażliwych. Należą do nich niektóre leki, chemikalia, broń, ale też żywność jak ryby i przetwory rybne. Takie towary będą podlegały standardowym procedurom celnym.

A.P.

 

Zawierzając bezmyślnie współczesnym narzędziom techniki, gubimy zdolność krytycznej obserwacji rzeczywistości

Pokolenie, które ma przez większą część dnia głowę spuszczoną i wzrok utkwiony w ekranie telefonu, nie jest zainteresowane tym, co dzieje się wokół. Niestety skutkiem ubocznym postępu bywa regres.

Małgorzata Szewczyk

Człowiek w starciu z potęgą przyrody często przegrywa. A dzieje się to zwłaszcza wtedy, gdy odsłania swą indolencję i bezrefleksyjność. Czy tego chcemy, czy nie, zawierzając bezmyślnie współczesnym narzędziom techniki, gubimy zdolność krytycznej obserwacji rzeczywistości.

Człowiek żył kiedyś bliżej natury i potrafił odczytać dawane przez nią sygnały. Dlaczego? Bo nadsłuchiwał i obserwował. Mimo braku iphonów, smartfonów i wszelkiego rodzaju aplikacji z prognozą meteorologiczną, bezbłędnie rozpoznawał, patrząc na zachód słońca, czy aura następnego dnia się zmieni i będzie padać, czy nie, a obserwując kolor nieba, wiedział, czy będzie wiało. Umiał rozpoznać ścierające się fronty, a licząc sekundy między błyskiem a grzmotem, potrafił określić, jak szybko zbliży się burza. Będąc w lesie, po mchu na korze drzewa wiedział, gdzie jest północ… Kto dziś o tych prostych wskazówkach pamięta?

Pokolenie head down utożsamia wszystko to, co jest wtórną konsekwencją smartfonizacji.

Pokolenie, które ma przez większą część dnia głowę spuszczoną i wzrok utkwiony w ekranie telefonu, nie jest zainteresowane tym, co dzieje się wokół. Niestety skutkiem ubocznym postępu bywa regres podstawowych umiejętności człowieka. Dziś wielu traktuje aplikacje meteorologiczne jak wyrocznię, ignorując sygnały natury i stając się zależnym od tego, co odczyta na swoim telefonie. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa ostrzeże nas przed nawałnicą; jeśli komunikat nie przyjdzie SMS-em, to znaczy, że nic złego w przyrodzie się nie wydarzy. Aplikacja „nie pokazuje” chmurki z piorunem? Burzy nie będzie, tyle że… zwłaszcza w górach prognozy pogody nie można przyrównać do systemu zerojedynkowego. Ci, którzy przeszli kilka szlaków, wiedzą, że pogoda w tym rejonie może zmienić się nagle i gwałtownie.

Nie chcę pastwić się nad ceprami, ale już kilka lat temu widziałam panie w klapeczkach i w bucikach na koturnach mężnie wspierające się na silnych ramionach swych mężów, narzeczonych czy partnerów, zmierzające w stronę Przełęczy Kondrackiej… Rodziny z małymi dziećmi maszerujące w samych koszulkach na ramiączkach, a brak choćby jednego plecaka wskazywał na nieposiadanie swetrów, kurtek czy zapasów wody.

Można zadać jeszcze jedno pytanie: kto dziś zabiera na szlak papierową mapę i latarkę? To passé, przecież wszyscy mamy telefony…

Prawda jest jednak bardzo smutna: nieumiejętność obserwacji otaczającego nas świata i poczucie zwolnienia z krytycznego myślenia czynią z nas istoty bezrefleksyjne i – nomen omen – zagubione w realnym świecie. Wirtualny nas nie uratuje…

Cały felieton Małgorzaty Szewczyk pt. „Postęp, czyli… regres” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Małgorzaty Szewczyk pt. „Postęp, czyli… regres” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wrzesień 1939: między niemieckim i sowieckim piekłem. Kpt. Henryk Kalemba – jeden z tysięcy poległych w Katyniu

„Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się”.

Zdzisław Janeczek

Henrykowi Kalembie dane było doświadczyć dramatu kresu II Rzeczypospolitej. Po zmobilizowaniu w czerwcu 1939 r. został mianowany porucznikiem w 73 Pułku Piechoty (w latach 1918–1920 dowodzonym przez ppłk. Kazimierza Zentkellera, późniejszego dowódcę III powstania śląskiego), podległym 23 Dywizji Piechoty w Okręgu Korpusu nr V. Jako dowódca kompanii uczestniczył w kampanii wrześniowej. Udział w niej Kalemby możemy prześledzić, zapoznając się ze szlakiem bojowym katowickiego 73 Pułku Piechoty, który zgodnie z wyhaftowaną na rewersie sztandaru sentencją „Honor i Ojczyzna”, stanął do boju z niemieckim najeźdźcą jako jedna z jednostek Armii „Kraków”.

W dniach 1–3 IX 1939 r. brał udział w bitwie granicznej. 2 IX chlubnie zapisał się w boju pod Wyrami z formacjami 8. i 28. Dywizji Piechoty Wehrmachtu, 9 IX walczył pod Pacanowem, 11 IX pod Osiekiem, następnie 16 IX pod Biłgorajem, Solą i w dniach 19–20 IX stoczył ostatni, 22-godzinny bój pod Tomaszowem Lubelskim. Ślązacy do końca zachowali żelazną dyscyplinę i wojskowy szyk. Jedna z ich formacji, przemaszerowując przez Lublin, wzbudziła zachwyt i podziw mieszkańców: szli jak na defiladzie, równym, sprężystym krokiem, zachowując przepisowe odstępy, błyskając stalą bagnetów, wybijając rytm uderzeniami podkutych obcasów o bruk. Zwracali uwagę czystością mundurów i butów. (…)

H. Kalemba, wydostawszy się z niemieckiego kotła na Lubelszczyźnie, w jakim znalazł się 73 PP, za Bugiem zetknął się z rzeczywistością, która przypominała mu rok 1920.

Narracja na ten temat pozbawiona jest niestety szczegółów, ale w pewnym sensie ich brak rekompensuje przywołanie atmosfery tamtych czasów, przedstawionych jako okres schyłku i rozpadu. Od 12 IX bronił się Lwów m.in. z udziałem RKU Pszczyna, szwadronu zapasowego 3 Pułku Ułanów Śląskich i śląskiego Batalionu Obrony Narodowej mjr. Franciszka Głowy. Najpierw miasto nad Pełtwią szturmowały tylko jednostki Wehrmachtu, po 17 IX pojawiły się formacje Armii Czerwonej.

Porucznik H. Kalemba zobaczył znajomy mu sprzed lat widok: brudnych, spoconych żołnierzy roztaczających wokół siebie nieprzyjemną woń dziegciu. Kawalerzyści zamiast strzemion mieli powrozy, karabiny na sznurkach, twarze złowrogie i zacięte, czasami skośnookie, policzki niegolone, a na czapach czerwone gwiazdy. Traktami ciągnęły oddziały konnicy, posuwające się w szyku, truchtem, za nimi jechały wozy taborowe. Zdumienie budził autobus zaprzężony w czwórkę koni w poręcz, tj. obok siebie. Na jednym z nich jechał wierzchem krasnoarmiejec, jak w zaprzęgu działowym. W środku pojazdu siedzieli oficerowie. Sowieci konie mieli po części jeszcze swoje, małe, kudłate, przeważnie karej lub szarogniadej maści, ale już trafiały się także rosłe i ładne, uprowadzone z dworskich stadnin. (…)

Do rąk H. Kalemby trafiła ulotka propagandowa, której treść i polszczyzna wprawiły go w zdumienie:

„Rzołnierze Armii Polskiej! Pańsko-Burżuazyjny Rząd Polski, wciągnąwszy was w awanturniczą wojnę, pozornie przewaliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obronu. Ministrzy i generałowie, schwycili nagrabione imi złoto. Tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polski na wolę losu. Armia Polska pocierpiała surową porażkę, od którego ona nie oprawić w stanie się. Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Wasze przeciwienie bez korzyści i przerzeczone na całą zgubę. My idziemy do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi braci po klasu, jako wasi wyzwoleńcy od ucisku obszarników i kapitalistów. Wielka i niezwolczona Armia Czerwona niesie na swoich sztandarach procującym, braterstwo i szczęśliwe życie. Rzołnierze Armii Polskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników i kapitalistów. Was przymuszają uciskać białorusinów, ukraińców. Rządzące kołe Polskie sieją narodową różność między polakami, białorusinami i ukraińcami. Pamiętajcie! Nie może być swobodny naród, uciskające drugie narody. Pracujące białorusini i ukraińcy – Wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z nami budujcie szczęśliwe dorobkowe życie!”

(…) Według relacji naocznego świadka, por. H. Kalemba, uniknąwszy niewoli niemieckiej, dostał się jeszcze we wrześniu 1939 r. do sowieckiej, w założonym w 1540 r. przez hetmana Jana Tarnowskiego Tarnopolu. (…) Rozpoczął się w życiu H. Kalemby ponad półroczny okres koszmarnych nocy więziennych. W Tarnopolu przesłuchania aresztowanych, inwigilacje, prowokacje, wszystko to było na porządku dziennym. Instrumentem śledczym NKWD stosowanym wobec miejscowych był, obok szerokiego asortymentu tortur (konwejer, stójki, siedzenie nago na nodze odwróconego taboretu, bicie po żebrach, łamanie grzbietu, ujeżdżanie wierzchem), głód i szantaż losami bliskich. Dlatego wielu z nich decydowało się na zmianę nazwisk, imion i dat urodzenia dzieci. Śledztwa były nadzwyczaj brutalne, dokładne i drobiazgowe. Celem ostatecznym oprawców było: zmiażdżyć moralnie i pozbawić godności przesłuchiwanego. H. Kalemba mógł być szczęśliwy, że jego rodzina mieszkała w Siemianowicach Śl. na dalekim Górnym Śląsku, a nie w Tarnopolu, Brodach, Stanisławowie czy we Lwowie.

Po pewnym czasie ze stolicy Podola jeniec został przeniesiony do nadgranicznych Podwołoczysk nad Zbruczem, gdzie mieściła się strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie do Kozielszczyzny, wsi w dwudziestoleciu międzywojennym leżącej przy granicy polsko-radzieckiej po stronie sowieckiej w obwodzie mińskim; wreszcie trafił do Kozielska nad Żyzdrą nieopodal Kaługi, skąd napisał krótki list (notkę) z 29 XI 1939 r. i kartkę pocztową z 19 II 1940 r. Został tam osadzony w tzw. Pustelni Optyńskiej – w XVIII-wiecznym monastyrze, na którego terenie w latach 1939–1940 funkcjonował sowiecki obóz jeniecki dla Polaków. W zachowanej korespondencji starał się uspokoić rodzinę. W notce listopadowej pisał: „Moi Najmilsi! Znajduję się na terenie SSSR–ZSRR. Jestem cały i zdrowy, czego się i od Was spodziewam. Bóg niech Was ma w opiece i pozdrawiam Was wszystkich. Henryk”. Żona i córka ucieszyły się, że trafił do sowieckiej, a nie niemieckiej niewoli. Nie wiedziały, bo nie mógł im napisać, że był to obóz śledczy, w którym na potrzeby NKWD pod kierownictwem kombryga (generał-majora), prawdopodobnie Wasilija Michajłowicza Zarubina, rozpracowywano każdego internowanego.

W ostatnim liście z Kozielska, datowanym 19 II 1940 r., można między wierszami wyczytać oznaki niepokoju i ślady cierpienia. Od prawie pół roku żył w świecie nękanym przemocą i niedoborami spowodowanymi wojną. (…) Krew i łzy lały się strumieniami. Równocześnie wyczuwał niebezpieczeństwo grożące jego rodzinie, która była zdana na łaskę okupanta niemieckiego. Radził przeprowadzkę do Generalnej Guberni. Gdzieś w głębi duszy rodził się także niepokój o własną przyszłość. W trwodze i on nie mógł być pewien jutra.

Jak trafnie to ujął Florian Czarnyszewicz, autor Nadberezyńców, „chwile wyczekiwania śmierci straszniejsze bywają niż sama śmierć”.

Na co dzień myślał o swojej rodzinie. Toteż pisał: „Najdroższa Broniu, Dzidziuniu i Wszyscy w domu! Otrzymałem 12 II br. Wasz miły list, za który serdecznie dziękuję i który mnie bardzo rozweselił. Moi Najmilsi! Jak z mieszkaniem? Czy wszyscy żyją? Rodzice obojga stron, bracia, siostry? Czy wszyscy pracują? Pozdrówcie Wszystkich i uściśnijcie Ich ode mnie. Gdzie ty moje Złotko (Józefo – Z.J.) pracujesz? A ty Ukochana Broniu czy pobierasz zasiłek po mnie? Bo jak wynika z listów kolegów, to żony niektórych otrzymują około 47 zł. Czy złote kursują? Moi Najdrożsi! Zlikwidujcie mieszkanie i bądźcie do mego powrotu u Babci (Wiktorii Jędruskowej – Z.J.) na Saturnie. Resztę ja załatwię. Dbajcie tylko o Wasze cenne zdrowie. Ja już zupełnie zdrowy i mam drugą gwiazdkę. Bardzo tęsknię za Wami i niepokoję się o Was ale poruczam wszystko Bogu. Kiedy się zobaczymy, nie wiadomo. Jest tu kilku Panów z Siemianowic, a nawet w Kozielszczyźnie był Koczy i Kocek z Dębu oraz Buk z Wełnowca. Bardzo dużo przeżyłem i nie wiem co nas jeszcze czeka. Zatem bądźcie ostrożne, nie wychodźcie, piszcie mi częściej gdyż ja mogę raz na miesiąc. Całuję Was Najdroższa Żonusiu i Córuniu mocno i ściskam. Wasz Ojciec. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich obojga stron. Przyślij mi notes i papier”.

Otrzymawszy prawo do korespondencji, musiał podawać swój adres pocztowy jako „Dom wypoczynkowy im. Gorkiego” w Kozielsku. Dla bezpieczeństwa swojej rodziny (był poszukiwany przez gestapo) pisał do Wiktorii Jędruskowej, przebywającej w tym czasie u pana Trojaka, zamieszkującego posesję przy ulicy Katowickiej w Czeladzi. Informował, iż przyznano mu drugą gwiazdkę, co znaczyło, iż otrzymał awans na porucznika. Starał się w ten sposób odwrócić uwagę najbliższych od grożących mu niebezpieczeństw. Był to ostatni pozostawiony przez niego ślad życia. Pozostała mu już tylko wiara. Bo jak napisał F. Schiller: „Kto się Boga boi, ten się nikogo bać nie potrzebuje”. (…)

W dziele zagłady Sowieci mieli doskonałych wspólników. Komunistycznych filii Katynia można doszukiwać się także w niemieckich obozach, m.in. w Auschwitz i Buchenwaldzie, gdzie sympatycy J. Stalina, nawet jako więźniowie, likwidowali polskich faszystów, tj. sanacyjnych oficerów.

(…) „Wszyscy polscy oficerowie są wrogami proletariatu! Wszyscy byli indoktrynowani do walki z komunizmem i socjalizmem. Żaden z nich nie może być reedukowany do pracy dla dobra ojczyzny! Są zdecydowanie kontrrewolucyjnym elementem antysocjalistycznym, który musi być zniszczony […] Zadaniem Sowietów jest uwolnienie [Polski – Z.J.] od faszystów i zbudowanie prawdziwego społeczeństwa socjalistycznego”.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” znajduje się na s. 6, 7 i 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” na s. 6–7 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolna Europa kibicowała Okrągłemu Stołowi i wspierała przemysł transformacji, marginalizując opozycję antysystemową…

Na początku lat 50. krążył dowcip: jaka jest różnica między Głosem Ameryki a Radiem Wolna Europa? W Głosie Ameryki Polacy uprawiali politykę amerykańską, a w Wolnej Europie Amerykanie polską.

Andrzej Świdlicki

Jest pewnym paradoksem, że Wolną Europę pokonał wolny rynek mediów, o który walczyła, a jej antykomunistyczna legenda traciła na znaczeniu w miarę jak w Polsce ubywało tematów tabu. W swojej książce Pięknoduchy, radiowcy i szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowanych (wydawnictwo Lena, Wrocław) starałem się wykazać, że temat jest nie tylko aktualny, ale że wiele aspektów działania tej rozgłośni nie zostało opisanych. (…)

Władze PRL uważały RWE za ideologicznego wroga, dążąc do utrzymania monopolu na słowo będące w komunizmie instrumentem sprawowania władzy. Z RWE walczono w PRL na trzy sposoby: w latach 1952–1956 i 1971–1988 usiłowano ją zagłuszyć, przez cały czas infiltrowano i penetrowano wywiadowczo (…) Wolna Europa była wyjątkowym radiem, finansowanym w różnych okresach przez CIA, Departament Stanu i Kongres, o znacznym zakresie niezależności redakcyjnej. Nadawała z Monachium; stosunki pracownicze kształtowało prawo niemieckie, a pracowali w nim polityczni uchodźcy z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii i ZSSR. Nad wszystkim czuwali Amerykanie z doświadczeniem w mediach korporacyjnych bądź z politycznym stażem w Kongresie lub dyplomacji. (…)

Piszę m.in. o genezie Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, znanej początkowo pod nazwą Głos Wolnej Polski, o roli emigracji antyjałtańskiej w jej utworzeniu, o działaniach Służby Bezpieczeństwa i radiowcach, którzy ukształtowali jej legendę.

Wyrazem aktualności tematu jest popularność dyrektora Jana Nowaka (Jana Nowaka-Jeziorańskiego), widoczna choćby w kinematografii i filatelistyce. On to obok Zdzisława Najdera zagospodarowywał polskie życie polityczne po 1989 roku. Choć dwaj panowie N. nie znosili się wzajemnie, ich działania miały sporo wspólnego, a ogląd wielu spraw był pokrewny. (…)

Wiele miejsca w Pięknoduchach, radiowcach, szpiegach zajmuje akcja rozpracowania Jana Nowaka przez Służbę Bezpieczeństwa. To historia sensacyjna sama w sobie, globalna akcja bezpieki, materiał na filmowy scenariusz o człowieku broniącym swojej legendy. W tle jest okupacja, zbrojne podziemie, komunistyczny wywiad, piękna kniaziówna i kandydat do literackiej nagrody Nobla, któremu wzbraniano dostępu do anteny. Odmiennie niż Stefan Wysocki i Andrzej Pomian argumentuję, że przegrana Nowaka przed sądem w Kolonii w lipcu 1975 r. i jego pośrednie przyznanie się do pracy w hitlerowskim zarządzie pożydowskiego mienia były bez związku z jego odejściem z Monachium. Podobnie zresztą jak awantury w zespole. O odejściu Nowaka przesądziła utrata parasola ochronnego CIA na fali reorganizacji w przededniu połączenia RWE ze Swobodą.

Nowaka, podobnie jak jego prawą rękę Tadeusza Żenczykowskiego, obciąża afera Bergu – wywiadowczej współpracy delegatury WiN-u z wywiadem amerykańskim w celu stworzenia w Polsce piątej kolumny na wypadek konfliktu z Sowietami, firmowanej przez emigracyjne stronnictwa: narodowców, socjalistów i nidowców. Niepodległość i Demokracja to ugrupowanie, w którym Nowak, choćby z racji stanowiska w Monachium, był ważną postacią. Dyrektorską nominację, czego nigdy nie przyznał, zawdzięczał Delegaturze WiN-u. Okoliczności nominacji zatajał, by nie łączono go z aferą Bergu. (…)

Akcje Służby Bezpieczeństwa przeciwko Radiu Wolna Europa w Monachium to jeden z głównych wątków książki. Inne to m.in. wątek emigracyjny i polityczny.

Rozgłośnia była placówką emigracji antyjałtańskiej, według Cata-Mackiewicza nagrodą pocieszenia za Jałtę. Jej renoma jest zasługą weteranów Polskich Sił Zbrojnych, dipisów, AK-owców, ale najwybitniejszego pisarza na emigracji, Józefa Mackiewicza, nie dopuszczono do anteny.

Najostrzej zwalczali go dawni działacze Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej, którzy po wojnie wstąpili do NiD-u, obsadzając kierownicze stanowiska w Rozgłośni Polskiej RWE i współpracując z wywiadem USA. Bez Józefa Mackiewicza nie można zrozumieć, czym było Radio Wolna Europa, z pewnością nie można zrozumieć Jana Nowaka. (…)

Głównym sensem działalności rozgłośni w Monachium było kształtowanie przekazu, tłumaczenie sensu wydarzeń, ustawianie poprzeczki politycznych oczekiwań i wyobrażeń słuchaczy. Ten aspekt działalności RWE był ważniejszy niż walka z cenzurą, która – choć na pierwszym planie – była tylko środkiem. Celem było kształtowanie myślenia ludzi zdolnych wpływać na opinię publiczną zgodnie z długofalowym interesem Stanów Zjednoczonych. Z dzisiejszej perspektywy widać, że był to interes tyleż polityczny, co finansowy. (…)

Wolna Europa kibicowała Okrągłemu Stołowi i wspierała przemysł transformacji, jak zorganizowane wychodzenie z komunizmu nazwał Niall Ferguson, marginalizując opozycję antysystemową i ideowych antykomunistów.

Cały artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Radio Wolna Europa znane i nieznane” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Radio Wolna Europa znane i nieznane” na s. 4 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej, ale to kompetencje i osiągnięcia powinny decydować, a nie antyszambrowanie

Należę do najaktywniejszych legislacyjnie posłów obecnej kadencji. Moje miejsce na liście to sygnał dla innych, że nie warto zajmować się poprawą jakości naszego prawa, bo nie będzie to docenione.

Jolanta Hajdasz, Bartłomiej Wróblewski

Z jakimi uczuciami startuje się do Sejmu z szóstego miejsca na liście?

Szóste miejsce na liście ma swoje dobre i złe strony, ale przyzwyczaiłem się do ciężkiej pracy. Już w 2015 r. nauczyłem się, że to nie numer na liście liczy się najbardziej, tylko kandydat, jego program i jego osobiste zaangażowanie.

Wtedy miał Pan 11 miejsce na liście i mimo to zdobył Pan dla Prawa i Sprawiedliwości jeden z trzech mandatów w Poznaniu.

Cztery lata temu miałem drugi wynik na liście. Zaufało mi ponad 14 tysięcy osób. Liczę na nich także w tym roku. Mam nadzieję, że praca organiczna, którą prowadzę w Wielkopolsce, przyniesie dodatkowe owoce. Przyznam także, że zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej. Ale trzeba jednak dodać, że taka sytuacja ma także istotne negatywne konsekwencje. Należę do najbardziej aktywnych legislacyjnie posłów tej kończącej się kadencji, więc to moje miejsce na liście to sygnał dla innych, że nie warto zajmować się poprawą jakości naszego prawa, bo później wcale nie będzie to jakoś specjalnie docenione. Równie niepokojący jest aspekt polityczny. W Poznaniu i aglomeracji poznańskiej PiS jest w trudnej sytuacji, bo dominuje u nas żywioł lewicowo-liberalny. I sytuacja się w ostatnich latach pogarsza.

Jeśli najbardziej aktywny poseł w Wielkopolsce, jak dość powszechnie jestem określany, parlamentarzysta, który rzuca wyzwanie Platformie Obywatelskiej, dostaje szóste miejsce na liście, jest to sygnał dla naszych radnych wszystkich szczebli, że to nie praca, a inne czynniki decydują o awansach.

Tak nie powinno być. To praca, kompetencje i osiągnięcia powinny być decydujące, antyszambrowanie mniej. (…)

Którymi sprawami spośród tych, jakimi się Pan zajmował, jest Pan najbardziej usatysfakcjonowany? Co jest taką dobrze wykonaną pracą, która przyniosła efekty?

Są cztery obszary, w których byłem mocno zaangażowany. To sprawy ideowe, które są fundamentem naszej państwowości i naszej cywilizacji. Najważniejszą dla mnie sprawą było przygotowanie i złożenie wraz z 107 koleżankami i kolegami posłami wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zbadania konstytucyjności aborcji eugenicznej. Ten wniosek jest w Trybunale od października 2017 r. i nadal czekamy na wyrok. Drugi to praca legislacyjna w Sejmie. Mam satysfakcję, że należałem do najbardziej aktywnych posłów.

To prawda; aż 39 razy był Pan posłem sprawozdawcą, co sytuuje Pana na szóstym miejscu spośród 460 posłów… To bardzo dobry wynik.

Było wiele ważnych ustaw, w uchwalenie których bezpośrednio się zaangażowałem, w tym m.in. o rejestrze pedofilów, o osobach represjonowanych w czasach PRL, o darmowej pomocy prawnej. Włączyłem się w prace nad nowelizacją kodeksu postępowania administracyjnego, postępowania karnego czy ustawy o ustroju sądów powszechnych. Przypomnę tylko, iż była to jedyna ustawa z pakietu ustaw sądowych, której 2 lata temu nie zawetował prezydent Andrzej Duda.

Trzeci obszar to sprawy związane z pracą w zakresie dyplomacji parlamentarnej. Byłem m.in. przewodniczącym polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej i wiceprzewodniczącym polsko-brytyjskiej grupy parlamentarnej. Staraliśmy się wzmocnić naszą pozycję, utrzymując dobre relacje z parlamentami z tych państw. Czwarty obszar to praca na terenie mojego okręgu wyborczego, gdzie po wyborach 2015 r. poważnie potraktowałem hasło rzucone przez prezydenta Dudę o pomocy prawnej dla obywateli. (…) Łącznie przez te nasze biura przewinęło się około 7 tysięcy osób. Ta część pracy przyniosła mi bardzo dużo satysfakcji.

Cały wywiad Jolanty Hajdasz z posłem Bartłomiejem Wróblewskim pt. „Zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Jolanty Hajdasz z posłem Bartłomiejem Wróblewskim pt. „Zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej” na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nawet w złych czasach w ludziach rodzą się dobre uczucia. To nie narodowość czyniła w czasie wojny z człowieka zwierzę

Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich.

Tadeusz Puchałka

Zanim zdecyduję się na przelanie wspomnień na papier, bo pamięć jest zawodna i wiek robi swoje, zacytuję słowa mojej starki, które nieco później często powtarzała moja mama podczas wielu wspomnieniowych spotkań rodzinnych: „Hitler wygnał naszych mężów, ojców, braci i synów z domów i pognał ich w daleki świat, każąc im walczyć o wartości, które w większości przypadków każdemu z nich były obce, a wrócili do domów często dzięki wrogom, do których na początku kazano im strzelać”… (…)

Młody Alojzy Klose był lokalną gierałtowicką złotą rączką – potrafił nie tylko naprawić, ale i wyprodukować wiele potrzebnych w gospodarstwie urządzeń. Motocykle nie stanowiły dla niego tajemnicy i nie tylko je naprawiał, ale z nimi rozmawiał po swojemu (często trochę z przekąsem mawiał, że z maszyną można szybciej znaleźć wspólny język aniżeli z człowiekiem, bo ona nie politykuje). (…)

Alojzy został ciężko ranny. Część oddziału zginęła, kilku dostało się do niewoli, ale on wrócił do żywych na pryczy polowego radzieckiego szpitala. Odzyskiwał przytomność, by po chwili ją tracić. Po czasie nabrał sił. Rosjanie traktowali go dobrze.

Alojzy zaczął chodzić i dostrzegł wiele niesprawnych samochodów, w których usuwał drobne usterki. Pomagał także lekarzom (jak wynika z opowiadań, własnoręcznie wykonywał igły chirurgiczne), za co radzieccy lekarze dziękowali mu najserdeczniej.

Pewnego dnia wezwała go do siebie radziecka lekarka w stopniu oficera. – Obiecuję wam, Alojzy – powiedziała – że jeszcze nie rozpoczną się transporty waszych ludzi do kraju, a wy już tam będziecie.

Nie wiadomo, jak długo wujek przebywał w niewoli. Faktem jest, że rodzina uważała go za zaginionego i łatwo sobie wyobrazić, co odczuwała moja ciocia, skoro np. chłopak mojej mamy nie wrócił z frontu, a walczył na zachodzie Europy. Wszystko więc wskazywało, że potworne fatum w rodzinie Gaborów osiadło na stałe. Warto w tym miejscu raz jeszcze przypomnieć słowa radzieckiej lekarki, bo chociaż miała do czynienia z wrogiem, to jednak obudziły się w niej ludzkie uczucia. Wujek wspominał, że lekarka, mimo trudnej sytuacji, przynosiła z domu jedzenie, dokarmiała Alojzego, czym narażała się na wielkie ryzyko. Widać zatem, że zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie byli ludzie z sercem i duszą, a także nie brakowało pospolitych bandziorów i chacharów. (…)

Któregoś dnia, kiedy w Gierałtowicach stacjonowali jeszcze Rosjanie, ktoś powiadomił moją starkę, że oto Alojzy widziany był w Ornontowicach. Starka nie brała tych słów poważnie, bo przecież nikt nie słyszał, by ktoś wrócił stamtąd. – Plotka, zwyczajne wiejskie klachy – pomyślała i po pacierzu, jak zwykle, uroniła kilka łez i zasnęła. W pokoju obok spał ruski oficer. Postawne ponoć to było chłopisko o dobrotliwym spojrzeniu, nie pasującym do żołnierza. Z relacji starki wynikało, że podwładni bardzo go szanowali, a niektórzy bali się okrutnie. Dla rodziny Gaborów, w której w tym czasie przecież były same tylko kobiety, był bardzo dobry. Stara Gaborka zasnęła twardym snem, ale obudziło ją pukanie w szybę okna. Był to to Alojzy, ziyńć. Cichaczem, aby nie budzić ruskiego oficera, teściowa i żona przetransportowały bezpiecznie Alojzego do piwnicznej komórki. (…)

Kobiety rozpaczały i opatrywały umierającego człowieka. Czynności te przerwało pukanie do drzwi. Na progu stał ruski żołnierz, najpewniej z meldunkiem, ale kiedy popatrzył na chorego, wybiegł. Po chwili wrócił z dużym workiem żołnierskim, z którego wyciągnął opatrunki i jakieś środki dezynfekcyjne i sam niezwykle fachowo zajął się wujkiem. W tym czasie na podwórko wtoczył się motocykl naszego oficera. Żołnierz natychmiast wstał, wyprężył się w postawie zasadniczej i czekał na wejście przełożonego. Do motocykla przytroczone było kilka bażantów i jakiś zając.

Oficer poprosił, by oprawić zająca, oskubać ptaki i dopiero potem wysłuchał żołnierza i nakazał mu, by natychmiast udał się do polowego punktu opatrunkowego po kolejne opatrunki, środki dezynfekcyjne i jakieś leki. Nauczył potem kobiety, jak należy karmić naszego wujka, jak gotować potrawy, jak z nim postępować w najgorszym dla niego czasie.

– Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich (kiedy się żegnał, obiecał, że kiedy będzie wracał do swoich, wstąpi, by zgodnie ze zwyczajem usiąść przed podróżą). Ciągle jednak mamy nadzieję, że Bóg pozwolił mu przeżyć, bo bardzo sobie na to zasłużył.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego