Naród polski zanika – klęska wszelkich zachęt do podniesienia dzietności / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 109/2023

Obecnie dziecko rodzi się w Polsce wtedy, gdy statystyczna matka ma 30 lat. Przez 10 kolejnych lat matek będzie mniej i mniej. Dzieci też będzie mniej i nic na to nie poradzimy!

Andrzej Jarczewski

Prezentowany tu wykres jest – uchwyconą 1 stycznia 2023 – fotografią polskiej demografii. Ale tylko z pozoru jest to obraz statyczny. Cykliczne następstwo słabnących wyżów i pogłębiających się niżów pokazuje nam:

Portret narodu w zaniku

Dzieci się nie posiada. Dzieci się rodzi, wychowuje i kocha. Dzieci mamy lub nie mamy. Ale ich nie posiadamy. Nie mówmy o dzieciach jak o rzeczach! Bo wtedy łatwo zamienić jedne rzeczy na inne, wygodniejsze.

Wykres dzietności w Polsce. Autor: Andrzej Jarczewski

Polski Problem Numer Jeden XXI wieku – brak dzieci – ma swoje źródło we współczesnej kulturze, której częścią jest tak ostatnio poniżany język. Dlatego ósmy z kolei (od roku 2016 na tych łamach) doroczny raport demograficzny rozpoczynam od kwestii terminologicznej. „Posiadanie dzieci” – to język bezrefleksyjny. Podobnie: mam żonę, ale jej nie posiadam, tak jak i ona nie posiada mnie, choć mnie ma. Bo nie jesteśmy dla siebie rzeczami.

Kultura i antykultura ma dla naszej dzietności znaczenie bez porównania większe niż warunki materialne. Piszę to jako ojciec czwórki dzieci i dziadek dziewięciorga (na razie) wnucząt. Pamiętam lata pięćdziesiąte, gdy chodziłem do pękającej w szwach szkoły podstawowej i pamiętam lata osiemdziesiąte, gdy pierwsze moje dziecko zaczynało lekcje o 7.20, a ostatnie kończyło o 19.00. Pamiętam pierwszą pralkę, lodówkę czy mikser. Warunki życia dobrze prosperującej rodziny były tak prymitywne, że dziś nie przyjąłby ich nawet nędzarz. A jednak wtedy dzieci rodziły się chętnie, a teraz – bez entuzjazmu.

KULTURA STRACHU

Te oczywistości wypisuję tylko po to, by nie polemizować z ekonomicznymi malkontentami.

Dzietność nie od obiektywnych warunków zależy, ale od tego, jak je postrzegamy na tle amerykańskich filmów, reklam i wszechogarniającej kultury strachu. To właśnie strach jest kulturowo nowym znamieniem XXI wieku w Polsce. Strach przed dzieckiem, strach przed ciążą, strach przed najdrobniejszym dyskomfortem.

Obawa, że zostanę ukarany, gdy nie sprostam modelowi rodzica perfekcyjnego.

Gdy wskutek błędu medycznego, przypadku lub nieuleczalnej wady umiera rodząca matka, mamy do czynienia z wielką tragedią rodzinną, którą należałoby uszanować. Tymczasem – zgodnie z zasadą, że nic tak nie ożywia gazety jak trup na okładce – różne pisma, portale i telewizje aż puchną od jednostkowych, statystycznie nieistotnych reportaży o cudzym nieszczęściu. Jest w tym nadzieja, że inni lekarze czy opiekunowie będą staranniej unikać błędów choćby ze strachu przed publicznym napiętnowaniem. Ale dobre chęci mają swoje konsekwencje. Oglądają to młode kobiety, które pod przemożnym wpływem obrazu same siebie widzą w pokazywanej sytuacji. Boją się. Człowiek to nie statystyka – powiedzą.

MALI CESARZE

Polityka jednego dziecka przyniosła Chinom nieznane historii, masowe zjawisko „małych cesarzy”, czyli jedynaków, otoczonych tłumem dziadków, babć, ciotek itd. Pierwszym skutkiem ubocznym tej polityki była selektywna aborcja, która dała „ludowym” Chinom nadwyżkę 40 milionów mężczyzn, zdolnych już do noszenia broni. Nie starczy dla nich własnych kobiet, więc pójdą po cudze (na Tajwanie mamy proporcję 1:1, a w Rosji mężczyźni umierają młodo).

Po złagodzeniu represyjnej polityki wcale więcej Chińczyków się nie rodzi. Po prostu niedoszli rodzice boją się mieć do czynienia z tak rozwydrzonymi bachorami, jakimi sami niedawno byli.

A w Polsce? Nie wyobrażam sobie, by moi synowie wychowywali swoje dzieci tak surowo, jak mnie wychowywał mój ojciec. Jego ciężką rękę pamiętam do dziś i – gdyby żył – gotów bym był tę rękę całować, bo uchroniła mnie od rzeczy, na wspomnienie których włos się jeży. Sześćdziesiąt lat temu chłopcy nie byli wcale lepsi od dzisiejszych. Ale byli „krócej trzymani”, choć nikt nas nie pilnował. Cały dzień się grało w piłkę albo łaziło się nie wiadomo gdzie. Wiedziałeś tylko, że jak zbroisz, to oberwiesz. Dziś nie do pomyślenia.

Nie można skarcić „małego cesarza”, bo poleci gdzieś na skargę i kłopoty gotowe. A już klaps? Ohyda, absolutny zakaz! Nigdy, pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach! Tak przynajmniej głoszą ideologiczni „obrońcy dzieci”.

Przyda im się drobna informacja, znaleziona w gliwickich archiwach. Otóż w roku 1900 w jednej klasie naliczono 109 chłopców (stu dziewięciu)! W mojej PRL-owskiej szkole podstawowej było zaledwie 40 uczniów w klasie, a połowę stanowiły dziewczynki, które zawsze łagodziły obyczaje. Tymczasem mówimy o klasie z ponad setką normalnych (czyli stale rozrabiających) łobuziaków. Jak nad tym mógł zapanować jeden nauczyciel? Ano w klasie dyżurował jeszcze pedel, czyli woźny dysponujący tęgą lagą, której używał z godną trwogi wprawą. Na użytek gardzących „Tenkrajem” napomykam, że wtedy Gliwice od 150 lat należały do cywilizowanych Niemiec.

MATKA NA POSADZIE MATKI

Ideologiczne zakazy i nakazy mają sens w pluszowych warunkach. Nie w Nigrze, gdzie mniej niż 16 lat ma połowa populacji (w Polsce: 16%).

W Europie zmuszanie dzieci do pracy jest zbrodnią, w Afryce – warunkiem przeżycia wielu nastolatków i ich młodszego rodzeństwa. Tam chodzi o przetrwanie osób. W Polsce trzeba mówić o przetrwaniu narodu!

Gdy naród zanika (dolna część wykresu) trzeba przyjrzeć się sensowności niektórych ideologicznych zakazów i trochę spuścić z tonu.

Wspomnę chociażby o metodzie in vitro, która mogłaby przysporzyć młodych Polaków akurat w tych rodzinach, które bardzo pragną mieć dzieci. Opór przeciwko tej metodzie ma charakter bardziej ideologiczny niż pragmatyczny. I przeciwna skrajność (przepraszam za drastyczny przykład): kanibalizm jako tabu kulturowe. Z literatury (Conrad, Wells) i nawet z reportaży telewizyjnych (katastrofa samolotu w Andach) znamy przykłady łamania tego tabu. Niektórzy ludzie przeżyli, choć inni zostali zjedzeni.

Jeśli chcemy – jako naród – przetrwać, musimy sprawdzić, czy każdy element naszej ideologii służy długiemu trwaniu. Zbadajmy na przykład prawdziwe skutki ideologicznego postulatu „więcej żłobków”. Przećwiczyli to Czesi, którzy prawie nie mają już żłobków i z lepszym skutkiem stosują inne metody. Akurat zarządzałem tą sferą życia miasta, gdy musieliśmy podnosić standard żłobków do poziomu zakładów opieki zdrowotnej. Koszty gigantyczne, efektywność ujemna. W sprawozdaniach znajdowałem żłobki, w których całymi tygodniami więcej było zatrudnionych niż (średnio) podopiecznych. Ta forma opieki jest ideologicznie słuszna, ale niszczy rodzinę i nie sprzyja dzietności.

Gdybym mógł – zatrudniłbym wszystkie młode matki na państwowej, a raczej narodowej posadzie. Dałbym im (na początek minimalne) wynagrodzenie za najważniejszą w Polsce pracę: za wychowywanie dzieci we własnym domu.

Szłyby za tym dostosowane do sytuacji obowiązki, ZUS, opieka zdrowotna i inne bonusy. Nie rozwijam tego pomysłu, bo już dość się naraziłem ideologom różnych opcji.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” znajduje się na s. 18 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Do poprawy sytuacji demograficznej nie wystarczy więcej pieniędzy. Potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa

Fot. domena publiczna, Picryl.com

Jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to poprawę spójności całego społeczeństwa, polepszy stosunki międzyludzkie.

Marcin Niewalda

Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej?

Przez setki, ba! tysiące lat rodziny wielopokoleniowe stanowiły podstawową komórkę społeczną. Obok ojca, matki i dzieci żyły babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzyni.

Do grupy dołączali czasem dalsi krewni, osoby na łaskawym chlebie (rezydenci, gracjaliści, stare wiarusy). Tak żyli ludzie nie tylko we dworach czy pałacach.

Wielopokoleniowe i „wielorodzinne” rodziny istniały też w chatach wiejskich – różnił się jedynie model współdzielenia przestrzeni. Mitem jest to, że duża rodzina dawniej istniała tylko wśród arystokracji.

W wiejskich chatach było skromniej – szczególnie bieda radykalnie powiększyła się w czasie zaborów. Jeśli w katastrze z 1820 roku mamy 80 domów w danej wsi i 800 mieszkańców – to średnia ilość ludzi w jednym „domie” wynosiła 10 (a często nawet więcej). Na pewno warunki były skromniejsze – szczególnie w XIX wieku – nie każdy mógł mieć swój pokój, czy nawet swoje łóżko – ale w takich domach żyli na pewno dziadkowie i często rodzeństwo rodziców z dziećmi. Widać to też po księgach metrykalnych, gdzie dzieci różnych rodziców rodzą się pod tym samym numerem.

Na wsiach zachodził też inny proces, komplementarny. Faktycznie praktyczniej było mieć osoby dom – ale zauważmy, że te domy były bardzo blisko siebie. Z racji na brak wielkich domów, gdy pojawiały się dzieci, przenoszono daną rodzinę do domu w pobliżu.

Mieszkanie „na swoim” nie powodowało oddzielenia się rodziny. Kuzyni „zza płota” bawili się wspólnie, razem spędzali święta, razem dogadywali wiele spraw. Charakter pracy powodował też, że większość prac polowych wykonywano wspólnie (raz na polu jednej rodziny, raz drugiej, innym razem na sąsiada itd.)

Cały ten system, we dworach czy w wioskach, uzupełniał się, zamieniał rolami, wspierał, zastępował, stanowił ubezpieczenie w przypadku ciężkich doświadczeń. Każdy wnosił do tego mikroświata swoje unikalne wartości, pracę, pomysły, idee. Całość łatwiej było też żywić, ubierać, otaczać opieką. Czy to w dworach, czy w chatach taki system się sprawdzał i uczył wzajemnej wyrozumiałości. Uznawanie siebie nawzajem, dawanie prawa do życia, zbliżanie się i upodabnianie powodowało większą spójność rodzin i całych społeczeństw.

Dzisiaj żyjemy w epoce „rodzina na swoim”. Trudno wyobrazić sobie, że dziecko nie ma własnego mieszkania, gdy żeni się lub wychodzi za mąż. Walczy o to młodzież kuszona brakiem kontroli, napomnień, czujnego oka.

Jednak młoda rodzina na swoich barkach dźwiga całe 100% odpowiedzialności za utrzymanie, wychowanie, organizację. Trudno dziwić się, że wobec takiego obciążenia wiele małżeństw nie decyduje się na kolejne dziecko, a czasem nawet na pierwsze.

Każdy chce żyć na swoim, ale nie jest świadom mnogich obowiązków. Zresztą (nie)wielkość mieszkań uniemożliwia inne rozwiązanie.

500+ pomogło zlikwidować ogromny margines biedy. Pomogło też rodzinom, dla których często zwykły wyjazd na weekend był trudny do zrealizowania. Sprzyjało złagodzeniu wysiłków poświęcanych na przeżycie i pozwalało zająć się takimi sprawami, jak choćby wychowanie czy czas wolny. Przede wszystkim przyspieszyło też obrót pieniądza w ekonomii. To też bardzo istotny element usprawniania przepływu funduszy w tzw. wąskich gardłach gospodarki. Ten element, całkowicie nierozumiany przez rządy PO-PSL, stał się świetnym napędem gospodarki prowadzonej przez rządy prawicy.

Widać też z danych demograficznych, że urodziło się nieco więcej dzieci. Jednak sytuacja nie uległa dużej zmianie. Na pewno nie tak, jak oczekiwaliśmy. Wzrost dzietności nie zatrzymał trendów spadkowych, nieznacznie tylko wypłaszczył krzywą. Do poprawy sytuacji w kwestii demograficznej potrzeba czegoś innego niż tylko pieniądze, potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa.

Z punktu widzenia ekonomii małe rodziny w swoich mieszkaniach nie są optymalnym rozwiązaniem. Dużo taniej jest utrzymywać większą rodzinę (z wujkami, ciociami…), do której każdy coś wnosi, gdzie gotuje się wspólnie, gdzie wiele spraw załatwia się „hurtowo”.

Nie opłaca się to natomiast deweloperom i sprzedawcom mieszkań oraz różnym firmom handlowym. Np. w dużych rodzinach marnuje się mniej jedzenia, więc mniej się go kupuje. Wynika z tego, że gdyby ludzie myśleli jedynie racjonalnie, ekonomicznie, nie wybieraliby życia każdą rodziną osobno. Raczej skupialiby się w większe grupy. Decyzje o życiu „na swoim” mają raczej podłoże psychologiczne i socjologiczne.

Faktem jest, że różnice pokoleniowe są obecnie bardzo duże. Większe niż dawniej. Ale są one tak drastyczne również z powodu właśnie rozdzielenia pokoleń. To błędne koło – sprzężenie zwrotne. Różnice powodują rozdzielanie, a rozdzielanie sprzyja pogłębianiu różnic. Młodzież nie wie, jak potężna odpowiedzialność czeka ich przy podjęciu samotnego życia. Nie jest tego świadoma, nawet gdy tworzy własne rodziny, ale to obciążenie i wpływa na setki podejmowanych decyzji – między innymi o ilości dzieci. Dobrze to widać w rodzinach, które mimo wszystko trzymają się razem, gdzie dziadkowie są kochani i obecni – tam często rodzi się 3, 4 i więcej dzieci.

Owo rozdzielenie pokoleń jest przyczyną także wielu innych niedobrych zjawisk – np. tego, co widać w Szwecji, gdzie tysiące staruszków umiera w całkowitej samotności, do tego stopnia, że ich ciała zostają w mieszkaniach kilka miesięcy po śmierci (rachunki płacą się automatycznie).

Rozdzielenie, brak oparcia, samotność decyzyjna – powodują też wiele depresji, samobójstw, wzajemnej agresji itp., itd. Wszystkie te zjawiska, które wynikają z poczucia osamotnienia i lęków, zwiększyły się w ostatnich dziesięcioleciach ogromnie.

Błędnie rozpoznają sytuację psycholodzy wyrośli na ideologii lewackiej – którzy kładą nacisk na życie w zgodzie z sobą, całkowicie pomijając życie w zgodzie z otaczającym światem. Pomimo tego, że klienci wychodzą z terapii szczęśliwi i pewni siebie, negatywne zjawiska jeszcze bardziej się pogłębiają.

Duże rodziny wielu kojarzą się z biedą, czasem nawet z patologią. Ten niebezpieczny mit powstał dlatego, że z możliwości „życia na swoim” nie mogą skorzystać tylko rodziny najbiedniejsze, często borykające się z problemami. Popatrzmy jednak na kultury zwane pierwotnymi – te, gdzie ludzie żyją od tysięcy lat w zgodzie z naturą. Nie ma tam luksusów, kafelków w łazienkach, czasem nie ma w ogóle łazienek czy podłogi – ale ludzie wydają się tam szczęśliwi. Matka piastuje 10 z rzędu dziecko i nie narzeka, lecz jest dumna ze swoich pociech, z których starsze już pomagają jej w gospodarstwie.

Wszędzie tam, gdzie nie dotarła nowoczesność, rodziny są liczniejsze. Gdy docierają tam zdobycze cywilizacji, dzietność maleje. Pomimo to jednak byłoby wielkim nietaktem i fatalnym uproszczeniem twierdzić, że rodziny wielodzietne to rodziny zacofane.

Reasumując, jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to też poprawę spójności całego społeczeństwa, a co za tym idzie, polepszy stosunki międzyludzkie, tak ostatnio zaognione. Na pewno nie można tej sytuacji zmienić na siłę, za pomocą rozporządzeń, ale może warto choć stworzyć możliwość tym, którzy chcieliby tworzyć takie rodziny. Może trochę wypromować temat, dać ulgi dla budownictwa mieszkalnego z większą ilością pokoi, dwiema kuchniami, trzema łazienkami. Być może warto pomyśleć o ulgach podatkowych z racji na mieszkanie wspólne, pokazywać dobre wzorce w filmach czy reportażach.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” znajduje się na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Marek Wróbel: Właściwe wykorzystanie unijnego Funduszu Odbudowy jest kluczowe, jeśli chcemy uniknąć recesji

Marek Wróbel o rekonstrukcji rządu i nowej umowie koalicyjnej oraz unijnym funduszu, jego wykorzystaniu, a także o atakach na Polskę i wyzwaniach stojących przez rządem.

Marek Wróbel  ocenia, że w poprzednim rozkładzie ministerstw koalicjanci Prawa i Sprawiedliwości dostali więcej, niż by to wynikało z ich ciężaru politycznego, a obecnie przyszło urealnienie.  Poprzedni układ nie odzwierciedlał „masy grawitacyjnej” głównego ugrupowania. Ocenia, że wejście Jarosława Kaczyńskiego do rządu sprawi, że koordynacja ministerstw będzie prawdopodobnie sprawniejsza. Wejdzie do niej bowiem najważniejszy polityk w kraju.

Nazwałbym to nie przewrotem, tylko znacznym potencjalnym uprawnieniniem pracy Rady Ministrów jako organu kolegialnego.

Prezes Fundacji Republikańskiej mówi także o podnoszeniu się gospodarczym Polski po lockdownie. Ten ostatni obecnie ma już charakter „punktowy i bardziej przemyślany”. Szansą na uniknięcie recesji i zmniejszenie dystansu do niektórych państw zachodnich jest dobre wykorzystanie środków z Unii Europejskiej.

Fundusz Odbudowy, jego absorpcja i odpowiednie rozprowadzenie to kluczowa rzecz, jeśli chcemy aby chcemy uniknąć dalszych reperkusji gospodarczych.

Nasz gość wskazuje, że zapowiadany estoński CIT byłby impulsem inwestycyjnym, natomiast w tej chwili odbudowujemy konsumpcję. Boomu inwestycyjnego dopatruje się raczej w funduszach unijnych. Tymczasem w Unii Europejskiej znów mówi się o relokacji uchodźców, a także słychać oskarżenia wobec Polski, które przesuwają się z praworządności na kwestię LGBT. Mówi także o wyzwaniach stojących przed rządem, takich jak dokończenie reformy wymiaru sprawiedliwości, stan samorządów, których poważne słabości uwidocznił Covid-19, czy polityka demograficzna.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Program 500+. Nasze późne wnuki dzięki niemu mogą mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju

W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. To samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+.

Andrzej Jarczewski

500+ – eppur si muove

Myślenie o stanie danego kraju i o perspektywach na przyszłość zawsze zaczyna się od oszacowania „siły żywej”, czyli liczby obywateli i struktury demograficznej. Później rozpatruje się zagadnienia geopolityczne, gospodarcze, kulturowe, naukowe i wszelkie inne. Zwracam uwagę na strukturę demograficzną, bo o tym nie zawsze pamiętamy. To jest (w czasie pokoju) parametr stały, dokładniej: wolnozmienny.

Myślenie liczbą

Warto przypomnieć, że w Polsce od roku 1956 zaczęto realizować politykę antynatalistyczną, zmierzającą do ograniczenia liczby ludności, czego skutkiem jest groźne zaburzenie struktury uwidocznionej na wykresach. Władysław Gomułka był przerażony wizją roku 2000, kiedy to PRL (według ówczesnych prognoz) miał liczyć 52 miliony obywateli. Wyrwy po tej polityce do dziś są widoczne na naszym demograficznym portrecie. W roku 1957 widzimy lokalny szczyt powojennego wyżu, a później wiele lat słabych.

Trzeba od razu zaznaczyć, że ten wyż i tak musiał się wkrótce zakończyć. Liczba dzieci nie mogła nieprzerwanie przyrastać, bo w wiek rozrodczy wchodziło pokolenie zdziesiątkowane przez wojnę (to też wciąż widać na wykresie). Poza tym – w XX wieku, już przed wojną, w całej Europie systematycznie spadała dzietność. W roku 1914 Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo nad francuską „armią jedynaków”. Wojny nie wygrali, ale podstawowy problem Francji zdiagnozowali poprawnie.

W roku 1936 ten spadkowy trend zauważył nawet Stalin. Dla niego najważniejsza była liczebność armii, a ta – gdyby ów trend się utrzymał – mogłaby nie wystarczyć do planowanych podbojów. Zakazano więc aborcji na życzenie, co powoli zaczęło dawać efekty w następnych latach. Z kolei nasz Gomułka – wbrew sowieckim przestrogom – popełnił błąd maltuzjański, polegający na ekstrapolowaniu powierzchownie obserwowanych w Polsce trendów. W roku 1956 wprowadzono ustawę o „przerywaniu ciąży”, która – wraz z bardzo silną propagandą antynatalistyczną – doprowadziła do tego, że wkrótce liczba aborcji była porównywalna z liczbą urodzeń: po kilkaset tysięcy rocznie. Cel osiągnięto. Polska nie osiągnęła nawet 40 milionów.

Myślenie strukturą

Kwestia, ilu ludzi może bezpiecznie zmieścić się na terenie Polski, jest przedmiotem sporu. Natomiast bezsporne jest to, że proporcje między pokoleniami nie mogą być dowolne w żadnym kraju. Jeżeli w niektórych regionach Afryki widzimy więcej dzieci niż dorosłych, to nie tylko bieda jest nieunikniona, ale konieczna jest praca dzieci. Gdyby młode pokolenie chodziło tam do szkół, a nie do jakiejkolwiek roboty, wszyscy by umarli z głodu. Pomoc zagraniczna jest nieskuteczna i nierytmiczna, a często szkodliwa dla rozwoju kraju. W efekcie rosną pokolenia półanalfabetów, zdolnych wprawdzie do korzystania ze smartfonów, ale niezdolnych do wyprodukowania czegokolwiek, co wymaga elementarnej wiedzy. To droga donikąd.

Również narody bezdzietne mogą wkrótce spodziewać się różnych niemiłych przygód. Owszem, bez wydatków na dzieci łatwiej o beztroskie i bogate życie, ale za kilka pokoleń w takim kraju autochtoni znajdą się w mniejszości, a pracujący na nich przybysze mogą mieć nieoczekiwane poglądy na sens utrzymywania starzejącej się mniejszości przy życiu.

Dziś jeszcze różne bunty i rozruchy da się jakoś stłumić, ale gdy proporcje zostaną radykalnie zmienione, zabraknie obrońców dawnych wygód. Tak padło wielkie mocarstwo, jakim przez długie wieki było Bizancjum. Zabrakło obrońców. Przyszli ci, których było więcej, a ci, których było mniej, przeszli do historii. (…)

Scenariusze

Nie ulega wątpliwości, że Program 500+ już powołał do życia setki tysięcy młodych Polaków (w odniesieniu do prognoz GUS, nieprzewidujących tego programu). Nie ulega również wątpliwości, że 500+ nie podniesie dzietności do poziomu zapewniającego pełną zastępowalność pokoleń. Struktura wiekowa będzie nadal zdeformowana, co – licząc nie kadencjami, ale pokoleniami – musi doprowadzić do wyludnienia, czyli zaniku polskości w Polsce.

Możemy się z tym pogodzić: niech nas zastąpią narody demograficznie prężniejsze. Niewykluczone nawet, że to się stanie bez naszej zgody. Tak jak w Bizancjum. Możemy też przyjąć opcję „europejską”, czyli najpierw zlać się z innymi narodami Europy, a później – niezbyt długo – „czekać na barbarzyńców”.

Możemy jednak uznać, że polskość jest wartością zasługującą na długie trwanie, że nasze późne wnuki powinny mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju. To nie dla każdego jest oczywiste. Jeżeli jednak przyjmiemy opcję polską, to – pod rozpatrywanym teraz względem – musimy działać. Na dalsze stymulanty finansowe nie ma co liczyć. Ich skuteczność jest ograniczona, podobnie jak ograniczony jest budżet, oskarżany (przez idiotów lub agentów) o „rozdawnictwo”.

Doświadczenia

Nie lekceważę żadnej formy finansowego wsparcia dzietności. Bronię zwłaszcza zasady powszechności, która chroni kobiety przed upokarzającymi staraniami w różnych urzędach, co zresztą by kosztowało strasznie dużo. Wiem, bo byłem urzędnikiem odpowiedzialnym za podobne sprawy. Segregacja rodzin na „lepsze” i „gorsze” wymagałaby zatrudnienia wielu odpowiednio wykształconych specjalistów, zdobywania tysięcy zaświadczeń i nieraz kończyłaby się w sądzie.

Mam również inne doświadczenia. Otóż jako ojciec czworga dzieci musiałem – oprócz etatu – brać dodatkowe zajęcia lub przynosić różne roboty do domu, co skutkowało przerzuceniem wielu ciężarów wychowawczych na żonę nauczycielkę. Ta znów z tego powodu nie mogła pracować zawodowo przez wiele lat. Ja musiałem zarabiać (w kopalni czy w urzędzie) względnie dużo, co sprawiało, że prawie nigdy nie załapałem się na żaden socjal, choć – po podzieleniu przez 6 – moje zarobki starczały na zaledwie bardzo, bardzo skromne życie. Gdy żona nie pracowała, odmawiano naszym dzieciom nawet miejsca w przedszkolu.

Nie żalę się, tylko pokazuję przykład typowej inteligenckiej rodziny wielodzietnej. Podobnie jest w rodzinach nauczycielskich, lekarskich i wielu innych. Widzę, jak dobroczynne skutki dla młodych rodzin przynosi 500+. W PRL ośmieszano rodziny wielodzietne, które niby miały być siedliskiem patologii. W III RP ta myślowa kalka utrzymywała się bardzo długo. Bo rzeczywiście, wiele rodzin wielodzietnych wpadało w taką biedę, że traciło zdolność dobrego funkcjonowania. Nieprzyjaźni obserwatorzy skutek nazywali przyczyną. Nie dostrzegali rodzin, które dają radę wspaniale, choć kosztem wielkiej pracy matek i wyrzeczeń ojców.

Powinno nam zależeć, żeby dzieci rodziły się nie tylko w rodzinach patologicznych, ale również w takich, które potrafią potomstwu zapewnić wzorowe wychowanie. W takich rodzinach bardzo często zdarza się tak, że przy jednym dziecku żyje się na względnie wysokiej stopie, ale każde następne dziecko rujnuje dobrobyt, choć dochody takiej rodziny są nadal dużo wyższe niż jakikolwiek próg socjalny.

Przy okazji: zauważyłem, że naprawdę bogaci ludzie coś nie gardzą 500+, które jest dla nich zaledwie dodatkiem do reszty z kieszonkowego. Głośno krytykują, ale cicho biorą.

Polskość rozegra się w kulturze

W XIX wieku polskości w Polsce nie uratowały stymulanty finansowe. Gdybyśmy nie mieli Mickiewicza, Chopina, Matejki czy Sienkiewicza… nikt nie wie, czy dowieźlibyśmy polskość aż do roku 1918. I czy tej polskości starczyłoby aż na Polskę. Dziś stoimy w obliczu gigantycznej przemocy medialnej ze strony niepolskich, a często polonofobicznych monopolistów. Tworzone są indeksy ksiąg zakazanych, których na terenie Polski nie wolno udostępniać w antypolskich sieciach handlowych. Wymyślane są różne formy cenzury (pisałem o tym na tych łamach w kwietniu br., a o dystrybucji prestiżu w czerwcu). Już chyba każdy (z wyjątkiem idiotów i agentów) widzi, że kapitał medialny ma narodowość. Trzydzieści lat medialnej przemocy!

W poprzednich raportach domagałem się utworzenia konglomeratu polskich mediów, wspierających Program 500+. Proponowałem założenie miesięcznika flagowego pod roboczym tytułem „Matka Polka”, który by konkurował na rynku z tą śmieciową makulaturą, propagującą antywartości. W czasach internetowych taki miesięcznik musiałby być wspierany przez cały mobilny anturaż, umożliwiający dotarcie do starych i młodych. Wysyłałem to do różnych urzędów i polityków. Na razie – bez jakiegokolwiek odzewu. Być może jest to niewłaściwy kierunek działania.

Nie wiem, co się dzieje w telewizji, bo nie korzystam z telewizora, ale siedzę w internecie i widzę dużo wartościowych działań ministerstwa kultury. Na razie ministerstwo walczy o historię, co przyjmuję z aplauzem. Potrzebne są jednak działania, wspierające polską dzietność, a tego za bardzo nie widzę. Kto się tym zajmie? Ministerstwo rodziny i wszystkiego najlepszego może administrować programami socjalnymi, ale nie przeprowadzi wieloletniej kampanii propagującej rodzinę.

Szkoły? Trudna sprawa. W PRL-u szkoły uratowały polskość przed sowietyzacją, bo jednak większość grona nauczycielskiego stanowili patrioci odporni na marksizm. Czy tak jest nadal? Tego nie wiem. Może warto sprawdzić. Obawiam się jednak, że sformatowani przez komunistyczne uniwersytety nauczyciele chętniej zajmą się promocją aborcji, masturbacji i „wielką księgą cipek” niż wychowaniem ku odpowiedzialnej dzietności. Kilku niestety takich znam. Nigdy nie powinni być nauczycielami, ale to oni dziś rządzą szkołami samorządowymi.

Wnioski arytmetyczne

Nie wypowiadam się o moralnych aspektach dopuszczalności aborcji na życzenie. Dla mnie sprawa jest jasna, ale wielu Polaków akceptuje ciemność. Porozumienie jest niemożliwe, a wszelka dyskusja – stratą czasu. Należy znaleźć rozwiązanie na innej płaszczyźnie, np. arytmetycznej.

Pamiętamy o skutkach ustawy proaborcyjnej z roku 1956. Wprowadzono ją w szczycie wyżu, a mimo to przyniosła skutki katastrofalne.

Teraz, gdy znajdujemy się (spójrzmy na wykresy) w epoce nieuniknionego pogłębiania się niżu, liberalizacja aborcji oznaczałaby wręcz wygaszenie narodu polskiego. Powtarzam: nie używam żadnych argumentów moralnych ani religijnych. Wskazuję to, co z punktu widzenia elementarnej znajomości matematyki powinno być dla każdego jasne. Przez co najmniej 20 lat liczba urodzeń musi spadać ze względu na to, że nie będzie miał kto tych brakujących dzieci rodzić. Czysta arytmetyka. Możemy tylko ten nieunikniony(!) proces spowalniać lub przyśpieszać.

Zwolennicy aborcji na życzenie są na szczęście poza większością parlamentarną, więc z tej strony nic poważnego nam nie grozi. Pojawili się jednak prowokatorzy z drugiej strony, nawiedzeni Savonarole, gotowi wszcząć wojnę, której rezultat nie jest pewny. Moralny szantaż, wywierany na polityków, jest po prostu obrzydliwy w sytuacji, gdy obecny stan świadomości społecznej gwarantuje przegraną w referendum, a wprowadzenie takiej zmiany bez referendum rozpoczęłoby epokę wojen domowych. Jeżeli głoszący jedynie słuszne poglądy Savonarola przyczyni się do porażki obecnego Prezydenta, będzie przez całą wieczność tłukł się po piekle, które teraz brukuje swoimi nieodpowiedzialnymi i egoistycznymi dobrymi chęciami.

Tak więc problemów nam nie brakuje. Może nadchodzące lata, wolne od wyborczej presji, będą sprzyjać ich rozwiązaniu. W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. Wydaje mi się, że to samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+. A przyszłość Polski zależy od polskiej kultury. I polską twórczość należy wspierać. W każdej dziedzinie.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove”, znajduje się na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove” na s. 6 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego