Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / W czasie deszczu Gringo się nudzą – Vilcabamba w Ekwadorze gdy pada

Restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstw

Ostatnio pisałem, co zrobić, gdy na horyzoncie wiszą deszczowe chmury, a my mamy w Vilcabambie tylko jeden dzień i chwilę słońca. Wracamy więc z przedpołudniowej wycieczki i strugi deszczu zalewają świat. Co robić? Jak żyć?

 

1. Pójść na obiad.

Niby zjeść można wszędzie, ale nie każde miejsce oferuje taki przekrój kulinarnych doznań, jak Vilcabamba. Dzięki aktywnej społeczności ekspatów, można tu spróbować naprawdę różnej kuchni. Zaczynając od kultowego Charlito’s – baru prowadzonego przez Charlie’ego, Amerykanina z Wirginii. Jakiś czas temu pojechałem na wycieczkę do wodospadu z pewną Francuzką. potem poszliśmy na obiad właśnie do Charlito’s, bo, jak mi powiedziała, „mają tam najlepsze burrito w Ekwadorze”. Nie wiem, czy najlepsze, ale bardzo dobre – podobnie jak pizza i burgery. No i piwo, ale o tym zaraz.

 

La Esquina to niedawno wyremontowany lokal, który oferuje typową ekwadorską kuchnię. Nie należy ona do najciekawszych i najbogatszych, ale odnoszę wrażenie, że ta restauracja wyciąga z niej to, co najlepsze. A poza tym trzy dolary za dwudaniowy obiad i sok to nie tak dużo – a warto poznać lokalne smaki.

Gdy poprzedni prezydent Ekwadoru Rafael Correa (lepiej nie wymieniać tego nazwiska, bo opinie na jego temat są bardzo zdecydowane i często negatywne) odwiedził Vilcabambę, zjadł obiad w United Falafel Organization. Sama restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstwo. 50% przychodów idzie na ten cel. Oczywiście sztandarowym daniem jest falafel, można zjeść też wysokiej jakości kebaba i przygotowywany na miejscu hummus, ale moim osobistym faworytem jest grillowany ser halloumi. Jedzenie przygotowywane jest pod kierunkiem Turka Iskandara – przygotowuje on też produkty, w tym wspomniany przeze mnie ser. Oprócz tego dobre ciasta w olbrzymich kawałkach (za dużych jako deser do obiadu moim zdaniem – ale zawsze można wziąć jeden kawałek na dwie osoby). Minusem są ceny, które wahają się od 5$ do 8$ za danie – a to dosyć sporo na Ekwador. Ale przynajmniej wiadomo, za co się płaci – wszystkie składniki są organiczne.

 

United Falafel Organization (UFO) – drogo, ale za jakość trzeba płacić.

Właściwie mógłbym opisać każdą restaurację Vilcabamby. Wspomnę tylko jeszcze o Agave Blu, meksykańskiej restauracji prowadzonej przez Julio i Irazu. Bardzo smaczne jedzenie, chociaż ceny też z tych średnio-droższych. Ale to guacamole!

Dalej La Casetta, cudowna pizza na wspaniałych kruchym cieście. Aż trudno uwierzyć, że robią ja Argentyńczycy, a nie Włosi. Jedyny minus – jest tylko wegetariańska. A tak bardzo brakuje trochę prosciutto czy hiszpańskiego serrano.

Honorowa wzmianka dla Natural Yoghurt – atrakcyjne ceny, ale tylko dla cierpliwych, bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco. Dobre naleśniki. Do tego małe miejsce bez nazwy koło Charlito’s i wspaniałe empanady argentyńskie z kurczakiem, mięsem, mozzarellą i ziołami, a nawet na słodko – z jabłkami i cynamonem. Przy okazji cena żadnej nie przekracza dolara, chociaż trzeba co najmniej trzech, żeby się najeść.

 

2. Pójść na piwo.

Nie namawiam do picia alkoholu. Ekwador jeszcze niedawno był w smutnej sytuacji – jedna firma miała monopol na warzenie piwa. A konkretnie na import chmielu, co skutecznie blokowało rozwój piwowarstwa. Od kilku lat uległo to jednak sporej zmianie. Obecnie w Ekwadorze jest ponad dwieście browarów rzemieślniczych. Wiele z nich należy do przyjezdnych. W samej Vilcabambie są aż trzy, a czwarty ma być otwarty lada moment.

Tylko jeden jednak wykracza rozmiarem i zasięgiem poza sprzedaż we własnym lokalu – Sol del Venado. Nazwa pochodzi od palety kolorów promieni zachodzącego słońca za zboczach gór otaczających Vilcabambę – do tego też nawiązują etykiety. Świeża woda prosto z gór i samodzielnie przygotowywany słód – większość browarników ekwadorskich kupuje już słodowany jęczmień, żeby obniżyć koszty. Sol del Venado nie ma jeszcze własnego lokalu, chociaż taki jest w planach. W każdy weekend jednak w San Pedro de Vilcabamba można napić się piwa i zjeść wspaniałe żeberka lub skrzydełka BBQ tuż koło browaru. Do tego piwo jest do kupienia w wielu lokalnych sklepach i kilku barach – w tym we wspominanym wyżej Charlito’s.

 

Butelka Sol del Venado (czerwonego), którą wniosłem do lodowcowych jezior. Powrót do źródeł, bo to właśnie stamtąd płynie woda używana do jego produkcji.

Własne piwo warzy też Hosteria Izhcayluma. Niemieckie piwo. Przy okazji sam hotel wydaje się przyjemnym miejscem, a w cenie noclegu oferuje poranne lekcje jogi. Nie znam go jednak za dobrze, bo położony jest kawałek od miasteczka i nigdy nie było mi szczególnie po drodze. A, mają też smaczne drinki, stół do bilardu, dart i gry planszowe.

Na koniec lokal, który pozwoli mi na płynne przejście do kolejnego zagadnienia. Donde Bava. Kilka stylów piwa (dobre pszeniczne). Mają atrakcyjną promocję – za 5$ dwa kawałki pizzy i kufel piwa. W menu także dobre kiełbaski i panierowane paluszki mozzarelli. A w każdy weekend można tam…

 

3. Posłuchać muzyki na żywo.

Do Donde Bava trafiłem właśnie ze względu na muzykę. O swoim tam koncercie poinformowały mnie dwie dziewczyny z Argentyny, duo o nazwie Somos Tangueras (tanguero czy też tangero to muzyk grający tango). Usłyszałem je grające na tarasie restauracji w centrum Vilcabamby, zaczęliśmy rozmawiać i powiedziały, że mają koncert. Przyszedłem, nawet trochę nagrałem, chociaż na połowie filmików mam za głośny wokal, na drugiej za głośny instrument. Malena gra na bandoneonie, a Xiomara śpiewa. Oprócz tango, mają w swoim repertuarze trochę innej muzyki, głównie argentyńskiej, chociaż znalazła się tam też meksykańska La Bamba czy kubańska Guantanamera. Ostatnio trafiłem tam przypadkiem na inny koncert, mimo że Facebook uporczywie pokazuje mi informacje o tych koncertach następnego dnia o poranku. Też było sympatycznie.

 

 

Innym miejscem, gdzie można spotkać muzyków, z których duża część podróżuje po całej Ameryce Południowej, ale część też tu mieszka, jest Timothy’s. Oprócz muzyki mają tam dobre burgery i ciekawy wybór piw z całego Ekwadoru i nie tylko.

Do tego muzyka na żywo pojawia się w Breiky’s Bar, lokalnej dyskotece. Czasem jest DJ, czasem zespół. Nie do końca moje klimaty, ale dobre miejsce, by w sobotę pobawić się przy salsie, rocku albo reggaeton (i przez to ostatnie nie moje klimaty).

W każdy czwartek w Inza Coffee gra muzyk George Page. Muszę się w końcu wybrać na jego występ, bo jeszcze tam nie dotarłem. A brzmi ciekawie.

A do tego zawsze można spotkać ulicznych muzyków, głównie podróżujących, na głównym placu Vilcabamby. Ostatnio trafiłem na bębniarzy.

 

 

A na deser…

Na deser wspomnę o Beverly Hills, kawiarni, w której siedzę i piszę ten tekst. Organiczna kawa i smaczne ciasta w rozsądnej cenie. Do tego czekolada, również organiczna. Mógłbym jeszcze pisać i pisać, zostało w końcu tyle knajp… Najlepiej przyjedźcie i sprawdźcie sami. Z chęcią polecę coś jeszcze.

 

Beverly Hills. Tu lubię pisać.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Trzy wycieczki w Vilcabambie w Ekwadorze na jedno przedpołudnie

Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi nigdy się nie zdarzają.

Ostatnio padało. Przez długi czas. Pora deszczowa pożegnała się wylewnie. Albo może raczej ulewnie. Od kilku dni wieje, a noce są chłodniejsze, ale przynajmniej na moim podwórku nie ma już błota po kolana. Podczas wielu deszczowych tygodni, zdarzyło jednak kilka słonecznych dni. Wielu turystów pytało: co zrobić? Gdzie pójść? No właśnie. Co można zrobić w Vilcabambie, gdy spędza się tu tylko jeden dzień, a na horyzoncie wiszą chmury popołudniowej ulewy?

 

1. Wycieczka konna do wodospadu

Zaczynam od mojej ulubionej aktywności. Wskoczyć na siodło i pogalopować w stronę zachodzącego słońca. No, prawie. Bo jednak na konie lepiej wybrać się rano, a do wodospadu El Palto droga prowadzi na wschód. Większość turystów nigdy nie siedziała na koniu przed taką wycieczką, ale konie są dobrze do tego przygotowane. Spokojne, podążają jeden za drugi i nie robią problemów. Raczej.

Cena takiej wycieczki wynosi zazwyczaj 30$, ale mój przyjaciel Jose Luis, który uczy mnie o koniach i któremu pomagam, bierze tylko 25$ od osoby. Nie jest to bardzo tanio, ale zarówno wodospad, jak i widoki po drodze do niego są warte swojej ceny.

Wodospad El Palto

Woda jest zimna, ale kąpałem się w niej. Nadaje się do picia – miejscowi twierdzą, że jedna kąpiel w tej wodzie przedłuża życie o dwa lata, a regularne jest spożywanie i kąpiele znacznie dłużej.

Według tabliczki umieszczonej przy wejściu na szlak, wodospad ma trzydzieści metrów wysokości – prawdopodobnie chodzi jednak o wszystkie wodospady łącznie, bo ten główny nie ma na oko więcej niż piętnaście – ale stanowi część wielopoziomowej kaskady.

Odbyłem czterogodzinną wycieczkę konną do wodospadu niezliczoną ilość razy, także jako przewodnik. Za każdym razem, gdy jedziemy szlakiem, zachwycam się widokiem tak samo, jak podczas mojej pierwszej – jeszcze jako turysta – tam wycieczki.

Widok ze szlaku

 

2. Mandango

Pozostając w tematyce szlaków, nie można nie wspomnieć o najbardziej znanej atrakcji Vilcabamby – górze Mandango. Wycieczka na jakieś trzy do sześciu godzin, w zależności od tego, jak ambitnie podejdzie się do tematu i czy postanowi się na przykład zdobyć najwyższy szczyt i zejść okrężną drogą, która prowadzi zarośniętymi i nieużywanymi ścieżkami, czy może jednak wykona się tylko plan minimum. Przyznaję, byłem na górze dwa razy i za każdym razem była to ta łatwiejsza wersja. Ze szczytu rozciąga się widok na Vilcabambę, ale też na dolinę rzeki Rio Vilcabamba i na tereny zwane Cucanama.

Widok z Mandango na Vilcabambę

Mandango zwane jest także Śpiącym Inką. Od strony Vilcabamby widać wyraźnie zarysowany profil mężczyzny, jego twarz i klatkę piersiową, które układają się w kolejne skalne szczyty masywu. Pod odpowiednim kontem obrócona twarz staje się twarzą kobiety – usłyszałem o tym pierwszej nocy w Vilcabambie, ale dopiero kilka dni temu jeden z turystów pokazał mi kobiecą stronę góry – jakoś wcześniej jej nie zauważałem.

Jest też z Mandango związana legenda. Gdy konkwistadorzy hiszpańscy pojmali Inkę, czyli króla ludu, który nazywa się naprawdę Quechua albo Quichua, a popularnie zwany jest Inkami, zażądali za niego okupu w wysokości czterech (bądź pięciu) wozów złota. Gdy jeden z nich jechał z północy imperium, przejeżdżał przez miejscowość Quinara – położoną po drugiej stronie Mandango względem Vilcabamby. Tam właśnie dowiedzieli się, że król został stracony. Postanowili więc ukryć złoto pod górą. Oczywiście nigdy go nie odnaleziono. Żeby dodać historii pikanterii, warto wspomnieć, że od strony Quinary znajdują się w zboczu góry wejścia do jaskiń, których podobno jeszcze nie zbadano.

Nie sposób nie wspomnieć też o innym podaniu. Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi, tak pospolite w innych częściach Ekwadoru, nigdy się nie zdarzają – i zapewnia długowieczność mieszkańcom okolicy.

Szczyt Mandango. Widziany od boku staje się nosem, a skała na pierwszym planie podbródkiem.

 

3. Rio Chamba

Na koniec relaksacyjna trasa, którą zdarza mi się przejść w ramach spaceru z psem – no, może nie całą, ale spory fragment. Wzdłuż Rio Chamba, od Yamburary, aż do głównej drogi – i dalej powrót albo drugą stroną rzeki, albo starą wyjazdówką na Loję – przez bramę Vilcabamby.

Rio Chamba uchodzi do Rio Vilcabamba, która płynie dalej na Zachód. Przy okazji ciekawostka lingwistyczna. Gdy Ekwadorczyk (przynajmniej ten z gór) mówi, że coś jest „na górze” (arriba), to nie ma na myśli, że dany punkt znajduje się powyżej. Przykładowo: „Angel mieszka tam, tą drogą w górę”. Droga może iść w górę, potem w dół, potem jeszcze niżej, a na koniec wyrównać poziom względem punktu startowego. Ale biegnie w górę rzeki, a to właśnie mają na myśli. Analogicznie działa „w dół” (abajo). Podstawą jest więc wiedzieć, gdzie jest najbliższa rzeka i w którą stronę płynie.

A sama Rio Chamba jest niezwykle malowniczo położona. Ścieżka wiedzie z jednej strony przez ścieżkę ekologiczną Rumihuilco, z drugiej wzdłuż plantacji kawy i bananów. Jej odcinki przechodzą też przez tzw. cañaveral, czyli zarośla trzcinowe – a w rzeczywistości las bambusowy, bo bambus też jest, przynajmniej według Południowych Amerykanów, trzciną.

Na brzegu Rio Chamby ulokowane jest ujęcie wody, która po oczyszczeniu i zabutelkowaniu sprzedawana jest pod marką Vilca Agua. Te wody też mają właściwości, które opisałem w pierwszym punkcie. Rzeka, mimo że płytka, ma silny nurt, ale w niektórych miejscach nadaje się do kąpania – bo na pływanie jednak za płytka.

Rio Chamba

 

A gdy pada?

A gdy pada, Vilcabamba oferuje cały przekrój doznań kulinarnych i kulturalnych, o których napiszę kiedy indziej. Przewodnik po restauracjach Vilcabamby służyłby chyba głównie mnie i turystom, którzy codziennie pytają, gdzie iść na obiad. A na pewno bardziej niż moim czytelnikom. Chociaż życzę Wam, żebyście pewnego dnia mogli sami tego doświadczyć – i serdecznie do tego zachęcam.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Ksiądz Stanisław Wróbel jest obywatelem Ekwadoru i na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych

Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.

– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.

Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)

Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)

Panorama Zamory | Fot. amalavida.tv (CC A-S 2.0, Flickr)

Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.

Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.

– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)

Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.

– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.

– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Zakochany w portowym Guayaquil w Ekwadorze

Wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej schadzkom niż podróżnym. Jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę na ulicy

Nieszczęśliwa miłość

Czas chyba dokończyć temat Guayaquil. Właściwie od początku mojego pobytu w Ekwadorze wiedziałem, że skończę w Guayaquil, bo stamtąd miałem bilet autobusowy do Peru. Zakładałem jakieś dwa dni pobytu, raczej nie więcej, bo perspektywa największego miasta Ekwadoru napawała mnie raczej niechęcią niż zainteresowaniem. Ale życie płata figle.

Siedziałem sobie w moim pokoju bez okien w Cuence i już miałem iść spać, bo dochodziła północ, gdy na Tinderze (taka aplikacja randkowa, XXI wiek, zdarza się najlepszym) dostałem powiadomienie. Rzadko zdarza mi się pisać do dziewczyn na Tinderze, właściwie od kilku miesięcy już w ogóle nie korzystam, ale stwierdziłem, że tak ładną dziewczynę szkoda byłoby przegapić. Napisałem. Odpowiedziała od razu. I przez dwie godziny gadaliśmy. Nie rozmawiało mi się tak dobrze z żadną kobietą od dawna. Ustaliliśmy, że za kilka dni spotkamy się na kawę. Dwa dni później siedziałem w autobusie jadącym na wybrzeże.

No i właściwie bez wdawania się w szczegóły stąd mój przedłużony pobyt w Guayaquil. Potem pojechałem na chwilę do Quito, wróciłem do Guayaquil, a stamtąd pojechałem na cztery tygodnie do Peru, by wrócić na kolejne dwa tygodnie do Guayaquil i dowiedzieć się, że z mojego wspaniałego zakochania nic nie będzie. Nie pierwszy raz się zdarza, trochę to odchorowałem, ale bez popadania w ciemną rozpacz.

Tak więc zamiast spędzić w tym paskudnym mieście dwa dni siedziałem tam w sumie prawie pięć tygodni nim ostatecznie zdecydowałem się wrócić do Vilcabamby i zostać kowbojem.

 

Konkwistador zakłada miasto

To teraz pora na mały rys historyczny. Guayaquil zostało założone w 1547 roku przez Francisco de Orellanę, pierwszego Europejczyka, który przepłynął całą długość Amazonki (zginął zabity przez Indian w drodze powrotnej). Miasto kilkukrotnie napadali angielscy i francuscy piraci, powstańcy i peruwiańskie wojsko, a w 1896 duża część spłonęła. Potem w drugiej połowie dwudziestego wieku władze „Muy Ilustre Municipalidad de Guayaquil (Jaśnie Oświeconego Miasta Guayaquil) postanowiły, że niefunkcjonalne drewniane historyczne wille należy zmienić na betonowe wieżowce, odbierając tym samym cały urok niegdyś pewnie ładnemu kolonialnemu miastu.

W 1974 dokonano zamiany domu z obrazka na górze na betonowy biurowiec Citybanku. Przypuszczam, że nie tylko w tym miejscu dokonała się taka zbrodnia na architekturze.

 

Ostała się jednak część zwana Cerro Santa Ana, Wzgórze Świętej Anny. Jest to zarazem najstarsza dzielnica miasta i miejsce pierwszego europejskiego osadnictwa. U jego podnóża rozciąga się dzielnica artystów i małych kafejek las Peñas. Na szczycie wzgórza obok przeciętego na pół kadłuba galeonu wznosi się latarnia morska, z której roztacza się fantastyczny widok na całą metropolię. No, może byłby fantastyczny, gdyby było tam coś ładnego do oglądania.

Latarnia morska na szczycie cerro Santa Ana. Flaga na górze kadru to flaga Guayaquil.
Rzeka Guayas widziana ze wzgórza Świętej Anny.
Widok na rzekę Guayas i Malecón 2000.
Cerro Santa Ana. Kolorowe domy.

 

Nowoczesność i bieda

Przez dzielnicę las Peñas dochodzi się do Puerto Santa Ana, gdzie wyraźnie wybija się torre The Point, najwyższy budynek Ekwadoru. Nowoczesny port świętej Anny to dzielnica biurowców i luksusowych apartamentowców, gdzie ceny wynajmu mieszkań oscylują w okolicach 2000$ miesięcznie.

Torre The Point. Najwyższy budynek Ekwadoru. 143,9 m.

 

Drugą luksusową dzielnicą Guayaquil jest Plaza Lagos, Plac Jezior. Małe osiedle kojarzące mi się z rzymską dzielnicą Eur zbudowaną za rządów Mussoliniego albo z obrazami Giorgio de Chirico. Ładne miejsce, niezwykle luksusowe. Drogie restauracje, mała galeria sztuki nowoczesnej i wspaniałe apartamentowce położone na wysepkach na sztucznym jeziorze utworzonym z wód rzeki Guayas – więc błotnistoszarym, bo innej wody w tej okolicy nie ma.

Luksusowa dzielnica Plaza Lagos.

 

Ciekawą przeciwwagę do pięknego i kolorowego Cerro Santa Ana stanowi położone naprzeciw równie kolorowe Cerro del Carmen – miejsce, gdzie lepiej nie zapuszczać się z aparatem na szyi, a już na pewno nie w nocy. Tradycyjne kolorowe domy zamieszkane są przez raczej ubogą ludność, której w Guayaquil nie brakuje.

Widok ze wzgórza Świętej Anny na cerro del Carmen.

 

Miasto kultury i prostytucji

Guayaquil leży nad rzeką Guayas i jej kanałem, zwanym el Salado, Strumień. Nad kanałem położony jest elegancki park, znajduje się też mikroteatr (taka ciekawa instytucja, której w Polsce chyba nie ma, a w Ameryce łacińskiej podobno jest całkiem popularna – rodzaj kawiarni z małymi salkami teatralnymi, w których prezentowane są krótkie, często mniej lub bardziej improwizowane sztuki trwające nie dłużej niż pół godziny.

Łażąc pomiędzy różnymi częściami Guayaquil trafiłem jeszcze na różnorakie punkty widokowe, do dzielnic z kawiarniami i dzielnic domków jednorodzinnych. Przy okazji w ścisłym centrum odkryłem muzeum, które jak muzeum było co najmniej nudne, ale jako willa z pierwszej połowy XX wieku prezentowało się całkiem interesująco.

Muzeum Presleya Nortona. Willa zbudowana w latach 1936-1940.

 

Spędziłem sporo czasu czytając książkę w Parque Centenario, koło którego mieszkałem – ta dzielnica zasługuje na osobną wzmiankę. Centrum miasta jest… cóż, mało przyjazne. Mówiono mi, że niebezpieczne. Fakt, że wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej jako miejsca schadzek niż faktyczne miejsce zamieszkania podróżnych – chyba że przypadkowych. Pomiędzy nimi jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę czy jeżdżące na rowerach. Ma to w sobie specyficzny urok. Wyszedłem pewnego razu zapalić fajkę w okolicach północy i przesiedziałem około godziny na schodku rozmawiając z prostytutką o jej życiu. Zawodowa ciekawość nie pozwoliła mi nie zapytać o cenę – 25$ za godzinę.

Północ. Nie przeszkadza to w meczu.

 

Wybieram góry

Urok Guayaquil… jakiś pewnie jest. Ale specyficzny. Miasto jest wielkie. Oficjalnie mieszka w nim prawie 2,5 mln ludzi, czyniąc z niego największy ośrodek kraju. Nieoficjalnie mówi się o prawie czterech milionach, chociaż to i tak nic w porównaniu z Limą – 8 mln oficjalnie, faktycznie ponad dziesięć. W sumie z dużą ulgą porzuciłem głośne i brudne portowe Guayaquil na rzecz spokojnej górskiej Vilcabamby, choć wiem, że nie zobaczyłem tam wszystkiego. Nie odwiedziłem chociażby sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym w 1985 roku złożył wizytę papież Jan Paweł II. Jakoś nie było mi po drodze. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż szczególnie mnie nie ciągnie. Na razie zostaję w górach.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Tu mnie nie grzebcie – Guayaquil, posępne miasto umarłych w mieście żywych

Potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Poprzedni tydzień przesiedziałem w domu walcząc z chorobą, której zapewne nabawiłem się przez szaleństwo zwane karnawałem. Cztery dni permanentnego przemoczenia, pogoda nie była wcale idealna,  do tego zjechali się ze swoimi zarazkami ludzie z całego Ekwadoru i nie tylko. Warunki idealne. Chore pół miasteczka. W związku z tym przez ostatni tydzień nie zdarzyło się nic ciekawego w moim życiu. Może jest to więc pora, żeby wyciągnąć coś z archiwum.

Wyciągnięte z archiwum

 

Miasto umarłych w mieście żywych

Guayaquil. Cóż za paskudne miasto. Wielkie, głośne i brudne. I z trzęsieniami ziemi, o których już pisałem. Ale ma kilka ciekawych miejsc. O niektórych już wspominałem, ale z rozmysłem zostawiłem na później te najbardziej turystyczne – górę św. Anny i Las Peñas – i mniej popularne, ale historyczne – najstarszy cmentarz w mieście, któremu poświęcę ten wpis. Początkowo chciałem napisać o wszystkim, ale okazało się, że cmentarz sam w sobie dostarcza dość materiału na pełnoprawny wpis.

Znajduję niezwykłe upodobanie w chodzeniu po zabytkowych cmentarzach. Gdy obwieściłem swój zamiar udania się na cmentarz w Guayaquil, usłyszałem, że to zły pomysł, bo zła energia. Będąc jednak dzieckiem oświeconej końcówki XX wieku i początku wieku XXI stwierdziłem, że no tak, zła energia, ale bez przesady, nie wierzmy w zabobony.

Nie wierzę w zabobony, ale taki strażnik cmentarza kojarzy się nieco piekielnie

Normalnie cmentarze mają dla mnie atmosferę inspiracji i spokoju, oczywiście z natury rzeczy refleksyjną, ale jednak pozbawioną opresyjności. Tutaj czułem się po prostu źle. Towarzyszył mi dziwny niepokój, niezwiązany w żaden sposób z poczuciem zagrożenia, no bo czego miałbym się bać, ale raczej z przekonaniem, że coś na tym cmentarzu jest nie w porządku. Jestem prawie pewien, że uczucie to wywoływały potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Przeplatane schodami i balkonami, żeby można było wejść wyżej do swojego zmarłego. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Miasto umarłych

 

Pośmiertne różnice społeczne

Grzebanie nad ziemią ma związek z aktywnością sejsmiczną. W ten sposób unika się problemu pękających grobów i ryzyka epidemiologicznego. Ale mnie jakoś trochę przeraża. „Drzwiczki” komór grobowych są zdobione – czasami przykręcanymi bądź naklejanymi płytami, często bogato rzeźbionymi, a czasami tylko farbą. Niektóre obrazy zachwycają, inne trącą amatorszczyzną.

Ściana grobów
Niektóre płyty zachwycają wykonaniem

Cmentarz jest położony na wzgórzu. Powyżej wybetonowanej części porozrzucane są pojedyncze groby, krzyże, fragmenty nagrobków z lat 90., może też starszych. U stóp góry leży luksusowa część cmentarza. Rodzinne kaplice, krypty i grobowce, pięknie rzeźbione nagrobki, eleganckie chodniki i schludnie przystrzyżone trawniki i krzewy. I palmy, bo dlaczego nie, prawda?

Strzaskana płyta nagrobna
Posępna część na wzgórzu
Górna część cmentarza jest zdecydowanie uboższa i bardziej zaniedbana
Popiersie na nagrobku jakiejś ważnej osobistości
Bogata część cmentarza
Anioł na nagrobku
Nagrobek w formie znicza

 

Urodzony w Warszawie

Pod koniec betonowych schodów, wysoko nad betonowymi blokami grzebalnymi znajdują się dwa małe poletka bardziej tradycyjnych, bo podziemnych grobów. Gwiazdy Dawida i nazwiska zdradzają pochodzenie pogrzebanych. Do tego tradycyjne kamienie na nagrobkach zamiast kwiatów. Pośród nazwisk i miejsc urodzenia znalazłem też Fismanów z Warszawy, Abramowiczów z Kamińska czy Kaufmanów z Łowicza. A to nie jest pełna lista. Zmarli różnie, niektórzy jeszcze podczas wojny, inni długo po, ale większość urodziła się jeszcze w XIX stuleciu. Nie wiem, kiedy wyjechali do Ekwadoru ani kim byli. Nie dotarłem do tych informacji. Pozostaje tylko domniemywać.

Cmentarz żydowski

 

W bocznej bramie cmentarza pożegnał mnie ten sam strażnik, który przy wejściu patrzył dziwnie na gringo z aparatem i ten sam kot z pierwszego zdjęcia. Wyszedłem z mocnym pragnieniem, żeby – jakkolwiek potoczy się moje życie – nie zostać wsadzonym w betonową szafkę na cmentarzu w Guayaquil.

 

Jeżeli zainteresował Państwa mój wpis, zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszafanpage na Facebooku o tej samej nazwie. Moją wyprawę mogą Państwo wesprzeć za pośrednictwem serwisu Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Karnawałowe szaleństwo w Vilcabambie w Ekwadorze (i konie)

Cztery dni istnego szaleństwa. Cztery dni niemożności wyjścia z domu i pozostania suchym i czystym. Latająca w powietrzu pianka, balony z wodą, mąką i jajka. Przez cztery dni, od rana do nocy.

Skończył się karnawał, na szczęście. Cztery dni istnego szaleństwa. Cztery dni niemożności wyjścia z domu i pozostania suchym i czystym. Latająca w powietrzu pianka, balony z wodą, mąką i jajka. Przez cztery dni, od rana do nocy. Wielkie tłumy, koncerty, lejące się strumieniami piwo. Piwo można było kupić wszędzie: w sklepie, w każdej knajpie, w księgarni, w sklepie z biżuterią rzemieślniczą, u szewca albo po prostu na jednym z wielu stoisk czy prosto z przyczepy albo bagażnika. Podobnie zresztą było z pianką. Do kupienia wszędzie i potem na twarzach wszystkich. Szczególnie na mojej, bo dopaść gringo to szczególna przyjemność. Na początku unikałem, przemykałem za plecami policji albo pod ścianą, jak najdalej od ludzi. A potem oberwałem wiadrem wody i już nie było sensu się bronić. Kupiłem tylko puszkę pianki, żeby nie pozostawać dłużnym.

Dzieci w fontannie. Ekstremalna forma oblewania wodą

Mniej męczące tradycje

Ale karnawał to nie tylko oblewanie się wodą i tańczenie. W przeciwnym narożniku placu wystawili się rzemieślnicy i sprzedawcy jedzenia. Oprócz części ekwadorskiej, swoje stoiska mieli też kucharze z innych krajów świata. Włoska pizza, francuskie wino, meksykańskie taco, dania z Kolumbii i Brazylii. Oprócz tego budki z hamburgerami, grille z szaszłykami i wielkie gary z humitami i tamales (tradycyjne potrawy z mączki kukurydzianej) rozsiane po całej Vilcabambie.

Garnki na targu z okazji karnawału.

Jakoś w sumie nie zawędrowałem do wesołego miasteczka, które rozstawiło się w północnej części miasta. Widziałem tylko wielki diabelski młyn, górujący nad niską zabudową, który obracał się dużo za szybko jak na mój gust i skutecznie odpychał mnie od tamtych okolic. Kolejną atrakcją, która mnie ominęła, była krążąca od co najmniej dwóch tygodni po ulicach gąsienica – taki pociąg mały. Grała muzykę i błyskała światłami – dla amatorów substancji psychoaktywnych, których w Vilcabambie nie brakuje, musiał być to bardzo oryginalny widok.

 

Konie

Dla mnie jednak punktem kulminacyjnym karnawału był konkurs koni rasy paso. O konkursie pierwszy raz usłyszałem od Adriany, żony Dawida, o którym pisałem tutaj. W zeszłym roku konkurs odbywał się na stadionie na terenie otoczonym eleganckim płotkiem. W pewnym momencie jeden z koni podczas oprowadzania zapragnął wolności. Wyrwał się z ręki właściciela, zaczął biegać po całym stadionie, potem rozwalił płotek i pobiegł w stronę publiczności. W końcu ktoś złapał go na lasso. Z jakiegoś powodu został zdyskwalifikowany. W międzyczasie pozostali zawodnicy stali skonfundowani i nie wiedzieli, czy konkurs nadal trwa i co właściwie w takiej sytuacji mają robić.

 

W tym roku obyło się bez takich atrakcji. Najpierw pokaz, trzy kategorie: klacze, wałachy i ogiery. Potem nagrody i jeszcze jedno przejście. Tutaj małe wyjaśnienie. Są dwie rasy koni paso – paso fino i paso peruano. Tutaj nie są one zbyt rozróżniane. Charakteryzują się one specyficznym krokiem (przy okazji jest to inochód), który dla jeźdźca jest dużo przyjemniejszy niż zwykły kłus, a odpowiada mu prędkością. A przy tym wygląda… cóż, dziwnie. Tak, jak na filmiku poniżej.

 

Karnawał… Męczący. Ciekawe przeżycie. Następnym razem chyba jednak ucieknę w góry. Jedyna ofiara to mój ukochany kapelusz. Zdjęto mi go z głowy w tłumie, powędrował szybciej, niż ja mogłem i już nie wrócił. Żałuję, cierpię, ale życie trwa dalej. Nowy kapelusz zrobimy wspólnie z Gian Paolo, Włochem, szewcem i kuśnierzem samoukiem. Dla nas obu będzie to pierwszy kapelusz zrobiony w życiu.

Po więcej wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza  i mój profil na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Krótka historia o tym, jak zostałem kowbojem

Potem faza trzecia – spakuję do juków dwie koszule, trochę bielizny i skarpet, zarzucę na siebie ponczo, a na głowę kapelusz i o wschodzie słońca ruszę na moim koniu na północ.

Trochę ponad miesiąc temu wróciłem do Ekwadoru z mojej wyprawy do Peru. I choć widziałem tam piękne krajobrazy, zwiedziłem Machu Picchu i Cuzco, świętowałem Boże Narodzenie w dżungli i to wszystko z fantastycznym jedzeniem, to jednak coś mnie tam nie urzekło. Wróciłem do Guayaquil, skąd do Peru wyjechałem na początku grudnia. I znowu trafiłem do miejsca, które nie zachwyca. Poznałem koleżankę kolegi z Vilcabamby. Zaproponowała, żebyśmy pojechali go odwiedzić. I to była dobra decyzja.

Konie na łące 

 

Ważna decyzja

Wróciłem do Vilcabamby. W końcu poczułem, że jestem we właściwym miejscu. Ludzie, klimat, ta wszechobecna radość z życia. To mnie tak ciągnie w Ekwadorze, a w tym miejscu szczególnie. W międzyczasie dojrzewała we mnie pewna decyzja, plan. Teraz już dojrzał i znajduje się w fazie realizacji. Postanowiłem zostać kowbojem. Takim rodem z westernu. Nie żartuję. Kupuję konia i przejadę na nim Ekwador. Nieważne, jak potoczy się moje życie dalej – będzie to coś, co będę mógł z pewnością opowiedzieć dzieciom i wnukom.

 

Mój koń, Sol (Słońce)

 

Mam plan

Plan jest kilkufazowy. Wczoraj kupiłem własnego konia. Mieszkam w pokoiku po sąsiedzku z siodlarnią, a w ciągu dnia przed moimi drzwiami stoją konie – otwarcie skutkuje tym, że co najmniej jeden łeb wciska mi się do mieszkania. Bliżej koni ciężko byłoby mi mieszkać. Nie mam prądu, ale świeczki zdają egzamin – i przynoszą inspirację. Uczę się obsługi wierzchowca. Od czyszczenia, siodłania, jazdy, oczywiście, do podkuwania i podawania zastrzyków. Całkiem nowy świat.

Widok z mojego okna…
… i z drzwi

 

 

Mimo że mam już konia nie wyjadę od razu z Vilcabamby. Najpierw chciałbym uregulować kwestię mojego pobytu w Ekwadorze. Na razie przedłużyłem pobyt na wizie turystycznej T3 (zwykła pieczątka w paszporcie) do 6 maja. Podróż trzymiesięczna to jednak nie podróż, przynajmniej nie na koniu – będę ubiegał się o pobyt czasowy na dwa lata. Liczę, że uwinę się z tym do końca marca. A przynajmniej będę wiedział na czym stoję. Do tego czasu pomieszkam w Vilcabambie i pozwiedzam okolicę – planuję wypuszczać się na kilkudniowe wycieczki, co pozwoli mi też przetestować czego tak naprawdę potrzebuję w podróży, a co jest tylko zbędnym szpargałem, z którego nigdy nie skorzystam.

Spędzanie koni z pastwiska
Wycieczka w góry

 

Potem faza trzecia – spakuję do juków dwie koszule, trochę bielizny i skarpet, zarzucę na siebie ponczo, a na głowę kapelusz i o wschodzie słońca ruszę na moim koniu na północ.

 

Bloger na koniu

Mam też plany co do bloga (serdecznie zapraszam na Spod Kapelusza), choć jeszcze wciąż myślę nad ich dokładną realizacją. Zakładam kanał na YouTube. Będę wciąż pisał. To moja pasja. Planuję także ruszyć z kampanią crowdfundingową. Czasem coś do garnka warto włożyć, a pieniądze kiedyś się kończą. O tym jednak szerzej, gdy już ubiorę to w jakieś konkretne ramy. Oczywiście nie zamierzam także przestać publikować na Wnet.fm.

 

Zapraszam również na mojego Facebooka Spod Kapelusza.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Ekwadorskie referendum konstytucyjne i konsultacja społeczna

Większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski.

Spotkałem w piątek o 10.45 znajomego Niemca.

„Szybko, idź kupić piwo!” powiedział głosem pełnym przerażenia. Stałem trochę zdziwiony. Wytłumaczył, że od południa alkoholu nie sprzedają – do poniedziałku. Wszystko to jest skutkiem tak zwanego Ley seca, suchego prawa, czyli czasowej prohibicji obejmującej okres od trzydziestu sześciu godzin przed do dwunastu godzin po wszelkiego typu wyborach i referendach. Ale nie dotyczy to tylko sprzedaży, karą obłożone jest też spożycie. Najbliższe referendum odbędzie się w niedzielę 4 lutego br. Oczywiście, jak można by się tego spodziewać, czwartek przed dowolnymi wyborami to dzień, kiedy sklepy notują szczyt sprzedaży napojów alkoholowych.

Nowy kierunek polityki

Gdy w maju 2017 roku Lenin Moreno doszedł do władzy, ludzie spodziewali się, że będzie kontynuował lewicową politykę swojego poprzednika i kolegi partyjnego Rafaela Correi. Tak się jednak nie stało. Moreno uważany jest za reformatora – cofa również wiele kontrowersyjnych i noszących antydemokratyczny charakter decyzji poprzednika. Obiecuje rozprawić się z korupcją.

Tej też dotyczy pierwsze z siedmiu pytań niedzielnego referendum. Przewiduje ono utratę dóbr i zakaz uczestniczenia w życiu politycznym dla osób skazanych za korupcję. Kolejne to kwestia ograniczenia bycia wybranym w wyborach do jednego razu – dotychczasowa tzw. konstytucja Montecristi nie przewiduje żadnych ograniczeń.

Interesujące jet pytanie czwarte, chociaż nie pozostawia ono wiele wątpliwości – zakłada zniesienie możliwości przedawnienia się przestępstw seksualnych wobec nieletnich.

Specjalistyczne zagadnienia

Pytanie piąte referendum, podobnie jak oba pytania tzw. consulta popular, czyli konsultacji społecznej, dotyczy eksploatacji terenów chronionych – złóż metalicznych, niemetalicznych i powierzchni tychże terenów.

Siedziałem przy stole z moimi ekwadorskimi przyjaciółmi – przyjechali ze Stanów Zjednoczonych do Ekwadoru ponad czterdzieści lat temu. Są żywo zainteresowani ochroną przyrody, prowadzą zajmującą się tym fundację. Dyskutowaliśmy o pytaniach referendum, czytaliśmy załączniki i obowiązujące przepisy. Każde z nich doszło do wniosku, że musi to przeczytać i przeanalizować w ciszy i skupieniu.

Rzuca to nieco cień na faktyczny wymiar poruszania tych kwestii w ogólnokrajowym referendum – większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie tych zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski. Do tego warto dodać obowiązek uczestnictwa w referendum dla wszystkich obywateli w wieku 18-65 lat.

 

„Głosuj wszystko TAK”, „Loja [prowincja w południowej części kraju] głosuje TAK”, „Głosuj z sercem. Głosuj wszystko TAK”

Plebiscyt

Poziom skomplikowania niektórych pytań referendum wraz z masowym uczestnictwem i aktywną kampanią polityczną sprawia, że głosowanie ma raczej charakter wyrażenia poparcia dla tej czy innej opcji politycznej niż faktycznej, przemyślanej decyzji. Swoją kampanię przeciwko poparciu referendum zakończył były prezydent Rafael Correa. Ocenia się, że referendum będzie jego polityczną śmiercią.

Według sondaży wszystkie siedem pytań cieszy się poparciem oscylującym wokół 70%, co stanowi polityczne zwycięstwo dla rządzącego prezydenta Lenina Moreno. Z perspektywy międzynarodowej wynik referendum nie ma wielkiego znaczenia, chociaż pewne regulacje kwestii ekologicznych mogą wpłynąć na chińską ekspansję w Ekwadorze – zapewne jednak w niewielkim stopniu.

Zadziwiające są wyrazy poparcia ludności dla referendum – wieszanie flag na ogrodzeniach i balkonach domów czy samochodach. Równolegle do nich pojawiają się, najczęściej w okolicy plakatów, dobitne litery: NO.

 

Nie wszyscy chcą głosować na tak

Referendum już w niedzielę. Naród czeka w trzeźwości. Najwięcej stracą właściciele dyskotek. Ale już tydzień później karnawał, więc może jeden tydzień odpoczynku od wiecznej fiesty się przyda.

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza fanpage na Facebooku o tej samej nazwie.

 

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Sylwester na brzegu rzeki Guayas w Guayaquil w Ekwadorze

Kukły palą się dobrze, bo robi się je z papieru, kleju, trocin i farb. Produkcja zaczyna się na długo przed Sylwestrem.

Tuż przed Sylwestrem wróciłem do Ekwadoru. Na chwilę robię więc sezonową odskocznię od Peru (zostało mi jeszcze co nieco do opisania) i biorę się za Sylwestra. A tego spędziłem w Guayaquil.

 

Fajerwerki

 

Miasto się bawi

Nie będę ukrywał, miejski sylwester był… cóż, nie w moim guście. Źle zlokalizowana scena, głośna muzyka i dużo ludzi. Ale w sumie czego się mogłem spodziewać? Była też mniejsza scena z ładnie śpiewającymi kobietami, ale poszedłem na spacer i gdy wróciłem bliżej północy, została już tylko główna, na której prowadzący uczył kogoś tańczyć bachatę.

Sylwester toczył się równolegle w wielu częściach miasta. W Puerto Santa Ana, nowoczesnej i luksusowej dzielnicy apartamentowców (znajduje się tam The Point, najwyższy budynek Ekwadoru – 143 metry) knajpy pełne były elegancko ubranych ludzi. Głównie starych łysiejących facetów i młodych kobiet w mocnym makijażu. Mocno stereotypowy obraz, ale smutnie prawdziwy. Oczywiście jest to tylko wycinek rzeczywistości. No i muzyka na żywo była świetna. Chyba jednak bardziej odnalazłbym się tam, niż pod sceną na Malecón 2000 – nabrzeżu rzeki Guayas.

 

 

Petardy wybuchały już oczywiście co najmniej dzień przed Sylwestrem (dopiero wtedy przyjechałem do Guayaquil, ale jestem gotów się założyć, że wcześniej też). O północy były fajerwerki i jeszcze więcej wybuchów, a grupa Indian puszczała lampiony, które latały raczej nisko i stanowiły bardziej zagrożenie dla postronnych niż rozrywkę.

 

Próby podpalenia tłumu a.k.a. puszczanie lampionów

 

Palenie kukieł

Prawdziwie ciekawa jest jednak tradycja monigotes, czyli kukieł symbolizujących Stary Rok. Zasadniczo są dwa rodzaje – te, które symbolizują to, co złe i mają sprawić, by te wydarzenia odeszły w przeszłość. W tej kategorii można spotkać polityków i inne postaci życia publicznego czy maszkary symbolizujące różne nieszczęścia. Albo ratowników, nawiązujących do tragicznego trzęsienia ziemi w Meksyku.

 

Trochę było to dla mnie szokujące – instalacja nawiązująca do trzęsienia ziemi zaraz obok karykatur politycznych. Ale taka tradycja…

Istnieją też monigotes mające przynosić szczęście – w kształcie krewnych i przyjaciół. No i superbohaterów i postaci z kreskówek – chyba że czegoś nie zrozumiałem i te palone są w innym celu. Faktem jest, że tych jest najwięcej. Mają różne rozmiary – od kilkunastu centymetrów do dwóch-trzech metrów.

 

Stos zapłonął. Lud się cieszy. Płonące monigotes. Niektóre mają w środku petardy i wybuchają

Straż pożarna nawoływała, żeby nie palić monigotes, zwłaszcza tych dużych ze względu na duże ryzyko pożaru. Ludzie się średnio tym przejmują. Tak płonęły kukły w Vilcabambie. Wideo dzięki uprzejmości Kasi z Vilcabamby (w tym miejscu serdeczne pozdrowienia – o Kasi pisałem w listopadzie):

 

 

Kukły palą się dobrze, bo przygotowuje się je z papieru, kleju i trocin. No i farb. Produkcja zaczyna się na długie tygodnie przed Sylwestrem. Tutaj zdjęcie z ulic Guayaquil z końca listopada:

 

Jeszcze nagie kukły

 

Dymy i eksplozje

Niektórzy Nowy Rok uczcili eliminując konkurencję. Na południu Guayaquil został z karabinu zastrzelony w wyniku porachunków gangsterskich diler narkotyków.

Swoją drogą, wracałem do hotelu wkrótce po północy. Miasto wyglądało jak ogarnięte powstaniem. Płonące stosy kukieł na skrzyżowaniach, wszędzie wybuchy i serie petard brzmiące jak wystrzały z karabinu. Wokół pełno policji, ulice zasnute dymem. Zapach prochu i grupki ludzi w rewolucyjnych nastrojach…

Pobojowisko

I pośrodku tych wybuchów, fajerwerków, dymu i ludzi tańczących na ulicy bachatę i salsę niczym lud Paryża karmaniolę podczas Rewolucji Francuskiej ten pan. Na ławce, z książką. Tak trzeba żyć.

 

Stoicki spokój

Takiego spokoju w nowym roku 2018 życzę wszystkim moim Czytelnikom i Waszym bliskim. Chyba że wolicie tańczyć salsę – wtedy tańczcie salsę!

 

Po więcej wpisów zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszastronę na Facebooku.