Bracia Wenezuelczycy. Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej / Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 52/2018

Dobro rodziny przekonuje Elvisa do życia na obczyźnie. Chciałby wrócić do ojczyzny, ale wie, że do rozwiązania kryzysu potrzeba lat, a przez ten czas syn przyzwyczai się do życia w Ekwadorze.

Piotr M. Bobołowicz

Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy

Kryzys ekonomiczny i humanitarny w Wenezueli trwa, mimo zabiegów państw regionu, by sytuację rozwiązać. Prezydent Nicolas Maduro zaprzecza istnieniu problemów i nie podejmuje współpracy z zagranicznymi partnerami. Setki tysięcy Wenezuelczyków, głównie młodych i wykształconych, opuszczają kraj, by szukać lepszego życia w państwach regionu, w tym w Ekwadorze, który, choć z europejskiej perspektywy wciąż biedny i mało rozwinięty, dla Wenezuelczyków zdaje się być El Dorado.

Bethania ma termin porodu wyznaczony na pierwsze dni października. Dziecko jej i Elvisa urodzi się w szpitalu Isidro Ayora w Loja, który widać z okien wynajmowanego przez nich mieszkania. W przeciwieństwie do rodziców, będzie miało ekwadorskie obywatelstwo. Bethania i Elvis przyjechali z Wenezueli rok temu. Bethania chciała wyjechać już wcześniej, ale odkładała decyzję do końca studiów. Przez tę zwłokę miała problemy z uzyskaniem paszportu – w ostatnich latach procedura ciągnie się miesiącami, a mało kogo stać na specjalną opłatę przyśpieszającą wydanie dokumentu. Jej mąż Elvis nie skończył studiów – a teraz ma problem z uzyskaniem zaświadczenia o odbytej nauce, bo jego uczelnia przestała funkcjonować, ale paszport miał. Kilka lat temu rodzice namówili go do wyrobienia tego dokumentu, mimo że chłopak nie planował wyjeżdżać za granicę. Chciał mieszkać w ojczyźnie.

Pod wpływem ciężkiej sytuacji zdecydowali się jednak wraz z żoną na emigrację. Bilet do wymarzonego Meksyku był za drogi. Zaczęli pytać znajomych – przyjaciel mieszkający w Ekwadorze powiedział: „przyjeżdżajcie, ja wam pomogę”.

To samo mówili przyjaciele w Chile, ale dodatkowa odległość to dodatkowy koszt i tak już nietaniego biletu. I tak Bethania i Elvis wylądowali w Loja w Ekwadorze. Po przyjeździe mieli w kieszeni 60 $. Za połowę kupili materac, druga została im na jedzenie na czas nieokreślony.

Od razu rozpoczęli procedury wizowe. Od początku starali się także znaleźć pracę. Bez papierów legalne zatrudnienie nie było możliwe. Sprzedawali więc na ulicy robione w domu ciasta. Raz spróbowali śpiewania w autobusie – okazało się jednak, że Elvis, w przeciwieństwie do imiennika, nie zrobi kariery scenicznej i pomysł zarzucili. W końcu chłopak znalazł pracę na czarno w sklepie. Właściciel obiecał zapłacić po miesiącu, ale nie zapłacił. W odpowiedzi na prośby i wyjaśnienia dotyczące trudnej sytuacji finansowej zagroził tylko zgłoszeniem Elvisa do policji migracyjnej. W tym czasie Bethania pracowała już legalnie w zakładzie kosmetycznym. Wykorzystała znajomość ze stałym klientem – adwokatem. Po jednym telefonie właściciel sklepu zapłacił zaległe wynagrodzenie.

Nie jest to odosobniony przypadek. Wielu nieuczciwych przedsiębiorców próbuje wykorzystać zdesperowanych imigrantów, nie płacąc im za wykonaną pracę, zapraszając na dwutygodniowe bezpłatne okresy próbne czy po prostu oferując głodowe stawki. Wenezuelczycy godzą się na takie warunki, bo nie mają innego wyjścia – procedury wizowe są kosztowne i zabierają dużo czasu, a bez wizy podjęcie legalnej pracy nie jest możliwe. Wymogi wizowe, choć i tak uproszczone w związku z kryzysem humanitarnym w Wenezueli, nadal są trudne do spełnienia. Wiele instytucji w kraju rządzonym przez nieudolnego prezydenta Nicolasa Maduro praktycznie przestało funkcjonować. Z niemożliwością graniczy uzyskanie zaświadczenia o niekaralności czy apostylowanie dyplomu uniwersyteckiego. Z tego drugiego powodu wielu Wenezuelczyków próbuje się przedostać do Peru, gdzie ich dyplomy są uznawane na równi z krajowymi bez procesu nostryfikacji.

Z papierami ma problem Antonio. Ponad czterdziestoletni inżynier systemów nie uzyskał paszportu w swoim kraju. Granice – kolumbijską, a potem ekwadorską – przekroczył na podstawie tzw. karty andyjskiej (tarjeta andina), dokumentu uznawanego przez MERCOSUR (organizację współpracy gospodarczej i celnej Ameryki Południowej) i Wspólnotę Andyjską jako dokument wystarczający do podróży turystycznych. Miał szczęście, gdyż kilka tygodni później Ekwador wprowadził obowiązek posiadania paszportu dla obywateli Wenezueli, który jednak został zawieszony po kilku dniach po interwencji Rzecznika Praw Człowieka. Antonio wraz z dziewięcioma innymi osobami wyruszył pieszo 15 lipca z miejscowości Cúcuta w pobliżu granicy wenezuelsko-kolumbijskiej. Nie miał pieniędzy na autobus. Po ponad dwóch tygodniach marszu dotarli do Rumichaca i słynnego już w Ekwadorze mostu granicznego.

Antonio opowiada, że Kolumbijczycy, mimo wzrastającej w kraju ksenofobii, byli niezwykle gościnni. Oferowali jedzenie, czasem dach nad głową, a nawet pieniądze.

Po dotarciu do granicy ekwadorskiej udało im się zdobyć środki na podróż autobusem. Antonio i dwóch braci zatrzymali się w Loja, pozostała siódemka pojechała do Peru. Utrzymują ze sobą sporadyczny kontakt. Na dworcu jeden z braci stracił przytomność. Karetka zabrała go do szpitala Isidro Ayora, tego samego, w którym rodzić będzie Bethania. Okazało się, że mężczyznę ukąsił pająk. Wdało się zakażenie, duży płat skóry na udzie uległ martwicy. Antonio chwali darmową opiekę zdrowotną, którą otoczono jego brata. Nogę udało się uratować, ale mężczyzna przebywa w szpitalu do tej pory, podczas gdy jego brat stopniowo układa życie w nowym miejscu – z niezależnego przedsiębiorcy stał się sprzedawcą pakietów telefonii komórkowej. Teraz próbuje zgromadzić środki, by ściągnąć z ojczyzny żonę i dwójkę dzieci.

Antonio o swoich rodakach mówi hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy. Większość z nich pracuje albo pracę próbuje znaleźć. Wspierają się wzajemnie, utrzymują także kontakty towarzyskie, tym łatwiejsze, że otwartość i towarzyskość leży w ich mentalności narodowej. Bethania i Elvis opowiadają o spotkaniu z kilkorgiem znajomych na jarmarku w Loja, które z czasem przerodziło się w wielkie święto ponad trzydziestoosobowej grupy Wenezuelczyków – wszystkich spotkanych przypadkiem. Ważnym miejscem dla imigranckiej społeczności jest kawiarnia Mi Arepa Café. Właścicielka przyjechała z Wenezueli już ponad pięć lat temu, gdy sytuacja była jeszcze spokojna i nie wydawała się zmierzać w tak tragicznym kierunku.

Inny lokal, Rutas, skupiający lokalnie przebywających Wenezuelczyków, znajduje się w Vilcabambie. Otworzył go przed kilkoma miesiącami Carlos Cambas wraz z przyjacielem i wspólnikiem, także swoim rodakiem. Dwa lata po przyjeździe do Ekwadoru w końcu udało mu się stanąć na nogi i realizować satysfakcjonujące go plany. Dwa lata temu sytuacja migracyjna była dużo prostsza. Carlos miał przy tym dużo szczęścia – jego babka pochodziła z Ekwadoru. Gdy zapadła decyzja o wyjeździe, uzyskanie obywatelstwa było tylko kwestią czasu. Matka Carlosa zatrzymała się u kuzynostwa w Quito, a on ruszył na południe kraju. Teraz pracuje, by umożliwić przyjazd żonie i córce.

Wenezuelczycy w Vilcabambie, prawdopodobnie ze względu na niewielki rozmiar miasteczka, trzymają się razem. Znają się i wspierają. W restauracji Rutas oprócz kukurydzianych placków zwanych arepas można kupić także cynamonowe bułeczki, które piecze jedna z nowych członkini społeczności.

Z europejskiej perspektywy może wydawać się, że asymilacja Wenezuelczyków w Ekwadorze jest niezwykle łatwa. Bliskość kultury, ta sama religia, ten sam język są faktem. Różnice między narodami Ameryki Łacińskiej sięgają jednak głębiej niż podziały polityczne.

Bethania mówi, że Ekwadorczycy są dużo bardziej zamknięci niż Wenezuelczycy. Trudniej nawiązać pierwszy kontakt. I rzeczywiście, wielu z nich obawia się imigrantów. Sporadycznie dochodzi do przestępstw z udziałem przybyszów, a każde z nich jest nagłaśniane i powoduje kolejny wybuch ksenofobii. Co ciekawe, znacząca jest różnica językowa. Każdy kraj hiszpańskojęzyczny wykształcił własne słownictwo i akcent. Zaskakująco wiele słów jest wzajemnie niezrozumiałych między wenezuelską a ekwadorską wersją hiszpańskiego. Elvis, pracując na targu, musiał praktycznie od nowa uczyć się nazw sprzedawanych przez siebie produktów. Akcent sprawia także, że ciężko jest ukryć swoje pochodzenie. Szefowa Bethanii pouczyła ją, żeby lepiej nie przyznawała się do tego, że przybyła z Wenezueli – miała mówić, że pochodzi z wybrzeża Ekwadoru. Pewna klientka, której Bethania malowała paznokcie, zapytała ją o pochodzenie – i po usłyszeniu odpowiedzi odsunęła rękę. Dopiero po chwili uspokoiła się i pozwoliła kontynuować pracę.

Mama Bethanii przyjechała do Ekwadoru, by być przy córce podczas porodu. Nie może opuścić kraju na dobre ze względu na podeszły wiek własnej matki. Córka z mężem nie mogą jej także wspomóc finansowo – wobec zbliżających się narodzin potomka mają za dużo własnych wydatków. Matka posiada jednak własny dom, a pensja z pracy w szpitalu pozwala jej kupić jedzenie dla siebie i dla babci Bethanii. Jedzenia w sklepach nie ma, trzeba wykorzystywać znajomości – właścicieli sklepów, rolników. Brakuje głównie białka. Rząd narzucił ceny sprzedaży tak niskie, że hurtownie musiałyby dopłacać do działalności. Właściciele sklepów zamykają interes i wyjeżdżają, bo nie ma dla nich przyszłości.

Bethania, podobnie jak wielu Wenezuelczyków, nie myśli o powrocie do kraju. „Niech tylko mama i babcia przyjadą tutaj, a Wenezuela zniknie dla mnie z mapy”.

Jej mąż kiwa głową. Chciałby wrócić do ojczyzny, ale wie, że to bez sensu. Do rozwiązania kryzysu potrzeba lat, a przez ten czas ich syn przyzwyczai się do życia w Ekwadorze. Dobro rodziny przekonuje Elvisa do życia na obczyźnie.

Na pokład autobusu z Loja do Vilcabamby w Ekwadorze wchodzi dziewczyna. Przedstawia się, mówi, że przyjechała z Wenezueli. Sprzedaje wafelki po dolarze za paczkę, by pomóc utrzymać się rodzinie, która pozostała w ojczyźnie. Dodaje do nich w gratisie wenezuelskie banknoty. 50, 100 a nawet 10 tysięcy boliwarów. Od niedawna nie da się już nimi płacić, mają za małą wartość. Najwyższy nominał przed denominacją (i wciąż w obiegu) to 100 tysięcy. Napisane słownie, by nie straszyć ilością zer. Cena biletu autobusowego w Caracas to równowartość dwóch takich banknotów.

Wenezuelski kryzys migracyjny i reakcję państw regionu opisałem w artykule Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej i Środkowej w numerze 51/2018 Kuriera WNET.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy” znajduje się na s. 19 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hermanos Venezolanos – bracia Wenezuelczycy” na stronie 19 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odpust w ekwadorskiej wsi Loyola, założonej w latach 80. XX wieku przez polskiego jezuitę na stokach Andów

Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Juka, juka, worek za pięć dolarów! Kura, świetna na rosół, osiem dolarów! Na kaca, wiejska kura!”. Przed bramą kościoła pod ustawioną na plastikowej tyczce girlandą sztucznych kwiatów stał mężczyzna z mikrofonem i prowadził licytację. Sprzedawał kury, koguty, jukę, banany. Podniósł worek, w którym coś się ruszało. „Cuy! Cuy! Tres cuyes!” Świnki morskie. Do jedzenia. Wyjął jedną z nich i za szyję uniósł ponad głowę, żeby pokazać ją zebranym ludziom. Zwierzątko się wierciło. Zaczęło piszczeć. Mężczyzna przystawił mu mikrofon. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Ktoś zgodził się zapłacić dziesięć dolarów (od 2000 roku dolar amerykański jest walutą obowiązującą w Ekwadorze) za trzy.

Licytacja na cele parafialne po mszy odpustowej. Fot. P.M. Bobołowicz

Kura poszła za jedenaście – z początkowej ceny ośmiu. Sprzedano też butlę oleju, kilo świeżego sera, worek ryżu, kubełek masła. Licytacja, już po zakończonej mszy odpustowej i procesji, szła opornie, mimo że pieniądze ze sprzedaży darów mieszkańców wioski szły na zbożny cel – wstawienie okien do drewnianego kościoła.

Również dary niesione do ołtarza pochodziły z datków mieszkańców. Przed mszą, która zaczęła się z niemałym opóźnieniem, bo czekano jeszcze na wiernych z sąsiedniej wsi, ksiądz Łukasz stał przed kościołem i witał wszystkich przybyłych. (…)

Loyola jest jedną dziesięciu wiosek parafii Valladolid, w której posługę pełni ksiądz Łukasz Hołub. Co niedziela odprawia pięć mszy. Do tego odpusty, chrzty, śluby. Aktualnie ks. Wojtek z sąsiedniej Palandy przebywa na wakacjach w Polsce, więc ks. Łukasz przejął także jego parafię. W Ekwadorze pracuje od dwóch lat. Pochodzący z diecezji przemyskiej ksiądz Łukasz wyjechał na misję wyjątkowo wcześnie, bo zaledwie dwa lata po święceniach. Od początku swojej drogi kapłańskiej czuł powołanie w tym kierunku.

Ksiądz Łukasz Hołub witający wiernych przed kościołem. Fot. P.M. Bobołowicz

„Przyszła do mnie rodzina kobiety, która zmarła. Chcieli, żebym ją pochował. Zaplanowaliśmy wszystko, ale jakoś ich nie kojarzyłem. Zacząłem pytać, okazało się, że kobieta była w sekcie, tak jak jej dzieci. Powiedziałem: uszanujmy jej poglądy. Nie będę jej chował po katolicku. Ludzie myślą, że mogą nie chodzić do kościoła, tylko do sekty, a po śmierci i tak przyjdzie ksiądz i ich pochowa”.

Od wprowadzenia w 2008 roku tzw. konstytucji Montecristi Ekwador jest oficjalnie państwem laickim. Istnieje podobna jak w Stanach Zjednoczonych wolność zakładania wspólnot religijnych, co skutkuje wysypem różnego rodzaju kościołów protestanckich, silną aktywnością Świadków Jehowy, Mormonów, ale też różnych pseudochrześcijańskich ruchów, które w istocie mają charakter sekt. Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia. A i w Kościele katolickim zdarzają się czarne owce.

Poprzednik ks. Łukasza nie pozostawił w parafii dobrego wrażenia. Wielką zmianą jakościową było przeprowadzenie przez polskiego misjonarza wyborów do rady parafialnej i jawność finansów parafii. Ksiądz nie pracuje w szkole, nie ma innych źródeł dochodu. Nie płaci mu także biskup. Utrzymuje się z tacy, remontując jednocześnie parafię i kościół. W ciągu ostatniego roku wybudował przy kościele z pomocą miejscowej ludności salki katechetyczne dla dzieci. (…)

Ewangelizacja jest trudna. Dla wielu wiara jest bardziej kwestią tradycji niż zrozumienia i prawdziwego przekonania. Ślub, chrzest, pogrzeb, msza odpustowa w święto patrona wioski, czasem bożonarodzeniowa i procesja drogi krzyżowej w Wielki Piątek. Ale na pytanie, dlaczego chcą ochrzcić dziecko, odpowiedzi nie potrafią udzielić.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” znajduje się na s. 20 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” na stronie 20 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fala uchodźców politycznych i ekonomicznych z Wenezueli. Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej i Środkowej

Stan wyjątkowy w Ekwadorze, korytarz humanitarny dla setek tysięcy Wenezuelczyków i nadchodzący szczyt państw Ameryki Południowej i Środkowej reakcją państw regionu na wenezuelski kryzys migracyjny.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Skala migracji

Podczas gdy w Europie nie gaśnie temat kryzysu migracyjnego spowodowanego napływem imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, na kontynencie amerykańskim Wenezuela zmaga się z galopującym kryzysem politycznym i ekonomicznym, a kraje regionu doświadczają kryzysu migracyjnego spowodowanego przez setki tysięcy Wenezuelczyków szukających lepszego życia.

W Kolumbii przebywa już ponad milion Wenezuelczyków (dla porównania 600 tys. w 2017 roku i niespełna 50 tys. w 2015), w Peru ponad ćwierć miliona (odpowiednio ok. 26,5 tys. w 2017, 2350 w 2015). W Ekwadorze jest to już prawie 100 tysięcy ludzi.

Według szacunków Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji w 2017 r. było ich ponad 39 tys. (ponad 30 tys. więcej niż dwa lata wcześniej). Jednak „El Comercio”, powołując się na ekwadorskie służby migracyjne, pisze nawet o 288 tysiącach Wenezuelczyków, którzy w 2017 roku przekroczyli granicę Ekwadoru. Zdecydowana jednak większość, bo 227 tysięcy, opuściło kraj, udając się między innymi do Peru. Od początku roku północną granicę Ekwadoru przekroczyło co najmniej 547 tysięcy Wenezuelczyków. W samym pierwszym tygodniu sierpnia było ich ponad 30 tys.

Warto uświadomić sobie to w skali ludności regionu – populacja Kolumbii to ponad 49 mln, ale Ekwadoru już tylko nieco ponad 16,5 mln. Napływ takich mas imigrantów – choćby tylko w tranzycie do Peru (populacja 33 mln) – nie może zostać niezauważony. 8 sierpnia władze Ekwadoru zdecydowały się na wprowadzenie w trzech najbardziej dotkniętych prowincjach – El Oro, Carachi i Pichincha – stanu wyjątkowego. Według cytowanego przez dziennik „El Comercio” Santiago Cháveza, wiceministra ds. migracji, stan wyjątkowy ma trwać do końca miesiąca, jednak „sytuacja jest nieustannie oceniana” i, jak zapowiedziano w oficjalnym komunikacie, stan wyjątkowy może zostać przedłużony, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Według słów wiceministra, wprowadzenie stanu wyjątkowego pozwoliło na działanie Sekretariatu Zarządzania Kryzysowego i większą swobodę działania instytucji w celu zapewnienia niezbędnej opieki medycznej, wyżywienia, „zabezpieczenia w odpowiedni sposób integralności osoby ludzkiej”. Pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zostali w znacznej liczbie oddelegowani do kontroli migracyjnej, Ministerstwo Zdrowia zadeklarowało zapewnienie znacznej liczby medyków, a Ministerstwo Włączenia Ekonomicznego i Społecznego – grupy wsparcia psychologów i pracowników socjalnych, zwłaszcza dla grup szczególnie narażonych – dzieci, nastolatków i kobiet.

Reakcje państw regionu

W czwartek 23 sierpnia po południu rząd ekwadorski ogłosił, że w związku z brakiem woli rozwiązania kryzysu ekonomicznego i politycznego w Wenezueli przez rząd prezydenta Nicolasa Maduro, Ekwador występuje z ALBA (Alianza Bolivariana para los pueblos de nuestra América), organizacji gospodarczej utworzonej na podstawie porozumienia podpisanego w 2006 roku w Hawanie przez prezydenta Kuby Fidela Castro, prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza (który był inicjatorem porozumienia) i prezydenta Boliwii Evo Moralesa, mającej być przeciwwagą dla Strefy Wolnego Handlu Obu Ameryk (FTAA), powstałej z inicjatywy USA. Premier Ekwadoru José Valencia stwierdził, że rząd ekwadorski jest “sfrustrowany” brakiem woli rozwiązania kryzysu.

W celu rozwiązania problemu migracji, rządy Ekwadoru i Peru wprowadziły dla Wenezuelczyków obowiązek posiadania paszportu przy przekraczaniu granicy. Premier Peru, Néstor Popolizio, ogłosił równolegle, że jego kraj w żadnym momencie nie wstrzyma przyjmowania Wenezuelczyków, jak również nie deportuje tych, którzy znaleźli się na jego terytorium nielegalnie. W Ekwadorze po wprowadzeniu obowiązku posiadania paszportu (obowiązek został zawieszony w piątek 24 sierpnia, na 45 dni, w wyniku interwencji rzecznika praw człowieka, jednak obowiązywał przez kilka dni) dziesiątki osób przekroczyły granicę nielegalnie. Wielu z nich próbowało wcześniej uzyskać wenezuelski paszport, ale nie byli w stanie opłacić wymaganej sumy.

Jak donosi dziennik „El Universo”, policja nie dostała jednak rozkazów zatrzymywania nikogo. Nie został również wdrożony protokół deportacji. Wenezuelczycy przemieszczają się różnymi środkami transportu w stronę granicy peruwiańskiej.

Rada ministrów Ekwadoru ogłosiła w czwartek 23 sierpnia utworzenie korytarza humanitarnego w celu umożliwienia Wenezuelczykom bezpiecznej i szybkiej podróży przez terytorium państwa do Peru i dalej do Chile. Już następnego dnia podstawiono kilkadziesiąt autobusów i rozpoczęto transport z północy na południe.

Z inicjatywy rządu ekwadorskiego 17 i 18 września w stolicy kraju, Quito, odbędzie się szczyt państw Ameryki Południowej i Centralnej, poświęcony kryzysowi w Wenezueli i problemowi masowej migracji.

W marcu 2018 roku za granicą przebywało co najmniej 1 622 tys. Wenezuelczyków, co przekłada się na około 5% populacji. Według ekspertów Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji podawane przez niektóre źródła szacunki 3 do 5 milionów są zawyżone, jednak wyliczenia tej organizacji, chociażby co do Ekwadoru, są znacznie zaniżone, tak więc trudno stwierdzić, jaka jest faktyczna liczba Wenezuelczyków za granicą. Pewne jest natomiast, że wobec braku działań rządu Nicolasa Maduro rośnie ona bezustannie i nic nie wskazuje, żeby trend miał się odwrócić w najbliższym czasie.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej i Środkowej” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Kryzys migracyjny w Ameryce Południowej i Środkowej” na stronie 4 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krewetkowa wyspa Jambelí. Drewniane domki na palach, palmy i barwny tłum: spełnione oczekiwania podróżnika

Niebieskie, różowe i seledynowe deski elewacji, żółte banany z wystającymi plastrami białego sera. I ciżba ubrana we wszystkie możliwe kolory. A pośrodku ja, jedyny gringo w zasięgu wzroku i słuchu.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Łódź przybiła do nabrzeża. Podobne długie motorówki stłoczone były przy drewnianym pomoście. Pod daszkami wielu z nich wisiały hamaki, w których drzemali przewoźnicy. Ludzie zaczęli wysypywać się z zapchanej łodzi na wybrzeże. Cztery dolary, które każdy zapłacił za transport w dwie strony, nie obejmowały wstępu na wyspę. Kolejna ćwierćdolarówka została zamieniona na skrawek papieru, który teoretycznie można było potem wykorzystać jako bon zniżkowy w jednej z najpopularniejszych sieci fastfoodów w Machali, stolicy prowincji El Oro.

Wyspa Jambelí była dokładnie tym, czego oczekiwałem od Ekwadoru, przyjeżdżając tutaj. Palmy, drewniane i bambusowe domki z trzcinowymi dachami, biegające pod nogami kury i psy. Cała osada na wyspie składa się dwóch ulic krzyżujących się pod kątem prostym – jedna, krótka, wiedzie w poprzek wyspy od portu do plaży. Druga wzdłuż plaży prowadzi do falochronu, początkowo wśród restauracji i pensjonatów, a potem – farm krewetek i kilku normalnych domów mieszkalnych należących do lokalnych rybaków.

Ulica prowadząca od portu była szeroka, ale tłoczący się na niej ludzie i rozstawione po jej bokach stragany z jedzeniem, grille z bananami z serem, rybami, szaszłykami i owocami morza, sprzedawcy wody z kokosów i właściciele pensjonatów siedzący przed drzwiami i naganiający ludzi sprawiali, że wydawała się tłoczna niczym bliskowschodni bazar.

I była co najmniej tak samo kolorowa, mimo bladego światła słonecznego wyglądającego nieśmiało zza chmur. Niebieskie, różowe i seledynowe deski elewacji, żółte banany z wystającymi plastrami białego sera. Brązowe, beżowe i czarne kury z czerwonymi grzebieniami. I różnokolorowa ciżba ubrana we wszystkie możliwe kolory. A pośrodku tego barwnego tłumu ja, jedyny gringo w zasięgu wzroku i słuchu. (…)

Ludzie dawali się filmować i fotografować, czasem wręcz pozując do zdjęć robionych przez gringo. To nie Indianie, którzy unikają obiektywu. Ludzie z El Oro są głównie pochodzenia hiszpańskiego, oczywiście z domieszką krwi indiańskiej, ale też afrykańskiej, chociaż koncentracja ludności czarnoskórej znajduje się w prowincji Esmeraldas. Według przekazów historycznych, pierwsi czarnoskórzy mieszkańcy obecnego Ekwadoru to rozbitkowie z transportu niewolników. Kolejni dołączali do nich stopniowo w miejscu, które klimatem przypominało im rodzinne strony. Dziś stanowią większość ludności prowincji, ale żyją na całej długości wybrzeża – w przeciwieństwie do gór, gdzie przeważa mieszanka ludności indiańskiej i hiszpańskiej.

Fot. P.M. Bobołowicz

Siedzieliśmy przy bambusowej ladzie straganu, na którym około pięćdziesięcioletnia kobieta o znacznej tuszy i z wyraźną linią wąsika pod nosem sprzedawała drinki z szerokim uśmiechem wybrakowanych zębów, ale z olbrzymią sympatią i serdecznością do całego świata. (…)

Ekwadorczycy z gór nazywają costeños, czyli mieszkańców wybrzeża, monos, małpami, chociaż żaden z nich nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć mi pochodzenia tej nazwy. Być może ma ona podłoże rasistowskie, a może pochodzi od prostego skojarzenia z plantacjami bananów, a może żadna z tych wersji nie jest prawidłowa. Costeños są jednak niezwykle ciepli i otwarci, bardzo gadatliwi, chociaż ich hiszpański bywa trudny do zrozumienia nawet dla innych Ekwadorczyków, ze względu na niewyraźną wymowę poszczególnych głosek i zawrotną prędkość wyrzucanych z siebie słów.

Zapytaliśmy sprzedawczynię koktajli o miejsce na obiad. Zaraz poprosiła siedzącego obok mężczyznę o zawołanie właściciela pobliskiej restauracji, który przyjął nasze zamówienie, dorzucił do zestawu kraba i zapewnił, że zawoła nas, gdy będzie gotowe, byśmy mogli w spokoju dokończyć napoje.

„Orgia owoców morza” (jak fantazyjnie nazywało się danie) zawierała w sobie głęboko smażone krewetki i kalmary, ekwadorskie (gotowane) ceviche z kalmarów, krewetek i ryby, ryż z owocami morza i nieznany mi wcześniej gatunek małżopodobnych niesmacznych stworzeń. Dodatkowo krab, którego rozbijaliśmy drewnianym tłuczkiem i o którego rozciąłem kciuk. I to wszystko w cenie nieprzekraczającej 20$ i w ilości wystarczającej do prawdziwego najedzenia się dla dwóch osób.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Krewetkowa wyspa Jambelí” znajduje się na s. 20 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Krewetkowa wyspa Jambelí” na stronie 20 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Który kraj Ameryki Południowej obrać za cel podróży?

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo akurat tam znalazłem tani lot z Frankfurtu.

Trochę już siedzę w Ameryce Południowej. Przyjechałem tu będąc kompletnie zielonym, ale ponad siedmiomiesięczne obserwacje dały mi doświadczenie, którego nie mają ci jadący tu po raz pierwszy. Dodatkowo moim udziałem stało się także poniekąd doświadczenie dziesiątek podróżników, których spotkałem, a każdy dodał coś do mojego know-how. Więc się nim podzielę. Napisałem już swego czasu dwa teksty, które zawierają sporo przydatnych informacji. Poruszyłem w nich między innymi takie kwestie jak transport zbiorowy, jedzenie, bezpieczeństwo czy higiena. Po pierwsze tekst o siedmiu mitach i faktach o Ekwadorze , po drugie bardziej wyspecjalizowany tekst o transporcie zbiorowym.

 

A dzisiaj pytanie: dokąd w ogóle się wybrać?

Ameryka Południowa. Autor Aotearoa. Źródło. Materiał udostępniony na licencji CC BY 3.0.

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo znalazłem tani bilet. Najlepiej szukać połączeń z Hiszpanii, ale także Frankfurt czy Londyn oferują sensowne propozycje. Z pewnością z Polski zwłaszcza Frankfurt będzie atrakcyjny ze względu na odległość i dosyć dobre połączenia z naszymi regionalnymi portami lotniczymi. Ja leciałem właśnie z miasta nad Menem. Koszt biletu… Dorwałem połączenie w jedną stronę w atrakcyjnej cenie 370 euro. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 600-700. Oczywiście są droższe i tańsze. Jeden minus- najtańsze połączenia są z reguły z przesiadką w Stanach Zjednoczonych, a tejże nie da się odbyć bez wizy (sic!). W USA każdorazowo przechodzi się kontrolę paszportową, nie ma na lotniskach stref tranzytowych, a koszt wizy turystycznej to kolejne 160$, chociaż procedura jej uzyskania jest prosta i w miarę szybka.

Jeżeli miałbym lecieć dzisiaj, to mimo mojej wielkiej miłości do Ekwadoru, zdecydowałbym się pewnie na lot do Kolumbii albo Argentyny lub Chile – żeby móc potem przejechać cały kontynent w jednym kierunku. Z drugiej strony Ekwador jest wciąż mocno na północy kontynentu, można nawet zwiedzić go, pojechać do Kolumbii, a stamtąd bezpośrednio do Peru. Opcji jest sporo.

To jednak plan na długą podróż, co najmniej kilkumiesięczną.

 

Co można więc zobaczyć w dwa tygodnie? Albo w miesiąc?

W dwa tygodnie to lepiej jednak wybrać się gdzieś bliżej niż Ameryka Południowa – oczywiście zorganizowana wycieczka zdecydowanie się sprawdzi nawet na tak krótki czas. Dla tych, którzy wolą się jednak powłóczyć bez przewodnika i podstawionych autokarów, sugeruję nieco dłuższą wyprawę. Kraje tego kontynentu mają to do siebie, że są stosunkowo duże i zwiedzanie ich z pomocą transportu publicznego zajmuje czas. Jechałem z Puerto Maldonado w Peru do Guayaquil w Ekwadorze. Od wtorku popołudniu do soboty rano, zatrzymując się właściwie tylko, by zmienić autobus (oprócz Piury, w której chciałem kupić jedną rzecz – i wziąłem prysznic). Dlatego też na krótsze wyjazdy dobrym rozwiązaniem będzie właśnie Ekwador – jest nieco mniejszy od Polski, a oferuje niezwykłą różnorodność doznań. Kontynentalny Ekwador dzieli się na trzy zasadnicze części – wybrzeże (costa), góry (sierra) i Wschód, czyli puszczę amazońską (Oriente, selva). Ponadto oczywiście Galapagos, ale z zasłyszanych opinii dowiedziałem się, że można tylko tam spędzić miesiąc i się nie nudzić. Do tego dobrze rozbudowana siatka połączeń autobusowych w Ekwadorze sprawia, że można pokonać większą część kraju podczas jednej nocy – oszczędzić czas i pieniądze na noclegu.

 

Cztery regiony naturalne Ekwadoru. Autor David C. S. Źródło. Materiał na licencji CC BY-SA 3.0

 

Określ budżet podróży

Wiadomo, że istotnym zagadnieniem przy wyborze celu podróży jest budżet. Boliwia jest najtańszym oprócz Wenezueli państwem Ameryki Południowej w tym momencie. Do Wenezueli sam bym się teraz nie wybrał, ze względu na sytuację społeczną i ekonomiczną i realne zagrożenie dla podróżnych. Dalej Kolumbia i Peru, w których koszt podróżowania jest zasadniczo nieco niższy niż w Polsce. Koszty noclegu wahają się od ok. 15 do 50 soli za dobę (sol jest ciut mocniejszy od złotówki). Zaoszczędzić można niewątpliwie na jedzeniu, bo poza typowo turystycznym Cuzco, obiad kosztuje w granicach 6-10 soli. Ceny kolumbijskie są podobne, może nieznacznie niższe. Dalej Ekwador. Trochę drożej. Obiad za 2,5-3,5 dolara, choć są i tańsze, zwłaszcza w dużych miastach. Najtańsze noclegi można znaleźć nawet za 5$, ale najczęściej trzeba liczyć się z wydaniem do 10$, zwłaszcza jeśli chce się mieć prywatny pokój. Argentyna i Chile… Moi rozmówcy podzielali opinię, że drogo, zwłaszcza w turystycznych regionach. Na pewno nie jest to niskobudżetowa opcja. Będę musiał to kiedyś zweryfikować osobiście. Marzy mi się Patagonia.

Ekwador ma jeszcze jeden plus – bezpieczeństwo. Nie żeby gdzie indziej było szczególnie niebezpiecznie, ale jednak Ekwador jest w czołówce kontynentu. Do tego, zwłaszcza w dużych miastach i lokalizacjach turystycznych, można się dogadać po angielsku. W temacie bezpieczeństwa pozostając, nie jest ono wcale tak poważnym problemem w Kolumbii, jak zwykło się uważać.

Znaną i lubianą opcją jest Peru – zwłaszcza ze względu na zabytki inkaskie. Machu Picchu to obowiązkowy punkt programu. Tylko te odległości… Ale zdecydowanie warte rozważenia, zwłaszcza jeśli mówimy o nieco dłuższym pobycie (przynajmniej miesięcznym).

 

Jak pewnie zauważyliście, ominąłem kilka państw. W tym Brazylię. Przyznaję bez bicia, nigdy mnie tam nie ciągnęło, a w związku mam dosyć skąpe informacje. Więc się nie wypowiem.

W przyszłości opiszę przygotowania do podróży – co spakować, co zaplanować, a co pozostawić przypadkowi.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / W czasie deszczu Gringo się nudzą – Vilcabamba w Ekwadorze gdy pada

Restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstw

Ostatnio pisałem, co zrobić, gdy na horyzoncie wiszą deszczowe chmury, a my mamy w Vilcabambie tylko jeden dzień i chwilę słońca. Wracamy więc z przedpołudniowej wycieczki i strugi deszczu zalewają świat. Co robić? Jak żyć?

 

1. Pójść na obiad.

Niby zjeść można wszędzie, ale nie każde miejsce oferuje taki przekrój kulinarnych doznań, jak Vilcabamba. Dzięki aktywnej społeczności ekspatów, można tu spróbować naprawdę różnej kuchni. Zaczynając od kultowego Charlito’s – baru prowadzonego przez Charlie’ego, Amerykanina z Wirginii. Jakiś czas temu pojechałem na wycieczkę do wodospadu z pewną Francuzką. potem poszliśmy na obiad właśnie do Charlito’s, bo, jak mi powiedziała, „mają tam najlepsze burrito w Ekwadorze”. Nie wiem, czy najlepsze, ale bardzo dobre – podobnie jak pizza i burgery. No i piwo, ale o tym zaraz.

 

La Esquina to niedawno wyremontowany lokal, który oferuje typową ekwadorską kuchnię. Nie należy ona do najciekawszych i najbogatszych, ale odnoszę wrażenie, że ta restauracja wyciąga z niej to, co najlepsze. A poza tym trzy dolary za dwudaniowy obiad i sok to nie tak dużo – a warto poznać lokalne smaki.

Gdy poprzedni prezydent Ekwadoru Rafael Correa (lepiej nie wymieniać tego nazwiska, bo opinie na jego temat są bardzo zdecydowane i często negatywne) odwiedził Vilcabambę, zjadł obiad w United Falafel Organization. Sama restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstwo. 50% przychodów idzie na ten cel. Oczywiście sztandarowym daniem jest falafel, można zjeść też wysokiej jakości kebaba i przygotowywany na miejscu hummus, ale moim osobistym faworytem jest grillowany ser halloumi. Jedzenie przygotowywane jest pod kierunkiem Turka Iskandara – przygotowuje on też produkty, w tym wspomniany przeze mnie ser. Oprócz tego dobre ciasta w olbrzymich kawałkach (za dużych jako deser do obiadu moim zdaniem – ale zawsze można wziąć jeden kawałek na dwie osoby). Minusem są ceny, które wahają się od 5$ do 8$ za danie – a to dosyć sporo na Ekwador. Ale przynajmniej wiadomo, za co się płaci – wszystkie składniki są organiczne.

 

United Falafel Organization (UFO) – drogo, ale za jakość trzeba płacić.

Właściwie mógłbym opisać każdą restaurację Vilcabamby. Wspomnę tylko jeszcze o Agave Blu, meksykańskiej restauracji prowadzonej przez Julio i Irazu. Bardzo smaczne jedzenie, chociaż ceny też z tych średnio-droższych. Ale to guacamole!

Dalej La Casetta, cudowna pizza na wspaniałych kruchym cieście. Aż trudno uwierzyć, że robią ja Argentyńczycy, a nie Włosi. Jedyny minus – jest tylko wegetariańska. A tak bardzo brakuje trochę prosciutto czy hiszpańskiego serrano.

Honorowa wzmianka dla Natural Yoghurt – atrakcyjne ceny, ale tylko dla cierpliwych, bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco. Dobre naleśniki. Do tego małe miejsce bez nazwy koło Charlito’s i wspaniałe empanady argentyńskie z kurczakiem, mięsem, mozzarellą i ziołami, a nawet na słodko – z jabłkami i cynamonem. Przy okazji cena żadnej nie przekracza dolara, chociaż trzeba co najmniej trzech, żeby się najeść.

 

2. Pójść na piwo.

Nie namawiam do picia alkoholu. Ekwador jeszcze niedawno był w smutnej sytuacji – jedna firma miała monopol na warzenie piwa. A konkretnie na import chmielu, co skutecznie blokowało rozwój piwowarstwa. Od kilku lat uległo to jednak sporej zmianie. Obecnie w Ekwadorze jest ponad dwieście browarów rzemieślniczych. Wiele z nich należy do przyjezdnych. W samej Vilcabambie są aż trzy, a czwarty ma być otwarty lada moment.

Tylko jeden jednak wykracza rozmiarem i zasięgiem poza sprzedaż we własnym lokalu – Sol del Venado. Nazwa pochodzi od palety kolorów promieni zachodzącego słońca za zboczach gór otaczających Vilcabambę – do tego też nawiązują etykiety. Świeża woda prosto z gór i samodzielnie przygotowywany słód – większość browarników ekwadorskich kupuje już słodowany jęczmień, żeby obniżyć koszty. Sol del Venado nie ma jeszcze własnego lokalu, chociaż taki jest w planach. W każdy weekend jednak w San Pedro de Vilcabamba można napić się piwa i zjeść wspaniałe żeberka lub skrzydełka BBQ tuż koło browaru. Do tego piwo jest do kupienia w wielu lokalnych sklepach i kilku barach – w tym we wspominanym wyżej Charlito’s.

 

Butelka Sol del Venado (czerwonego), którą wniosłem do lodowcowych jezior. Powrót do źródeł, bo to właśnie stamtąd płynie woda używana do jego produkcji.

Własne piwo warzy też Hosteria Izhcayluma. Niemieckie piwo. Przy okazji sam hotel wydaje się przyjemnym miejscem, a w cenie noclegu oferuje poranne lekcje jogi. Nie znam go jednak za dobrze, bo położony jest kawałek od miasteczka i nigdy nie było mi szczególnie po drodze. A, mają też smaczne drinki, stół do bilardu, dart i gry planszowe.

Na koniec lokal, który pozwoli mi na płynne przejście do kolejnego zagadnienia. Donde Bava. Kilka stylów piwa (dobre pszeniczne). Mają atrakcyjną promocję – za 5$ dwa kawałki pizzy i kufel piwa. W menu także dobre kiełbaski i panierowane paluszki mozzarelli. A w każdy weekend można tam…

 

3. Posłuchać muzyki na żywo.

Do Donde Bava trafiłem właśnie ze względu na muzykę. O swoim tam koncercie poinformowały mnie dwie dziewczyny z Argentyny, duo o nazwie Somos Tangueras (tanguero czy też tangero to muzyk grający tango). Usłyszałem je grające na tarasie restauracji w centrum Vilcabamby, zaczęliśmy rozmawiać i powiedziały, że mają koncert. Przyszedłem, nawet trochę nagrałem, chociaż na połowie filmików mam za głośny wokal, na drugiej za głośny instrument. Malena gra na bandoneonie, a Xiomara śpiewa. Oprócz tango, mają w swoim repertuarze trochę innej muzyki, głównie argentyńskiej, chociaż znalazła się tam też meksykańska La Bamba czy kubańska Guantanamera. Ostatnio trafiłem tam przypadkiem na inny koncert, mimo że Facebook uporczywie pokazuje mi informacje o tych koncertach następnego dnia o poranku. Też było sympatycznie.

 

 

Innym miejscem, gdzie można spotkać muzyków, z których duża część podróżuje po całej Ameryce Południowej, ale część też tu mieszka, jest Timothy’s. Oprócz muzyki mają tam dobre burgery i ciekawy wybór piw z całego Ekwadoru i nie tylko.

Do tego muzyka na żywo pojawia się w Breiky’s Bar, lokalnej dyskotece. Czasem jest DJ, czasem zespół. Nie do końca moje klimaty, ale dobre miejsce, by w sobotę pobawić się przy salsie, rocku albo reggaeton (i przez to ostatnie nie moje klimaty).

W każdy czwartek w Inza Coffee gra muzyk George Page. Muszę się w końcu wybrać na jego występ, bo jeszcze tam nie dotarłem. A brzmi ciekawie.

A do tego zawsze można spotkać ulicznych muzyków, głównie podróżujących, na głównym placu Vilcabamby. Ostatnio trafiłem na bębniarzy.

 

 

A na deser…

Na deser wspomnę o Beverly Hills, kawiarni, w której siedzę i piszę ten tekst. Organiczna kawa i smaczne ciasta w rozsądnej cenie. Do tego czekolada, również organiczna. Mógłbym jeszcze pisać i pisać, zostało w końcu tyle knajp… Najlepiej przyjedźcie i sprawdźcie sami. Z chęcią polecę coś jeszcze.

 

Beverly Hills. Tu lubię pisać.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Trzy wycieczki w Vilcabambie w Ekwadorze na jedno przedpołudnie

Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi nigdy się nie zdarzają.

Ostatnio padało. Przez długi czas. Pora deszczowa pożegnała się wylewnie. Albo może raczej ulewnie. Od kilku dni wieje, a noce są chłodniejsze, ale przynajmniej na moim podwórku nie ma już błota po kolana. Podczas wielu deszczowych tygodni, zdarzyło jednak kilka słonecznych dni. Wielu turystów pytało: co zrobić? Gdzie pójść? No właśnie. Co można zrobić w Vilcabambie, gdy spędza się tu tylko jeden dzień, a na horyzoncie wiszą chmury popołudniowej ulewy?

 

1. Wycieczka konna do wodospadu

Zaczynam od mojej ulubionej aktywności. Wskoczyć na siodło i pogalopować w stronę zachodzącego słońca. No, prawie. Bo jednak na konie lepiej wybrać się rano, a do wodospadu El Palto droga prowadzi na wschód. Większość turystów nigdy nie siedziała na koniu przed taką wycieczką, ale konie są dobrze do tego przygotowane. Spokojne, podążają jeden za drugi i nie robią problemów. Raczej.

Cena takiej wycieczki wynosi zazwyczaj 30$, ale mój przyjaciel Jose Luis, który uczy mnie o koniach i któremu pomagam, bierze tylko 25$ od osoby. Nie jest to bardzo tanio, ale zarówno wodospad, jak i widoki po drodze do niego są warte swojej ceny.

Wodospad El Palto

Woda jest zimna, ale kąpałem się w niej. Nadaje się do picia – miejscowi twierdzą, że jedna kąpiel w tej wodzie przedłuża życie o dwa lata, a regularne jest spożywanie i kąpiele znacznie dłużej.

Według tabliczki umieszczonej przy wejściu na szlak, wodospad ma trzydzieści metrów wysokości – prawdopodobnie chodzi jednak o wszystkie wodospady łącznie, bo ten główny nie ma na oko więcej niż piętnaście – ale stanowi część wielopoziomowej kaskady.

Odbyłem czterogodzinną wycieczkę konną do wodospadu niezliczoną ilość razy, także jako przewodnik. Za każdym razem, gdy jedziemy szlakiem, zachwycam się widokiem tak samo, jak podczas mojej pierwszej – jeszcze jako turysta – tam wycieczki.

Widok ze szlaku

 

2. Mandango

Pozostając w tematyce szlaków, nie można nie wspomnieć o najbardziej znanej atrakcji Vilcabamby – górze Mandango. Wycieczka na jakieś trzy do sześciu godzin, w zależności od tego, jak ambitnie podejdzie się do tematu i czy postanowi się na przykład zdobyć najwyższy szczyt i zejść okrężną drogą, która prowadzi zarośniętymi i nieużywanymi ścieżkami, czy może jednak wykona się tylko plan minimum. Przyznaję, byłem na górze dwa razy i za każdym razem była to ta łatwiejsza wersja. Ze szczytu rozciąga się widok na Vilcabambę, ale też na dolinę rzeki Rio Vilcabamba i na tereny zwane Cucanama.

Widok z Mandango na Vilcabambę

Mandango zwane jest także Śpiącym Inką. Od strony Vilcabamby widać wyraźnie zarysowany profil mężczyzny, jego twarz i klatkę piersiową, które układają się w kolejne skalne szczyty masywu. Pod odpowiednim kontem obrócona twarz staje się twarzą kobiety – usłyszałem o tym pierwszej nocy w Vilcabambie, ale dopiero kilka dni temu jeden z turystów pokazał mi kobiecą stronę góry – jakoś wcześniej jej nie zauważałem.

Jest też z Mandango związana legenda. Gdy konkwistadorzy hiszpańscy pojmali Inkę, czyli króla ludu, który nazywa się naprawdę Quechua albo Quichua, a popularnie zwany jest Inkami, zażądali za niego okupu w wysokości czterech (bądź pięciu) wozów złota. Gdy jeden z nich jechał z północy imperium, przejeżdżał przez miejscowość Quinara – położoną po drugiej stronie Mandango względem Vilcabamby. Tam właśnie dowiedzieli się, że król został stracony. Postanowili więc ukryć złoto pod górą. Oczywiście nigdy go nie odnaleziono. Żeby dodać historii pikanterii, warto wspomnieć, że od strony Quinary znajdują się w zboczu góry wejścia do jaskiń, których podobno jeszcze nie zbadano.

Nie sposób nie wspomnieć też o innym podaniu. Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi, tak pospolite w innych częściach Ekwadoru, nigdy się nie zdarzają – i zapewnia długowieczność mieszkańcom okolicy.

Szczyt Mandango. Widziany od boku staje się nosem, a skała na pierwszym planie podbródkiem.

 

3. Rio Chamba

Na koniec relaksacyjna trasa, którą zdarza mi się przejść w ramach spaceru z psem – no, może nie całą, ale spory fragment. Wzdłuż Rio Chamba, od Yamburary, aż do głównej drogi – i dalej powrót albo drugą stroną rzeki, albo starą wyjazdówką na Loję – przez bramę Vilcabamby.

Rio Chamba uchodzi do Rio Vilcabamba, która płynie dalej na Zachód. Przy okazji ciekawostka lingwistyczna. Gdy Ekwadorczyk (przynajmniej ten z gór) mówi, że coś jest „na górze” (arriba), to nie ma na myśli, że dany punkt znajduje się powyżej. Przykładowo: „Angel mieszka tam, tą drogą w górę”. Droga może iść w górę, potem w dół, potem jeszcze niżej, a na koniec wyrównać poziom względem punktu startowego. Ale biegnie w górę rzeki, a to właśnie mają na myśli. Analogicznie działa „w dół” (abajo). Podstawą jest więc wiedzieć, gdzie jest najbliższa rzeka i w którą stronę płynie.

A sama Rio Chamba jest niezwykle malowniczo położona. Ścieżka wiedzie z jednej strony przez ścieżkę ekologiczną Rumihuilco, z drugiej wzdłuż plantacji kawy i bananów. Jej odcinki przechodzą też przez tzw. cañaveral, czyli zarośla trzcinowe – a w rzeczywistości las bambusowy, bo bambus też jest, przynajmniej według Południowych Amerykanów, trzciną.

Na brzegu Rio Chamby ulokowane jest ujęcie wody, która po oczyszczeniu i zabutelkowaniu sprzedawana jest pod marką Vilca Agua. Te wody też mają właściwości, które opisałem w pierwszym punkcie. Rzeka, mimo że płytka, ma silny nurt, ale w niektórych miejscach nadaje się do kąpania – bo na pływanie jednak za płytka.

Rio Chamba

 

A gdy pada?

A gdy pada, Vilcabamba oferuje cały przekrój doznań kulinarnych i kulturalnych, o których napiszę kiedy indziej. Przewodnik po restauracjach Vilcabamby służyłby chyba głównie mnie i turystom, którzy codziennie pytają, gdzie iść na obiad. A na pewno bardziej niż moim czytelnikom. Chociaż życzę Wam, żebyście pewnego dnia mogli sami tego doświadczyć – i serdecznie do tego zachęcam.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Ksiądz Stanisław Wróbel jest obywatelem Ekwadoru i na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych

Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.

– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.

Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)

Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)

Panorama Zamory | Fot. amalavida.tv (CC A-S 2.0, Flickr)

Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.

Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.

– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)

Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.

– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.

– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Zakochany w portowym Guayaquil w Ekwadorze

Wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej schadzkom niż podróżnym. Jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę na ulicy

Nieszczęśliwa miłość

Czas chyba dokończyć temat Guayaquil. Właściwie od początku mojego pobytu w Ekwadorze wiedziałem, że skończę w Guayaquil, bo stamtąd miałem bilet autobusowy do Peru. Zakładałem jakieś dwa dni pobytu, raczej nie więcej, bo perspektywa największego miasta Ekwadoru napawała mnie raczej niechęcią niż zainteresowaniem. Ale życie płata figle.

Siedziałem sobie w moim pokoju bez okien w Cuence i już miałem iść spać, bo dochodziła północ, gdy na Tinderze (taka aplikacja randkowa, XXI wiek, zdarza się najlepszym) dostałem powiadomienie. Rzadko zdarza mi się pisać do dziewczyn na Tinderze, właściwie od kilku miesięcy już w ogóle nie korzystam, ale stwierdziłem, że tak ładną dziewczynę szkoda byłoby przegapić. Napisałem. Odpowiedziała od razu. I przez dwie godziny gadaliśmy. Nie rozmawiało mi się tak dobrze z żadną kobietą od dawna. Ustaliliśmy, że za kilka dni spotkamy się na kawę. Dwa dni później siedziałem w autobusie jadącym na wybrzeże.

No i właściwie bez wdawania się w szczegóły stąd mój przedłużony pobyt w Guayaquil. Potem pojechałem na chwilę do Quito, wróciłem do Guayaquil, a stamtąd pojechałem na cztery tygodnie do Peru, by wrócić na kolejne dwa tygodnie do Guayaquil i dowiedzieć się, że z mojego wspaniałego zakochania nic nie będzie. Nie pierwszy raz się zdarza, trochę to odchorowałem, ale bez popadania w ciemną rozpacz.

Tak więc zamiast spędzić w tym paskudnym mieście dwa dni siedziałem tam w sumie prawie pięć tygodni nim ostatecznie zdecydowałem się wrócić do Vilcabamby i zostać kowbojem.

 

Konkwistador zakłada miasto

To teraz pora na mały rys historyczny. Guayaquil zostało założone w 1547 roku przez Francisco de Orellanę, pierwszego Europejczyka, który przepłynął całą długość Amazonki (zginął zabity przez Indian w drodze powrotnej). Miasto kilkukrotnie napadali angielscy i francuscy piraci, powstańcy i peruwiańskie wojsko, a w 1896 duża część spłonęła. Potem w drugiej połowie dwudziestego wieku władze „Muy Ilustre Municipalidad de Guayaquil (Jaśnie Oświeconego Miasta Guayaquil) postanowiły, że niefunkcjonalne drewniane historyczne wille należy zmienić na betonowe wieżowce, odbierając tym samym cały urok niegdyś pewnie ładnemu kolonialnemu miastu.

W 1974 dokonano zamiany domu z obrazka na górze na betonowy biurowiec Citybanku. Przypuszczam, że nie tylko w tym miejscu dokonała się taka zbrodnia na architekturze.

 

Ostała się jednak część zwana Cerro Santa Ana, Wzgórze Świętej Anny. Jest to zarazem najstarsza dzielnica miasta i miejsce pierwszego europejskiego osadnictwa. U jego podnóża rozciąga się dzielnica artystów i małych kafejek las Peñas. Na szczycie wzgórza obok przeciętego na pół kadłuba galeonu wznosi się latarnia morska, z której roztacza się fantastyczny widok na całą metropolię. No, może byłby fantastyczny, gdyby było tam coś ładnego do oglądania.

Latarnia morska na szczycie cerro Santa Ana. Flaga na górze kadru to flaga Guayaquil.
Rzeka Guayas widziana ze wzgórza Świętej Anny.
Widok na rzekę Guayas i Malecón 2000.
Cerro Santa Ana. Kolorowe domy.

 

Nowoczesność i bieda

Przez dzielnicę las Peñas dochodzi się do Puerto Santa Ana, gdzie wyraźnie wybija się torre The Point, najwyższy budynek Ekwadoru. Nowoczesny port świętej Anny to dzielnica biurowców i luksusowych apartamentowców, gdzie ceny wynajmu mieszkań oscylują w okolicach 2000$ miesięcznie.

Torre The Point. Najwyższy budynek Ekwadoru. 143,9 m.

 

Drugą luksusową dzielnicą Guayaquil jest Plaza Lagos, Plac Jezior. Małe osiedle kojarzące mi się z rzymską dzielnicą Eur zbudowaną za rządów Mussoliniego albo z obrazami Giorgio de Chirico. Ładne miejsce, niezwykle luksusowe. Drogie restauracje, mała galeria sztuki nowoczesnej i wspaniałe apartamentowce położone na wysepkach na sztucznym jeziorze utworzonym z wód rzeki Guayas – więc błotnistoszarym, bo innej wody w tej okolicy nie ma.

Luksusowa dzielnica Plaza Lagos.

 

Ciekawą przeciwwagę do pięknego i kolorowego Cerro Santa Ana stanowi położone naprzeciw równie kolorowe Cerro del Carmen – miejsce, gdzie lepiej nie zapuszczać się z aparatem na szyi, a już na pewno nie w nocy. Tradycyjne kolorowe domy zamieszkane są przez raczej ubogą ludność, której w Guayaquil nie brakuje.

Widok ze wzgórza Świętej Anny na cerro del Carmen.

 

Miasto kultury i prostytucji

Guayaquil leży nad rzeką Guayas i jej kanałem, zwanym el Salado, Strumień. Nad kanałem położony jest elegancki park, znajduje się też mikroteatr (taka ciekawa instytucja, której w Polsce chyba nie ma, a w Ameryce łacińskiej podobno jest całkiem popularna – rodzaj kawiarni z małymi salkami teatralnymi, w których prezentowane są krótkie, często mniej lub bardziej improwizowane sztuki trwające nie dłużej niż pół godziny.

Łażąc pomiędzy różnymi częściami Guayaquil trafiłem jeszcze na różnorakie punkty widokowe, do dzielnic z kawiarniami i dzielnic domków jednorodzinnych. Przy okazji w ścisłym centrum odkryłem muzeum, które jak muzeum było co najmniej nudne, ale jako willa z pierwszej połowy XX wieku prezentowało się całkiem interesująco.

Muzeum Presleya Nortona. Willa zbudowana w latach 1936-1940.

 

Spędziłem sporo czasu czytając książkę w Parque Centenario, koło którego mieszkałem – ta dzielnica zasługuje na osobną wzmiankę. Centrum miasta jest… cóż, mało przyjazne. Mówiono mi, że niebezpieczne. Fakt, że wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej jako miejsca schadzek niż faktyczne miejsce zamieszkania podróżnych – chyba że przypadkowych. Pomiędzy nimi jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę czy jeżdżące na rowerach. Ma to w sobie specyficzny urok. Wyszedłem pewnego razu zapalić fajkę w okolicach północy i przesiedziałem około godziny na schodku rozmawiając z prostytutką o jej życiu. Zawodowa ciekawość nie pozwoliła mi nie zapytać o cenę – 25$ za godzinę.

Północ. Nie przeszkadza to w meczu.

 

Wybieram góry

Urok Guayaquil… jakiś pewnie jest. Ale specyficzny. Miasto jest wielkie. Oficjalnie mieszka w nim prawie 2,5 mln ludzi, czyniąc z niego największy ośrodek kraju. Nieoficjalnie mówi się o prawie czterech milionach, chociaż to i tak nic w porównaniu z Limą – 8 mln oficjalnie, faktycznie ponad dziesięć. W sumie z dużą ulgą porzuciłem głośne i brudne portowe Guayaquil na rzecz spokojnej górskiej Vilcabamby, choć wiem, że nie zobaczyłem tam wszystkiego. Nie odwiedziłem chociażby sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym w 1985 roku złożył wizytę papież Jan Paweł II. Jakoś nie było mi po drodze. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż szczególnie mnie nie ciągnie. Na razie zostaję w górach.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.