Naród polski zanika – klęska wszelkich zachęt do podniesienia dzietności / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 109/2023

Obecnie dziecko rodzi się w Polsce wtedy, gdy statystyczna matka ma 30 lat. Przez 10 kolejnych lat matek będzie mniej i mniej. Dzieci też będzie mniej i nic na to nie poradzimy!

Andrzej Jarczewski

Prezentowany tu wykres jest – uchwyconą 1 stycznia 2023 – fotografią polskiej demografii. Ale tylko z pozoru jest to obraz statyczny. Cykliczne następstwo słabnących wyżów i pogłębiających się niżów pokazuje nam:

Portret narodu w zaniku

Dzieci się nie posiada. Dzieci się rodzi, wychowuje i kocha. Dzieci mamy lub nie mamy. Ale ich nie posiadamy. Nie mówmy o dzieciach jak o rzeczach! Bo wtedy łatwo zamienić jedne rzeczy na inne, wygodniejsze.

Wykres dzietności w Polsce. Autor: Andrzej Jarczewski

Polski Problem Numer Jeden XXI wieku – brak dzieci – ma swoje źródło we współczesnej kulturze, której częścią jest tak ostatnio poniżany język. Dlatego ósmy z kolei (od roku 2016 na tych łamach) doroczny raport demograficzny rozpoczynam od kwestii terminologicznej. „Posiadanie dzieci” – to język bezrefleksyjny. Podobnie: mam żonę, ale jej nie posiadam, tak jak i ona nie posiada mnie, choć mnie ma. Bo nie jesteśmy dla siebie rzeczami.

Kultura i antykultura ma dla naszej dzietności znaczenie bez porównania większe niż warunki materialne. Piszę to jako ojciec czwórki dzieci i dziadek dziewięciorga (na razie) wnucząt. Pamiętam lata pięćdziesiąte, gdy chodziłem do pękającej w szwach szkoły podstawowej i pamiętam lata osiemdziesiąte, gdy pierwsze moje dziecko zaczynało lekcje o 7.20, a ostatnie kończyło o 19.00. Pamiętam pierwszą pralkę, lodówkę czy mikser. Warunki życia dobrze prosperującej rodziny były tak prymitywne, że dziś nie przyjąłby ich nawet nędzarz. A jednak wtedy dzieci rodziły się chętnie, a teraz – bez entuzjazmu.

KULTURA STRACHU

Te oczywistości wypisuję tylko po to, by nie polemizować z ekonomicznymi malkontentami.

Dzietność nie od obiektywnych warunków zależy, ale od tego, jak je postrzegamy na tle amerykańskich filmów, reklam i wszechogarniającej kultury strachu. To właśnie strach jest kulturowo nowym znamieniem XXI wieku w Polsce. Strach przed dzieckiem, strach przed ciążą, strach przed najdrobniejszym dyskomfortem.

Obawa, że zostanę ukarany, gdy nie sprostam modelowi rodzica perfekcyjnego.

Gdy wskutek błędu medycznego, przypadku lub nieuleczalnej wady umiera rodząca matka, mamy do czynienia z wielką tragedią rodzinną, którą należałoby uszanować. Tymczasem – zgodnie z zasadą, że nic tak nie ożywia gazety jak trup na okładce – różne pisma, portale i telewizje aż puchną od jednostkowych, statystycznie nieistotnych reportaży o cudzym nieszczęściu. Jest w tym nadzieja, że inni lekarze czy opiekunowie będą staranniej unikać błędów choćby ze strachu przed publicznym napiętnowaniem. Ale dobre chęci mają swoje konsekwencje. Oglądają to młode kobiety, które pod przemożnym wpływem obrazu same siebie widzą w pokazywanej sytuacji. Boją się. Człowiek to nie statystyka – powiedzą.

MALI CESARZE

Polityka jednego dziecka przyniosła Chinom nieznane historii, masowe zjawisko „małych cesarzy”, czyli jedynaków, otoczonych tłumem dziadków, babć, ciotek itd. Pierwszym skutkiem ubocznym tej polityki była selektywna aborcja, która dała „ludowym” Chinom nadwyżkę 40 milionów mężczyzn, zdolnych już do noszenia broni. Nie starczy dla nich własnych kobiet, więc pójdą po cudze (na Tajwanie mamy proporcję 1:1, a w Rosji mężczyźni umierają młodo).

Po złagodzeniu represyjnej polityki wcale więcej Chińczyków się nie rodzi. Po prostu niedoszli rodzice boją się mieć do czynienia z tak rozwydrzonymi bachorami, jakimi sami niedawno byli.

A w Polsce? Nie wyobrażam sobie, by moi synowie wychowywali swoje dzieci tak surowo, jak mnie wychowywał mój ojciec. Jego ciężką rękę pamiętam do dziś i – gdyby żył – gotów bym był tę rękę całować, bo uchroniła mnie od rzeczy, na wspomnienie których włos się jeży. Sześćdziesiąt lat temu chłopcy nie byli wcale lepsi od dzisiejszych. Ale byli „krócej trzymani”, choć nikt nas nie pilnował. Cały dzień się grało w piłkę albo łaziło się nie wiadomo gdzie. Wiedziałeś tylko, że jak zbroisz, to oberwiesz. Dziś nie do pomyślenia.

Nie można skarcić „małego cesarza”, bo poleci gdzieś na skargę i kłopoty gotowe. A już klaps? Ohyda, absolutny zakaz! Nigdy, pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach! Tak przynajmniej głoszą ideologiczni „obrońcy dzieci”.

Przyda im się drobna informacja, znaleziona w gliwickich archiwach. Otóż w roku 1900 w jednej klasie naliczono 109 chłopców (stu dziewięciu)! W mojej PRL-owskiej szkole podstawowej było zaledwie 40 uczniów w klasie, a połowę stanowiły dziewczynki, które zawsze łagodziły obyczaje. Tymczasem mówimy o klasie z ponad setką normalnych (czyli stale rozrabiających) łobuziaków. Jak nad tym mógł zapanować jeden nauczyciel? Ano w klasie dyżurował jeszcze pedel, czyli woźny dysponujący tęgą lagą, której używał z godną trwogi wprawą. Na użytek gardzących „Tenkrajem” napomykam, że wtedy Gliwice od 150 lat należały do cywilizowanych Niemiec.

MATKA NA POSADZIE MATKI

Ideologiczne zakazy i nakazy mają sens w pluszowych warunkach. Nie w Nigrze, gdzie mniej niż 16 lat ma połowa populacji (w Polsce: 16%).

W Europie zmuszanie dzieci do pracy jest zbrodnią, w Afryce – warunkiem przeżycia wielu nastolatków i ich młodszego rodzeństwa. Tam chodzi o przetrwanie osób. W Polsce trzeba mówić o przetrwaniu narodu!

Gdy naród zanika (dolna część wykresu) trzeba przyjrzeć się sensowności niektórych ideologicznych zakazów i trochę spuścić z tonu.

Wspomnę chociażby o metodzie in vitro, która mogłaby przysporzyć młodych Polaków akurat w tych rodzinach, które bardzo pragną mieć dzieci. Opór przeciwko tej metodzie ma charakter bardziej ideologiczny niż pragmatyczny. I przeciwna skrajność (przepraszam za drastyczny przykład): kanibalizm jako tabu kulturowe. Z literatury (Conrad, Wells) i nawet z reportaży telewizyjnych (katastrofa samolotu w Andach) znamy przykłady łamania tego tabu. Niektórzy ludzie przeżyli, choć inni zostali zjedzeni.

Jeśli chcemy – jako naród – przetrwać, musimy sprawdzić, czy każdy element naszej ideologii służy długiemu trwaniu. Zbadajmy na przykład prawdziwe skutki ideologicznego postulatu „więcej żłobków”. Przećwiczyli to Czesi, którzy prawie nie mają już żłobków i z lepszym skutkiem stosują inne metody. Akurat zarządzałem tą sferą życia miasta, gdy musieliśmy podnosić standard żłobków do poziomu zakładów opieki zdrowotnej. Koszty gigantyczne, efektywność ujemna. W sprawozdaniach znajdowałem żłobki, w których całymi tygodniami więcej było zatrudnionych niż (średnio) podopiecznych. Ta forma opieki jest ideologicznie słuszna, ale niszczy rodzinę i nie sprzyja dzietności.

Gdybym mógł – zatrudniłbym wszystkie młode matki na państwowej, a raczej narodowej posadzie. Dałbym im (na początek minimalne) wynagrodzenie za najważniejszą w Polsce pracę: za wychowywanie dzieci we własnym domu.

Szłyby za tym dostosowane do sytuacji obowiązki, ZUS, opieka zdrowotna i inne bonusy. Nie rozwijam tego pomysłu, bo już dość się naraziłem ideologom różnych opcji.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” znajduje się na s. 18 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Komentarze