On był zawsze po prostu… Dwa lata temu odszedł Jerzy Pilch…

Dużo czytam. To zapewnia mi wewnętrzny spokój i swoiste poczucie spełnienia. Jak pisał Ryszard Kapuściński, „aby napisać jedna stronę, trzeba przeczytać sto innych stron.” Dziś odszedł…

JERZY PILCH…

W gronie współczesnych polskich pisarzy zawsze wyróżniałem dwóch. Andrzej Stasiuka za debiutanckie „Mury Hebronu” i pachnące prozą Marquzea „Opowieści galicyjskie”. U Stasiuka cenię nazywanie rzeczy po imieniu, odszyfrowywanie świata, ciekawość drugiego człowieka i pasję zaklinania na stronicach blednących zakątków Europy (jeden z jego esejów w zbiorze „Znikająca Europa”). Ów drugi to Jerzy Pilch, który dzisiaj odszedł… Jego cenię za tak zwany całokształt i twórcy, i Jego dzieł.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania program o tożsamości jednostki i narodu z dala od kraju urodzenia. Muzyka i metafory irlandzkiej grupy Fontaines D.C. mają dla mnie osobiście wiele z klimatu lektur Jerzego Pilcha:

 

Pierwszy raz o Jerzym Pilchu usłyszałem przy okazji uroczystej premiery filmu Jerzego Stuhra „Spis cudzołożnic”. Jego scenariusz powstał w oparciu o powieść Pilcha pod tym samym tytułem, a dokładnie „Spis cudzołożnic. Proza podróżna”. Było to wielkie wydarzenie.

Wówczas Jerzy Pilch stał się znany, głośny i cytowany. Boję się to napisać, ale muszę. Bowiem dzięki temu obrazowi on stał się … modny. Opowieść o „dwójce protestantów spacerujących w sercu katolickiego miasta – Krakowa” zmuszała do refleksji.

O życiu, o miłości i o tym, co pozostanie po nas. Banał, cholerny banał! – powie ktoś z Czytelników. Tak, banał stary jak świat, ale nie w przypadku Jerzego Pilcha i Jego prozy.

Jak nikt inny ze znanych mi polskich współczesnych pisarzy Pilch tnie duszę na kawałki. Odrzuca patos, heroizm, dumę, naszą czasami przeterminowaną i zbutwiałą polskość (tylko na sprzedaż), zaś skupia się na tych małych okruszkach szarej, choć niełatwej codzienności. Dusza boli. Dusza nie daje o sobie zapomnieć. W swojej prozie Pilch starał się diagnozować ów ból egzystencjalny i, na swój sposób,  rozłozyć go ma czynniki pierwsze.

Tak jest w przypadku bohatera „Spisu cudzołożnic”, profesora akademickiego, który w ciagu jednej nocy odbywa ze swoim szwedzkim przyjacielem podróż sentymentalną do czasów młodości szlakiem adresów swoich sympatii i miłości ze starego notesu z czasu studiów. Tęskni do tego co minione, przeszłe i na poły zapomniane. Z tęsknotą przychodzi refleksja, że to co mogło się wydarzyć na pewno nie wydarzy się „tu i teraz”.

Nie inaczej jest z bohaterem – narratorem powieści „Pod Mocnym Aniołem”. Jerzy Pilch opisał po prostu siebie podczas zmagań z nałogiem alkoholowym. To – moim zdaniem – najbardziej spektakularna spowiedź człowieka, która szuka… sam siebie.

Bohaterowie powieści pisarza z Wisły, wyrosłego w tradycji luterańskiej, nie szukają usprawiedliwienia, nie dobierają argumentów, aby udowodnić tezę, iż „to co się dzieje ze mną, to nie moja wina. To czas, moment, środowisko, etc.”

Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Niemniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. – Jerzy Pilch

Powód cierpienia, które tożsamy jest często z trwaniem, prawie zawsze tkwi w bohaterze. To jego decyzje i wybory doprowadzają go do tego konkretnego miejsca na mapie życia. I – co nie jest nagminne nie tylko w literaturze, ale i życiu – przyznają sie do tego. Czasami ta magiczna i ciężka do wymówienia „mea culpa” jest zawaluowana ironią, ale nigdy cynizmem. Tu raz jeszcze cytat Ryszarda Kapuścińskiego, który napisał kiedyś, że „cynik nie może być dobrym dziennikarzem.”.

A proza Pilcha, dla mnie osobiście, ma wymiar dziennikarstwa pamietnikarskiego. Ze szczegółami potrafi oddać stan duszy swoich bohaterów, ale też czasoprzestrzeń w której dzieje się i plącze on sam i jego życie – „Pod Mocnym Aniołem” i „Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym”.

Pamiętam dobrze ten dreszcz emocji jaki towarzyszył mi podczas czytania „Pod Mocnym Aniołem”. W moim niewielkim pokoju na nowohuckim osiedlu przeżywałem z bohaterem Jerzym ból duszy, nieznośną ciężkość bytu i próby na nowo zdefiniowania siebie. Nawet alkohol miał inny smak podczas pokonywania kolejnych stron.

To dobra książka, ponieważ sprawiala mi trudność w czytaniu, w objęciu jej i pełnym ogarnięciu. Ale, właśnie dlatego to bardzo dobra książka. Zostawiła ślad na długo… Może i na zawsze. A potem te ciarki na ciele, kiedy z powieścia w dłoni odnajdywałem w chmurno – jesiennym przestworze Krakowa i okolic, te miejsca, które Jerzy Pilch opisał. A pisał ironicznie, z patyną filozofii i humorem. Jego użytkowy język polski jest przeczysty, a przez to taki piękny. Mój kolega, fololog polski, powiedział kiedyś , że z prozą Pilcha jest jak z poezją Zbigniewa Herberta

Od pierwszej frazy, pierwszego wersu po prostu wiesz kto to napisał.

Ostatni raz spotkaliśmy się przypadkiem pod koniec października 2013 roku w Warszawie. Wręczyłem Jerzemu zbiorek „Nocnego Czuwania” i powoli szliśmy w kierunku Dworca Centralnego. Nie pamiętam już nawet o czym rozmawialiśmy. To nie jest ważne, szczególnie dzisiaj, w dniu Jego odejścia. 

Żegnając Jerzego Pilcha i wspominając go, gorąco polecam wywiad moich kolegów Marcina Korczyca i Macieja Aronowicza. Rozmowa z Jerzym Pilchem ukazała się w miesięczniku „Wyspa” (10/2007). 

 

Jerzy Pilch (1952 – 2020). W 1988 roku zadebiutował tomem opowiadań „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, nagrodzonym Nagrodą Fundacji im. Kościelskich (1989).

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. – Jerzy Pilch.

 

                                                      MYŚLĘ OBRZEM – JERZY PILCH 

Autorzy: Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

 

Codzienność często bywa przytłaczająca. Praca, obowiązki, zakupy i nieustanny pośpiech zazwyczaj nie pozwalają głębiej zastanawiać się nad tym co dla nas naprawdę istotne. Ludzka duchowość została ściągnięta na daleki plan i tylko czasem zwraca się na nią uwagę. W przeżywaniu takich momentów bardzo pomaga literatura, która często potrafi nas wznieść na wyższy poziom odczuwania. O podejściu do odbiorcy, haniebnych notatkach pisarzy i potrzebie opisywania współczesności, specjalnie dla miesięcznika Wyspa i metoo.ie opowiedział Jerzy Pilch.

Marcin Korczyc: W irlandzkiej sieci sklepów Eason, coś w stylu naszego Empiku, pojawiło się ostatnio stoisko z polskimi książkami. Jako pierwsze pojawiły się pozycje autorstwa Pana oraz Katarzyny Grocholi. Co prawda to zdecydowanie inny typ literatury, ale towarzystwo nie najgorsze. Te książki są po polski, ciekawi mnie jednak, czy był Pan kiedyś tłumaczony na obce języki?

Jerzy Pilch: Tak, jedną z moich książek, a konkretnie „Inne rozkosze”, przetłumaczono na język amerykański. Co prawda amerykańska wersja książki wyszła pod dość niefortunnie zmienionym tytułem i nie był to jakiś ogromny nakład, ale wydało ją bardzo prestiżowe wydawnictwo North West University. Poza łaciną naszej współczesności, książki moje tłumaczono również na wiele innych języków, jednak w żadnym z państw nie odniosły one jakiegoś znaczącego sukcesu. Pomimo tego samych przekładów było dość sporo.

Oczywiście, samo wydanie nie jest problemem, ważne natomiast, aby książka się sprzedała. Największy sukces za granicą odniosłem w Hiszpanii, w której przetłumaczono dwie z moich książek. Dodatkowo co jakiś czas pojawiają się fragmenty poszczególnych pozycji w anglojęzycznej prasie. To akurat zdarza się dość cyklicznie.

– A czy Pan lubi tłumaczenia?

Jerzy Pilch: Niekoniecznie. To znaczy lubię to, co tłumaczenia moich książek za sobą niosą. Weźmy pod uwagę Pod mocnym aniołem. Dzięki przekładowi książki na język włoski mogłem zwiedzić Rzym, do którego zostałem zaproszony. To jeśli chodzi o to, to tak, bardzo lubię. Natomiast kwestie pozostałe są jakby poza moim zasięgiem. Wywodzę się z tego pokolenia Polaków, którzy niestety nie władają językami obcymi. Oczywiście radzę sobie z angielskim, jednak jest to raczej rodzaj angielszczyzny turystycznej. Potrafię się więc porozumieć w tym języku, spytać o drogę, zrobić zakupy czy porozmawiać z kimś przy kawie. Niestety wykładu już nie wygłoszę. Szczerze mogę stwierdzić, że jest to bardzo przykre, szczególnie dla człowieka, który na co dzień pracuje właśnie językiem. Świadomość nieznajomości języków obcych bardzo mnie upokarza. Często wręcz wiem co chcę powiedzieć, wręcz rwę się do tego. Niestety, w takich chwilach zdaję sobie sprawę, że same chęci nie wystarczą. Po prostu brakuje warsztatu.

Maciej Aronowicz: Niestety, to chyba wymiar tamtych czasów. Wtedy w Polsce raczej nie uczono żadnego języka, poza rosyjskim.

– Z jednej strony można to tak tłumaczyć. Z drugiej natomiast to żaden argument. Mam znajomych, którzy wtedy potrafili nauczyć się niemieckiego, czy angielskiego. Na to wygląda, że po prostu trzeba było chcieć. Ten upór bywał nagradzany właśnie tym, że jako nieliczni wtedy mogli porozumiewać się właśnie w językach zachodnich. Cóż, mi się chyba nie chciało i z tego powodu często teraz cierpię.

– Twierdzi Pan, że na zachodzie odniósł jedynie śladowy sukces. Może i tak. Pamiętajmy jednak, że zachód obecnie jest również wypełniony Polakami. Nasi czytelnicy znają pańskie książki, chcą Pana czytać i wymagają od nas, abyśmy coś na ich temat pisali. Polacy, szczególnie młodzi, mieszkający na Wyspach Brytyjskich lubią Jerzego Pilcha i często go szukają. Tak więc śmiało można stwierdzić, że istnieje coś takiego, jak głód na pańskie książki. Czy odczuwa Pan to również w Polsce?

Tak, bardzo często zauważam żywe zainteresowanie moją twórczością. Nie będę ukrywał, że jest dla mnie źródło radosnego zdumienia. Ja bardzo powoli wkraczałem w szeregi ludzi piszących, debiutowałem stosunkowo późno. Oczywiście marzyłem przy tym o literaturze, ale wtedy nawet do głowy mi nie przychodziło, że będę pisarzem popularnym. Raczej wręcz na odwrót, nie sądziłem, aby jakieś szersze grono zainteresowało się proponowanymi przeze mnie historiami. Natomiast fakt, że odzew przeszedł moje najszczersze oczekiwania, że mam stałe grono odbiorców, które pojawia się na przeróżnych spotkaniach ze mną jest źródłem prywatnej satysfakcji. Okazuje się, że potrafiłem zainteresować czytelnika na tyle, żeby ten poświęcił mi sporo swojej uwagi, a to jest bardzo satysfakcjonujące. Oczywiście jest też druga strona medalu.

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. Jeśli nie wiadomo o co w książce chodzi, kiedy przedstawiona historia jest podana w taki sposób, że nikt nie potrafi jej zrozumieć, wtedy z reguły się uważa, że pisarz stanął na wysokości zadania. Natomiast jeśli historia jest w jakiś sposób pisana przez życie, to za chwilę się twierdzi, że pisarz się sprzedał. A przecież żyjemy w czasach, w których absolutnie nie warto pisać czegokolwiek do szuflady, ponieważ nic to za sobą nie niesie. Moim zdaniem pisze się po to, żeby ludzie czytali.

– Czy może Pan powiedzieć, że wciąż pisze dla siebie? Czy już jednak typowo pod kątem odbiorcy?

– Kiedy odbywam cykl spotkań, na których zawsze mam po kilkaset osób, kiedy dodać do tego listy, których dostaję naprawdę sporo to zaczynam o tym w jakiś sposób myśleć. Oczywiście jestem pod tym względem bardzo spokojny, ponieważ wszystkie te ruchy odbywają się niezmiennie w kategoriach przyjemności. Sądzę, że mi nie grozi zaszczucie przez media, jakie spotkało chociażby księżną Dianę. Ale tak, myślę na ten temat i czasem rozważam w jakim stopniu piszę coś pod kontem własnym, a ile jest w tym myśli o potencjalnym odbiorcy. Zawsze jednak uważałem, że należy w jakimś stopniu brać pod uwagę odbiorcę. Co więcej, trzeba próbować wychodzić z czegoś, co określiłbym mianem literackiego getta, do którego żaden niezrzeszony nie ma wstępu. Już od bardzo dawna uczestniczę w życiu literackim, znacznie dłużej niż w życiu samej literatury.

Co prawda zadebiutowałem dopiero przed 40, ale studia polonistyczne, następnie recenzje, których napisałem dość dużo oraz wszelkiego rodzaju spotkania sprawiły, że przez ostatnie 30 lat zdążyłem się napatrzyć na towarzystwa literackie, które przypominają właśnie wyżej wspomniane getta. Pisanie tylko dla kolegów, a przede wszystkim dla kolegów, z których każdy również pisze, jest nieco bezsensowne. Przecież pisze się przede wszystkim dla niepiszących. Niestety, żyjemy w czasach, w których chyba więcej jest piszących, niż zwykłych odbiorców, dlatego to właśnie każdy inteligentny czytelnik jest najważniejszy. Nie jest to oczywiście tak, że pisząc dogłębnie zastanawiam się, jak mnie chcą odebrać. Sam fakt jednak ilości odbiorców i książek popularnych, które co chwila pojawiają się na rynku świadczy o tym, że grupa ta istnieje i nie widzę powodu, żeby o nią nie dbać. Po prostu trzeba opowiadać im ciekawe historie.

– A jak jest z tymi historiami w przypadku Pana? Gdzie Pan ich szuka i na jakiej podstawie weryfikuje? Przez książki przewija się wiele motywów autobiograficznych…

– Sądzę, że wynika to z faktu iż jestem wręcz przyciśnięty intensywnością mojego doświadczenia biograficznego. Oczywiście w jakiś sposób jest to dziwne, ale moje dzieciństwo odcisnęło na mnie trwałe piętno. Dorastałem w rodzinie ewangelickiej, niby w Polsce, ale w zasadzie można powiedzieć, że myśmy bardziej graniczyli z Polską, niż w niej mieszkali.

Tworzyliśmy własną, specyficzną, luterańską społeczność, śladów której raczej nigdy się nie wyzbędę. Po latach wraca to we mnie i często staje się fabułą, a jeśli nie konkretną fabułą, to jakimś jej zaczątkiem, obrazem. Następnie tak długo chodzi mi to po głowie, że wreszcie finał tego ma miejsce na kartce.

– No właśnie. Czy pisząc posługuje się Pan jedynie pewnymi motywami, na kanwie których powstaje historia, czy raczej z góry myśli Pan całościowo – historią?

Jerzy Pilch: Myślę obrazem. Pierwszy zawsze jest obraz.

Zgodzi się Pan jednak, że pisarze współcześni nie mają łatwo. Kiedy ich książki odzwierciedlają codzienność przy pomocy dość prostych chwytów, a dzięki temu są chętnie czytane, zarzuca się im komercjalizację. Taki człowiek automatycznie staje się zdrajcą, sprzedawczykiem, na którym krytyka nie pozostawia suchej nitki porównując co rusz do literatury wysokiej, niekoniecznie uwielbianej przez tłumy. Natomiast Pan jest swoistym ewenementem na rynku, ponieważ to właśnie Panu udało się chyba połączyć te dwa światy. Nie pisze Pan przecież jak Joyce czy Mann, z drugiej natomiast strony nie pisze Pan w żadnym wypadku literatury chodnikowej. Czy zastanawiał się Pan kiedyś nad tym?

Jerzy Pilch: Szczerze powiem, że nie bardzo. Niewykluczone, że mam coś takiego w podświadomości, ale jakoś nie rozmyślam na ten temat. Ja piszę, bo mam coś do napisania. Opowiadam niniejszą historię najlepiej jak to potrafię zrobić. Staram się przy tym, aby wszystko było jasne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że posługuję się w tym wszystkim rodzajem własnego języka. Swoistym kodem, który wytworzyłem na przestrzeni lat, a który jest dość często rozpoznawalny, a często wręcz krytykowany.

Ta, jak to nazwano „fraza Pilcha” jest wykorzystywana przeze mnie z czystą premedytacją. Często ma to charakter pewnej maniery, te niekończące się zdania, liczne powtórzenia czy wreszcie nawiązania są dla mnie typowe. Często staram się też to upraszczać, żeby czytelnik nie miał problemu z przebrnięciem przez tekst. Cóż, słowa które Pan mówi są bardzo miłe. Ale jest w tym jakiś cień prawdy. Przecież jestem popularnym pisarzem nie tworząc literatury typowo popularnej – w końcu nie zajmuję się pisaniem Harlequeen’nów czy czegoś w tym stylu. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że piszę po prostu swoje rzeczy.

– A czy od czasów nagrody Nike zmieniło się coś w stylu pańskiej pracy, pisania? Czy brzemię tego wyróżnienia miało jakiś istotny wpływ na pańskie pisanie? Kiedyś oglądałem wywiad z Wisławą Szymborską, która stwierdziła, że Nobel nie miał najmniejszego wpływu na jej poezję. Kiedy siada przed kartką, w żadnym wypadku nie myśli przez pryzmat nagrody i nie ma obaw związanych z tym czy obecne wiersze będą równie dobre, jak poprzednie. Jak Pan do tego podchodzi? Czy po tym, jak doceniono „Pod Mocnym Aniołem”, miał Pan obawy podczas prac nad kolejnymi książkami?

– Nie ukrywajmy, że nagrody są bardzo miłe, ponieważ utwierdzają w przekonaniu, że warto robić to, co się robi. Ważne jednak, aby nie zachłysnąć się tymi osiągnięciami. Nagrody to rzecz chwilowa, o której często odbiorca zapomina. On chce dostać książkę, a nie przechwałki na temat osiągnięć. Uważam więc, że otrzymując jakieś wyróżnienie, należy szybko się z niego otrząsnąć.

Po trzech dniach zmartwychwstać i tworzyć dalej, bez skupiania się na przeszłości, która przecież już minęła. Mnie Nike przyznano w okolicach 50 urodzin, więc trochę już zdążyłem przeżyć i doświadczyć, w związku z czym sądzę, że sama nagroda niewiele w moim życiu, zarówno prywatnym, jak i zawodowym zmieniła. Oczywiście, zyskałem większą sławę, jednak na pisanie wpływu nie miała. Nie ukrywajmy, że istnieją również pisarze, którzy zmieniają się pod wpływem nagród.

Najciekawsze, że zmiany te zachodzą w dwie strony. Niektórych wyróżnienia blokują i odbierają pewność siebie w przyszłości, innych natomiast, czego przykładem może być Czesław Miłosz, w jakiś sposób potrafią zmotywować do fantastycznego rozwoju własnej twórczości. Chociaż to nie dla osiągnięć się pisze, Kto to robi dla nagród, powinien czym prędzej zmienić zawód.

– Oczywiście, ale są również tacy, których sukces wręcz przeraża. Ci boją się stworzyć następcę, ponieważ uważają, że ten nie będzie na tyle dobry. Jak jest z Panem? Sukces nie powoduje blokad i obaw?

– Trzeba ryzykować. Trzeba pisać kolejne, nowe rzeczy. Nie można się zatrzymywać. Oczywiście w przypadku nagrody niebezpieczeństwo się zwiększa, jednak należy złapać dysans, podjąć walkę i najlepiej ją wygrać.

 

Jerzy Pilch. Zdjęcie z roku 2007. Fot. Maciej Aronowicz dla miesięcznika WYSPA (Irlandia).

– A czy dużo jest rzeczy, które Pan po napisaniu wyrzucił, tudzież schował głęboko w szufladzie i nigdy do tego nie wrócił?

Jerzy Pilch: Każdy pisarz ma pewną ilość haniebnych notatek, ja również. To, co człowiek jest w stanie napsuć, przechodzi wszelkie pojęcie. W moim przypadku najczęściej zdarza się to w chwili pierwszych szkiców. Uważam również, że część winy za tego typu anty-dokonania ponosi również rozwój cywilizacji, a konkretnie praca na komputerze. Ja tego urządzenia zacząłem używać naprawdę późno, nigdy jednak nie było w tym fascynacji. Szczerze powiem, że nawet internetu używam strasznie rzadko. Wcześniej najczęściej pisałem ręcznie. Maszyny używałem z reguły do przepisywania.

Nawet felietony do „Polityki” faksowałem z rękopisu. Obecnie głównie korzystam z komputera. Większość ze swoich książek napisałem jednak ręcznie. Wróćmy jednak do tematu. Komputer daje możliwość nanoszenia szybkich poprawek, co potrafi niesamowicie wciągać. Niestety, jest w tym pewne zagrożenie. Pisarz, który jest nałogowcem poprawiania, nigdy nie skończy swojej książki. Jego zapiski nigdy nie będą go do końca satysfakcjonować, ponieważ w każdej chwili może coś poprawić i nieskończenie o tym myśli. Ja również odczuwam w sobie coraz większy lęk w trakcie pisania. Co prawda wiem, że za pierwszym razem niemal nigdy nie napiszę niczego dobrego. Jednak chciałbym mieć w sobie pewność, że stanie się to już za razem drugim. Nieuniknioność przyszłych poprawek bywa paraliżująca, a jednocześnie bardzo nęcąca. Komputer zmienia więc świadomość pisarza. Wyobraźcie sobie co było, gdyby dać komputer takiemu Kraszewskiemu. Przecież do dziś by jeszcze jego prace nie były przeczytane do końca.

– A zdarza się Panu czytać własne książki?

– Tylko do momentu wydania. Po ukazaniu się książki, staram się o niej zapomnieć, myślę o czymś nowym. Oczywiście przejrzę ją, ale nie czytam, za bardzo się stresuję i staram się jak najszybciej zająć pracę przy czymś innym.

– A co sądzi Pan na temat o emigracji? Z jednej strony mieszkamy w pięknych miejscach na całym świecie, które są tak inne od Polski. Z drugiej natomiast wciąż łapiemy się na tym, że czujemy nierozerwalny związek z pozostawioną ojczyzną. W końcu jak Pan sam stwierdził: nie da się wykorzenić czegoś, co tkwi w nas bardzo głęboko, można tylko to na chwilę zagłuszyć. Czy pańskim zdaniem nadszedł już czas i potrzeba na spisanie historii kogoś takiego jak my? Stworzenie książki o obecnym emigrancie, który zdecydował się na życie gdzieś w świecie, pozostawiając najczęściej rodzinę w Polsce?

Prawdopodobnie naszkicował Pan właśnie elementarną historię czasów obecnych. Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Nie mniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. Przecież w tej grupie na pewno jest całe gros szalenie utalentowanych ludzi. Talent w połączeniu ze zderzeniem kultur, języków i uczuć może spowodować powstanie niezwykle ciekawej pozycji. Pamiętajmy natomiast, że literatur nie bierze się z utalentowanych biografii, ponieważ masa ludzi miała arcyciekawe życiorysy. Na literaturę przede wszystkim składa się dar języka, a dopiero potem wydarzenia, które za pomocą tego daru są opisywane. Natomiast grupa, którą Panowie reprezentujecie jest szalenie ciekawa. Wielu z Was ma dar języka, która w tym przypadku jest potęgowany zderzeniem z językiem innym. Ta mieszanka musi mieć swój finał na kartach książki.

Z Jerzym Pilchem rozmawiali Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

Konfrontacje Muzyczne – odcinek 273 z 29 maja 2022 r.

Zapraszamy do odsłuchania poprzednich audycji muzycznych Romana Zawadzkiego, które znajdują się tutaj. Więcej publikacji autora, w tym niektóre książki znajdziesz na romanzawadzki.pl

Zapraszamy do odsłuchania poprzednich audycji muzycznych Romana Zawadzkiego, które znajdują się tutaj.

Więcej publikacji autora, w tym niektóre książki znajdziesz na romanzawadzki.pl

Kiedy w 988 r. Włodzimierz Wielki, władca Rusi Kijowskiej, przyjmował chrzest, Moskwa nie istniała nawet w zalążku

Chrzest Włodzimierza Wielkiego, księcia Rusi Kijowskiej | Fot. CC0, Wikipedia

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”.

s. Katarzyna Purska USJK

(…) Prof. Andrzej Nowak postrzega trwający właśnie konflikt jako spór w istocie swej polityczny, gdyż rozgrywa się o dziedzictwo pierwszego państwa Słowian wschodnich – Rusi Kijowskiej. Do innego wniosku prowadzi nas teoria cywilizacji prof. Feliksa Konecznego. Jedną z cywilizacji, które wyodrębnił i opisał ten uczony, jest cywilizacja turańska. Wytworzyła się ona w przeważającej części rozległych obszarów północnej Azji i miała wpływ nie tylko na Daleki Wschód, ale także na kraje Europy Wschodniej. Przywędrowała do nas wraz z Mongołami, którzy wnieśli do umysłów i serc ludzkich przekonanie, że najważniejszym czynnikiem w historii jest siła fizyczna, która ma rozstrzygać wszelkie spory i kierować całym życiem ludzkim. Tam, gdzie panuje cywilizacja turańska, nie mogą istnieć wolni obywatele. Muszą to być zniewoleni poddani, którzy ślepo czczą wodza i są mu bezgranicznie posłuszni. Władza w cywilizacji turańskiej jest w zasadzie „bezetyczna”. Koncentruje się wokół osoby wodza, który jest „półbogiem”, panem życia i śmierci.

Według teorii prof. Konecznego, dwie odrębne cywilizacje nie mogą istnieć obok siebie. Musi dojść do konfliktu między nimi. Czy wobec tego aktualnie trwającą wojnę pomiędzy Rosją pod władzą Putina a Ukrainą można by odczytać jako walkę pomiędzy cywilizacją turańską, której reprezentantem jest Rosją, a cywilizacją bizantyjską, do której odwołuje się współczesna Ukraina?

Skoro, jak uważa profesor Andrzej Nowak, konflikt pomiędzy tymi dwoma narodami dotyczy dziedzictwa Rusi Kijowskiej, zatem jego korzenie sięgają okresu średniowiecza. Czy jednak Ruś Kijowską można traktować jako dziedzictwo kulturowe i początek państwowości ukraińskiej? Problem w tym, że odwoływanie się do tradycji Rusi Kijowskiej wydaje się problematyczne zarówno w odniesieniu do Ukrainy, jak i Rosji.

Jeszcze do niedawna na Zachodzie Ukraińcy jako naród byli niemal nieznani i traktowani jako część Rosji, a język ukraiński uznawano za dialekt rosyjskiego. Obecnie cały świat dowiedział się, że Ukraina nie jest częścią Rosji, choć nadal uparcie przeczy temu prezydent Władimir Władimirowicz Putin.

Dzisiaj, kiedy słowo ‘Ukraina’ znajduje się na ustach niemal całego świata, sądzę, że warto zapytać, jak ewoluowało to określenie na przestrzeni dziejów i jak zmieniało się jego znaczenie?

Najpierw pojawiło się ono jako oznaczenie pogranicza, czyli miejsca na skraju, na „krajnach”, albo „u kraja”. Za czasów dynastii Jagiellońskiej słowo ‘Ukraina’ nie było odnoszone do całości terytorium państwowego obecnej Ukrainy, ale jedynie do jej fragmentu znajdującego się na pograniczu Rzeczypospolitej, Wielkiego Księstwa Moskiewskiego oraz terenów zdominowanych przez Tatarów i Turków. Kiedy w XVII wieku osłabło władztwo Rzeczypospolitej nad tamtejszymi ziemiami, pojęcie to było odnoszone głównie do ówczesnych województw kijowskiego i bracławskiego, a także do części Podola, czyli terenów, które obecnie znajdują się w centrum państwa ukraińskiego. Nie używano go jednak w stosunku do pozostałych obszarów współczesnej Ukrainy. Aż do XIX wieku Ukraińcy byli nazywani Rusinami, a z państwowością Ukrainy mamy do czynienia dopiero w roku 1917, gdy została utworzona Ukraińska Rada Centralna, która 22 stycznia 1918 r. proklamowała niepodległość Ukrainy. Tak więc proces kształtowania Ukrainy, jej państwowości, narodu i języka był długi i być może zakończył się dopiero w XX wieku.

Trzeba również pamiętać, że Ukraina zawsze kształtowała się w opozycji do Rosji i rosyjskości.

Mówiąc o kształtowaniu się ukraińskości, nie możemy zapominać o kluczowej roli, jaką odegrała jej kultura, także kultura ludowa. Oparciem dla budowania tożsamości ukraińskiej była Cerkiew prawosławna, a później również Kościół greckokatolicki, który stanowił ważny filar jej ambicji narodowo-niepodległościowych. Duża część terenów zajmowanych obecnie przez Ukrainę należała kiedyś do Rusi Kijowskiej, której dzieje sięgają VI/VII wieku, a początek chrześcijaństwa w tym państwie datuje się od X wieku.

W ukraińskich podręcznikach historia Ukrainy zaczyna się w momencie chrztu Rusi, podczas gdy Rosjanie twierdzą, że to oni są spadkobiercami kijowskich kniaziów. Jakie to ma znaczenie dla zrozumienia trwającego konfliktu zbrojnego?

Stepowe tereny Ukrainy stanowiły przez długi czas obszar bez stałego osadnictwa i były miejscem przebywania różnych ludów koczowniczych. Około połowy pierwszego tysiąclecia naszej ery na tych ziemiach, które były już zasiedlone przez ludy słowiańskie, pojawili się pochodzący ze Skandynawii Waregowie, z których wywodziła się dynastia Rurykowiczów. Ruryk, władca Waregów, przypłynął na Ruś w końcu IX wieku i stał się założycielem państwa ze stolicą w Nowogrodzie.

Jego następca, Oleg Mądry, w 882 roku zaatakował Kijów i Kaganat Chazarów, podbił wiele plemion wschodniosłowiańskich, następnie doprowadził do zjednoczenia północnych i południowych księstw ruskich (wareskich) i na koniec przeniósł stolicę swego państwa z Nowogrodu Wielkiego do Kijowa. Jego następcy utrzymywali dobre stosunki z Bizancjum i zapewne dlatego Ruś Kijowska stamtąd przyjęła chrzest. Ówczesny władca Księstwa Kijowskiego – Włodzimierz I Wielki przyjął chrzest w roku 988, najpierw sam wraz ze swoją rodziną, a następnie zostali ochrzczeni jego poddani. Ruś pod panowaniem Włodzimierza przeżywała okres świetności, a rok 988 stanowił ukoronowanie długotrwałego i złożonego procesu rozszerzania się chrześcijaństwa na te ziemie.

Po śmierci Włodzimierza nastały walki o tron, które stały się powodem interwencji militarnej polskiego władcy – Bolesława Chrobrego, który wskutek zwycięskiej wyprawy wojennej w roku 1018, zajął Kijów i zdobył Grody Czerwieńskie. Ten sukces militarny nie przyniósł Polsce długotrwałych owoców. Zwycięzcą rozgrywki okazał się Jarosław I Mądry, który w roku 1019 wstąpił na tron jako książę kijowski. Od niego bierze początek potęga państwa znanego jako Wielkie Księstwo Kijowskie.

Zgodnie z testamentem Jarosława I, po jego śmierci, która nastąpiła w 1054 r., dokonał się podział ziem księstwa pomiędzy jego synów. Od tego czasu rozpoczął się kilkuwiekowy okres rozbicia dzielnicowego Rusi: na północy powstała Republika Nowogrodzka (1136–1478), na południu Księstwo Halickie-Włodzimierskie, na terenie dzisiejszej Białorusi – Księstwo Połockie, zaś w centralnym obszarze – Księstwo Kijowskie, Smoleńskie i Turowskie. W roku 1069 Kijów ponownie stał się celem zbrojnej interwencji polskiej i został zdobyty przez wojska króla Bolesława II Śmiałego.

W 1227 r. Ruś najechali Mongołowie, którzy pod wodzą Batu-Chana opanowali i zhołdowali te ziemie. Odtąd chan tatarski zatwierdzał każdego władcę na ziemiach ruskich. Wolne pozostały tylko tereny Białorusi, bogaty Nowogród zaś był zmuszony płacić daninę w skórkach sobolich. Był to okres zahamowania rozwoju Rusi Kijowskiej.

W miarę jak rosło w siłę Wielkie Księstwo Litewskie, tereny Rusi stawały się przedmiotem rywalizacji z Królestwem Polskim. W XIV wieku, za czasów panowania królowej Jadwigi, ziemie te zostały podzielone. Wielkie Księstwo Litewskie zatrzymało Wołyń i Podole Kamienieckie. Reszta przyłączonych ziem przypadła Koronie. Król Polski przyjął wówczas tytuł księcia Rusi, powołując się na prawo Kazimierza Wielkiego jako spadkobiercy książąt halickich.

Warto zauważyć, że tereny współczesnej Ukrainy stały się częścią Rzeczypospolitej bez żadnej agresji, jedynie w wyniku procesów unijnych. Tamtejsza elita stawała się częścią polskiej elity, uczestniczyła w dorobku polskiego parlamentaryzmu i stawała się z czasem również polską elitą. Wielkie rody ruskie polonizowały się, podczas gdy polscy chłopi mieszkający na ziemiach ruskich z kolei się rutenizowali.

Mieszkańców tych ziem łączyła w jakby jeden organizm podległość wspólnemu prawu i swobody. Niestety w ciągu długo trwającej wspólnej historii było też wiele wzajemnej krzywdy i wrogości. Szczególnie dramatyczny charakter przybrały stosunki polsko-ruskie w XVII wieku. Wówczas to doszło w 1648 roku do powstania Kozaków zaporoskich pod wodzą Bohdana Chmielnickiego przeciwko Rzeczpospolitej.

Kozacy jako społeczność zamieszkująca południowo-wschodnie Kresy Rzeczypospolitej wyodrębnili się w okresie krwawych najazdów tatarskich. Okrucieństwo, jakim wykazywali się wówczas, do dziś budzi grozę i przerażenie, czego materialnym dowodem jest spoczywające w kościele jezuitów w Warszawie ciało św. Andrzeja Boboli. Niewątpliwie Kozacy zaporoscy w kaźniach dokonywanych na katolickich kapłanach i szlachcie polskiej wzorowali się na Tatarach. Niewiele było w tym z kultury chrześcijańskiej. Okrucieństwo rodzi okrucieństwo. Podobne metody stosował wobec nich wojewoda ruski i dowódca wojsk koronnych – Jeremi Wiśniowiecki, stając się przez to postrachem Kozaków.

18 stycznia 1654 r. Bohdan Chmielnicki wraz ze starszyzną kozacką zawarł w Perejasławiu ugodę z carem Rosji Aleksym I i złożył mu przysięgę wierności. W zamyśle kozackiego hetmana miała ona być sojuszem wymierzonym w Rzeczpospolitą, ale ostatecznie stała się pretekstem do wojny Rosji z państwem polsko-litewskim. Hetman Chmielnicki (notabene dziś jeden z bohaterów Ukrainy) poddał się pod protektorat cara w nadziei zdobycia dla siebie pełnej władzy.

W rezultacie „opieki”, którą car otoczył Kozaków, Rosja zagarnęła zadnieprzańską połowę Ukrainy. Ten podział jest do dziś aktualny zarówno terytorialnie, jak i kulturowo.

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”. Przypisuje też sobie dziejową misję zjednoczenia „Małorusów” z Rosjanami.

Władimir Putin – obecny prezydent Rosji, powołując się na tę tradycję, „zbiera ziemie ruskie” w imię świętego prawosławia i oskarża Ukrainę, że zawłaszczyła przynależną Rosjanom tradycję Wielkiego Księstwa Kijowskiego. Właśnie w tym celu usiłuje zaprezentować się Rosjanom, Białorusinom i Ukraińcom jako człowiek „szczególnej wiary”. Pomija jednak milczeniem fakt, że w czasie, kiedy Ruś Kijowska przyjmowała chrzest, obecna stolica Rosji nie istniała nawet w zalążku (jest wspominana w kronikach jako skromna mieścina dopiero od 1147 r.), Księstwo Moskiewskie zaś jeszcze w XII wieku stanowiło maleńką enklawę wokół samej tylko Moskwy. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022

Muzyka jest najsilniejszym dostarczycielem tlenu. Przemawia wprost do twojej duszy. – o Vangelisie w Cieniach W Jaskini

W twórczości muzycznej Vangelisa nie brakuje polskich wątków. W roku 1983 napisał, wraz z Jonem Andersonem, poruszającą kompozycję „Polonaise”, która trafiła na album „Private Collection”. Została zadedykowana Polakom, których wówczas spowijał mrok stanu wojennego. Vangelis na swoim koncie ma także skomponowanie trzech utwory do polskiego filmu dokumentalnego „Świadectwo”, który opowiadają o Janie Pawle II.

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne: Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego […]

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne:

Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego odwracam się od takich pokus. To, że coś zrobiłem, nie znaczy, że muszę i będę to robić dalej.

Tutaj do wysłuchania program „Cienie w jaskini” poświęcony Vangelisowi:

 

Cała twórczość Vangelisa jest mi bliska, trafia na przełęcz tkliwości i przeżywanego piękna z powodu jego niezwykłej delikatności. Rzekłbym i napisał nawet kruchości. Każda fraza, każdy dźwięk i pauza między nimi masuje subtelnie uszy a za chwilę duszę, która mawia słowami Cypriana Kamila Norwida:

„Piękno jest po to, aby zachwycało do życia”.

Co tu dużo pisać, Vangelis jest po prostu mistrzem świata w tym co robił. Nie znając nut, ani teoretycznych historii i definicji o kompozycji i komponowaniu, wreszcie samemu ucząc się grać na instrumentach, aby samotnie osiągnąć muzyczny Olimp, to absolutnie niezwykłe.

Wiem to na pewno, że za sto, dwieście i pięćset lat – jeśli przetrwamy jako gatunek (bo co do cywilizacyjnych odniesień mam już od pewnego czasu wielkie wątpliwości), to będą o nim kolejne pokolenia mówiły tak jak my teraz o Mozarcie, Bachu czy Chopinie . I nie ważne czy to mój ukochany album „Spiral”, z niezwykłym nagraniem tytułowym i zamykającym „3+3” i też bliski sercu „El Greco” z 1998 roku z udziałem nadświetlnej sopranistki Montserrat Caballé (niestety nie doceniony przez słuchaczy i krytyków).

Vangelis i jego opowieści muzyczne do filmów, czy to ścieżka dźwiękowa do „Chariots of Fire” (Oscara dostał Vangelis smacznie śpiąc w swoim łóżku i nie oglądając ceremonii Oskarów), czy to fanfarowe „1492 Concquest of Paradise” to arcytwórca, arcykompozytor.

A niezwykłe kolaboracje? Oczywiście od razu na myśl przychodzi Ian Anderson, najważniejszy głos grupy Yes i On – Vangelis.

„Łowca Androidów”, tak film jak i ścieżka dźwiękowa Vangelisa, są urzekająco monumentalne. To absolutnie piękny film o głodzie miłości, poczuciu wolności, które niejednakowo przez różnorakich rozumiane jest. „Blade Runner” to także obraz o granicach człowieczeństwa, czego dzisiaj doświadczamy widząc kolejne „milowe kroki” czynione ze sztuczną inteligencją.

Ale to również film opowiadający o tym, że serce i pragnienie ziszczone w działaniu przenosi góry, niczym w „Hymnie do miłości” Pawła z Tarsu.


“Blade Runner”, podobnie jak moje ukochane „Siódmą pieczęć”, „Arizonę Dream”„Popiół i diament” oglądałem już chyba kilka setek razy. Co najmniej paręset. Pamiętam też mój pierwszy raz z tym filmem.

Piracka kopia VHS, jesień 1986 roku i garstka rówieśników, gdzieś pod niebem Cukrowni Wożuczyn. Rozpętała się za oknem wielka burza, ale my wciąż oglądaliśmy film. Nie obawialiśmy się niczego. I trudno mi w to uwierzyć, bo miałem wówczas niecałe 15 lat, ale mógłbym odtworzyć tamte chwile i emocje.

Bowiem to nieodgadnione połączenie burzy, ciężkich kropel dudniących o szyby z mistyczną muzyką Vangelisa i nadzwyczajnym finałem obrazu, w którym premówił Roy Batty, tkwi na przełęczy serca i duszy na zawsze!

 

Rutger Hauer jako Roy Batty. To rola jego życia.

W roli Roya Batty’ego nadzwyczajny, bo przyćmił nawet Harrisona Forda – Rutger Hauer. A słowa w tej najważniejszej, bo finalnej scenie filmu tkanej deszczem zaczarowanym i trzepotem skrzydeł białego gołębia, brzmią dokładnie tak:

Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące nieopodal ramion Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile zostaną stracone w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać.

Klimat w „Blade Runner” dla mnie naznacza jego tłoczność. Od pierwszej sceny mamy w sobie przeczucie tego, że za chwilę stanie się coś złego w tej smogowej kąpieli w chmurach, na skrzyżowaniach podniebnych trakcji komunikacyjnych metropolii.

Na myśl przychodzi mi Dante i wymieszanie kręgów piekielnych, tyle że nie ma tutaj  drzewa w centrum. I jeszcze jedno ważne pytanie, kto jest Judaszem, a kto morderczym tandemem z Kasjuszem i Brutusem. To ci, co spoczywają w „Boskiej Komedii” Danta w zmrożonym pysku Lucyfera.

W „Blade Runner” doświadczamy jako widzowie tłoku i brudu, kurzu i pyłu.  Sama fabuła filmu przesadnie nie zachwyca. Narracyjnie pooplatana jest wokół czegoś, co i niemodne, ani nie zaciekawi mas.

 

„Staram się dopasować zachowanie postaci, którą gram, do nastroju opowiadanej historii. Jedno musi wpływać na drugie; musi zachodzić pomiędzy nimi korelacja. Nie może dochodzić do zgrzytów.” – Harisson Ford.

Pewien detektyw leciwy nieco, który lata świetności ma już za sobą, ma odnaleźć grupę androidów, o których nie wiadomo wiele. Ów detektyw nie przypomina herosów z klasyków gatunków. Nie ma oszałamiającej broni ani wsparcia grupy śledczo – dochodzeniowej a policja raczej traktuje niechętnie. Są w filmie takie momenty, że jego poczynania wydają się być kuriozalne i niepojęte, ale wciągają minuta po minucie widza.

Deckard jawi nam się, jak każdy z nas. To zwykły człowiek z krwiobiegiem i kośćcem, i całą serią małych lub wielkich dramatów ćmiących wciąż w głowie. Ale najczęściej jednak w sercu.

Bijąc się z androidami dostaje totalny omłot, że uratować go może tylko pistolet i łut szczęścia. Pomijam dyskusje, a propos origamicznego (od sztuki origami) snu z jednorożcem w roli głównej, co ma zwiastować, że Deckard – Harrison jest człowiekiem.

Nie jest! I nawet oświadczenie reżysera Ridleya Scotta z 2000 roku, że Deckard jest androidem, mnie nie przekonuje! Dość powiedzieć, że sam Harrison Ford ma do dziś też inne zdanie.

W jednym z wywiadów powiedział:

Ustaliliśmy z reżyserem, że Deckard na pewno nie jest replikantem. Koniec, kropka.  

Ale deklaracją Scotta zawiedziony był także Rutger Hauer, który w swojej książkowej biografii stwierdził, że to co powiedział reżyser

Zredukowało to finałowe starcie między Deckardem a Battym, z symbolicznego pojedynku człowieka z maszyną, do walki dwóch replikantów.

Ale to wszystko płynie jako opowieść tylko dzięki maestrii Vangelisa i Jego muzyce. To ona jest tą muzyką i śpiewem gwiazd, o których mówił Pitagoras do uczniów. I jeszcze jedno.

„Blade Runner” to ekranizacja, która z perspektywy 40 lat zajmuje ludzi bardziej niż by się wydawało z początku (i pozoru) pierwszym widzom.

Bowiem wyartykułujmy to sobie szczerze i wprost! Ile filmów fantastycznych, które nakręcono w latach 80. XX wieku, a nawet wcześniej jak i później (ale przez litość o kontynuacji litościwie nie wspomnę, pomimo ról Forda i Goslinga), można nazwać arcydziełem kinematografii?

„Łowca androidów” to arcydzieło. Totalne! Ale owa totalność, jak fala nagłej emocji i poryw serca, to zasługa muzyki Vangelisa!

25 czerwca, w piątkowych „Cieniach W Jaskini” specjalny program poświęcony filmowi „Blade Runner”, interpretacjami i nawiązaniami w sztuce i kulturze, i oczywiście muzyce Vangelisa. Będę miał bowiem wiele niespodzianek właśnie muzycznych. Tego dnia bowiem przypadnie 40.rocznica światowej premiery „Blade Runner” – Łowcy androidów” w reżyserii Ridleya Scotta. – Tomasz Wybranowski

Radio Aktywni i ..Dzieci na Fali!

rys. Radek Ruciński

25 maja 2022 r. w audycji Radio Aktywni gościliśmy dzieci z zerówki Szkoły Podstawowej nr 366 im. Jana Pawła II z Warszawy.

Piękne spotkanie, pełne zaskakujących zwrotów akcji, anegdot i historii …z życia wziętych. Jeden ze słuchaczy przed audycją napisał ” to będzie istny armageddon” a ja mówię- to był renesans polskiego radia. Więcej takich programów.
Dzieciaki jesteście Mistrzami! Dziękuję w imieniu całej ekipy Radio Aktywnych jak i Radia Wnet za niepowtarzalną rozmowę. Radek Ruciński.

PS: Natalia i Andrzej nagrywali w tym samym czasie inny materiał z dziećmi, który mam nadzieję, już niebawem ujrzy światło dzienne.

Spacer po Pradze – 24.05.2022 r.

Praga/ Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz | Radio Wnet

Krzysztof Skowroński i Tomasz Wybranowski zapraszają na spacer po czeskiej stolicy.

Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz | Radio Wnet

 

Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz | Radio Wnet
Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz | Radio Wnet

182 notowanie Listy Polskich Przebojów Polish Chart

Pierwsze miejsce w tym notowaniu zajął utwór „Świat na pół” Rozalii Dessauer.

  1. Rozalia Dessauer – Świat na pół

  2. Wojtek Cugowski – Znowu Będziemy Się Śmiać

  3. Kasia Marona ft. TuGober – Ten świat

  4. Prorock – Hades

  5. Łukasz Łyczkowski 5 RANO ft. Wojtek Cugowski – Credo

  6. Purple Daze – Under The Gun

  7. Black Light – You are not alone

  8. Meteroids – Feels

  9. MoodMan – Tamte Dni

  10. Tattva – Wyzysk (quaestus immitis)

  11. Kapela Bożków – Rysiu

  12. Julia Bury – Latawiec

  13. Kruk & Wojtek Cugowski – To Those In Power

  14. Zespół CHAOS – Me cierpienie

  15. Sztywny Pal Azji – 17 Kwietnia

  16. Małgorzata Szybisty x Bielu – Więzień Miłości

  17. Roch – muzyka – Tańcz

  18. Yugopolis & Maciej Maleńczuk – Sługi za szlugi

  19. BLACK STAGE – Malinowa

  20. Bad Grace – Nie poskładam się

  21. AURA. & Mikołaj Macioszczyk – Jeśli to sen

  22. Paulina Wróblewska – Gdy mi Ciebie zabraknie

  23. Dagny Mikoś / OSIECKA – Nadzieja

  24. Natalia Lesz – Wiosną

  25. Piotr Malinowicz – Crazy For You

  26. Natalia Balik – Secret Love Song

  27. MDrummer official solo project – Jak czołg

  28. Janusz Radek – Nie chcę Ciebie dzisiaj zapomnieć

  29. Sabina Podsiadło – Jestem na tak

  30. Less & Metallica – The Call of Ktulu

     

Świnoujska Muzyczna Polska Tygodniówka. Muzyka QUEEN, ZZ TOP i AC/DC podczas „TRIBUTE FESTIVAL”.

Orgasmatron, grupa hołdująca twórczości Lemmiego Kilmistera będzie jedną z gwiazd "Tribute Festival" w Świnoujściu. W składzie Orgasmatron złożonym jest ze znakomitości polskiej sceny rockowo-metalowej Tomasz "Titus" Pukacki (m.in. Acid Drinkers, HOD) - bas, vocal, Maciej Jahnz (Flapjack, Gomor) - gitara, Wojciech Hoffmann (m.in. Turbo) - gitara i Piotr Szpalik - pałker (Ceti i Cannonball).

Do Świnoujścia zjadą jedne z najlepszych w Europie „Cover” i „Tribute” bandy. Zespoły wystąpią w Świnoujskim Amfiteatrze im. Marka Grechuty 17 i 18 czerwca 2022 roku. Patronem wydarzenia Radio Wnet.

Łukasz Winiarski, duch sprawczy „Tribute Festival”, dumny członek Klubu Motocyklowego NINE SIX MC POLAND.

Świnoujście kulturą stoi od dziesiątek lat. Kto bowiem z nas nie słyszał o Festiwalu Artystycznym Młodzieży Akademickiej – FAMA! W tym roku 52. Festiwal FAMA odbędzie się w Świnoujściu w dniach 22 – 27 sierpnia 2022 roku.

Ale Świnoujście to nie tylko FAMA! To również „Markowy Festival Świnoujście” (dawniej „Grechuta Festiwal”), „Sail Świnoujście” oraz Festiwal Piosenki Morskiej „Wiatrak”.

Ale z wiceprezydentem miasta Pawłem Sujką, Bartkiem Wutke z MDK w Śwonoujściu i Łukaszem Winiarskim mamy nadzwyczajną wieść!

Jako sieć Radia Wnet anonsujemy kolejne muzyczne święto pod niebem grodu nad Świną, który ściągnie żądnych rockowych wrażeń turystów!

Od roku 2022 Świnoujście będzie gospodarzem „Tribute Festival” – mówi z dumą Łukasz Winiarski. 

Tutaj do wysłuchania rozmowa z ŁukaszemWiniarskim, Klub Motocyklowy NINE SIX MC POLAND:

 

O kulturalnej specyfice miasta nad Świną, radiowych przygodach z Łukaszem Winiarskim, miłości do hard rocka i heavy metalu, i oczywiście o „TRIBUTE FESTIVAL” opowiadał w Muzycznej Polskiej Tygodniówce pan Bartek Wutke z Miejskiego Domu Kultury w Świnouśjciu.

Rozmowa z Bartkiem Wutke do wysłuchania tutaj:

 

 

Program „TRIBUTE FESTIVAL” zapowiada się bardziej niż ciekawie. Oto szczegółowy harmonogram dwóch festiwalowych dni

17 czerwca 2022 (piątek) – „HARD & HEAVY DAY”

  •  18:00 – 19:15   MADE IN WARSAW (Deep Purple)
  •  19:30 – 21:00  ALCOHOLICA (Metallica)
  •  21:30 – 23:00  ORGASMATRON (Motörhead)
  •  23:30 – 01:00  4 SZMERY (AC/DC)

18 czerwca 2022 (sobota) – „SOFT DAY”

  • 18:00 – 19:15   BLUES STATION (Dżem)
  • 19:30 – 21:00   LYNYRD SKYNYRD TRIBUTE
  • 21:30 – 23:00   ZZ TOP REVIVAL
  • 23:30 – 01:00   QUEEN MAY ROCK

 

Tutaj do wysłuchania cały program „Muzyczna Polska Tygodniówka” z udziałem Łukasza Winiarskiego, Bartka Wutke i wiceprezydenta miasta Świnoujścia Pawła Sujki:

 

Konfrontacje Muzyczne – odcinek 272 z 22 maja 2022 r. – prowadzi dr Roman Zawadzki

Zapraszamy do odsłuchania poprzednich audycji muzycznych Romana Zawadzkiego, które znajdują się tutaj. Więcej publikacji autora, w tym niektóre książki znajdziesz na romanzawadzki.pl

Zapraszamy do odsłuchania poprzednich audycji muzycznych Romana Zawadzkiego, które znajdują się tutaj.

Więcej publikacji autora, w tym niektóre książki znajdziesz na romanzawadzki.pl

Dzisiejszy czas wojny, negocjacje, polityczne manipulacje – jasno można zrozumieć i odczytać w świetle Księgi Apokalipsy

Przeciętni Rosjanie są przeważnie ofiarami wieloletniej manipulacji medialnej i presji politycznej. Bardzo często nawet nie mają świadomości, jaka jest prawda. Oni są złamani, już nie szukają prawdy.

Krzysztof Skowroński, bp Edward Kawa

(…) Jakie jest zawołanie Księdza Biskupa?

Moje zawołanie jest „Agnus vincet!” – „Baranek zwycięży!” – to jest wzięte z Apokalipsy. Takie bardzo paschalne. To zawołanie przejąłem po świętej pamięci biskupie Stanisławie Padewskim, z którym kiedyś współpracowałem na wschodzie. On był ordynariuszem charkowsko-zaporoskim, tam, gdzie dzisiaj trwają najbardziej intensywne działania wojenne. Zmarł w lutym 2017 roku, a ja otrzymałem nominację w maju w tym samym roku i odczytałem w sercu, że przyjmę to zawołanie, tak aby dalej ten Baranek przez moje życie, przez moją posługę dawał zwycięstwo swoim wiernym.

To zawołanie z Księgi Apokalipsy, czyli Księga Apokalipsy jest Księdzu Biskupowi bliska.

Tak. Jest to księga bardzo trudna do zrozumienia i bardzo prorocza. Myślę, że właśnie w kontekście dzisiejszych czasów bardzo dużo jest w tej księdze jasnych wskazówek, które Pan Bóg nam daje, jak mamy działać i co mamy robić, aby pozostać sobą, pozostać dziećmi Bożymi. Myślę, że ten dzisiejszy czas wojny czy ten cały niepokój, obojętność świata, te negocjacje, polityczne manipulacje – wszystko bardzo jasno daje się zrozumieć i odczytać przez pryzmat Księgi Apokalipsy, tych różnych wizji, jakie św. Jan ma w Apokalipsie, czy tych listów do Kościołów, które dzisiaj różnie się zachowują. Jeśli się pochylić nad tym słowem, to w ciszy i modlitwie można dużo rzeczy zrozumieć – co się tak naprawdę dzieje, jaka trwa walka duchowa i gdzie jest obecność Boga, a gdzie ewidentna obecność szatana i jego manipulacja.

Tak jak Ksiądz Biskup patrzy na wojnę.

Tak dzisiaj tę wojnę odczytuję i widzę w tym z jednej strony ogromne działanie Boże, bo ten akt zawierzenia, dokonany 25 marca, przyniósł owoce – dzisiaj wszyscy mówią o wielkim odstąpieniu wojsk Federacji Rosyjskiej, oczywiście bolesnym odstąpieniu, jak się później okazało. Bucza, Irpień, Hostomel – te miejscowości zostały zmasakrowane przez rosyjskie wojska. Ale też widzę w tym akcie zawierzenia Niepokalanemu Sercu Maryi wielkie zwycięstwo Maryi nad szatanem, bo te wojska nagle i niespodziewanie zaczęły opuszczać tereny województwa kijowskiego, potem czernihowskiego. I myślę, że to jest też dla nas znak, w jaki sposób mamy dzisiaj działać.

Ale szatan nie śpi i przygotowuje się do kolejnego ataku.

Dlatego my też nie możemy się uspokajać czy być pasywni, tylko mamy jeszcze bardziej się modlić, jeszcze bardziej stać, szczególnie w Wielkim Tygodniu, w bliskości Boga i prosić, aby to dzieło Boże zostało już dokonane do końca i aby tak szatan został całkowicie zwyciężony.

Czy natchnienie do kazań wielkanocnych będzie Ksiądz Biskup też czerpał z Apokalipsy św. Jana?

Będę bardziej się koncentrował na Ewangeliach przewidzianych na konkretne dni, ale wątek Apokalipsy zawsze gdzieś tam jest obecny. To mi pomaga lepiej rozeznawać obecną sytuację przez pryzmat słowa, ale też i to słowo ma w sobie dużo nadziei, a dzisiaj tej nadziei bardzo potrzebujemy. Czuję w sercu, że każdy, z kim rozmawiam, chce usłyszeć przede wszystkim Dobrą Nowinę, chce usłyszeć prawdę, która będzie wkrótce objawiona przez działanie Boże.

Chrystus zmartwychwstał!

Prawdziwe zmartwychwstał!

Nietypową drogę zakonną i kapłańską miał Ksiądz Biskup: i Petersburg, i Charków, i Lwów, i Kraków…

Tak się złożyło, że moja formacja zakonna odbywała się w różnych miejscach, w różnych środowiskach i dzisiaj jestem za to Bogu wdzięczny, bo to dało mi dużo doświadczenia i szerszego spojrzenia na rzeczywistość, w której teraz pracuję. Jest mi też łatwiej zrozumieć dzisiaj ludność, której posługę jako biskup czy jako zakonnik. Łatwiej mi zrozumieć nawet to, co się dzieje ze strony Federacji Rosyjskiej, dlatego że spędziłem tam cztery lata, poznałem ludzi, zobaczyłem już wtedy, jaki jest stosunek przeciętnych Rosjan względem Ukrainy, a jaka – polityka państwa. To się już wtedy czuło, kiedy byłem na studiach. Także będąc w Polsce przez cztery lata, mogłem głębiej poznać kulturę i rzeczywistość polską, która również bardzo mnie ubogaciła.

Jakie wrażenie wywarli na Księdzu Biskupie ci przeciętni Rosjanie?

Przeciętni Rosjanie są przeważnie ofiarami wieloletniej manipulacji medialnej i presji politycznej. Bardzo często nawet nie mają świadomości, co się dzieje, jaka jest prawda. Oni są już jakby złamani, nawet za bardzo nie szukają prawdy. Po prostu bardzo łatwo się poddają tej manipulacji, nie wykazują się jakimś szerszym myśleniem. Tak jak było za czasów radzieckich, wszyscy trzymają się jednej wersji, która w państwie obowiązuje, i nawet nie próbują wejść w głąb. To świadczy o wielkim infantylizmie czy braku wiedzy, czy nawet braku pragnienia poszukiwania prawdy.

Ale jest sporo ludzi, którzy naprawdę mają dobrą wolę i nie są zwolennikami tej agresji ani nie stoją po stronie tych, którzy dzisiaj są oprawcami ukraińskiego narodu. Potępiają to, tylko że są ignorowani i niesłyszani, i bardzo często nawet gnębieni przez miejscowe władze. (…)

Czy spodziewał się Ksiądz Biskup takiej skali barbarzyństwa?

Powiem szczerze, że się spodziewałem, dlatego że kiedy byłem studentem-klerykiem w Sankt Petersburgu, wielokrotnie doświadczyłem brutalności, gdy byłem zatrzymywany przez ówczesną milicję i kiedy nie miałem przy sobie dokumentu albo kiedy miałem dokumenty i oni wiedzieli, że jestem z Ukrainy. Bardzo agresywnie poniżali mnie albo w bardzo niekulturalny sposób się wypowiadali. I nigdy nie mogłem zrozumieć, o co chodzi: przecież ci ludzie mnie pierwszy raz na oczy widzą, a z taką nienawiścią się do mnie odnoszą. I już wtedy czułem, że oni są bardzo źle nastawieni do każdego, kto ma jakiekolwiek relacje z Ukrainą czy się tam urodził.

Więc kiedy zaczęła się wojna, obawiałem się właśnie takiego scenariusza, ale tak po ludzku takiej myśli do siebie nie dopuszczałem. Ale teraz, kiedy stajemy się świadkami ludobójstwa, szczególnie mordowania dzieci, gwałcenia kobiet, zabijania ludzi bezbronnych, związanych, katowanie ich po piwnicach – widać, że to rzeczywiście jest działanie diabelskie, ludzi opętanych, którzy nie wyznają żadnych wartości i już nie mają w sobie żadnych oznak człowieczeństwa.

Przebacz nam nasze winy, jako i my przebaczamy naszym winowajcom.

Tak, to są słowa, które wypowiadamy bardzo często i to są słowa bardzo głębokie. I myślę, że kiedyś będą one wybrzmiewać tutaj, szczególnie z ust tych, którzy są dzisiaj ofiarami tej wojny. Aczkolwiek do tych słów jeszcze musimy dojrzeć. Myślę, że dzisiaj wypowiedzieć te słowa ustami ludzi cierpiących jest bardzo trudno.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z bp. pomocniczym Archidiecezji Lwowskiej ks. Edwardem Kawą, pt. „Każdy chce usłyszeć dobrą nowinę”, znajduje się na s. 1 i 2 dodatku „60 dni wojny” do majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z bp. pomocniczym Archidiecezji Lwowskiej ks. Edwardem Kawą, pt. „Każdy chce usłyszeć dobrą nowinę”, na s. 1 dodatku „60 dni wojny” do majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022