U progu świąt Wielkanocnych A.D. 2024 o braku wyobraźni, którą można uzdrowić. Felieton Tomasza Wybranowskiego

Misterium męki, śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa zbliża się do nas coraz bardziej. Wszelkie obrządki chrześcijańskie, z katolickim na czele, obchodzą ten czas niezwykle uroczyście i podniośle.

 Nawet mniej praktykujące osoby, szczególnie w okresie Triduum Paschalnego, zdają sobie sprawę z rangi nadchodzącego święta.

W tym roku dni pomiędzy 27 marca (Wielka Środa) a 1 kwietnia (Poniedziałek Wielkanocny) przedstawiają zachętę do oczyszczenia się z grzechów, przyjęcia pokuty i odrodzenia na łonie wspólnoty Dzieci Bożych.

To coś jak gwiezdne wrota dla wierzących. Wielka szansa na zbliżenie się do tajemnicy życia i śmierci, do zakotwiczenia na „orbicie” miłości, wiary i nadziei.

Nie bez przyczyny ten wyjątkowy okres liturgiczny obrał sobie za czas akcji swego nieśmiertelnego dzieła mistrz Dante Alighieri (mowa o „Boskiej komedii”).

 

Tutaj do wysłuchania „Siedem grzechów głównych. Wielkopostne rekolekcje muzyczne.”:

 

Ludzki duch musi upadać, aby na nowo powstawać i tworzyć. Najlepiej widać to w trakcie Triduum Paschalnego. Kulminacyjnym punktem żalu i rozpaczy jest Wielki Piątek. Wielka Sobota to doba naznaczona wyczekiwaniem na cud, który ziszcza się nad ranem w Wielką Niedzielę.

Wtedy kto żyw powinien obwieszczać światu wielką nowinę:

Chrystus Zmartwychwstał! Nieważny jest wtedy obrządek w jakim się to wszystko odbywa ani język przekazu. Uniwersalnym okrzykiem jest bowiem „Alleluja!”.

Kanony liturgiczne ustanowiły Wielki Piątek jako dzień żałoby, ponieważ śmierć dosięgła Głowę ludzkości – Jezusa Chrystusa. Jest też przy tym dniem nadziei, przygotowuje przecież Zmartwychwstanie.

„Jezus Chrystus uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do wydania ducha na krzyżu” (Flp 2, 8).

W dniu krwawej ofiary Chrystusa Kościół powstrzymuje się od odprawiania Mszy św., ofiary bezkrwawej. W porze przedwieczornej odprawia się obrzędy, kotnych forma sięga starożytności chrześcijańskiej. Całe nabożeństwo obejmuje pięć części: I. Liturgię słowa, II. Uroczyste modlitwy, III. Adorację Krzyża, IV. Komunię świętą, V. Procesję do Bożego Grobu.

 

Jezus idący po wodzie. Autor: Charles-François Jalabert. Źródło: Wikipedia, domena publiczna

 

Wielki Piątek

Mówiąc najprościej to najsmutniejszy dzień z możliwych. Chrystus skonał po długich mękach i śmierć zatriumfowała. Śmierć, czyli zło. Dzwony milczą. Nawet i one nie płoszą demonów. Znikąd ratunku. Nie ma gdzie się schronić. Człowiek zdany jest na pastwę Szatana.

Wielki Piątek to również Groby. Zwyczaj strojenia grobów chrystusowych przywędrował do Polski najprawdopodobniej z Czech lub Niemiec (w takiej formie nie znano go w innych krajach Europy) i rozpowszechnił się bardzo dzięki naszej polskiej, „przepastnej” naturze.

 

Zewnętrzna okazałość, ambicje poszczególnych zgromadzeń zakonnych (w czym celowali zwłaszcza jezuici i misjonarze) w urządzaniu grobów sprawiła, że bogactwem wystawy i pomysłów, olśniewały one cudzoziemców. Przy grobach tych straż sprawowały (i sprawują nadal) specjalne warty.

Pracowano w tym dniu od wczesnego świtu i to pracowano bardzo pilnie, bo pracować można było tylko do południa. Po południu gospodarze przebrani w wojskowe mundury szli do kościoła strzec Chrystusowego Grobu.

Ale w dniu tym było też mnóstwo zakazów pracy, głównie przędzenia, tkania, kręcenia powrozów, aby Panu Jezusowi „nie narzucać paździerzy do ran”.

I jeszcze jedna prastara tradycja związana z Wielkim Piątkiem – gotowanie i malowanie jajek, uważanych za symbol życia i odrodzenia (popularnych pisanek, kraszanek czy wschodnich hałunek).


Tutaj do wysłuchania program „Rockowe Wielkopostne rekolekcje – Jezus”:

 

 

W tym świątecznym tekście bardzo dziękuję za pełne światła i mocy Zmartwychwstałego życzenia od naszych kochanych Pogończyków. Radio Wnet, Krzysztof Skowroński i cała ekipa wie, że warto podtrzymywać to wspaniałe środowisko we Lwowie. Tutaj możecie zajrzeć na ich portal: pogon.lwow.net

 

Niedzielna radość

Z kolei Noc Zmartwychwstania (Wielka Noc) jest przeżyciem na nowo tej właśnie rzeczywistości, wraz z Chrystusem Zmartwychwstałym. Sakramentem, który wszczepia nas w Misterium Paschalne – w triumf Chrystusa nad grzechem i śmiercią i w Jego wieczne życie – jest Chrzest.

W związku z powyższym w tę jedyną, niepowtarzalną i świętą noc, święci się wodę chrzcielną i cała społeczność wiernych odnawia obietnice chrzcielne. Owa noc jest świętem narodzin Kościoła i narodzin każdego z nas dla Boga i dla życia wiecznego.

W obrzędach Wigilii Wielkanocnej wyróżniamy trzy części: I. Liturgię światła, II. Liturgię wody chrzcielnej, III. Mszę świętą rezurekcyjną. A potem znowu jesteśmy czyści i w duchu młodzi.

Pierwszy dzień Świąt – Niedziela Zmartwychwstania – mijał przeważnie w wąskim rodzinnym gronie, dopiero Poniedziałek Wielkanocny przeznaczano na składanie wizyt sąsiadom i znajomym.

 

Najgorętsze życzenia Naszym wspaniałym słuchaczom składają Ula i Rysio Sikorowie – przyszłość naszego eteru i dumni redaktorzy „Sekcji Dziecięcej” Radia Wnet. Usłyszymy się z Nimi w pierwszą sobotę kwietnia. Fot. radosna Mama Ola i dumny Tata Łukasz Sikora. 

 

Jedną z największych atrakcji świąt wielkanocnych było wielkie obżarstwo. Po czterdziestodniowym Wielkim Poście już od Palmowej Niedzieli czekano na ten dzień, śpiewając:

„Jedzie Jezus jedzie / weźmie żur i śledzie / Kiełbasy zostawi / I pobłogosławi”, albo: „Dobre placki przekładane / i kiełbasy nadziewane / Daj mi Chryste zażyć tego / Daj doczekać święconego”.

Po tradycyjnym podzieleniu się świeconym (święconką) następowała uczta, z pewnością jedna z najobfitszych w roku. Ludzie mogli sobie wreszcie pofolgować. Chłopi głęboko wierzyli, że nic ze święconego nie może się zmarnować.

Okruszyny ciast rozsiewano więc po ogrodzie a skorupki z jajek wynoszono na grządki.

Ze święconego chrzanu (bardzo ważnego w tradycji) robiono krzyżyki i wkładano pod węgły domu, aby nie zbliżały się do niego węże (chociaż nie wszędzie, np. na Pogórzu Karpackim uważano je za zwierzęta pożyteczne, niemal domowników).

Fragment okładki „Święte Triduum Paschalne”, Fot. Radio WNET

Coda

Wielkanoc stanowi znakomity przykład zwycięstwa pierwiastka „emotio” nad „ratio”. Skoro śmierć stanowi kres naszej ziemskiej wędrówki, nikt i nic nie może się jej oprzeć.

Jezus swoim życiem, śmiercią i wstaniem z grobu udowodnił po wsze czasy, że dla człowieka prawdziwie wierzącego w Bożą Opatrzność nie ma rzeczy niemożliwych.

Jego „non omnis moriar” / „nie całkiem umrzesz” woła do nas bez ustanku z dna największej rozpaczy i zwątpienia. Tak się potwierdza teza, iż to, co ludzkie nie ginie bezpowrotnie i bezsensownie w trybach Wszechświata. Być może dzisiaj, im bardziej jesteśmy obarczeni postmodernistyczną tandetą, tym trudniej jest nam zaufać i uwierzyć.

Wielkanocna kompozycja / Fot. Silar CC BY-SA 3.0

W dzieciństwie trochę śmieszy i drażni religijność starszych ludzi. Z wielką łatwością przypinamy komuś łatkę dewotki, konserwatysty, fanatyka religijnego. O ile wyznawanie wiary nie odbywa się „na pokaz” i nie służy jakimś mniej szczytnym celom, taki osąd jest wielce niesprawiedliwy i krzywdzący.

Kiedy widzimy staruszkę z różańcem w ręku, zdarza nam się powiedzieć (w duchu lub na głos): o ta, to by tylko klepała pacierze.

Z drugiej strony, gdy taka osoba stara nam się przyjść z pomocą lub radą, a my dufni w swoje młodzieńcze siły i możliwości nie mamy na to najmniejszej ochoty, odpowiadamy czasami mało kordialnie:

niech mama (tato) idzie się pomodlić, to już wam tylko zostało.

W ten sposób ujawnia się zarówno konflikt pokoleń, jak i brak poszanowania cudzych przekonań. Chociaż moje niedawne, bo lutowe „52” dla przyjaciół, jak śpiewała grupa TSA, stawia mnie już w szeregu tych doświadczonych i starszych zdecydowanie.

Śmiem jednak wciąż podejrzewać, że zwykła, prosta ludowa pobożność bardziej predestynuje do spotkania Jezusa na swej drodze, aniżeli jałowe ględzenie o ponowoczesnej etyce i moralności.

Jeżeli Syn Boga mógł się objawić powstańcom pozbawionym wszelkiej nadziei, równie dobrze może zjawić się na czyjejś drodze wiodącej z kościoła do domu pośród pól, lasów i łąk budzących się do życia wraz z nadejściem wiosny.

To niezły pretekst do wstania od ekranu komputera (albo telewizora), wyłączenia iPhone’a i wyjścia naprzeciw Dobrej Nowinie.

Tomasz Wybranowski

Fot. Tomasz Szustek

Ogłoszono Wiersz Roku 2024. Jest nim utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll

Nagrodę za WIERSZ ROKU 2024 otrzymał utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll. To bardzo aktualny utwór, jednocześnie wspaniale oddający osobowość i literacki temperament, zmarłego 16 marca 2024 roku, autora. Związek Pisarzy Katolickich od 2017 roku organizuje konkurs Wiersz Roku. Kapituła konkursu poszukuje poetyckich utworów literackich, odwołujących się do chrześcijańskich i humanistycznych wartości. Organizatorom zależy na promocji utworów […]

Nagrodę za WIERSZ ROKU 2024 otrzymał utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll. To bardzo aktualny utwór, jednocześnie wspaniale oddający osobowość i literacki temperament, zmarłego 16 marca 2024 roku, autora.

Związek Pisarzy Katolickich od 2017 roku organizuje konkurs Wiersz Roku. Kapituła konkursu poszukuje poetyckich utworów literackich, odwołujących się do chrześcijańskich i humanistycznych wartości. Organizatorom zależy na promocji utworów o szczególnych walorach artystycznych godnych tytułu „Wiersz Roku”.

Rozstrzygnięcia kapituły konkursu ogłaszane są w przeddzień Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO, który przypada na 21 marca.

Tutaj do wysłuchania specjalny program o poezji Ernesta Brylla:

 

W 2017 roku Kapituła Konkursu za „Wiersz Roku” uznała poemat „Corrida” Juliusza Erazm Bolka. W 2018 roku wyróżniono pieśń „Bogurodzica”. W 2019 roku nagrodzono utwór „Sonet III”, którego autorem jest Marek Czuku. Wierszem roku za rok 2020 został wiersz „Śpieszmy się”, który napisał ks. Jan Twardowski. W 2021 roku wyróżniono utwór „List do Zalęknionych” stworzony przez Tomasza J. Chlebowskiego.

Nagrodę za rok 2022 otrzymał tekst „Świętości dowodu” napisany przez, przedwcześnie zmarłego Dariusza Węcławskiego. W 2023 roku nagroda przypadła wierszowi „Królestwo bezprzestrzenne”, którego autorem jest Tomasz Wybranowski.

Dokonane przez jury konkursu „Wiersz Roku” wybory wskazują, że spektrum utworów, które są wyróżnianie, jest bardzo szerokie.

Wiersz „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, napisany przez Ernesta Brylla, który został „Wierszem Roku 2024” to jeden kilkudziesięciu wierszy Poety, który zasługuje na nagrodę, więc podjęcie decyzji kapituły, o wyborze tylko jednego utworu było bardzo trudne.” – wyjaśnia Juliusz Erazm Bolek – poeta i laureat nagrody Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO.

 

Utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, napisany przez Ernesta Brylla oddaje stosunek Poety do Boga, z którym, jak zwykł mawiać lubi się mocować. To zarówno bardzo dramatyczny utwór odnoszący się do wiary, jak również bardzo charakterystyczny dla twórczości autora.

Uważam, że nagroda dla wiersza „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, przez kapitułę konkursu „Wiersz Roku 2024” to bardzo trafny wybór. Bardzo przykro, że niestety Ernest Bryll nie zdążył dowiedzieć, się o tej nagrodzie, przed śmiercią.” – podsumowuje Juliusz Erazm Bolek – poeta i laureat nagrody Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO.

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię…

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię

Ale jałowe, puste moje pole

I chociaż mam, co chciałem, czuję opuszczenie

Jak gdyby chleba brakło na mym stole

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię

I wygrzebywał z ziemi kamień za kamieniem.

 

Ernest Bryll (1935-2024)

 

Związek Pisarzy Katolickich

Organizatorem konkursu „Wiersz Roku” jest Związek Pisarzy Katolickich, który nawiązuje do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie. Wiedza o jej istnieniu, działalności i twórcach została praktycznie zniszczona, przez system komunistyczny Polski Rzeczpospolitej Ludowej, po II wojnie światowej.

Obecny Związek Pisarzy Katolickich pragnie nawiązać do tradycji przedwojennej organizacji. Podejmuje też działania związane z promocją i popularyzacją literatury, o wartościach chrześcijańskich i humanistycznych. Przykładem jest organizowanie od 2017 roku konkursu „Wiersz Roku”.

21 marca jako Światowy Dzień Poezji, został ustanowiony przez UNESCO (ang. United Nations Educational, Scientific and Cultural Organization – Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Edukacji, Nauki i Kultury) w 1999 r. Celem tego dnia jest promocja czytania, pisania, publikowania i nauczania poezji na całym świecie.

UNESCO zadeklarowało, że ten dzień ma „dać nowy impuls, aby docenić poezję oraz poprzeć krajowe, regionalne i międzynarodowe ruchy poetyckie”.

Z okazji Światowe Dnia Poezji w okolicach 21 marca, co roku, na całym świecie, organizowane są festiwale, konferencje, konkursy, koncerty, spotkania literackie i autorskie, poświęcone upowszechnianiu i popularyzacji poezji. Główne uroczystości Światowego Dnia Poezji odbywają się w Paryżu we Francji.

W Polsce pierwszy propagowania Światowego Dnia Poezji podjął się Aleksander Nawrocki – poeta, krytyk, tłumacz, eseista, twórca, szef Wydawnictwa Książkowego IBiS i redaktor naczelny pisma „Poezja Dzisiaj jedynego w kraju czasopisma, poświęconego poezji. Podczas obchodów wydarzenia wybitnym poetom polskim, niestandardowym, była przyznawana Nagroda Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO (ang. Award Word Poetry Day UNESCO).

Od 2000 roku obchody Światowego Dnia Poezji organizuje także Związek Literatów na Mazowszu. W trakcie wydarzenia odbywają się spotkania autorskie, prelekcje naukowe o poezji, koncerty poetyckie oraz przyznawanie nagrody Złote Pióro dla autora „Książki Roku”.

Od 2017 roku Związek Pisarzy Katolickich przyznaje, z okazji Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO nagrodę „Wiesz Roku”. Jej Laureatami byli m. in. „Bogurodzica”, Jan Twardowski, Juliusz Erazm Bolek, Marek Czuku, ks. Jan Chlebowski, Dariusz Węcławski i Tomasz Walenty Wybranowski.

Rockowe Wielkopostne rekolekcje w programie „Cienie W Jaskini” Tomasza Wybranowskiego. Część I.

Jezus wciąż jest natchnieniem. Nie ma w historii żadnej innej postaci, która daje inspirację miliardom ludzi. Łaska miłości, dar nadziei i przyrzeczenie odkupienia nie omija także muzyków rockowych.

Często piosenki, które znamy i nucimy powstały z myślą o Zbawicielu. Tylko my o tym nie wiemy. Nie wiemy? A może nie chcemy wiedzieć albo nie chcemy się wsłuchać baczniej w wyśpiewane metafory.

Mnóstwo znakomitych nagrań często wyszło spod piór i strun muzyków, którym w życiu codziennym bardziej niż daleko od chrześcijańskiej tradycji. Ale czy aby do końca?

Okazuje się, że wciąż w muzyce rozrywkowej a i rockowej jest miejsce na wiarę i na Jezusa! W czasie Wielkiego Postu w moich programach w cyklu „Cienie w jaskini” prezentuję nagrania, które są modlitwami do Boga i bezpośrednimi zwrotami do Jezusa.

 

                                                                                                    Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania cały program „Cienie W Jaskini – Jezus”:

 

Te wyzwania ducha nie zawsze są uniżone i proste w odbiorze, ale zdecydowanie cechuje je prawda i szczerość. I jeszcze jedno – poruszają serca, nie tylko w wielkim tygodniu!

 

Wyobraźmy sobie Jerozolimę prawie dwa tysiące lat temu. Zmierzchało, ale nocne niebo nad Palestyną rozświetlały bladawe promienie księżyca. Następnego dnia Żydzi mieli spożyć Paschę. W tym czasie Jezus i apostołowie przekraczali potok Cedron. Kierowali się wprost do ogrodu Getsemani, który był oddalony od wieczernika o jakieś pół godziny drogi. Ale nie było już z nimi Judasza.

 

Moc muzycznych przykładów

Któż nie zna trzeciego albumu Lenny’ego Kravitza i rockowej, tytułowej błyskawicy na otwarcie. Piosenka opowiada o Jezusie Chrystusie i o wyborze, jaki Bóg stawia przed każdym z ludzi. Czy podążymy za Nim? Czy pozostaniemy głusi? Sam Lenny jest chrześcijaninem i otwarcie mówi o swojej wierze i ufności w Boga.

„Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy część ciebie? Czy Chrystus to tylko imię, które przeczytałeś w księdze, gdy byłeś młody? – śpiewa Lenny.

15 lat temu zespół płocka formacja Lao Che wydała płytę „Gospel”. Do dziś to wciąż pasjonujący zestaw najdojrzalszych opowieści o teraźniejszych relacjach między człowiekiem a Bogiem.

Spięty zwraca naszą uwagę nie na dewocjonalia i odpustowość, ale przeczucie niewyrażalnego absolutu Boga.

 

Bono w Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. z witryny u2.com

 

Oto gwiazdorzy z U2, którzy muzycznie trochę dołuję od ponad dekady. Ale wróćmy myślami do albumu „Achtung Baby” z 1991 roku. Znajdziemy tam nagranie „Until The End Of The World”. To nie błaha piosenka, jak może się dawać nam, o zdradach na różnych poziomach.

Bono ukazuje te sytuacje przez przedstawienie ostatniej wieczerzy z perspektywy Judasza. Jest w niej żal z powodu zdrady przyjaciela i wyrzuty sumienia, które doprowadziły Judasza, jedną z najtragiczniejszych i przeklętych postaci Nowego Testamentu do samobójstwa. U2 nie unika wyrażania wiary w muzyce, którą tworzy.

Ale z drugiej strony była to zdrada, która rozpoczęła wydarzenia, które wspominamy w tajemnicy Triduum Paschalnego. Jest to opowieść o niespełnionych nadziejach, nienawiści, kłamstwie i zdradzie. Opowieść o najgorszych postawach, z których – jak naucza Kościół – wypłynęło największe w historii dobro.

 

Dezerter, koncert w dublińskim klubie Village. Marzec 2011. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37 Dublin

 

Dezerter o Jezusie

Piosenkę o Jezusie nagrała kultowa punk – rockowa formacja Dezerter. Słowa perkusisty grupy Krzysztofa Grabowskiego z albumu „Ziemia jest płaska” (1998) stawiają konkretne pytania i to nie tylko przed ludźmi wierzącymi.

Jak nauczałby Jezus Gdyby żył w naszych czasach?

Czy prowadziłby odczyty Na śródmiejskich placach?

Czy miałby program w radiu Albo show w telewizji?

Czy chciałby iść do wojska? Czy ufałby policji?

Jaki rodzaj śmierci Jezusowi by zadano?

Czy umarłby na krześle Czy też by go rozstrzelano?

Jaki symbol męczeństwa Swojego zbawcy

Na złotych łańcuszkach nosiliby wyznawcy?

Czy dziś bylibyśmy Judaszami czy stali się bardziej św. Piotrem, co trzykrotnie wyrzeka się i zapiera? Ta piosenka grupy Dezerter wzbudza we mnie pytanie, czy zdrada Judasza była konieczna do zbawienia.

Wiem, że ta kwestia dzieli teologów do dziś, a oni nie są w stanie bezsprzecznie rozstrzygnąć. Ale słuchając Dezertera i wspominając scenę z Poncjuszem Piłatem, Barabaszem i tłumem mieszkańców Jerozolimy pojawia się problem wolnej woli i planu Boga. Przecież istniała na pewno perspektywa, aby zbawienie przyszło na świat w inny sposób. Niekoniecznie przez Judasza. Ale to nie on sam odpowiada za śmierć Jezusa.

Sanhedryn cały czas szukał fałszywych oskarżeń przeciwko Jezusowi, ale to Piłat i Herod nie mieli odwagi oprotestować wyroku śmierci. To tak naprawdę lud Jerozolimy wolał Barabasza.

 

Ozzy Osbourne w Dublinie. Fot. Tomasz Wybranowski

Black Sabbath śpiewają o Jezusie! Zdziwieni???

 

Myślałeś kiedyś o swej duszy − czy można ją uratować?

A może sądzisz, że po śmierci po prostu zostajesz we własnym grobie

Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy też część ciebie?

Czy Chrystus to tylko imię, które wyczytałeś w książce, kiedy byłeś młody?

/…/ Cóż, ja ujrzałem prawdę, tak, zobaczyłem światło i zmieniłem się

I będę gotów, gdy będziesz samotny i przerażony u kresu naszych dni

Czy to możliwe, żebyś się bał? Co powiedzieliby twoi przyjaciele

Gdyby wiedzieli, że wierzysz w Boga w niebie?

Powinni zrozumieć zanim skrytykują

Że Bóg to jedyna droga do miłości

Ile razy cięgi zbierałem, że na antenie Wnet prezentuję grupę Black Sabbath. Jak na ironię bowiem w tym opisie „Cieni w jaskini – opowieści o Jezusie”, Black Sabbath dla wszystkich „znawców rocka i muzyki” kojarzony się ze złym i szatanem. Kropka! Z bólem piszę i smutkiem, że większość ludzi ignoruje to, że

Ozzy Osbourne na ogół poprzez treści swych piosenek chwali Boga i podkreśla, że szatan został pobity.

Nagranie „After Forever” z doskonałej trzeciej płyty grupy „Master of Reality” (1971 rok) ma święcie wyraźny i prosty przekaz. Ozzy Osbourne hard – rockowe rekolekcje wierzącym. Chce, aby byli oni w pełni przeświadczeni o swojej wiarze nawet w czasach prześladowań i szykan. Warto to znieść, bowiem jak śpiewa:

Jedyną drogą do miłości jest Bóg.

                                                                                                         Tomasz Wybranowski

 

Muzyka jest najsilniejszym dostarczycielem tlenu. Przemawia wprost do twojej duszy. – o Vangelisie w Cieniach W Jaskini

W twórczości muzycznej Vangelisa nie brakuje polskich wątków. W roku 1983 napisał, wraz z Jonem Andersonem, poruszającą kompozycję „Polonaise”, która trafiła na album „Private Collection”. Została zadedykowana Polakom, których wówczas spowijał mrok stanu wojennego. Vangelis na swoim koncie ma także skomponowanie trzech utwory do polskiego filmu dokumentalnego „Świadectwo”, który opowiadają o Janie Pawle II.

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne: Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego […]

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne:

Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego odwracam się od takich pokus. To, że coś zrobiłem, nie znaczy, że muszę i będę to robić dalej.

Tutaj do wysłuchania program „Cienie w jaskini” poświęcony Vangelisowi:

 

Cała twórczość Vangelisa jest mi bliska, trafia na przełęcz tkliwości i przeżywanego piękna z powodu jego niezwykłej delikatności. Rzekłbym i napisał nawet kruchości. Każda fraza, każdy dźwięk i pauza między nimi masuje subtelnie uszy a za chwilę duszę, która mawia słowami Cypriana Kamila Norwida:

„Piękno jest po to, aby zachwycało do życia”.

Co tu dużo pisać, Vangelis jest po prostu mistrzem świata w tym co robił. Nie znając nut, ani teoretycznych historii i definicji o kompozycji i komponowaniu, wreszcie samemu ucząc się grać na instrumentach, aby samotnie osiągnąć muzyczny Olimp, to absolutnie niezwykłe.

Wiem to na pewno, że za sto, dwieście i pięćset lat – jeśli przetrwamy jako gatunek (bo co do cywilizacyjnych odniesień mam już od pewnego czasu wielkie wątpliwości), to będą o nim kolejne pokolenia mówiły tak jak my teraz o Mozarcie, Bachu czy Chopinie . I nie ważne czy to mój ukochany album „Spiral”, z niezwykłym nagraniem tytułowym i zamykającym „3+3” i też bliski sercu „El Greco” z 1998 roku z udziałem nadświetlnej sopranistki Montserrat Caballé (niestety nie doceniony przez słuchaczy i krytyków).

Vangelis i jego opowieści muzyczne do filmów, czy to ścieżka dźwiękowa do „Chariots of Fire” (Oscara dostał Vangelis smacznie śpiąc w swoim łóżku i nie oglądając ceremonii Oskarów), czy to fanfarowe „1492 Concquest of Paradise” to arcytwórca, arcykompozytor.

A niezwykłe kolaboracje? Oczywiście od razu na myśl przychodzi Ian Anderson, najważniejszy głos grupy Yes i On – Vangelis.

„Łowca Androidów”, tak film jak i ścieżka dźwiękowa Vangelisa, są urzekająco monumentalne. To absolutnie piękny film o głodzie miłości, poczuciu wolności, które niejednakowo przez różnorakich rozumiane jest. „Blade Runner” to także obraz o granicach człowieczeństwa, czego dzisiaj doświadczamy widząc kolejne „milowe kroki” czynione ze sztuczną inteligencją.

Ale to również film opowiadający o tym, że serce i pragnienie ziszczone w działaniu przenosi góry, niczym w „Hymnie do miłości” Pawła z Tarsu.


“Blade Runner”, podobnie jak moje ukochane „Siódmą pieczęć”, „Arizonę Dream”„Popiół i diament” oglądałem już chyba kilka setek razy. Co najmniej paręset. Pamiętam też mój pierwszy raz z tym filmem.

Piracka kopia VHS, jesień 1986 roku i garstka rówieśników, gdzieś pod niebem Cukrowni Wożuczyn. Rozpętała się za oknem wielka burza, ale my wciąż oglądaliśmy film. Nie obawialiśmy się niczego. I trudno mi w to uwierzyć, bo miałem wówczas niecałe 15 lat, ale mógłbym odtworzyć tamte chwile i emocje.

Bowiem to nieodgadnione połączenie burzy, ciężkich kropel dudniących o szyby z mistyczną muzyką Vangelisa i nadzwyczajnym finałem obrazu, w którym premówił Roy Batty, tkwi na przełęczy serca i duszy na zawsze!

 

Rutger Hauer jako Roy Batty. To rola jego życia.

W roli Roya Batty’ego nadzwyczajny, bo przyćmił nawet Harrisona Forda – Rutger Hauer. A słowa w tej najważniejszej, bo finalnej scenie filmu tkanej deszczem zaczarowanym i trzepotem skrzydeł białego gołębia, brzmią dokładnie tak:

Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące nieopodal ramion Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile zostaną stracone w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać.

Klimat w „Blade Runner” dla mnie naznacza jego tłoczność. Od pierwszej sceny mamy w sobie przeczucie tego, że za chwilę stanie się coś złego w tej smogowej kąpieli w chmurach, na skrzyżowaniach podniebnych trakcji komunikacyjnych metropolii.

Na myśl przychodzi mi Dante i wymieszanie kręgów piekielnych, tyle że nie ma tutaj  drzewa w centrum. I jeszcze jedno ważne pytanie, kto jest Judaszem, a kto morderczym tandemem z Kasjuszem i Brutusem. To ci, co spoczywają w „Boskiej Komedii” Danta w zmrożonym pysku Lucyfera.

W „Blade Runner” doświadczamy jako widzowie tłoku i brudu, kurzu i pyłu.  Sama fabuła filmu przesadnie nie zachwyca. Narracyjnie pooplatana jest wokół czegoś, co i niemodne, ani nie zaciekawi mas.

 

„Staram się dopasować zachowanie postaci, którą gram, do nastroju opowiadanej historii. Jedno musi wpływać na drugie; musi zachodzić pomiędzy nimi korelacja. Nie może dochodzić do zgrzytów.” – Harisson Ford.

Pewien detektyw leciwy nieco, który lata świetności ma już za sobą, ma odnaleźć grupę androidów, o których nie wiadomo wiele. Ów detektyw nie przypomina herosów z klasyków gatunków. Nie ma oszałamiającej broni ani wsparcia grupy śledczo – dochodzeniowej a policja raczej traktuje niechętnie. Są w filmie takie momenty, że jego poczynania wydają się być kuriozalne i niepojęte, ale wciągają minuta po minucie widza.

Deckard jawi nam się, jak każdy z nas. To zwykły człowiek z krwiobiegiem i kośćcem, i całą serią małych lub wielkich dramatów ćmiących wciąż w głowie. Ale najczęściej jednak w sercu.

Bijąc się z androidami dostaje totalny omłot, że uratować go może tylko pistolet i łut szczęścia. Pomijam dyskusje, a propos origamicznego (od sztuki origami) snu z jednorożcem w roli głównej, co ma zwiastować, że Deckard – Harrison jest człowiekiem.

Nie jest! I nawet oświadczenie reżysera Ridleya Scotta z 2000 roku, że Deckard jest androidem, mnie nie przekonuje! Dość powiedzieć, że sam Harrison Ford ma do dziś też inne zdanie.

W jednym z wywiadów powiedział:

Ustaliliśmy z reżyserem, że Deckard na pewno nie jest replikantem. Koniec, kropka.  

Ale deklaracją Scotta zawiedziony był także Rutger Hauer, który w swojej książkowej biografii stwierdził, że to co powiedział reżyser

Zredukowało to finałowe starcie między Deckardem a Battym, z symbolicznego pojedynku człowieka z maszyną, do walki dwóch replikantów.

Ale to wszystko płynie jako opowieść tylko dzięki maestrii Vangelisa i Jego muzyce. To ona jest tą muzyką i śpiewem gwiazd, o których mówił Pitagoras do uczniów. I jeszcze jedno.

„Blade Runner” to ekranizacja, która z perspektywy 40 lat zajmuje ludzi bardziej niż by się wydawało z początku (i pozoru) pierwszym widzom.

Bowiem wyartykułujmy to sobie szczerze i wprost! Ile filmów fantastycznych, które nakręcono w latach 80. XX wieku, a nawet wcześniej jak i później (ale przez litość o kontynuacji litościwie nie wspomnę, pomimo ról Forda i Goslinga), można nazwać arcydziełem kinematografii?

„Łowca androidów” to arcydzieło. Totalne! Ale owa totalność, jak fala nagłej emocji i poryw serca, to zasługa muzyki Vangelisa!

25 czerwca, w piątkowych „Cieniach W Jaskini” specjalny program poświęcony filmowi „Blade Runner”, interpretacjami i nawiązaniami w sztuce i kulturze, i oczywiście muzyce Vangelisa. Będę miał bowiem wiele niespodzianek właśnie muzycznych. Tego dnia bowiem przypadnie 40.rocznica światowej premiery „Blade Runner” – Łowcy androidów” w reżyserii Ridleya Scotta. – Tomasz Wybranowski

Pogodzić się z życiem i tym, co nieuniknione. Rammstein „Zeit” – recenzja Tomasza Wybranowskiego w „Cieniach w jaskini”.

Rammstein powrócił z tarczą z kolejnym albume "Zeit". Foto: Bryan Adams.

Można odetchnąć z ulgą! Oto Rammstein powrócił. Plotki pojawiające się podczas premiery poprzedniego albumu, że „jakoby” „Rammstein – zapałka” z 2019 roku miał być ostatnim okazały się tylko plotką.

Tutaj do wysłuchania cały program „Cienie w jaskini” – 29 04 2022:

 

Przedstawienie każdego kolejnego albumu niemieckich danz – metalowców to zawsze wielkie zdarzenie. I nieważne, czy na ich nowe studyjne dzieło czekamy trzy lata – tak jak z krążkiem „Zeit”  „Czas”, czy dziesięć jak w przypadku oczekiwania na „Rammstein” album z 2019 po „Liebe ist für alle da”, który ukazał się w 2009.

 Tomasz Wybranowski

 

 

„Zeit” wraca do rammsteinowych korzeni. Jest zdecydowanie gitarowo, z charakterystyczną długą serią ich przeciąganych riffów, mocno i to bez zanurzenia tychże w gęstym sosie elektronicznym. Nie znajdziemy tutaj nagrań w stylu „Radio” z poprzedniczki, czy przewrotmego, wręcz pop – metalowego „Ausländer”, z przewrotnym przesłaniem.

Niektórzy tym się martwią a ja się cieszę, choć do płyty „Rammstein” album równie sięgam często, co i do „Mutter”.

 

ANTIQUA, QUAE NUNC SUNT, FUÉRUNT OLIM NOVA 

– TO, CO JEST DZIŚ STARE, BYŁO KIEDYŚ NOWE

Pierwsze wrażenia po pięciodniowym obcowaniu z kompletem nagrań Landersa i spółki jest takie, że to bardzo solidna i równa płyta. Brak tu zdecydowanych szlagierów – błyskawic stadionowych, które będą ozdobą kolejnej trasy koncertowej, ale nie ma też nagrań, które odstają czy nie pasują od reszty.

Spotkamy za to wiele chóralnych zaśpiewów i niemal symfonicznych fraz, ale topos miejsca i duch (ich rodaka) Richarda Wagnera zobowiązuje.

Niezwykle jest już w otwierających „Armee Der Tristen”. Podobnie w szóstym z kolei „OK”, którego finał zdaje mi się być zagubionym ciągiem dalszym „Four Horsemen” Metalliki z debiutu Hetfielda i spółki.

Klimat „Zeit” jest zdecydowanie balladowy, aby nie powiedzieć kontemplacyjny, ale – jak mawiają klasycy – w pewnym wieku wszyscy łagodniejemy. Szczególnie my, panowie. I muszę się z tym zgodzić po przekroczeniu Rubikonu półwiecza żywota.

Czarodziejsko, delikatnie i zmierzchowo robi się już na wstępie. Teatralny patos i wzniosłość tematu urzekają w „Armee de Tristen” / „Armii Śpiących”, o którym już pisałem.

/…/ Ręka w rękę, nigdy więcej sam // Ręka w rękę, nie oglądaj się za siebie // Chodź, zewrzyjmy nasze szeregi // Marszowym krokiem przeciwko szczęściu /…/

Najpierw słyszymy lekko rozwibrowany syntezator a potem Till przechodzi „in medias res”, podobnie gitarowo czynią Landers i Kruspe. Piękno delikatnie zaplata swoją sieć, w czym nie przeszkadza moc industrialnej dźwięczności i metalowa ostra surowość.

Ale teraz jest inaczej niż zwykle. Bo jest odświętnie. Czuje się zdecydowanie aurę zadumę i … spokoju. To wymarzony prolog dla tego albumu, nad którym unosi się Seneka i jego przesłanie

„Mors malum non est, sola ius aequum generis humani”, czyli „Śmierć nie jest złem, a jedynie prawem obowiązującym cały rodzaj ludzki.”

Jak przystało na wzorzec muzycznego prądu Neue Deutsche Härte, jest marszowo, równo w rytm sekcji Riedel – Schneider i wtórze syntezatorów „Flake” Lorentza. Piosenka z „Armee de Tristen” zapowiada początek drogi ku zgłębieniu idei czasu („Zeit”). I kiedy wybrzmiewa „Armia Śpiących” pojawia się właśnie tytułowy „Zeit”.

 

QUAE VETERA NUNC SUNT, FUERUNT OLIM NOVA 

– TO CO TERAZ JEST STARE, KIEDYŚ BYŁO NOWE  (Z KWINTYLIANA)

Napisałem wcześniej, że na najnowszym longplayu Rammstein brakuje typowych szlagierów w rozumieniu ich reprezentacyjnych utworów, które weszły na stałe do koncertowych setów.

Teraz jednak, raz jeszcze wsłuchując się z nagranie tytułowe muszę napisać, że to absolutnie porywający, magiczny i nowy rammsteinowski standard. Klimatem i przesłaniem tekstu przypomina mi niezwykły, dotknięty oddechem Johanna Wolfganga Goethego „Spieluhr” („Pozytywkę”) z albumu „Mutter”.

 

 

W tytułowym „Zeit” Till Lindemann snuje opowieść o ulotności, przemijaniu i złudnych fetyszach, które raz po raz spotykamy na życiowej i wyboistej drodze:

Niektórzy powinni, a niektórzy nie powinni // Widzimy, ale jesteśmy ślepi // Rzucamy cienie bez światła /…/

Cała ta podniosła, iście wagnerowska pieśń ma wiele wspólnego z tytułem mojego sztandarowego programu „Cienie w jaskini”.

Till Lindemann odnosi się bezpośrednio do symbolu, ale i alegorii jaskini Platona. To właśnie tam Plato miał rozmyślać o istocie wiary i o tym, co się stanie kiedy zetknie się z wiedzą. I która wizja zwycięża?

My podobnie w życiu zdajemy się stać twarzą do zimnej skały, a gdzieś za naszymi plecami płonie ogień. Ale wyobraźmy sobie, że nie jesteśmy świadomi tego.

Mało tego, nie wiemy, że to ogień. Nie mamy pojęcia czym on jest. A skoro tak, to wszelkie poruszające się cienie (także nasz) postrzegamy jako samoistne istoty, a nie jako wizerunki tylko tych istot.

To test na myślenie, który ma obedrzeć naszą percepcję z rzeczywistości, choć nie tylko, bo również tego w jaki sposób indywidualny punkt widzenia może zniszczyć, znieważyć prawdę o wydarzeniu, rzeczy, osobie. Ale czym jest prawda więc… ?

 

W teledysku do piosenki „Zeit” oglądamy bardzo rozdzierający motyw. Oto ziarnka piasku czasu skrywają, pochłaniają bez śladu rodzące kobiety, które mają zawiązane oczy. W końcu ziarenka czasu pożerają i muzyków Rammstein. Czas przynosi śmierć i życie.

A jeśli to jego wyobrażeniem – Czasu – jest postać „Ponurego „Żniwiarza” z karykatury, którą widzimy w klipie? Oto rodzi się dziecko, które jest ufne, bez grzechu i wszelkich uprzedzeń. Ale nie wie jednego, że ale „Ponury Żniwiarz” rozporządza już nim niczym władca absolutny.

Nagranie „Zeit” jest także wyśpiewanym pragnieniem, choć może lepiej napisać, że wyzwaniem, a może odezwą do nas – słuchaczy, aby w każdy możliwy sposób zatrzymywać cenne chwile. Czynić na wzór farmera z teledysku, który nie chce, aby „Ponury Żniwiarz” okrył zaspą piasków czasu ukochaną. Kluczową wersy dla mnie w „Zeit” to:

/…/ Leżę tu w twoich ramionach // Och, tak mogłoby być zawsze // Ale czas nie zna litości // Chwila została przypieczętowała /…/

A przecież czas to niby tylko płaskie koło. Tak naprawdę jednak „Zeit” jest wyobrażeniem cyfry „8” tworzącą nieskończoność. I pięknie ujął to dawno temu bydgoski zespół Abraxas z Adamem Łassą, że zacytuję tytuł ich pierwszej dużej płyty w tym momencie

„…Cykl Obraca Się, Narodziny, Dzieciństwo Pełne Duszy, Uśmiechów Niewinnych I Zdrady…“

Urodziny, życie, czyli walka i w finale śmierć. Cykl będzie trwał w nieskończoność. Nawet kiedy nasza cywilizacja się skończy i ktoś pojawi się po nas nawet bez podświadomej zbiorowej wiedzy o naszym istnieniu.

A my wciąż  w tej hamletycznej pułapce na myszy szamoczemy się, chcąc unieważnić nasze złudne zmysły (metafora jaskini Platona) i uciec przed śmiercią (zmylić „Ponurego Żniwiarza”).

Jedno jest pewne, tytułowe nagranie to małe arcydzieło. Nagranie to godne jest być tytułowym na nowym longplayu muzyków Rammstein.

Kolejną perłą jest „Schwarz”, w którym króluje subtelny wręcz jaśminowy fortepian. Natchniony i bardzo podniosły jest także sam finał albumu – „Adiue”.

 

Ale zestaw jedenastu nagrań, które tworzą „Zeit” to mistrzowski mix nastrojów i klimatów. Obok uduchowionej strony longplaya, gdzie zespół ociera się o delikatną kameralną i klasyczną aurę, jest i ta mocna, pełna riffów, zadziorna, mocniejsza wersja Rammstein.

Tam znajdziemy sporo może niewyszukanych metafor Tilla, ale szczerych do bólu, co w poprawnym do porzygania świecie jest ożywcze i po prostu… ludzkie. Przykłady? „Giftig” („Trujący”), „Zick Zack” i „OK”. Te trzy nagrania to standard rammsteinowego grania, czyli taneczny metal z domieszką industrialu ze szczyptą melodyjności zmierzchowego popu. Do singlowego rozgrzewacza „Zick Zack” musiałem nieco przywyknąć. Także do tekstu i … teledysku, który powstał w Polsce. Ale po kolei.

VIVERE NOLIT, QUI MORI NON VULT – KTO NIE CHCE UMIERAĆ, TEN NIE CHCE TEŻ ŻYĆ. (TYM RAZEM Z SENEKI)

Przy tej okazji słów kilka o tym, jak Rammstein potrafi podgrzać aurę zainteresowania wokół siebie. W kwietniu zaczęła się rozprzestrzeniać w sieci ni to informacja, ni to plotka, że grupa zaczyna działania biznesowe.

 

Członkowie Rammstein mieli zainwestować w klinikę estetyczną pod nazwą „Zick Zack”. Jak można się spodziewać, podniósł się medialny tumult mediach podgrzewany przez fanów zespołu. Z całego globu dzwoniono na specjalną infolinię „Zick Zack”, aby ustalić daty wizyt i rozmawiać z ekspertami od poprawy wyglądu. Oczywiście był to zabieg marketingowy promujący nową piosenkę i album.

Ktoś może się oburzać za teksty Tilla Lindemana, ale sieczą one prawdą o ludziach współczesnych. Nie umiemy pogodzić się z upływem czasu, ani faktem, że kres naszego życia też nadejdzie. Zamiast pogodzenia się z życiem i zaakceptowania zmian, współczesny człowiek pragnie oszukać naturę … skalpelem, botoksem, nicią chirurgiczną i zestawem do liposukcji, aby podziwiać części swojego ciała dawno niewidziane z powodu otyłości brzusznej…

Zygzak, zygzak, odetnij to // Tik tak, tik tak, będziesz stary

Twój czas powoli się kończy

Kto chce być piękny, musi cierpieć

Próżność nigdy nie jest skromna

Igła, nić, nożyczki, światło /…/

Teledysk powstał w Warszawie w Teatrze Sabat Małgorzaty Potockiej. W klipie możemy obejrzeć piękne tancerki Baletu Sabat.

Od pierwszego przesłuchania zapada w pamięć „Angst”(„Strach”) z przewodnim, bardzo tłustym riffem, charakterystycznym dla Rammstein, gdzie w końcówce wzrasta napięcie aż do pasjonującego finału.

Kolejne utwory sprawiają radość słuchacza, który łapie się w sieć, że oto musi trwać przy głośniku, aby dowiedzieć się co wydarzyło się dalej. W warstwie tekstowej to najlepszy album od czasu „Mutter”. To oczywiście moja subiektywna ocena.

Till Lindemann znowu przenika, mimo prostoty słów i czasami brutalizacji języka, psychikę człowieka skaleczonego Covidem, chorego na wieczną młodość i sprawność, oszukującego siebie, że kres nie nadejdzie. Rammstein na albumie „Zeit” potłukł kolejne tabu o śmierci, strachu i gniciu życiowym w próżnej bezcelowości.

 

 

Muzycy nagrań dokonali pod niebem Francji w La Fabrique Studios w St. Rémy de Provence. Za okładkę „Zeit” i zdjęcia do wydawnictwa odpowiada kanadyjski rockowy muzyk i bardzo ceniony fotograf, Bryan Adams. Sesja zdjęciowa odbyła się na schodach budynku Trudelturm, w berlińskim parku aerodynamicznym.

„Zeit” to kontynuacja w nieco wydelikaconej, kameralnej i balladowej oprawie muzycznej drogi sześciu gentlemanów, którzy śpiewają o tym „jak naprawdę jest wokół nas (i z nami)”. Wciąż dajemy się ponosić ich operowemu rozmachowi ich wersji metalu, który serwuje nam endorfinowe uderzenia raz za razem.

Nie znajdziecie tu nudy ani kunktatorstwa. Wreszcie „Zeit” to bardzo solidna płyta, która staje się kolejnym pretekstem, aby Till, zawołany pirotechnik – wikliniarz odpalił kilkaset promienistych eksplozji oświetlając nam drogę ku prawdzie i pogodzeniu się z życiem.

Tomasz Wybranowski

(tekst dedykuję Katarzynie Wasik)

 

Rammstein to niemiecka grupa, która powstała w 1994 roku. Nazwa pochodzi od amerykańskiej bazy lotniczej Ramstein Air Base w Niemczech, w której doszło w 1988 roku do tragicznego wypadku podczas pokazów lotniczych.

Nazwa, jak twierdzi Till Lindemann, była wymyślona prześmiewczo i ze względu na ich niewiedzę omyłkowo zapisana przez dwie litery „m” .

Zespół, wliczając premierowy „Zeit”, ma na swoim koncie 8 studyjnych longplayów. Muzyka Rammstein to wzorcowy przykład Neue Deutsche Härte (styl w łonie hard i metalowej sceny rozwijającej się w Niemczech od lat 90. XX wieku, a inspirowany metalem industrialnym i muzyką elektroniczną). W tekstach poruszane są tematy prostytucji, polityki, narkotyków, a nawet trudnych tematów kazirodztwa i pedofilii, których w większości z nich jest wokalista grupy – Till Lindemann.

Pozostałymi członkami zespołu są: Richard Z. Kruspe (gitara), Paul Landers (gitara), Oliver Riedel (gitara basowa), Christoph Schneider (perkusja) oraz Christian Lorenz (instrumenty klawiszowe).

Metafizyka, Alaska i prawda w „Cieniach W Jaskini” – 14 stycznia 2022 – Tomasz Wybranowski po zmroku.

Dlaczego radio? W czasach, gdy rządzi szybkość i obrazkowa prostota przekazu, dobre radio z narracją wymaga od odbiorcy refleksji i zatrzymania się. Takim pragnie być Radio Wnet.

W życia wędrówce, na połowie czasu,

straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,

w głębi ciemnego znalazłem się lasu.

Jak ciężko słowem opisać ten srogi bór,

owe stromych puszcz pustynne dzicze,

co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi.

Gorzko – śmierć chyba większe zna gorycze.

Tak Dante Alighieri opisywał świętą tercyną swój kryzys wieku średniego.

 

Tutaj do wysłuchania program „Cienie W Jaskini”:

To był zamierzchły wiek XIV. Ale oto minęło ponad 650 lat i w tej materii nic się nie zmieniło. I na pewno nigdy nie zmieni. W połowie naszej drogi, egzystencji czujemy się wypowiedziani w zawieszeniu, zerkamy do tyłu i rozważamy wszystko, co dane nam było przeżyć.

W takim ujęciu, że nasza przeszłość to nie samotna włóczęga, albo górnolotnie, peregrynacja przez zagadkowy, pełen tajemnic bór.

 

 

A mnie przed oczami staje nam widok rozległy jak ocean w małymi wyspami, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wchodzisz na górę świętego Patryka / Cloagh Patrick pod niebem Donegalu. To widok zapełniony po horyzont naszymi doświadczeniami, które przypominają chyboczące się małe łódeczki.

 

Chris o Poranku w trzeciej serii Przystanku Alaska wznosił toast za jego własny kryzys wieku średniego w wieku 22 lat, kiedy w pijackim zwidzie wszystko umknęło. Jak twierdził, że „pod wieloma względami to był najlepszy rok jego mojego życia”.

A ja wzniosę toast na symboliczny półmetek na mojej mapie, który magicznie, ale i po prostu banalnie, z marszu wydarzy się dokładnie za miesiąc w czas św. Walentego.

I ten czas był głównie przepełniony radiem jako teatrem marzeń, wyobraźni i pragnień a teraz pod dachem Radia Wnet mogę to wciąż realizować. I tak jak i wtedy gdy zaczynałem, tak i dziś czuję w sercu dreszcz emocji i ekscytacji, ale i ściskanie w dołku, bo wciąż ta trema przed państwem jest zadatkiem dobrej radiowej historii. Zacznijmy więc…

James Joyce powiedział napisał kiedyś:

Witaj życie! Po raz milionowy wychodzę na spotkanie rzeczywistości, by wykuwać w kuźni duszy sumienie mojej rasy.

Dziś posyłam w eter, ku Waszym uszom, sercom i zmysłom coś, co powstało ze zbiorowej nieświadomości społeczności ludzkiej a urzeczywistniło się w pewnym wierszu Charlesa Bukowskiego „Jak zostać wielkim pisarzem”.

I zrozumiałem coś bardzo ważnego. Oto nieważne co w kaskadzie słów i muzyki rzucam ku wam Słuchacze. Ku Tobie, choćby jedna słuchaczko, jedyny Słuchaczu.

Liczy się sam rzut.

Było o rzucie a teraz druga strona medalu… Obelga, impertynencja i błogosławieństwo człowieczeństwa. Ciekawość, ale nie jako Wścibstwo a Dociekliwość.

Fot. Studio 37 Dublin.

Siedzi w nas to głęboko, jak skazany na dożywocie skazaniec, który krzyczy do nas z pokładów świadomości. Wrzeszczy z odmętów mądrości narodów i wieków z antycznych mitów, czasem podań i apokryfów. Oto Pandora i jej puszka. Oto Ewa i jej jabłko. Oto żona Lota i jej ostatnie spojrzenie.

Nieważne jak do tego podchodzisz Ty Słuchaczko, nocna Małgorzato.

Nieważne jak Ty zacny Słuchaczu, zmierzchowy Marku ocenisz ciekawość.

Mamy ją po prostu zapisaną w genach. Jeśli nasze umiłowanie „poznania” miało tyłek, to „ciekawość” jako dociekliwość byłoby niczym kopniak Bruce’a Lee.

Niektórzy patrząc na to radiowe pudło, albo dwie kolumny głośniki widzą tylko pudła świecące. A ja widzę szlak jedwabny, szum Amazonki i indiańskie bębny, zapach skoszonego siana opodal gór Appalachów w pieśniach Roberta Planta. Widzę i czuję ziemię nicczyją, Terra incognito, która w naszym radiu Wnet należy do Was.

To co? Bądźmy ludźmi. Bądźcie moimi świadomymi słuchaczkami i słuchaczami.

Tomasz Wybranowski

Mariusz Duda (Riverside, Lunatic Soul, MD): Akt tworzenia jest dla mnie jak zażywanie witamin. Pasyjne Cienie w Jaskini.

W programie „Cienie W Jaskini” miałem wielki honor gościć Mariusza Dudę, opokę formacji Riverside, oraz serce, duch i metafory Lunatic Soul. To jeden z nadzwyczajnych artystów, który nam się objawił.

Wrażliwość Mariusza Dudy i wielka potrzeba twórczej wędrówki bez odcinania kuponów od wydanych wcześniej znakomitych albumów czy to z zespołem, czy też solo predystynuje do tego by mówić o nim

Prawdziwy artysta – wizjoner, romantyczny duch z umiejętnością wstrząśnięcia słuchaczem, który wyznacza nowe kierunki muzyczne i niczym Tolkienowski Gandalf opowiada o tym, co w życiu jest najważniejsze.

To była jedna z najważniejszych moich radiowych rozmów. Gorąco polecam – Tomasz Wybranowski.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Mariuszem Dudą:

 

Zachwycamy się (i słusznie) wielkimi postaciami, jak Steve Wilson czy Mike Oldfield. Ale mamy w gronie rodzimych twórców Mariusza Dudę.

 

Mariusz Duda i jego niezwykły muzyczny efekt pracy w roku zadżumionym 2020.

Często mawiam, że są wykonawcy i znakomite bandy, które przez całą swoją muzyczną wędrówkę opierają się na fundamencie tych samych klimatów, brzmień i harmonii, wreszcie motywów i toposów, które skłądają się na ich teksty.

W znakomitej większości przypadków ta receptura nie sprawdza się, bo słuchacze nie akceptują tego. W kilku rzadkich przypadkach to jednak działa i „ta sama płyta” odgrywana na innych krążkach cieszy fanów. Kompozycje te same nagrywane w zaciszu studiów pod innymi tytułami wciąż wiodą te super bandy na szczyt.

Ale są także tacy artyści jak Mariusz Duda. On jest jednym z tych największych, którzy są wiecznymi poszukiwaczami. Tacy twórcy mimo mistrzostwa i nadzwyczajnego kunsztu wciąż są niespełnieni artystycznie. To oni popychają muzyczny kalejdoskop za horyzont i nigdy nie nagrają dwóch identycznych albumów. – Tomasz Wybranowski.

Miło mi donieść, że Polska Akademia Fonograficzna doceniła sołowy album Mariusza Dudy i nominowała album „Lockdown Space” do nagrody Fryderyka w kategorii „Album roku elektronika„. 

Trzeba przyznać, że ostatnie 15 miesięcy były bardzo intensywne twórczo dla Mariusza Dudy:

 „The Song of a Dying Memory”, „Are You ready For The Sun” i „Lockdown Spaces” pozwoliły mi rozdzielić moje dotychczasowe muzyczne światy. I jednocześnie zapoczątkowac coś nowego, coś co z pewnością się kiedyś rozwinie i podąży w kierunkach związanych z tzw. „wyjściem ze strefy komfortu”. Dziękuję osobom, które mi w tym pomogły: Magda i Robert Srzednicki, Rob Palmen, Hajo Müller, Maciek Gołyźniak i Chloë Alper oraz wszyscy, którzy wysyłali mi swoje dobre słowa. – mówi Mariusz Duda.

Ale to nie koniec muzycznych niespodzianek od Mariusza Dudy. Kilka dni temu poinformował na swoim Twitterze, że właśnie ukończył swój kolejny album
„Claustrophobic Universe”, który

Będzie instrumentalnym, elektronicznym wydawnictwem stanowiącym drugą część tak zwanej „Lockdown Trilogy”. Płyta ukaże się 23 kwietnia 2021 roku.

10 lat temu na wieki zasnął najtkliwszy gitarzysta świata – Gary Moore (4 kwietnia 1952 – 6 lutego 2011 roku).

Dzisiaj, 6 lutego 2021 roku mija dziesięć lat odkąd Gary Moore odszedł na drugą stronę luster. Irlandzki syn Belfastu był jednym z największych wirtuozów gitary, choć niestety niedocenianym….

Tutaj do wysłuchania wspominkowy program „Cienie w jaskini”, który wcoraj poświęciłem Gary’emu Moore’owi:

 

Dokładnie dzisiaj, 6 lutego,  mija dziesięc lat odkąd Gary Moore odszedł na drugą stronę luster. I wciąż nie mogę się z tym pogodzić i naiwnie wierzę, że usłyszę Jego nowe nagrania i ujrzę roześmianą twarz na koncercie, podczas wywiadu, czy w przekazach telewizyjnych…

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Jackiem Moorem, synem legendarnego Gary’ego Moore’a:

 

Gary Moore – muzyk, artysta i człowiek wiele dla mnie znaczył. Mimo, że nigdy nie przebił się do grona najlepszych gitarzystów świata nazywanych wirtuozami, wymienianych jednym tchem przez krytyków i znawców gitary, to zawsze był w kręgu gitarzystów poważanych i z którymi trzeba się liczyć.

Gary Moore był, jest i będzie moim ulubieńcem, bez względu na to, czy wracam do nagrań Thin Lizzy, Jego płyt znaczonych heavy metalem, czy bluesową maestrią i przestrzenią w fakturze evergreenów.

Patrząc na koleje mojego życia, Gary Moore był (i jest) dla mnie najważniejszym muzykiem i najbardziej ukochanym…

Był przede wszystkim znakomitym gitarzystą, ale ja rozkochałem się w Jego głosie. Nie ważne czy wykrzyczał z pasją frazy z „Murder In The Skies”, czy „Run For Cover” (heavy metalowy okres Jego kariery), czy czule wyśpiewywał strofy „Still Got The Blues”, albo „Separate Ways” (bluesowe historie). Jedno jest pewne, że kiedy śpiewał ballady, całym sobą, tkliwie, z uczuciem i do bólu prawdziwie, to nie miał sobie równych! A czy w ogóle jest ktoś, kto nie kocha Jego głosu? Czy jest ktoś, Kto nie zna Jego brzmienia gitary?

Robert William Gary Moore i urodził się 4 kwietnia 1952 roku w Belfaście, w Irlandii Północnej. Miłością do muzyki zaraził go ojciec, Robert, lokalny animator kultury i promotor młodych zespołów. To ojciec podarował ośmioletniemu Gary’emu zdezelowaną, niemiecką gitarę akustyczną na której dość szybko zaczął grać melodie The Shadows.

Sześć lat później, to także ojciec dołożył brakujące banknoty, aby Gary mógł dzierżyć w rękach pierwszy dobrej jakości instrument. Była to legendarna gitara elektryczna Fendera Telecastera.

Kiedy zobaczyłem w Belfaście koncert Jimiego Hendrixa a trochę potem Johna Mayalla i jego Bluesbreaker’s wiedziałem, że muszę pójść w kierunku bluesowo – rockowym, gdy mowa o grze na gitarze, marzeniach i całym życiu” – wspominał

Wielkim wzorem dla młodego muzyka był przede wszystkim lider Fleedwood Mac – Peter Green. Dlaczego? O tym za chwil kilka. Prawie czterdzieści lat później Gary Moore złożył mistrzowi specjalny hołd pod postacią albumu „Blues for Grenny” (1995). Jako młodzieniec spotkał Greena i wykorzystał moment wspólnego z nim muzykowania w jednej z sal Belfastu.

 

                             Czas dojrzenia, czas olśnienia i Peter Green

Gary Moore ukończył piętnaście i przeniósł się do Dublina. Od tej pory jego ścieżki życia przecięły się nierozerwalnie z Philem Lynottem. Razem zaczęli muzykować w grupie Skid Row. Sam Lynott długo nie zagrzał miejsca w składzie bandu, ponieważ myślał już o założeniu Thin Lizzy.

Gary Moore podtrzymywał jeszcze przez prawie cztery lata muzykowanie ze Skid Row. Nie odniósł z zespołem spektakularnych sukcesów, ale odnalazł swoją muzyczną drogę i przeznaczenie. Ale też nie od razu. Gdyby nie Skid Row, który pewnego razu rozgrzewał publiczność przed koncertem Fleedwood Mac, to Gary Moore nie miałby szans by poznać osobiście legendarnego założyciela grupy i wielkiej muzycznej osobowości – Petera Greena.

Gwiazda muzyki zafascynowana poziomem i jakością gry Moore’a postanowiła działać. Green nie przebierając w słowach po prostu zażądał od swojego menedżera, aby załatwić kontrakt płytowy dla Skid Row.

W taki oto sposób nieznana szerokiej publiczności grupa z Irlandii podpisała wymarzony kontrakt z potentatem CBS. Sam Gary Moore odkupił od oszołomionego Jego grą Greena model gitary 1959 Gibson Les Paul Standard, która na prawie dwadzieścia lat stała się jego głównym instrumentem.

Wrócił do niej nagrywając album „Blues For Grenny”. A oto jeden z piękniejszych korali z tej płyty. To oczywiście „I Loved Another Woman”, którą napisał pod koniec lat 60. Peter Greenbaum.

Gary Moore. Fot. Nymf (talk). Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0

Skid Row wydał kilka singli i albumów, zagrał parę udanych tras koncertowych, ale komercyjnego sukcesu nie odniósł. Zniechęcony takim obrotem sprawy Moore pożegnał się z formacją w roku 1972 i założył własny zespół: Gary Moore Band, z którym wydał album „Grinding Stone” (1973). W tym czasie współpracował także z Philem Lynottem z Thin Lizzy oraz w legendarnej formacji Colosseum II.

W składzie Thin Lizzy zagościł kilka lat później, kiedy Lynnott poprosił go o gitarowe wsparcie podczas koncertów na amerykańskiej trasie wschodzącej wtedy gwiazdy grupy Queen. Styl gry Moore’a podbił serca fanów i zdrową zazdrość samego Briana May.

Potem przyszedł czas na solowy debiut: „Back On The Streets” (1978) nagrany z przyjaciółmi z Thin Lizzy. Przebojem stała się piosenka „Don’t believe a Word” zaśpiewana przez Phila Lynnotta.

Krążek „Back On The Streets” słynny jest z innego nagrania. W zestawie dziewięciu nagrań znalazła się perełkowy, klasyczny już evergreen, cudowna ballada „Parisienne Walkways”. Duet Gary Moore – Phil Lynott stworzyli piękne i ponadczasowe muzyczne dzieło.

Trwająca niewiele ponad trzy minuty piosenka podbiła cały świat. Utwór powstał w oparciu o melodię jazzowego standardu „Blue Bossa” Kenny’ego Dorhama. Ten riff zna każdy! Absolutnie każdy! Nie tylko zakochani, ale i ci co tęsknią do tego uczucia.

Utwór trafił na ósme miejsce zestawienia UK Single Chart. Przypominam moim zdaniem najlepsze koncertowe nagranie tego szlagieru, z gorącego koncertu w Montreux w 2010 roku, na niespełna pół roku przed Jego śmiercią.

 

 

                      Przyjaźń z Philem Lynnottem i złoty okres Thin Lizzy

Ukoronowaniem ich muzycznych dokonań był solowy album Lynnotta „Solo In Soho” z 1980 roku, z udziałem właśnie Garry Moore’a, oraz takich gwiazd jak Mark Knopfler z Dire Straits, czy Midge Ure z Ultravox.

Album uważany jest za jeden z najlepszych w dyskografii grupy przyniósł także sukces komercyjny a sukces samego Thin Lizzy przyczynił się do wzrostu popularności Moore’a.

Gary Moore przestał być anonimowy, zaś krytycy i inni gitarzyści coraz częściej entuzjastycznie wypowiadali się o umiejętnościach Gary Moore. Ale niesforny syn Belfastu nie był w stanie wpasować się na stałe w zespół Philo. Po kłótniach i licznych nieporozumieniach, dodam, że nie tylko artystycznych, opuścił Thin Lizzy by działać już na własne nazwisko.

Nie zapomniał jednak o pracy muzyka sesyjnego i udzielał się w innych projektach, jak choćby na płytach takich tuzów jak Greg Lake z Emerson, Lake And Palmer i czy Cozy Powell.

                      Gary Moore prawdziwe narodziny (muzyczne)

Rok 1982 przyniósł krążek „Corridors Of Power”, gdzie znalazły się m.in. ognisty i zagrany z hard – rockowym rozmachem „Don’t Take Me For A Loser”, dynamiczny „Rockin’ Every Night”, czy cudowną balladą „Always Gonna Love You”. Od tej pory ballada rockowa stała się Jego znakiem rozpoznawczym. Jak się nie wzruszyć oglądając ten klip?

Trzeci album Moore’a powstał w gronie zacnych i szanowanych muzyków. Oto za zestawem perkusyjnym zasiadł sam Ian Paice (Deep Purple). Neil Murray (basista) i Don Airey (klawisze) prawie na zawsze weszli już do składu towarzyszącego naszemu bohaterowi. „Corridors Of Power” dały Moore’owi posmak sukcesu.

Podkreślano w recenzjach, że „miał ogromne wyczucie w grze wyczarowując dokładnie tyle dźwięków ile trzeba”. Co ważne, Gary Moore nie potrzebował żadnych dodatkowych efektów by wzmocnić swój gitarowy przekaz.

Grał w rodzaju natchnionego gitarowego wieszcza, który raz staje się nastrojowym lordem Byronem, aby za chwilę przemienić się w Oscara Wilde’a gitary. Już wtedy wykreował swój specyficzny styl.

Bez znaczenia było już co w danej chwili gra, heavy metal, rock domieszką hard, eksperymentatorski fussion, czy najsmakowitszy blues. Biały blues. Zawsze było wiadomo, że to On.

 

W roku 1985 Gary Moore zdeklasował konkurencję albumem „Run For Cover”. Dla wielu krytyków i fanów muzyki rockowej to najdoskonalsze dzieło czarodzieja gitary z Belfastu. Trudno się dziwić.

Rozmach produkcji, dobór znakomitych utworów i udział w sesji gwiazd z panteonu hard & heavy (by wymienić tylko Phila Lynotta, basistę Glena Hughesa – ex – Deep Purple, czy perkusistę Charlie Morgan) i znakomita produkcja przyniosły oczekiwany efekt!

Phil Lynott, jedna z fotografii z wystawy pisma „Hot Press” – „Boy is Back in Town”. Fot. T. Wybranowski.

Od tytułowego „Run For Cover” po kończący, z popowym sznytem i wiosną miłości w powietrzu, „Listen To Your Hearbeat” nie ma tu słabych momentów. Jednym z największych przebojów Gary Moore’a w historii (obok „Parisienne Walkways”) okazał się wydany na singlu „Out In The Fields”. Oczy i usta same się śmieją, a nogi podrygują i chcą biec tak szybko by ulecieć! To jeden z moich najulubieńszych utworów Mistrza.

Mała płytka szybko powędrowała na miejsce piąte brytyjskiej listy przebojów. Swoje „pięć groszy” dodał w tym nagraniu Phil Lynott, który kapitalnie zagrał partię basu i brawurowo odśpiewał wraz z Garym liryczne wezwanie.

Dla Lynnotta to był najgorszy czas z możliwych. Kolejne zespoły, które zakładał po zawieszeniu działalności Thin Lizzy, były źle przyjmowane przez słuchaczy i krytyków. Nałogi zwyciężały, odchodzili kolejni przyjaciele, bliscy, rodzina.

Na placu boju pozostaje jedynie Gary Moore, który wierzy, że dzięki muzyce można go jeszcze uratować. Co prawda Gary Moore sygnował całe wydawnictwo „Run For Cover”, ale wydając singel „Out In The Fields” zdecydował by na okładce małej płytki pojawiły się dwa nazwiska: Gary Moore i Phil Lynott.

 

Ściana Sław Muzycznych Dublina, jedna z trzech w obrębie Temple Bar. Na każdej z nihc musi być postać Phila Lynotta. Fot. Tomasz Wybranowski.

Nieco później pomiędzy 23 a 26 września 1985 roku, u boku Gary Moore, Phil Lynott gra cztery koncerty w Londynie i Manchesterze, jak się później okaże – ostatnie w jego życiu.  Zresztą posłuchajcie, podziwiajcie i płaczcie, bo dziś takich zapaleńców gitary i rocka już nie ma.

Muszę wspomnieć także „Military Man”. Piosenkę skomponował i zaśpiewał Phil Lynnott dla którego był to [niestety] łabędzi śpiew. Złowiony na złowieszczą wędkę alkoholizmu i narkotyków dla swego przyjaciela wykrzesał mnóstwo energii i siły by zajaśnieć pełną gamą na „Run For Cover”. „Militart Man” zaczyna się werblem i ciężkim, powtarzalnym i motorycznym riffem w który wtapia się mocny śpiew Lynotta.

Potem przychodzi uspokojenie, balladowy zmierzch koresponduje z przesłaniem lirycznym tekstu. Syn, który w mundurze musi walczyć, mówi matce, że kiedyś napisze dla niej najpiękniejszy miłosny list. To jeden z najtkliwszych momentów dla mnie w muzyce rockowej po wieczność! To także było ostatnie nagranie w jakim Phil Lynott wziął udział w swoim życiu.

 

                                      „Wild Frontier” droga na szczyt

Album „Wild Frontier” (1987) dla mnie osobiście ma w sobie sznyt magii i arkadyjskiego światła, kiedy człowiek z dziecka przemienia się w młodzieńca. Każde nagranie z tej płyty trafia w punkt słuchacza. Artysta zadedykował płytę zmarłemu przyjacielowi – Philowi Lynottowi.

Otwierający „Over the Hills and Far Away” z przepięknie wplecionymi motywami irlandzkimi przydają celtyckiego mistycyzmu i aury Szmaragdowej Wyspy. Oto krzesząca metalowe iskry gitara Gary Moore’a kłóci się ze skrzypcami, dudami i całym folkowym żywiołem Irlandii. Klimat Szmaragdowej Wyspy nie odpuszcza przy nagraniu tytułowym.

Tytułowa „dzika granica” to linia demarkacyjna między dzielnicami katolików i protestantów w Belfaście, rodzinnym mieście artysty. „Wild Frontier” przynosi najtkliwszy, najdelikatniejszy i skąpany w siatce promieni księżyca nagranie w dorobku Gary Moore’a –  „The Loner” / „Samotnik”.

O tym utworze mógłbym pisać bez końca i o tym co dzieje się, gdzieś na przełęczy serca i duszy… Lepiej jednak posłuchać go z oklaskami, z tysiącem fanów wstrzymujących oddech by posłuchać mistrza, który czaruje dźwiękiem i nastrojem.

Moore powrócił do tego nagrania i niejako dał mu drugie życie. „The Loner” jest nagraniem, którego Gary Moore jest współkompozytorem. W nieco innej wersji utwór pojawił się na krążku Cozy Powella „Over The Top” z 1978 roku. Na gitarze zagrał inny sztukmistrz sześciu strun David „Clem” Clempson.

 

 

Z płyty wykrojono pięć singli, z czego największą popularnością cieszył się pierwszy z nich „Over The Hills And Far Away” (grudzień 1986). Płyta znakomicie zagrana i zaaranżowana, która przyniosła wiele radości słuchaczom, bo któż nie lubi wpadających melodii, dobrych solówek i światła radości na padole szarości codziennych zmagań?

Kolejna płyta „After The War” (1989) była najostrzejszą w dorobku Gary Moore’a. Tytułowy utwór to popis gry Irlandczyka.

Ale z całego zestawu w sercu pozostają szczególnie dwa nagrania: „Blood Of Emeralds” oraz instrumentalny, dostojny, już z zapowiedzią bluesowej drogi Artysty „The Messiah Will Come Again”, o którym gitarzysta zespołu Scream Maker Michał Wrona mawia: Doskonałość i tyle!

 

                                                W stronę bluesa

Blues zawsze krył się z grze Gary Moore’a. Ukłucie tą muzyką z przełomu lat 60. i 70. Pozostało niezagojoną raną serca i duszy, bólem i radością, niespełnieniem i szczęściem twórcy, który po prostu chce być sobą. Jego zew, choć zaszczepiony, przyszedł niespodziewanie. W jednym z wywiadów dla czasopisma „Gitarzysta” powiedział:

Opuściłem Thin Lizzy w 1980 i założyłem band nazywany G-Force, potem miałem parę solowych rzeczy. Znajduję, że kiedyś w garderobie, gdzie przygotowywałem się do koncertu, zacząłem grać bluesa. Poczułem, że jest to jakaś małe przesłanie dla mnie. Około ’89 wystartowałem z bluesem ponownie.

Miałem okazję spotkać Go kilkakrotnie w Dublinie i porozmawiać. Prywatnie był bardzo skromnym człowiekiem, typem wyspiarskiego dżentelmena w każdym calu. Jak mawiał pasją Jego życia była muzyka. A muzyka była Jego życiem.

Jego znakami firmowymi były (i będą na zawsze) TO charakterystyczne brzmienie oraz długo wydobywane dźwięki, które wywołują drżenia serca i spragnionej światła duszy. Jego gra, muzyczne dokonania i niezwykłe koncerty zawsze będą inspirować, tak gitarzystów, jak i miliony fanów na całym globie. Cała prawda o Nim.

A imię Jego: GARY MOORE.

Ciąg dalszy nastąpi…

Tomasz Wybranowski

David Bowie zmarł 10 01 2016 roku. Zmarł dwa dni po swoich 69 urodzinach i premierze płyty „Blackstar”…

Pięć lat minęło, jak kilka tygodni. Usłyszałem informację: David Bowie odszedł. Była niedziela 10 stycznia 2016 r., tak jak dziś. Ale wsłuchując się w nagranie „Lazarus” wiedziałem, że stanie się to.

Był jednym z największych artystów muzycznych w historii. Był czarodziejem nastrojów i muzyki a każda jego kreacja sceniczno – muzyczna była mistrzowska.

Nieważne czy wcielał się w rolę rock’n’rollowego wykonawcy, glam rockowego Ziggy’ego Stardusta (pamiętny album z roku 1972 „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”), czy tkliwego trubadura – katastrofistę (trylogia berlińska z „Low” i „Heroes”). Zawsze był wielki, twórczy i inspirujący.

Tomasz Wybranowski

 

Utkwiła mi w głowie szczególnie jedna z Jego myśli, która zwłaszcza dzisiaj, gdy wokół nas i świat w czasach zarazy i niepokoje na kontynencie i w Ameryce, jest bardziej niż aktualna:

Poganin to najlepsze określenie dla kogoś o nieoświeconym umyśle. Uważam, że współczesny człowiek staje się niestety właśnie kimś takim… Jeżeli już się nim nie stał, stosując się tylko do najprymitywniejszych standardów moralnych, duchowych czy intelektualnych, nawet nie kłopocząc się czymś takim, jak rozwój własnego wnętrza. Taki człowiek bazuje tylko na tym co materialne i doczesne. – David Bowie.

Tutaj do wysłuchania program „Cienie w Jaskini” ze wspomnieniem o Davidzie Bowie i znakomitym koncercie z Dublina:

 

David Bowie był artystą ze wszech miar nadzwyczajną i nietuzinkową. Często zastanawiam się, czy nie twierdzić stanowczo, że David Bowie był

Głównym bohaterem i wiodącym twórcą muzyki popularnej ostatnich czterech i pół dekady.

Mogę rozpisywać się o Davidzie Bowie, jako innowatorze i prekursorze muzycznym, ale o dwóch rzeczach trzeba pamiętać po kres czasu. Dysponował imponującym głosem! Ten niespotykany baryton, którym mógł opowiedzieć każdą historię i oddać pełną gamę emocji.

Nie wolno zapominać, że był prawdziwym multiinstrumentalistą. Grał na ponad dwudziestu instrumentach! I jeszcze ten wielki talent literacki. Jego teksty miały w sobie coś z natchnienia „Poetów Jezior”, gdzie głęboki intelektualizm (oparty na wiedzy i znajomości literatury i ludzkiej psychologii) spotkał się z empatią i refleksją egzystencjalną. Oto przykład:

Nigdy nie zrobiłem nic dobrego

Nigdy nie zrobiłem nic złego

Nigdy nie zrobiłem niczego niespodziewanie

Pragnę topora, aby pokonać lód

Chcę już zejść, w tej chwili

Z popiołów w popioły,

Od strachu ku  zastraszeniu

Wiemy, że major Tom jest ćpunem

Zawieszony wysoko w niebie dosięga dna /…/

David Bowie, „Ashes to Ashes”, album „Scary Monsters (and Super Creeps)”

Wspomnę, że piosenka „Ashes to Ashes” to ciąg dalszy opowieści o majorze Tomie, którego poznaliśmy na innym albumie Davida Bowie „Space Oddity”. 

 

Tworzę sztukę, a potem ją sprzedaję, kiedy ą tworzę jestem stuprocentowym artystą, a kiedy sprzedaję – stuprocentowym biznesmenem. – David Bowie.

Zawsze był sobą i niczego nie robił pod publiczkę, aby schlebiać gustom. Wręcz przeciwnie! To fani i słuchacze musieli doskonalić się, aby rozumieć swojego idola.

David Bowie to także jeden z niewielu wykonawców, który sprzedawał największe ilości albumów. Jemu współcześni muzycy, poza kilkoma wyjątkami, mogli tylko o tym pomarzyć:

Na koniec roku 2020 bilans ten oszacowano na 150 milionów egzemplarzy na całym świecie.

O Davidzie Bowie celnie napisał jego najważniejszy biograf David Buckley:

Zmienił życie większej liczbie ludzi niż jakakolwiek postać publiczna.

Wymyślając i kreując swoje niepokojące czasem zatrważające i fatalistyczne alter ego Ziggy’ego Stardusta, jako autor takich songów jak „Starman” czy „Space Oddity”, David Bowie rzucił wyzwanie stylowościom i zastanym prawidłom muzyki.

To sprawiło, że stał się nie tylko ikoną swojego pokolenia, ale także (a może przede wszystkim) punktem odniesienia i kulturową rozbiegówką dla pokoleń nam współczesnych i przyszłych.

David Bowie fascynuje dziś bardziej niż kiedykolwiek i choć na zawsze pozostanie dla nas nieodgadnioną zagadką.

21 lat temu odszedł Tomasz Beksiński. Legendarny prezenter radiowy i znakomity tłumacz popełnił samobójstwo

Tomasz Beksiński był zawsze na przekór modom i ustalonym kanonicznym schematom. Zawsze ustawiony „pod prąd”, wiecznie niepoprawny, nieprzebierający w słowach a także zdecydowanie”urodzony za późno”…

Tomasz Beksiński odszedł na zawsze w wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku. Ostatnią „ucztą” była duża ilość środków psychotropowych. Jego trzecia próba samobójcza okazała się skuteczna. Oddech śmierci poczuł także w listopadzie 1988 roku. Wtedy przeżył katastrofę lotniczą pod Rzeszowem.

 

Kronika dawno zapowiedzianej śmierci…

 

Tomek już wcześniej dawał sygnału światu, swoim czytelnikom i słuchaczom, że przygotowuje się na ostatni skok za horyzont zdarzeń. W zawoalowany sposób żegnał słuchaczy Trójki w ostatnim programie, który został nadany w nocy z 11/12 grudnia 1999 roku. Podobnie stało się także z czytelnikami miesięcznika „Tylko Rock”, prowadzonym przez Wiesława Weissa.

W bardzo szczerym i gorzkim w wymowie dla „współczesnych i świata końca wieku” felietonie „Fin de siècle”, opisał swoje refleksje związane z obcowaniem z kulturą masową, która staje się swoją własną karykaturą. Pisał też o ludziach i świecie, którzy zabiją to co ważne. W ostatnim swoim tekście pisał także o przejmującym braku miłości, której tak bradzo poszukiwał.

Wymienił też te rzeczy dla których warto było żyć, w tym nagranie Pink Floyd „Echoes”. Warto zacytować ostatnie zdanie:

„Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać. Tomasz Beksiński (1958-1999)”.

Kilka dni później odszedł. Na zawsze i osierocił całe pokolenie słuchaczy.

 

Radiowe wspomnienia o Tomaszu Beksińskim

 

Rok temu, sobotnią porą, 21 grudnia 2019 roku, po godzinie 19:00, zaprosiłem słuchaczy do Radia WNET na kolejny program poświęcony Jego pamięci. W pierwszej części rozmawiałem o Tomaszu Beksińskim z Wiesławem Weissem, autorem książki „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”.

 

 

W programie nie mogło zabraknąć poetyckiego serca i legendarnego głosu grupy Abraxas – Adama Łassy. Tomek Beksiński zaważył na historii Abraxas i poświęcił zespołowi czas, uwagę i wypromował go, jako nową jakość polskiej sceny muzycznej.

Oddał nam kawałeczek swojego Wielkiego Serca, a ja jestem człowiekiem, który nigdy nie zapomina takich gestów. /…/ Może w obliczu nieuniknionego zobaczył to o czym pisał Edgar Allan Poe “Patrząc w ciemność tę głęboką, stałem ze zdumieniem w oku, sny śniąc jakich nikt z śmiertelnych nie śmiał śnić”… – powiedział Adam Łassa.

 

W pierwszej części programu miałem także wielki honor rozmawiać o Tomaszu Beksińskim z Anją Orthodox, księżną polskiego dark i gotyk rocka z grupy Closterkeller. Anja była ostatnią osobą, która telefonicznie rozmawiała z Tomaszem Beksińskim:

Była wigilia a ja miałam urodziny. Nagrałam się na jego sekretarce a on oddzwonił potem. Powiedział, że po ostatnim kopniaku bezpowrotnie stracił nadzieję. A potem się rozłączył. /…/ Prawdopodobnie kilka minut później już nie żył.

 

Podczas wieczoru wspomnień o Tomaszu Beskińskim w formie radiowego coveru odtworzyłem rok temu Jego ostatni program, z radiowej Trójki, z 11/12 grudnia 1999 roku.

 

 

Składam najwyższe wyrazy szacunku i podziękowania dyrekcji Trójki Polskiego Radia, w szczególności panu dyrektorowi Tomaszowi Kowalczewskiemu za wyrażenie zgody, abym w mojej audycji przypomniał głos Tomasza Beksińskiego i kilka ważnych kwestii o których mówił w swoim ostatnim programie w Trójce, 12 grudnia 1999 roku.

Tomasz Wybranowski