Śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem / Wywiad „Kuriera WNET” 41/2017

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto brzmi: Dzień bez upokorzenia to dzień stracony. Mam jeszcze św. Augustyna: Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Wyschłe kości, hipisi i Syberia

Ks. Piotr Paweł Łapa, były hipis, obecnie misjonarz na Syberii, opowiada historię swojego życia. Wysłuchali Marek Karolak i Wojciech Sobolewski.

Co było na początku?

Słowo. Urodziłem się 13 lipca. Kiedy moja mama była w stanie błogosławionym, otrzymała słowo – list od swojej matki, Petroneli. Babcia napisała: śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem. Urodziłem się o godz. 15:00, w godzinę Miłosierdzia Bożego. Poród trwał 12 godzin, było ciężko. Od czwartego roku życia chodziłem do przedszkola i na religię. Nasz katecheta uczył nas hojności: każde dziecko musiało codziennie przynieść na lekcję coś dla biedniejszych od siebie: jajko, trochę cukru…

Od kiedy myślałeś, żeby zostać księdzem?

Od zawsze. Jedną z moich ulubionych zabaw było budowanie kościołów z kloc­ków. Gdy w przedszkolu pytano dzieci: kim chcą być w dorosłym życiu, zawsze odpowiadałem: – Księdzem!

Kiedy miałem siedem lat, zamieszkaliśmy w Krakowie. W Nowej Hucie zostałem ministrantem; kościół był w budowie, a ja chodziłem pomagać na budowie. W niedzielę służyłem do wszystkich mszy. W domu byłem grzecznym dzieckiem, pomagałem wszystkim dookoła. Za to w szkole – nudziłem się potwornie.

Potem między rodzicami zaczęło się psuć. Pamiętam ostatnią wspólną Wigilię: rodzice już od dawna nie byli w jedności, teraz nawet nie podzielili się opłatkiem. Dlatego do dzisiaj nie lubię składania życzeń.

Rozwiedli się?

Tak. Ojciec wyprowadził się z domu, zabierając cały majątek. Sąd przydzielił moje rodzeństwo – brata i siostrę – ojcu, ja zostałem z matką. Jeszcze przed rozwodem w domu zaczęło się piekło: powstały dwa obozy… Dwoje przeciw trojgu. Był alkohol, straszne kłótnie, wyzywanie się.

Kiedy ojciec z rodzeństwem wyprowadzili się, nastała taka bieda i głód, że przez pierwszy tydzień żywiłem się kapustą kradzioną na działkach. W tym czasie przes­tałem chodzić na religię i do kościoła. Akurat był to moment na bierzmowanie; mama dosłownie wypłakała – i wybłagała – zgodę, żeby proboszcz dopuścił mnie do sakramentu. Na szczęście pamiętał mnie z czasów mojej gorliwości – i zgodził się; zapytał tylko, czy wiem, co to jest bierzmowanie i czy znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”.

Na patrona wybrałem sobie imię ojca, Stanisław. Pewnie chciałem go w ten sposób, podświadomie, zatrzymać w domu. Sam sakrament był dla mnie uroczystym, ale jednak pożegnaniem z Kościołem. Kupiłem sobie czerwony spray i na moim parafialnym kościele napisałem „Księża na Księżyc!”. Dorastał we mnie bunt. Zostawiłem szkołę. Z poukładanego (w miarę) dzieciaka zrobił się agresywny młodzieniec, negujący wszystko co dobre. Na półrocze miałem jeszcze dobre oceny, na koniec szkoły średnią 2,0 – czyli zawaliłem na całego. Do szkoły wpadałem rzadko. Nauczyciele byli nawet zadowoleni, gdy mnie nie było. Gdy się pojawiałem, odstawiałem swoje numery.

Gdzie szukałeś szczęścia?

Wszędzie. Najpierw w pieniądzu: mieliśmy taką fikcyjną firmę od deratyzacji: mrówki faraona, karaluchy… Zacząłem zarabiać, i to dużo: jakieś 300 $ dziennie – w tamtych czasach to były naprawdę duże pieniądze! Miałem własnego kierowcę, rozbijałem się po knajpach, mogłem mieć każdą dziewczynę, kupić sobie to, na co miałem ochotę, dobrze zjeść, dobrze wypić, bawić się do rana…

Więc – byłeś szczęśliwy?

Absolutnie – nie. Więc poszedłem w drugą stronę: zacząłem uciekać z domu, sypiać po klatkach, trafiłem do środowiska hipisów. Nawet wydawało mi się to bardzo chrześcijańskie: każdy się dzielił z drugim, ktoś poczęstował kanapką, ktoś inny łykiem piwa. Potem okazało się, że hipisi dzielą się wszystkim: dziewczyną, narkotykami… Równia pochyła.

Nosiłeś dzwony?

Tak! I do tego „alternatywną”, pomarańczową koszulę. I oczywiście miałem długie włosy. U hipisów było tak, jak w tym porzekadle: „hulaj dusza, piekła nie ma!” – narkotyki, alkohol, a dla podniesienia adrenaliny – kradzieże.

Przed pójściem na całość w narkotyki Pan Bóg obronił mnie w bardzo prosty sposób: na nasze imprezy co i rusz wpadała policja; wynosiła moich martwych kolegów i koleżanki. A ci nie pohipisowali długo – dwa tygodnie, góra miesiąc, a potem przedawkowali to czy tamto. Inni trafili do więzienia lub poszli w prostytucję, żeby mieć na towar. Albo sami zajęli się „dilerką”. W sumie – moich znajomych zmarło około czterdziestu: jedni przedawkowali, kilku ktoś zadźgał, bo nie zapłacili za towar.

Jacy to byli ludzie?

Większość pochodziła z dobrych, „poukładanych”, zamożnych rodzin: mieli rodziców lekarzy, adwokatów. I mieli w domu dostatek. Mnie także niczego nie brakowało: jeździliśmy całą rodziną na zagraniczne wczasy, ojciec z matką dorobili się i wybudowali wielki dom (16 pokoi!). Ale nigdy w nim nie zamieszkałem.

Pozornie mieliśmy wszystko, ale brakowało nam miłości – i dlatego lądowaliśmy u hipisów. W pewnym momencie zacząłem mieć coraz więcej myśli samobójczych. Któregoś dnia rzuciła mnie dziewczyna (jedna z wielu, bo dziewczyny zmieniały się co kilka tygodni). Przyszedłem do domu. Myślałem, żeby się zabić, ale zacząłem się rozglądać po domu: coś mi nie pasowało… Odkąd mama poznała pewną kobietę, nasz dom się zmienił; teraz był zawsze posprzątany, a mama była trzeźwa. Każdego dnia czekała na mnie z obiadem, a ja – czasem wpadałem i jadłem, a czasem nie. Ale nigdy nie usłyszałem słowa pretensji.

I właśnie kiedy przyszedłem do domu, ta kobieta dzwoniła z ulicy domofonem. Myślałem, że to ktoś z towarzystwa, więc obrzuciłem ją wyzwiskami. Później się poznaliśmy.

Co to za kobieta?

Kilka miesięcy wcześniej moja mama zaczepiła ją pod sklepem z piwem. Mam wylała przed nią swój żal, mówiąc, że już nie może tak żyć. Rzadko się zdarza, żeby człowiek w takiej sytuacji nie uciekł przed natrętem, ale tamta kobieta nie uciekła.

Po pewnym czasie nieznajoma zaprosiła nas na katechezy przy parafii. Powiedziałem mamie, co myślę o księżach i Kościele.

Ale poszedłeś?

Zająłem bezpieczne, ostatnie miejsce, pod długimi włosami skryłem słuchawki do mojego Walkmana i puściłem muzykę. Już nie pamiętam – Dżem albo The Doors: Come on baby light my fire. Słuchałem tego w kółko przez okrągłą godzinę (bo tyle trwała katecheza) i miałem matkę „z głowy”. Potem poszedłem na imprezę. I tak to się kręciło: przychodziłem, żeby mama mi głowy nie suszyła. Na jedną z katechez spóźniłem się. Tłum był niemożliwy, wszystkie miejsca zajęte, zostało tylko miejsce w pierwszej ławce. Usiadłem, ale tym razem bez słuchawek (odezwały się we mnie resztki kultury). Usłyszałem coś, co mnie powaliło: jest Ktoś, kto kocha mnie mimo moich grzechów! Kilka razy usłyszałem też: Odwagi! Nie bój się!

To było kazanie?

Nie, bo te katechezy prowadzili zwykli ludzie (chociaż był z nimi ksiądz i też czasem coś mówił). Najbardziej uderzała mnie darmowość tej przepowiadanej miłości, bo w domu nigdy nie czułem się kochany za darmo – zawsze było „coś za coś”. Nawet moją miłość rodzice kupowali prezentami (i do dzisiaj czekam na rower, który mi obiecali w nagrodę za same piątki na świadectwie).

Nawróciłeś się wtedy?

Nie tak od razu: nagle w czasie słuchania coś we mnie zbuntowało się, chciałem wykrzyczeć wszystkie moje żale, w końcu – wyszedłem. Ale Słowo przepowiadane w kościele już zaczęło działać. Szedłem ulicami mojego osiedla i nagle zacząłem się modlić: – Panie Boże, jeżeli w ogóle jesteś (i prawdą jest to, co usłyszałem na tej katechezie) – to zmień moje życie.

I w jednej chwili… zacząłem się cieszyć jak wariat! Miałem napad ogromnej radości i pokoju – byłem przeszczęśliwy! Tak właśnie działa Duch Święty. Czułem też przymus, żeby na te katechezy wracać. I wróciłem. Ale teraz dosłownie pożerałem każde usłyszane słowo. Pamiętam z dzieciństwa, gdy na Pierwszą Komunię dostałem Biblię w obrazkach, to pożarłem ją w dwa dni. Teraz było tak samo. Na końcu tych katechez był wyjazd.

Pojechałeś?

Tak, ale najbardziej interesowały mnie tam dziewczyny. Nie myślałem, że mam się z czegoś nawracać.

Na wyjeździe powstała wspólnota. Prowadzący ją katechiści byli dla mnie bardzo cierpliwi, bo widzieli z kim mają do czynienia. Mówili tylko: przychodź na spotkania wspólnoty, na liturgie. Niczego więcej nie wymagali. Więc przychodziłem na liturgię… A potem szedłem na imprezę.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że kiedy mam iść do wspólnoty, to mi się zwyczajnie nie chce. Ale potem budzi się we mnie jakaś nadzieja na lepsze życie. A kiedy szedłem na imprezę – gdzie nawet fajnie się bawiłem – było odwrotnie: na koniec zawsze byłem smutny, zgaszony.

To miałeś podobne doświadczenie, jak św. Ignacy…

…I podobnie jak on nadal ciągnęło mnie w obie strony, prowadziłem takie podwójne życie. W szkole nastąpiła radykalna zmiana – zostałem najlepszym uczniem, miałem 100% frekwencję. Do kościoła chodziłem teraz codziennie, chciałem zostać świętym. W tym neofickim okresie przyprowadziłem do Kościoła wielu znajomych. Z drugiej strony – nie rozmawiałem z rodzicami, sądziłem ojca i nie potrafiłem powiedzieć o nim niczego dobrego; to moja historia wlokła się wciąż za mną.

We wspólnocie usłyszałem, żeby szukać oblicza Chrystusa w drugim człowieku. A był w mojej parafii obraz, Ecce homo Alberta Chmielowskiego. I gdy zbliżało się Boże Narodzenie, usiadłem przed tym obrazem, zadając sobie pytanie: Czy mogę znaleźć to oblicze Chrystusa w moim ojcu? Pan Bóg pozwolił mi wtedy zobaczyć cierpienie mojego ojca. Zapragnąłem pójść i prosić go o przebaczenie. Wszyscy, którzy znali moją historię i słyszeli o moim zamiarze, pukali się w czoło: – Nie bądź głupi! To ojciec powinien przepraszać ciebie!

A jednak się uparłeś?

A jednak pojechałem do niego. Kiedy ojciec otworzył mi drzwi, był w ciężkim szoku. Z kolei ja – zaniemówiłem, potem zacząłem płakać. Cała przygotowana wcześniej mowa na nic się nie przydała. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie: – Tato, chciałem prosić Cię o przebaczenie: za to, że cię nie kochałem, że pogardzałem tobą, że cię sądziłem, patrząc na ciebie oczami mojej mamy.

Podaliśmy sobie ręce, nic więcej nie trzeba było mówić. I tak w jednej chwili Bóg odebrał mi to poczucie krzywdy, które nosiłem w sobie przez lata.

Ale diabeł nie spał. Po latach, kiedy nie bałem się już ojca, postanowiłem porozmawiać z nim znowu. Ale tym razem nie po to, żeby szukać jedności, ale żeby wszystkie trudne sprawy „wyjaśnić”. A tak naprawdę – rozdrapać rany. Kiedy się spotkaliśmy, zacząłem wyliczać wszystkie jego grzechy. W pewnej chwili ojciec przerwał mi tę litanię: – Jak się gówniarzu nie zamkniesz, to ci tak przyp…, że nie wstaniesz!

Może byśmy się pozabijali, ale przyszedł Duch Święty, który natchnął mnie, abym zaakceptował ojca – takim, jakim jest. I nie wracał do jego trudnej historii. Potem już rozmawialiśmy o rzeczach, które on lubi, które są mu bliskie…

Na przykład?

O gołębiach. Ojciec hodował ich całe mnóstwo, był w tym prawdziwym mistrzem. Potem jeszcze raz czy drugi postawiłem mu się, ale tylko wtedy, gdy broniłem dobrego imienia mojej mamy. Ta trudna relacja z ojcem pokutuje do dzisiaj: zawsze mam kłopot z autorytetami. Trudno jest mi być posłusznym, zawsze chcę postawić na swoim.

Tak więc – Pan Bóg wyrywał cię ze śmierci, z grzechów? Pomagał?

Cały czas. Ogromną pomocą było pewne spotkanie młodzieży należącej do wspólnot takich, jak moja, które miało miejsce w Warszawie. W drodze do Warszawy popsuł nam się autobus, odpadła mi podeszwa od buta. Na spotkanie przyjechałem zmęczony, zasnąłem gdzieś na ławce. Gdy się przebudziłem, odbywało się tzw. wołanie: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa, aby wstali i przyszli na podium. I wtedy – wstałem. Poszedłem, nawet gdzieś po drodze przewróciłem się. Ale byłem zadowolony. Od tamtej chwili zacząłem bardziej świadomie iść tą drogą, na którą Bóg mnie powołał. Miałem też dużą gorliwość w nawracaniu; raz chciałem nawrócić dziewczynę, skinheadkę, ale spodobała mi się. Ktoś zapytał mnie wtedy: – Kogo bardziej kochasz: ją czy Chrystusa?

Wiedziałeś, co odpowiedzieć?

Oczywiście. A on dalej drążył: – Skoro bardziej kochasz Chrystusa, zadzwoń do tej dziewczyny i powiedz jej właśnie to. I powiedz, że z nią kończysz.

Po powrocie do domu (jeszcze nie było „komórek”!) tak właśnie zrobiłem: powiedziałem – i natychmiast odłożyłem słuchawkę. To się potem rozeszło po znajomych i w szkole wielu miało niezły ubaw, ale ja byłem zadowolony.

W tym czasie ktoś polecił mi codzienne czytanie Biblii: po jednym rozdziale ze Starego i z Nowego Testamentu. Gdy zdarzyło mi się zaniedbać czytanie, stawiałem kropkę – żeby pamiętać i nadrobić. Kiedyś uzbierało mi się tych kropek aż osiem; to oznaczało, że kolejnych osiem wieczorów spędziłem na imprezach. Chciałem nadrobić, więc na kolejną imprezę postanowiłem nie pójść. Zamiast tego siedziałem parę godzin i czytałem Biblię – aż się popłakałem.

Imprezowałeś ze Słowem Bożym…

Miałem wtedy okresy lepsze i gorsze. Nie radziłem sobie z emocjami, a mama znowu zaczęła nadużywać alkoholu. Rodzeństwo uciekło z domu ojca. Chciałem z Panem Bogiem pohandlować: ja się szybko nawrócę – a Ty, Panie Boże, załatwisz mi kilka spraw: mamę wyciągniesz z alkoholu, dasz pojednanie rodzicom.

Nie rozumiałem, że Bóg chce przede wszystkim m o j e g o nawrócenia. Zacząłem znowu szukać pocieszenia w alkoholu, imprezach, kobietach. Chciałem wtedy jak najszybciej opuścić dom – nawet znalazłem sobie narzeczoną i zaręczyłem się. Na szczęście wtedy nie obowiązywał jeszcze konkordat, a do ustawowych 21 lat (żeby móc się ożenić) brakowało mi kilku miesięcy…

W klasie maturalnej znowu miałem bunt, nie chciałem się uczyć. Obiecałem Bogu, że jeśli zdam maturę, to jednak pójdę do seminarium.

Widocznie zdałeś…

Za to z maturą próbną miałem przygodę… Dwie nauczycielki oceniały moją pisemną pracę z polskiego; jedna była zachwycona, druga wprost przeciwnie, była zdania, że to dno. Ta druga miała bardzo poważny zarzut: pracę oparłem tylko na jednej lekturze, a była to… Bib­lia. Ale na czym miałem się oprzeć, pisząc historię mojego nawrócenia? Było tego jedenaście stron!

Ale jednak zdałeś.

Tak. I z narzeczoną – zerwałem. Próbowałem wchodzić w inne związki, zaręczać się. Nic z tego nie wyszło. W 1997 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Paryża. Akurat tym samym autokarem pielgrzymowała moja była narzeczona… Już na miejscu, w Paryżu, spotkałem inną moją byłą dziewczynę (ze Słowacji), której proponowałem małżeństwo pół roku wcześniej… Obie były gotowe i chętne wziąć ze mną ślub natychmiast, w Paryżu. Byłem w tym wszystkim bardzo rozdarty.

Kiedy zaczęło się spotkanie powołaniowe naszych wspólnot (dzień po spotkaniu z Janem Pawłem II), ukryłem się w przenośnej toalecie i tam – przez radio – słuchałem tłumaczonej na język polski katechezy. W końcu nadszedł kulminacyjny moment spotkania: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa. Mocno trzymałem się deski klozetowej, aby nie wstać i nie pójść, ale Pan Bóg okazał się mocniejszy – wyrwał mnie z tego kibla: wstałem i poszedłem. W jednej chwili Bóg dał mi wolność wobec tych wszystkich dziewczyn.

Po spotkaniu w Paryżu pojechałem do włoskiego Porto San Giorgio, gdzie tacy jak ja kandydaci do kapłaństwa biorą udział w losowaniu seminarium, do którego
zostaną posłani.

Można wylosować…

…Jedno ze stu miejsc, bo te seminaria (misyjne) są rozsiane po całym świecie.  Ich obsada też jest międzynarodowa: Hiszpanie, Włosi, Polacy, Latynosi… Ja wylosowałem Warszawę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ze znajomością języków obcych zawsze było u mnie krucho.

Od początku seminarium nie było łatwo: odkryłem, jak silny jest mój związek z matką; nie było dnia, żebym do niej nie dzwonił. Przez rozwód rodziców przyjąłem na siebie wszystkie męskie role: głowy domu, ojca, męża, gospodarza, zaopatrzeniowca…

Zbawiciela po prostu!

Chciałem nawet rzucić seminarium i wrócić do narzeczonej. Jakimś cudem – pozostałem. Nawet zaliczyłem pierwszy rok, głównie dzięki wstawiennictwu św. Rity, której powierzałem sprawę beznadziejną, czyli moje studia. Pewnego razu nauczyłem się na egzamin tylko jednego zdania. Przed wejściem na sprawdzian ucałowałem relikwie świętej – i wylosowałem właśnie to jedyne, wyuczone przeze mnie zdanie.

Kiedy zbliżały się wakacje, dwaj seminarzyści – Włoch i Hiszpan, obaj w kryzysie, zwierzyli mi się, że w czasie wakacji odchodzą „do cywila”. Postanowiłem i ja pójść ich śladem.

Akurat nazajutrz do seminarium przyjechali założyciele naszych wspólnot (pochodzący z Hiszpanii świeccy katechiści: Kiko Argüello i Carmen Hernández). Byłem poruszony widząc, jak Duch Święty daje im światło.

A było tak: najpierw każdy seminarzysta krótko przedstawiał się, mówił swoje imię, skąd pochodzi, jak długo jest we wspólnocie. Kiedy przyszła kolej na jednego z tych, co chcieli odejść, katechista (który go w ogóle nie znał) z miejsca przerwał: – Jesteś w kryzysie!

Tak samo było, kiedy wypadła kolej na drugiego: – I ty jesteś w kryzysie!

Ponieważ obaj byli smutni, postanowiłem, że kiedy przyjdzie kolej na mnie, ukryję mój kryzys pod maską wesołości. Nic z tego nie wyszło: – Jesteś w kryzysie! – Usłyszałem.

Potem wysłuchaliśmy katechezy o tym, co wyróżnia chrześcijanina: to dar rozeznania. Na odchodnym katechista powiedział mi: – Piotr, wystarczy jedno słowo, abyś zaczął się nawracać.

Co to za słowo?

I ja chciałem to wiedzieć. Od tamtej chwili zacząłem słuchać Słowa Bożego z nową gorliwością: aby znaleźć to jedno słowo.

Wkrótce potem było Zesłanie Ducha Świętego i nocne czuwanie we wspólnocie. Poruszyło mnie słowo, które wtedy usłyszałem: proroctwo z księgi Izajasza, mówiące o wyschłych kościach. Te kości na głos proroka zaczynają zbliżać się ku sobie, łączyć. Potem oblekają się w mięśnie, ścięgna i skórę. Na koniec stają się żywym człowiekiem.

Nazajutrz po czuwaniu dotarło do mnie, że to słowo – będące kluczem do mojego nawrócenia – brzmi: posłuszeństwo. Suche kości z wizji Izajasza dostają życie, bo są posłuszne wezwaniu proroka. Większość moich problemów i grzechów młodości wynikała właśnie z nieposłuszeństwa.

Zostałeś w seminarium?

W ostatniej chwili przed wakacjami szukano w seminarium kogoś, kto byłby gotowy pojechać na trzy miesiące na Syberię. Zgłosiłem się. Moim socjuszem (towarzyszem) był ksiądz Nikos, człowiek gorliwy i wielkiego humoru. Miał zapał do modlitwy, przy każdej okazji – gdy modliliś­my się brewiarzem lub sprawował Eucharystię – mówił homilię – tylko dla mnie! Te dość intensywne rekolekcje powoli wyciągały mnie z kryzysu. Niestety w końcu Nikos wyjechał. Niestety – bo ksiądz, który zjawił się na jego miejsce, był głównie zajęty swoim doktoratem i właściwie nie mieliśmy żadnych relacji. W dniu moich urodzin poszedłem na mszę do katedry w Nowosybirsku. Tu dowiedziałem się, że ten dzień – 13 lipca – to także rocznica trzeciego objawienia fatimskiego, w którym Maryja po raz pierwszy mówiła o nawróceniu Rosji. Do seminarium wróciłem głęboko pocieszony. Po kolejnych dwóch latach studiów przyszedł czas na ewangelizację (w naszym seminarium ten etap stanowi część formacji do kapłaństwa). Akurat otwierała się katolicka misja w Nowosybirsku – znowu zostałem posłany na Syberię.

Przyszedł czas kolejnej próby: znowu się zakochałem.

Wróciłeś do seminarium?

Tak, ale moje serce było podzielone, nie widziałem tam swojej przyszłości. Chciałem odejść, byłem już dosłownie w drzwiach, gdy nasz seminaryjny formator rzucił mi ostatnią deskę ratunku: trzydniowe rekolekcje.

Pojechałem. U kapucynów nie było lekko: zakaz palenia, post. Zauważyłem też, że moi gospodarze, którzy modlili się o wstawiennictwo do wielu świętych, mają specjalny kult do św. Leopolda Mandicia. Ten niezwykły Chorwat, bardzo niski (135 cm wzrostu!), całe życie marzył, by ewangelizować Rosję. Kiedy więc kapucyni w swoich modlitwach wezwali wstawiennictwa tego świętego – we mnie jakby piorun strzelił! Ocknąłem się. A właśnie miałem wracać do seminarium i oświadczyć, że się żenię.

A tu – zmiana decyzji…

Tak: zostaję! No i zostałem, chociaż nadal nie było pewne, że skończę seminarium. Ale gdybym miał skończyć, to jedno miałem już gotowe: cytaty na obrazek do święceń kapłańskich; wybrałem je już na początku pobytu w seminarium: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jeszcze drugi: Nie bój się! Odtąd ludzi będziesz łowił. W kapłaństwie pociągała mnie zawsze nie tyle możliwość sprawowania Eucharystii, co udzielania sakramentu pokuty i pojednania. Mnie samemu spowiedź tyle razy ratowała życie, dostałem tyle miłosierdzia…

Wracając do Leopolda: chociaż to dzięki niemu postanowiłem pozostać w seminarium, serce nadal miałem podzielone.

Co ci pomogło przetrwać?

Jeden z naszych formatorów powiedział mi ważną i mądrą rzecz: – Nawet jeśli mąż zakocha się w obcej kobiecie, nie znaczy to, że ma dla niej zostawić żonę. Podobnie ksiądz: nawet jeśli się zakocha – nie musi zrzucać sutanny.

Ogromna pomoc przyszła też z najbardziej nieoczekiwanej strony; do naszego seminarium trafił Grisza, młody neofita z Kazachstanu. Już będąc w seminarium, Grisza zachorował na raka kości. Ten rak czynił wielkie spustoszenie i sprawiał chłopakowi ogromny ból; Grisza miał chemioterapię, która okazała się nieskuteczna.

Kiedy wróciłem – w kryzysie – z pobytu na Syberii, chłopak był już umierający. Odwiedzałem go, modliliśmy się razem, dużo rozmawialiśmy. Pan Bóg dał mu trudne doświadczenie, a demon Griszy też nie odpuszczał. Podsuwał mu myśli samobójcze: – Chciałeś być księdzem? Nic z tego! Zobacz, twoje życie i cierpienie nie ma sensu! Wyskocz z okna!

Ale Grisza nie wyskoczył?

Ofiarowywał swoje cierpienie: za Kazachstan, za misje, za takich jak ja, skryzysowanych seminarzystów. W pewnym momencie stało się jasne, że Grisza niedługo umrze. Gdy przyjechali rodzice i zaczęli nad nim płakać, Grisza rzekł im twardo: – Jeśli jeszcze raz zobaczę was płaczących – lepiej wracajcie do domu!

Owoce tego cierpienia Griszy były dla wszystkich widoczne; w czasie, kiedy cierpiał – żaden z nas nie porzucił seminarium.

Przyszły kolejne wakacje; na praktykę trafiłem na wyspę Murano pod Wenecją. Wszyscy byli przeszczęśliwi, a ja znowu byłe w kryzysie. Miałem czarne myśli i było mi coraz gorzej; tylko jadłem, piłem – i uciekałem w sen. W tej walce prosiłem Pana Boga, aby dał mi jakiś znak. Niedługo zadzwoniła mama Griszy z wiadomością, że chłopak zmarł. A stało się to o trzeciej w nocy, 13 lipca – dokładnie w moje 27. urodziny…

Czym prędzej popędziliśmy do Polski na pogrzeb. Przez całą mszę stałem blisko trumny; z homilii pogrzebowej usłyszałem tylko jedno zdanie: – Kto go zastąpi? – Pamiętam, że płakałem wtedy jak małe dziecko. Wiedziałem, że muszę zostać w seminarium.

W końcu – zostałeś wyświęcony.

Na pierwszą parafię trafiłem na warszawski Rakowiec; tam przydzielono mi kurs przygotowania do bierzmowania. Za karę! (śmiech). Musiałem odpracować moje bierzmowanie. Pan Bóg dawał mi teraz wiele cierpliwoś­ci do tych młodych, często podpitych, którzy nie wiedzieli, po co tak naprawdę przychodzą. Po ludzku nieraz miałem ochotę ich powyrzucać za drzwi kościoła, ale zawsze wtedy przypominałem sobie to, jaki byłem w ich wieku – i to mi pomagało.

Żeby urozmaicić kurs przygotowania, postanowiliśmy zrobić teatr – spektakl jasełek. Wielu młodych z chęcią włączyło się w ten projekt, w efekcie powstała nieformalna grupa – duszpasterstwo – „Młodzi Gniewni” (oni sami zaproponowali taką nazwę). Nazwa nie wszystkim pasowała, niektórzy duchowni się nawet gorszyli.

A jasełka?

Udały się nadzwyczajnie, „Młodzi Gniewni” mimo skończonego kursu trzymali się nadal razem (i trzymali się Kościoła); robiliśmy wspólne wyjazdy, pielgrzymki. Wkrótce większość z nich trafiła do wspólnoty – takiej, jak ta, do której trafiłem ja. Potem była kolejna parafia pw. Zesłania Ducha Świętego. Gdy ktoś pytał, gdzie teraz jestem, odpowiadałem: na Zesłaniu…

Byłem też (na Zesłaniu) kapelanem „Przymierza Wojowników” – co miesiąc odprawiałem msze, ale tylko dla mężczyzn (śmiech)… No, dla równowagi były też msze dla kobiet, w ramach projektu „Serce Kobiety”. Razem z pewnym małżeństwem prowadziłem też cudowny kurs małżeński „Przepis na miłość”.

Dużo tego było…

No, to jeszcze dodajmy, że zainicjowałem tydzień ewangelizacji – świadectw na Zesłaniu: „Wielka Kumulacja Łaski”.

Na parafiach siedziałeś...

…Równe dziesięć lat; w tym czasie miałem wiele sukcesów, ale też Pan Bóg pozwolił mi dostrzegać własną słabość: to, że zawsze jestem gotowy zmarnować, zaprzepaścić wszystko, co mi dał.

W końcu trafiłeś na Syberię… Jak?

Do misji zawsze czułem powołanie – byłem misjonarzem nawet, gdy siedziałem na parafii w Warszawie. Kiedy dostałem sygnał, że można jechać na Syberię – sam się zgłosiłem. Nie było oczywiste, że w ogóle wyjadę – byłem zadłużony po uszy i, mimo wielu prób, nie umiałem się z tego wygrzebać. Jednak gdy tylko powiedziałem Bogu, że jestem gotowy jechać – udało się spłacić długi w krótkim czasie. I dzisiaj jestem na pięknej Syberii.

W parafii pod wezwaniem…?

Nie ma tu kościoła ani parafii takich, jakie znamy z Polski – mieszkam w zwykłym bloku, na ósmym piętrze. Tabernakulum jest dosłownie za ścianą – może ze względu na moje lenistwo.

Życie tutaj jest zupełnie inne; gdy w Polsce miałem dom otwarty i zawsze było w nim tłoczno – na Syberii chwilami wiodę życie pustelnicze, gryzę puste ściany.

Jesteś tu sam jak palec?

Na szczęście nie. Ogromnym wsparciem są dla mnie wielodzietne rodziny – z pięciorgiem, sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, które też przyjechały na misję na Syberię. Widzę, że ci ludzie zaryzykowali o wiele więcej niż ja. Jesteśmy tu w wielkiej kruchości, całe to stado trzeba wyżywić, często przewieźć. Ciągle jesteśmy w potrzebie: a to przydałby się nowy samochód, a to trzeba kupić bilety do domu. Ale Pan Bóg się troszczy, uczy, żeby zaufać i nie opierać na sobie.

Jaka jest ta Syberia?

Niesamowita. W ogóle – Wschód zawsze mnie pociągał: już jako dziecko jeździłem z rodzicami za wschodnią granicę, gdzie widziałem te wszystkie kościoły przerobione na stajnie i magazyny. Gdy było możliwe – przywoziliśmy stamtąd ikony.

Ludzie na Syberii mają niezwykły zmysł Boga; wielu gorliwie Go szuka. Mimo prześladowań wielu nie zatraciło wiary; bywało i tak, że mimo braku księdza, organizowali tzw. suche msze: wyciągali szaty kapłańskie, ustawiali na ołtarzu naczynia liturgiczne, otwierali mszał – taka msza odprawiana bez księdza. Gdy nadchodził moment konsek­racji – klękali. I płakali z głodu księdza. Bo przecież księży – katolickich, prawosławnych, innych obrządków, nawet pastorów – wywieziono, uwięziono, pozabijano. Zniszczono świątynie.

Czyli „Księża na księżyc”…

W Polsce ludzie tego nie doceniają, ale tu, na Wschodzie, sam widok księdza dla wielu jest wielkim przeżyciem. Spotkałem raz staruszkę, która na mój widok bardzo się ucieszyła: chciała wyspowiadać się przed śmiercią, a miała już swoje lata. Poprzedni raz spowiadała się przed Pierwszą Komunią…

Kiedy widzę, że jeden czy drugi młodzieniec dzięki świadectwu rodzin na misji rzuca narkotyki – myślę, że warto, choćby dla jednego człowieka, warto tu być.

No, ciekawe masz życie…

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto, które codziennie powtarzam, brzmi: „Dzień bez upokorzenia – to dzień stracony”. Mam jeszcze drugie, św. Augustyna: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Ufam, że zakocham się w Chrystusie, bo wierzę, że On sam wystarczy, żeby wytrwać do końca – nawet za cenę męczeństwa, głosząc Ewangelię.

Dziękujemy za rozmowę – i życzymy dobrych owoców Twej misji!

Módlcie się za mnie grzesznika –  o łaskę nawrócenia i wierności krzyżowi.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą, misjonarzem na Syberii, pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” można przeczytać na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pan Jezus, widząc to swoiste zbezczeszczenie Świątyni, zapałał świętym gniewem / Homilia abpa Marka Jędraszewskiego

Gdzie ludzie odwracają się od Boga, tam coraz bardziej agresywnie są głoszone idee i hasła wymierzone w godność kobiety i mężczyzny, w nierozerwalność i świętość małżeństwa.

Poświęcenie Świątyni w Jerozolimie, o którym słyszeliśmy w czytaniu z Pierwszej Księgi Machabejskiej, miało miejsce w 164 roku przed narodzeniem Chrystusa. Oto po zwycięskich wojnach Machabeuszów z dowódcami wojsk króla Antiocha Żydzi poczuli wreszcie smak prawdziwej wolności. Ustały prześladowania ze strony pogan, którzy przemocą usiłowali narzucić im swoje obyczaje i zwyczaje, stojące w wyraźnej sprzeczności z Mojżeszowym Prawem. Zakończył się czas konieczności heroicznego trwania przy Bogu Abrahama, Izaaka i Jakuba. Nie były już potrzebne męczeńskie świadectwa uczonego w Piśmie Eleazara czy siedmiu synów mordowanych po kolei na oczach ich matki, zachęcającej ich do mężnego trwania przy wierze ojców, a która na koniec sama została umęczona.

Jak słyszeliśmy bowiem, „dwudziestego piątego dnia dziewiątego miesiąca, to jest miesiąca Kislew, sto czterdziestego ósmego roku [Żydzi] wstali wcześnie rano i zgodnie z Prawem złożyli ofiarę na nowym ołtarzu całopalenia, który wybudowali. Dokładnie w tym samym czasie i tego samego dnia, którego poganie go zbezcześcili, został on na nowo poświęcony przy śpiewie pieśni i grze na cytrach, harfach i cymbałach. Cały lud upadł na twarz, oddał pokłon i aż pod niebo wysławiał Tego, który im zesłał takie szczęście” (1 Mch 4, 52-55).

Uroczystości trwały przez całe osiem dni. Jednakże Żydom bynajmniej to nie wystarczało. Ich radość była tak wielka, a poczucie znaczenia tego wydarzenia tak ogromne, że jego pamiątkę postanowiono odtąd obchodzić każdego kolejnego roku jako uroczystość Poświęcenia Świątyni.

Ponad półtora wieku później pośrodku tej samej jerozolimskiej Świątyni, właśnie w uroczystość jej poświęcenia, stanął Jezus Chrystus. Wydawałoby się, że szczęście Izraelitów powinno być wtedy wręcz trudne do wyobrażenia, a radość nieporównanie większa niż wówczas, gdy ich przodkowie świętowali poświęcenie nowego ołtarza. Przecież pośród Ludu Wybranego znalazł się w Świątyni tak bardzo oczekiwany przez wszystkich synów Izraela Mesjasz, Boży Syn.

Tymczasem zamiast radości ludu i składanych Mu hołdów, spotkały Go pełne podejrzliwości żądania Żydów, ażeby otwarcie powiedział im, że jest Mesjaszem (por. J 10, 24). Jednak kiedy wyznał swoją istotową jedność z Bogiem Ojcem – „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, „Ojciec jest we Mnie, a Ja w Ojcu” (J 10, 30. 38) – Żydzi „porwali za kamienie, aby Go ukamienować” (J 10, 31). Dużo łatwiej przyszło mi uznać Chrystusa jako bluźniercę niż uwierzyć w Jego posłannictwo Zbawiciela świata i Odkupiciela człowieka. [related id=44488]

Nie dziwmy się zatem, że jeżeli Żydzi nie chcieli uznać w Jezusie Mesjasza Pańskiego, to tym bardziej nie byli w stanie uszanować świętości samej Świątyni. Pod tym względem doszło do szczególnego paradoksu. Z jednej strony co rok uroczyście obchodzili oni uroczystość jej poświęcenia, natomiast z drugiej – jak słyszeliśmy w czytanym dzisiaj fragmencie Ewangelii według św. Łukasza – uczynili z niej targowisko.

Pan Jezus, widząc to swoiste zbezczeszczenie Świątyni, zapałał świętym gniewem. Nie mógł zgodzić się na to, żeby w miejscu przeznaczonym na kult Najwyższego, sprawowano w gruncie rzeczy pogański kult pieniądza i zysku. Wszedłszy do Świątyni, „zaczął wyrzucać sprzedających w niej [i] mówił do nich: «Napisane jest: Mój dom będzie domem modlitwy, a wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców»” (Łk 19, 45-46).

Sekwencja wydarzeń jest tutaj bardzo wyraźna – najpierw odrzuca się Boga, później bezcześci się Jego Świątynię. Fundamentalną przyczyną tej sekwencji jest brak wiary, a w konsekwencji tej miłości, jakiej Chrystus domagał się od człowieka: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą” (Mk 12, 30).

Drodzy Siostry i Bracia!

Komentowane przez nas wydarzenia biblijne mają bardzo wyraźne odniesienie do naszych czasów. Jak bowiem w 2003 roku pisał św. Jan Paweł II Wielki w adhortacji apostolskiej Ecclesia in Europa, „europejska kultura sprawia wrażenie «milczącej apostazji» człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał” (EE, 9). Czyż możemy się dziwić, że wyraźną dla wszystkich konsekwencją tej apostazji, tego cichego odejścia całych społeczności od Boga, jest los licznych kościołów chrześcijańskich w Zachodniej Europie, które – sprzedawane w imię praw wolnego rynku i przemieniane w bary, kluby czy sale widowiskowe lub koncertowe – są po prostu bezczeszczone?

Temu bezczeszczeniu chrześcijańskich kościołów towarzyszy dalsza degradacja samego człowieka. Gdzie nie ma świątyń, tam nie ma też modlących się ludzi; gdzie ludzie się nie modlą, tam z coraz większym trudem można na ich obliczach dostrzec wzór i podobieństwo ich Stwórcy; gdzie ludzie odwracają się od Boga, tam coraz bardziej agresywnie są głoszone idee i hasła wymierzone w godność kobiety i mężczyzny, w nierozerwalność i świętość małżeństwa oraz w rodzinę jako najbardziej podstawową komórkę społeczną. Tam też niezrozumiałe, a dla niektórych po prostu śmieszne jest mówienie o rodzinie jako o Ecclesia domestica – o „Kościele domowym”.

Drodzy Siostry i Bracia!

Znajdujemy się w sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Przed oczyma naszej duszy staje postać św. Jana Pawła II, który pragnął przejść do historii Kościoła przede wszystkim jako papież rodziny. Za jego przyczyną módlmy się do Boga o łaskę wielkiej radości, ilekroć znajdziemy się w kościele, w domu Pańskim. Radości wypływającej z tego, że oto stopy nasze znalazły się miejscu świętym, w którym możemy słyszeć głos Boga i karmić się Chrystusowym Ciałem. A następnie módlmy się o to, abyśmy z odwagą mogli iść dalej przez całe nasze życie, głosząc wszędzie Ewangelię, czyli Dobrą Nowinę o Zbawieniu, jakie stało się dla nas w Jezusie Synu Bożym.


Piątek 33. tygodnia 2017 roku. Homilia arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, którą wygłosił 24 listopada na Mszy świętej o godz. 17 w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w ramach 25-lecia Stowarzyszenia Rodzin Katolickich.

Tytuł i lead pochodzi od Redakcji.

 

 

Już widzę minę mojej mamy, gdyby dożyła dnia, w którym to z honorami w Watykanie odsłaniano pomnik Marcina Lutra

Biskup Magdeburga G. Feige powiedział, że Luter, podobnie jak święty Franciszek, przez wiarę w Boga gruntownie zmienił swoje życie. I jest to przykład, który powinni naśladować wszyscy chrześcijanie.

Herbert Kopiec

Gdy byłem szkrabem, w arsenale tradycyjnej śląskiej rodziny było w użyciu sporo zróżnicowanych sposobów, aby dziecku, nie daj Boże, nie przyszło do głowy, że może robić, co mu się żywnie podoba. Skarcenie niesfornego najducha było przecież czymś najbardziej na caluśkim świecie naturalnym i oczywistym.

Obowiązywała żelazna logika: przeskrobałeś, bratku, to oberwiesz! A ewentualne pretensje i żal, że zrobiło się z tego powodu w chałupie niemiło, miej tylko do siebie! Że tak być musi, wiedzieli wszyscy. Kto wie, czy nie można w tym roztropnym przeświadczeniu dostrzec naturalnych śladów intuicji św. Augustyna, który zauważył: Skarć mądrego, a będzie cię miłował.

Gdyby ktoś w czasach mojego dzieciństwa twierdził, że dzieci nie potrzebują wychowania (Żaden dorosły nie jest odpowiedzialny za dzieci! Kto kocha dzieci, ten ich nie wychowuje.), z całą pewnością uznano by, że coś mu pizło do głowy. Tymczasem dzisiejszy student pedagogiki musi o tych głupotach w opasłych podręcznikach czytać (zob. Pedagogika, podstawy nauk o wychowaniu, redakcja naukowa Bogusław Śliwerski, Gdańsk, 2006, s. 201) i wysłuchiwać pokrętnych apeli, aby koniecznie poznać tego rodzaju pofyrtane pedagogiczne idee międzynarodowych ekspertów i odkryć w nich nową jakość pedagogiki, bo rzekomo dopiero wtedy można poczuć się prawdziwym Europejczykiem!

Na Śląsku w latach mojego dzieciństwa (zaraz po wojnie) na widok tak sformatowanego Europejczyka koń by się uśmiał. Lecz nie o koniach tu przeca godomy, a o Ślonzokach, którzy świadomie swoje pociechy wychowywali, dobrze wiedząc, że należy to do ich świętego obowiązku. Robili to jednak w sposób, który dzisiejszym lewackim siłom postępu kazałby bez wahania zdefiniować te wysiłki jako patologiczną przemoc w rodzinie, wymagającą natychmiastowej interwencji wszechobecnego państwa. Mam poczucie, że szczęściarz ze mnie nie byle jaki. Wystarczyłoby bowiem, abym się później urodził (a zwłaszcza był małym postępowym Szwedem), a niewykluczone, że swoim dobrze mi przecież życzącym rodzicom, a pewnie i starszym braciom (też mnie przecież wychowywali!) zafundowałbym odsiadkę, a sam wylądowałbym w jakiejś rodzinie zastępczej. Przesadzam? Chyba nie: niektóre reakcje najbliższych na moje dziecięce wybryki byłyby dziś uznane za niedopuszczalne, bo dyskryminujące i przemocowe.

Zapamiętałem też, choć minęło już prawie 70 lat, że pośród słownych reprymend przewijała się ta przywołana w tytule dzisiejszego felietonu: Ty mały Lutrze!… Kto by wówczas przypuszczał, że moja mama wybierze sobiena swojego „wychowawczego pomocnika” samego Lutra (negatywne przykłady też przecież wychowują), którego heretycki zryw przeciwko dogmatom katolickim i papieżowi dał początek procesowi sprowadzenia na manowce milionów ludzkich dusz, a z którym mojej matce (1904–1994) nie było – najdelikatniej mówiąc – po drodze.

Nie przypominam sobie, aby w domu była choć jedna książka naukowa. Jakoż nie oznacza to, że moi najbliżsi wyzbyci byli podstawowych – jakby dziś uczenie powiedział jakiś psycholog społeczny – „standardów wyobrażeniowych”, odnoszących się do fundamentalnych kategorii dobra i zła, prawdy i fałszu, piękna i brzydoty. A zwłaszcza, aby pozbawieni byli wrażliwości w kwestiach religijnych. Przeciwnie: stosunek do Pana Boga i Kościoła zasadniczo przesądzał o ocenie człowieka.

W wartościowaniu i w ocenie ludzi w zależności od ich stosunku do Pana Boga i Kościoła katolickiego na „wojnę religijną” się nie zanosiło, ale przynależność do Kościoła nie była sprawą obojętną. Świadczyć o tym może chociażby fakt posługiwania się (gdy coś przeskrobałem) przez moją mamę wzmiankowanym werbalnym skarceniem: Ty mały Lutrze! Towarzyszyło mu charakterystyczne pogrożenie palcem.

Cóż ja, onczas 6-7 letnie pacholę, mogłem z tej reprymendy rozumieć? Oczywiście mogłem się domyślać i zapewne tak było, że ten Luter to jakiś niedobry człowiek, którego moja mama nie lubi i bardzo nie chce, abym i ja miał z nim jakiejś konszachty. Z całą pewnością też i mama do ekspertów od protestanckiej rewolucyjnej herezji, a zwłaszcza źródeł i skutków jej szkodliwości, nie należała. Ta niewiedza jest zrozumiała i nie może zaskakiwać. Musi natomiast budzić zdziwienie i zaniepokojenie to, co ostatnio mówią i piszą o Marcinie Lutrze ci, którzy zadali sobie trud przeczytania jego dzieł i zaznajomienia się z jego biografią.

Apoteoza Lutra rozpoczęła się już po jego śmierci. Na przestrzeni wieków był w oczach Niemców „drugim Eliaszem”, „prorokiem”, „ukrytym cesarzem”, gigantem zapowiadającym III Rzeszę, a w końcu stawał się wzorem prawdziwego niemieckiego humanisty i reformatora (G. Kucharczyk, „Polonia Christiana” 2017, s. 46).

W ubiegłym roku arcybiskup Monachium i Fryzyngi, przewodniczący konferencji episkopatu Niemiec kardynał Reinhard Marx stwierdził, że Luter był bombową postacią. Biskup Magdeburga G. Feige w homilii, również w 2016 roku, powiedział, że Luter, podobnie jak święty Franciszek (…) poprzez swoją wiarę w Boga gruntownie zmienił swoje życie. I jest to przykład, który powinni naśladować wszyscy chrześcijanie (G. Kucharczyk, op. cit., s.48).

Jeśli pasterze Kościoła katolickiego będą się odnosić do Lutra z tak wielką atencją, może się zdarzyć, że I ty zostaniesz protestantem. Takim to tytułem opatrzył przed dwoma laty swój tekst K. Kratiuk, zdecydowany krytyk i badacz luterańskiej rewolucji. Już wkrótce – ostrzegał – miliony katolików mogą się stać protestantami. (…) Co ciekawe, protestantyzacja Kościoła Świętego następuje odgórnie. Protestantem można będzie zostać, nie zmieniając nawet parafii! („Polonia Christiana” styczeń-luty 2015). (…)

W świetle obserwowalnego rzeczywistego zacierania różnic fakt, że zwolennicy dialogu ekumenicznego zapewniają, iż różnice nie są pomijane ani bagatelizowane, traktować należy jako zabieg propagandowy. Rewolucja protestancka zainicjowana przez Lutra ciągle trwa, pogłębiając i utrwalając nie tylko pogubienie religijne, ale i załamanie się ładu moralnego. Nie będę ukrywał, że to nieszczęście potwierdza trafność wyboru mojej mamy i przydaje mu społecznego znaczenia.

Wracając do postulowanego w ramach pokrętnego ekumenizmu wątku wspólnego świętowania: wkraczamy tu w przestrzeń nieprzezwyciężalnej sprzeczności i chaosu. Nie będzie wszak wspólnego świętowania Świętej Bożej Rodzicielki, gdyż protestanci negują Boże macierzyństwo Maryi. Nie staniemy też we wspólnej kolejce do konfesjonału, bo protestanci nie spowiadają się indywidualnie. Wspólnie świętując, nie za dobrze też będzie mówić o papieżu, który wedle braci zreformowanych pozostaje kimś w rodzaju uzurpatora, żeby nie powiedzieć za Lutrem – diabła.

Nie wspomnimy też raczej o świętych, czyśćcu, odpustach, celibacie. Dlaczego? Ano żeby nie psuć świątecznej atmosfery. Jesteśmy przecież nienagannie bardzo gościnni (K. Kratiuk, op. cit.). Ale się porobiło… (…)

Oto co o rozumie głosił ojciec reformacji, którego pomnik właśnie w Rzymie odsłonięto: Rozum w sprawach duchowych – pisał Luter – jest ślepotą i ciemnością (…) diabelską k… Rozum może tylko bluźnić i pozbawić czci to, co Bóg powiedział i stworzył (…) Jest „najdzikszym wrogiem Boga”. Anabaptyści mówią, że rozum jest pochodnią… I jakież to rozum ma roztaczać światło? Chyba podobne do tego, jakie by roztaczał brudny śmieć wsadzony do latarni. Rozum to jest największa k… diabelska; z natury swojej i sposobu bycia jest szkodliwą k…; jest prostytutką, prawdziwą k… diabelską, k… zeżartą przez świerzb i trąd, którą powinno się zdeptać nogami i zniszczyć ją i jej mądrość… Rzuć jej w twarz plugastwo, aby ją oszpecić. Rozum jest utopiony i powinien być utopiony w Chrzcie… Zasługiwałby na to, aby go wyrzucono w najbrudniejszy kąt domu, do wychodka (za: J. Maritain, Trzej reformatorzy. Luter, Kartezjusz, Rousseau, tłum. K. Michalski, Wyd. Fronda – Apostolicum, Warszawa – Ząbki 2005, s. 66).

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Ty mały Lutrze…” znajduje się na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Ty mały Lutrze…” na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Jeśli macie kogoś zabić, dlaczego nie zabijecie gwałciciela?” – zapytała pewna starsza pani na manifestacji pro-life

W Polsce mieliście działania całościowe, w których mieściła się walka z antykoncepcją. W Ameryce nie działano tak szeroko. Kiedy promuje się antykoncepcję, aborcja jest jej wynikiem, jest skutkiem.

Łukasz Jankowski
John Henry Westen

Jak Pan ocenia efekty synodów ds. rodziny?

Byłem na obydwóch synodach do spraw rodziny, w roku dwa tysiące czternastym i piętnastym. Byliśmy zaszokowani i przerażeni odejściem biskupów i ojców synodalnych od nauki Kościoła. Oni właściwie twierdzili, że ludzie żyjący w cudzołóstwie są w pewnej komunii z Kościołem. Ale, co ciekawe, akurat w tym obszarze pan Jezus był bardzo kategoryczny. W trzech z czterech Ewangelii słyszymy, że kto opuszcza swoją żonę, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo.

Jeśli więc możemy zmienić nauczanie Kościoła w obszarze, gdzie Jezus był tak kategoryczny, mówił tak jednoznacznie, to oznacza, że każdy inny obszar, gdzie Jezus nie mówił tak wyraźnie, jak na przykład homoseksualizm albo antykoncepcja, jest tak naprawdę negocjowalny.

Mówiło się, że duży wpływ na ograniczenie liberalnego dyskursu, liberalnego kierunku synodu mieli polscy biskupi, szczególnie arcybiskup Gądecki. Czy może Pan to potwierdzić?

Oczywiście. Na pierwszym synodzie, w dwa tysiące czternastym roku, w obronie rodziny stanęli głównie biskupi afrykańscy. Na drugim, gdzie biskupi, a może nawet i papież Franciszek stanęli po stronie przeciwnej nauczaniu Kościoła, właśnie polscy biskupi i biskupi ze wschodniej Europy bronili rodziny. Co smutne, ci biskupi ze wschodniej Europy, którzy stanęli w obronie rodziny, byli ośmieszani przez kardynałów z Zachodu. (…)

Mieliśmy różnych papieży, można sięgnąć choćby do epoki renesansu, ale wydaje się, że pierwszy raz papież tak mocno uderza w podstawy nauki Kościoła o rodzinie.

Tak, to bardzo interesująca sprawa. Jest to poważny kryzys w Kościele. Matka Boża w Fatimie powiedziała i siostra Łucja napisała to w liście, który przesłała do kardynała Caffarry, że ostateczna bitwa rozegra się o małżeństwo i rodzinę. I właśnie dlatego dzisiaj katolicy, jeśli chcą żyć prawdziwie jak katolicy, muszą modlić się i pościć za papieża, jak nigdy wcześniej tego nie czynili. Kryzys w Kościele jest rzeczywisty i bardzo poważny. I choć bardzo kochałem papieża Jana Pawła II i papieża Benedykta, to za papieża Franciszka modlę się więcej.

Może – żeby Kościół utrzymał swoją dynamikę, żeby odtworzyć wiarę tam, gdzie ona zanikła, jak chociażby w Europie Zachodniej – trzeba podjąć dialog ze współczesnością?

Oczywiście, że podejmujemy dialog. Ruch pro-life chciałby, aby papież wyszedł do wszystkich grzeszników całego świata. Ale chodzi o to, żeby wezwać ich z powrotem do wiary. Niestety w interakcjach Papieża Franciszka z osobami homoseksualnymi czy transseksualnymi widzimy, że – przynajmniej oni tak to przedstawiają – jest to po prostu „kocham was” – i nie ma wezwania do nawrócenia. To wyrządza wielką szkodę wierze naszych dzieci. (…)

Trzynastego października zakończyły się obchody setnej rocznicy objawień. Co dla Pana jest dzisiaj najistotniejszym ich przesłaniem?

Właśnie to, co siostra Łucja napisała w swoim liście. Że decydująca bitwa rozgrywa się o małżeństwo i rodzinę. Matka Boża powiedziała Hiacyncie, że więcej osób idzie do piekła z powodu grzechów ciała, z powodu nieczystości, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Było to zdumiewające proroctwo, ponieważ dzisiaj więcej osób ogląda pornografię, niż żyło w czasach objawień fatimskich. Rewolucja seksualna jest podstawą kultury śmierci.

Czy uważa Pan, że działania obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych w zakresie odbudowy wiary, ochrony życia idą w dobrym kierunku? Czy Donald Trump wywiązuje się ze swoich zapowiedzi z kampanii wyborczej?

Myślę, że prezydent Trump czyni wiele więcej, niż amerykańscy proliferzy się spodziewali. Jeśli chodzi o jego obietnice, że podatnicy nie będą zmuszani do płacenia za aborcję i antykoncepcję – realizuje je. Zdumiewające jest to, że mamy przywódcę, który mówi o aborcji i o ochronie życia i że ten lider przyjeżdża do Polski i mówi „My chcemy Boga”.

Kiedyś jego żona, która jest katoliczką, rozpoczęła jakieś spotkanie od modlitwy Ojcze nasz; to był naprawdę błogosławiony moment. Media nienawidzą Donalda Trumpa, ponieważ on daje pewne świadectwo chrześcijańskie. Chociaż nie jest osobą, po której można się było tego spodziewać.

Całą rozmowę Łukasza Jankowskiego z J.H. Westenem pt. „Nadchodzi ostateczna bitwa” można przeczytać na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Rozmowa Łukasza Jankowskiego z J.H. Westenem pt. „Nadchodzi ostateczna bitwa” na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy chrześcijańskie wspólnoty wrócą do Iraku? W Krakowie obradował III Europejski Kongres w Obronie Chrześcijan

„Prawo do powrotu” – pod takim hasłem odbył się tegoroczny Kongres. Bliskowschodnie Kościoły pochodzą z czasów apostolskich. Ich przetrwanie wymaga skoordynowanej międzynarodowej pomocy.

 

III Europejski Kongres w Obronie Chrześcijan odbył się 17 listopada w Krakowie. Głównym inicjatorem tego spotkania był profesor Ryszard Legutko, poseł do Parlamentu Europejskiego i polityk PiS. W organizacji Kongresu brało też udział stowarzyszenie „Pomoc Kościołowi w Potrzebie”. W Poranku WNET Aleksander Wierzejski rozmawiał z dyrektorem polskiej sekcji PKWP, księdzem profesorem Waldemarem Cisłą.[related id=45231]

Ksiądz Profesor mówił o sytuacji chrześcijan na Bliskim Wschodzie w kontekście ostatnich wydarzeń w tym regionie. Tematem rozmowy była też polska pomoc dla Kościołów na Bliskim Wschodzie. Gość Poranka podkreślił, że całościowe rozwiązanie tych problemów wymaga politycznej stabilizacji – a to nie zostanie osiągnięte bez współpracy mocarstw.

Hasłem tegorocznego Kongresu było „Prawo do powrotu”. Chrześcijanie chcą wracać do swoich siedzib, jednak wymaga to potężnej, skoordynowanej pomocy międzynarodowej. Takie inicjatywy jak spotkanie w Krakowie mają pomóc w informowaniu międzynarodowej opinii publicznej o potrzebie takiej pomocy. Nie uda się też poprawić losu chrześcijan bez powstania w Iraku normalnej struktury państwowej.

W rozmowie poruszony został również temat imigracji z krajów Azji i Afryki do Europy. Niewolnictwo, handel kobietami, porywanie dzieci na potrzeby pobierania organów – te wszystkie skutki kryzysu bliskowschodniego nasilają się także wskutek niekontrolowanego procesu imigracyjnego, na który zgodziły się kręgi rządzące Unii Europejskiej i Niemiec. Kolejnym problemem jest degeneracja i korupcja państw, z których pochodzą imigranci. Np. w Nigerii, kraju o ogromnych zasobach naturalnych, bogactwo jest w rękach niewielkiej elity, podczas gdy szerokie rzesze społeczeństwa żyją w nędzy. Pojawia się pytanie, czy świat jest zdolny do zwalczania przyczyn imigracji na miejscu?

AO

Całej rozmowy z ks. Waldemarem Cisłą można posłuchać w części piątej Poranka WNET.

Jerzy Kwieciński, Matthew Tyrmand, Jarosław Sachajko – Poranek WNET na 87,8 FM w poniedziałek 20 listopada 2017 r.

Dziś o roli kapitału zagranicznego, planowanej delegalizacji hodowli zwierząt futerkowych, reakcjach w USA na Marsz Niepodległości, sytuacji chrześcijan na Bliskim Wschodzie oraz o Kirgistanie.

Wśród gości Poranka WNET byli m.in.:

Jerzy Kwieciński – wiceminister rozwoju;

Matthew Tyrmand – publicysta z USA;

ks. prof. Waldemar Cisło – dyrektor polskiej sekcji stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie;

Jarosław Sachajko – poseł Kukiz’15;

Wojciech Jakóbik – redaktor naczelny biznesalert.pl;

ks. Jacek Stryczek – prezes Stowarzyszenia WIOSNA, inicjator akcji Szlachetna Paczka;

Tomasz Reczko – redaktor portalu Aleteia.pl;

Jerzy Bielewicz – komentator ekonomiczny;

W Poranku WNET wystąpił również Krzysztof Skowroński, który opowiedział o zjeździe Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

 


Prowadzący: Aleksander Wierzejski

Wydawca: Antoni Opaliński

Realizator: Karol Smyk

Wydawca techniczny: Konrad Tomaszewski


 

Część pierwsza:

Jerzy Bielewicz skomentował ostatnie wydarzenia polityczne, m.in. wypowiedź Guya Verhofstadta w Parlamencie Europejskim, w który eurodeputowany stwierdził, że w Marszu Niepodległości przeszło 60 tys. faszystów. Publicysta mówił również o piątkowej informacji, która została podana przez amerykańską agencję DSCA (Defence Security Assistance Agency) na temat sprzedaży rakiet Patriot dla Polskich Sił Zbrojnych. „W naszym interesie jest to, aby uzyskać pozwolenie na budowę tych rakiet w Polsce. Tak zostało zrobione w przypadku Indii, które przy okazji zakupu amerykańskich myśliwców przeniosły ze Stanów na swój teren fabryki produkujące te samoloty”.

 

Część druga:

Jarosław Sachajko skrytykował działania Prawa i Sprawiedliwości, które zdaniem deputowanego prowadzą do zagarnięcia wszelkiej władzy w Polsce. Odniósł się w tym przypadku do przygotowano przez PiS projektu ustawy o zmianach w ordynacji wyborczej, twierdząc, iż będzie on faworyzował obecną partię rządzącą. Drugim podjętym przezeń zagadnieniem był projekt nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt, złożony w Sejmie przez grupę posłów PiS. Projekt ten zakłada zakaz hodowli zwierząt futerkowych. „Jeśli zniszczymy w Polsce hodowlę zwierząt futerkowych, to ona i tak będzie prowadzona. Tylko, że ta hodowla będzie odbywała się w innych krajach, np. w Rosji. Tam, w przeciwieństwie do naszego państwa, zwierzęta będą traktowane w okropny sposób”.

Wojciech Jakóbik o rozwijającej się branży pojazdów elektrycznych w Polsce.

 

Część trzecia:

Przegląd prasy o godzinie 8:00, przygotowany przez Antoniego Opalińskiego.

 

Część czwarta:

[related id=45288]Irena Lasota o sytuacji społecznej, politycznej oraz gospodarczej w najbardziej liberalnym kraju w Azji Środkowej – Kirgistanie. ZSRR rozpadł się jakieś 30 lat temu, ale dekomunizacja w Kirgizji ma przed sobą długą drogę – uważa Irena Lasota. Kirgizi „nie złożyli do kupy” tego, co ich spotkało przez 70 lat komunizmu i tego, co się dzieje z resztą świata.

Korespondentka Radia WNET wypowiedziała się także na temat poglądu wyrażonego przez Donalda Tuska za pomocą Twittera. Stwierdził on, że polskie władze prowadzą politykę na wzór Putina. Jej zdaniem podanie tak istotnej i całkowicie błędnej tezy przez szefa Rady Europejskiej jest skandaliczne. Jeśli tego rodzaju teza miałaby być przez niego ogłaszana, to nie w w kilkuzdaniowej wypowiedzi, ale w długim dobrze udokumentowanym memorandum.

 

Część piąta:[related id=45274 side=left]

Tomasz Reczko przedstawił założenia i metody działania portalu Aleteia.pl, największego serwisu katolickiego na świecie.

Ks. prof. Waldemar Cisło o prześladowaniach chrześcijan Bliskim Wschodzie oraz w Afryce. Na Bliskim Wschodzie sytuacja nieco się uspokoiła. Jednak kolejnym miejscem zapalnym może okazać się Liban, w którym uchodźców jest tyle co mieszkańców. Ksiądz opowiedział także o przebiegu III Kongresu w Obronie Chrześcijan, który odbył się w ostatni weekend w Krakowie.

 

Część szósta:

[related id=45272]Matthew Tyrmand przedstawił amerykańskie opinie na temat Marszu Niepodległości oraz rolę w mediach w Stanach Zjednoczonych, jaką odgrywa Anne Applebaum, dziennikarka i żona Radosława Sikorskiego. Publicysta przyznał, że jej wiarygodność u amerykańskiej opinii publicznej coraz bardziej słabnie, po tym, jak bardzo emocjonalnie zaczęła krytykować prezydenta USA Donalda Trumpa, przy tym dość mocno mijając się z prawdą. Ponadto Tyrmand przedstawił metody działania liberalnych mediów w Stanach Zjednoczonych. Główną ich techniką jest „przylepianie łatek” osobom, organizacjom oraz państwom, których retoryka jest sprzeczna z ideami liberalnymi.

 

Część siódma:

[related id=45267]Jerzy Kwieciński o budowaniu sił obronnych w kraju przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w kontekście kupna od Stanów Zjednoczonych rakiet Patriot. Mówił również o polityce pozyskiwaniu zagranicznych inwestorów, która, jego zdaniem, przez wiele lat nie była przemyślana. Obecnie pozyskiwanie zagranicznych inwestorów jest częścią strategii ministerstwa rozwoju. Porównał model rozwoju południowokoreański, często stawiany za wzór Polsce, z polskim. Główną dźwignią polskiej ekonomii były małe i średnie polskie przedsiębiorstwa, podczas gdy w Korei Południowej – wielkie konsorcja wspierane przez państwo. „Zachowywaliśmy się jak małe dzieci, które potrzebują wsparcia od swoich rodziców (zagranicy). Powinniśmy wyjść z tego wieku młodzieńczego i wejść w wiek dorosłości, czyli rozpocząć budowę gospodarki opartej na polskich firmach. (…) Chcemy powrócić do struktury, w której kapitał zagraniczny będzie stanowił ok. 30 procent. naszej gospodarki. Ona musi stanowić u nas konkurencję, lecz nie możemy się opierać wyłącznie na ich działalności”.

 

Część ósma:

Ks. Jacek Stryczek opowiedział o corocznej akcji Szlachetna Paczka, organizowanej przez prowadzone przez niego stowarzyszenie WIOSNA.

Krzysztof Skowroński opowiadał o najbliższej działalności Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich po tym, jak po raz trzeci został wybrany na Prezesa Zarządu Głównego tej organizacji.

 


POSŁUCHAJ CAŁEGO PORANKA WNET!


 

Prezydent o abp. Antonim Baraniaku: On należy do panteonu Niezłomnych, z którymi razem cierpiał w mokotowskim więzieniu

Ksiądz biskup Antoni Baraniak wziął na siebie całe okrucieństwo walki komunistów z polskim Kościołem, z duchowymi przywódcami polskiego Kościoła – wziął na siebie w sensie dosłownym, fizycznym.

Arcybiskup Baraniak jednym z najważniejszych bohaterów Polski po 1918 roku

W Belwederze 6 października 2017 r., czyli dokładnie w dzień 60. rocznicy ingresu abpa Baraniaka do katedry poznańskiej, odbyły się uroczystości upamiętniające tego niezłomnego sekretarza prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego.

Uroczystość odbyła się pod patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Andrzeja Dudy i Arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, Metropolity Poznańskiego, Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. „Gdy uświadomimy sobie, że tylko w mokotowskim więzieniu był zabierany na przesłuchanie 145 razy, że ponad 30 ubeków zajmowało się nim przez 27 miesięcy, to można sobie tylko wyobrazić nieprawdopodobny ogrom cierpienia, którego doświadczył” – mówił Prezydent Andrzej Duda.

Metropolita poznański zapowiedział podjęcie starań o otwarcie procesu beatyfikacyjnego abp. Baraniaka. „Zamierzamy w archidiecezji poznańskiej otworzyć proces beatyfikacyjny abp. Baraniaka na poziomie diecezjalnym, tak żeby doprowadzić przynajmniej do nadania mu tytułu Sługi Bożego, ale też wskazać na tę postać jako jedną z ponad 90 biskupów i arcybiskupów poznańskich, którzy przeszli przez tę ziemię, zostawiając wybitny ślad w historii ojczyzny i Kościoła” – powiedział abp Stanisław Gądecki.

„(…) zaczęły się prześladowania księży, biskupów, już widać było, że wszystko to, co niesie w sobie niezależną myśl, że wszystko to, czemu droga jest wolna, niepodległa, suwerenna Rzeczpospolita, jest śmiertelnie zagrożone. Że komuniści prowadzeni przez Sowietów będą chcieli po prostu zniszczyć każdego niezależnie myślącego ‒ zniszczyć w sensie dosłownym, nie tylko w sensie psychicznym, nie tylko poprzez zmuszenie go do emigracji, ale zniszczyć również w sensie fizycznym ‒ krótko mówiąc: zabić.

Ale akcja toczy się szybko. W 1951 roku dla księdza Antoniego Baraniaka przychodzi sakra biskupia, zostaje sufraganem gnieźnieńskim, niemniej nadal wspiera księdza kardynała, nadal razem z nim realizuje misję. W 1952 roku ksiądz arcybiskup, prymas Polski, otrzymuje nominację kardynalską – no i to już stanęło ością w gardle komunistycznym władzom pewnie nie tylko w Polsce, ale pewnie przede wszystkim w Związku Sowieckim. W 1953 roku ksiądz kardynał wraz ze swoim współpracownikiem, sekretarzem, swoim biskupem przybocznym – zostaje aresztowany.

Jak sam potem wspominał, nie wiedział, że jego przyjaciel, współpracownik, młody biskup Antoni Baraniak także został aresztowany razem z nim. Myślał, że nadal realizuje on swoją misję tu, w Warszawie na Miodowej, że wykonuje obowiązki, że pilnuje wszystkiego pod nieobecność pasterza polskiego Kościoła. Prawda była inna. Najdobitniej widoczna właśnie we wspomnieniach księdza kardynała, bo ksiądz arcybiskup niewiele o tamtych czasach mówił. I to, co dzisiaj wiemy, wiemy bardziej ze wspomnień świadków i z dokumentów, które się zachowały, niż z tego, co sam wspominał.

Ksiądz kardynał za to mówił, że teraz, z perspektywy czasu, widzi, że tak naprawdę ksiądz biskup Antoni Baraniak wziął na siebie całe okrucieństwo walki komunistów z polskim Kościołem, z duchowymi przywódcami polskiego Kościoła – wziął na siebie w sensie dosłownym, fizycznym. Bo jak mówił ksiądz kardynał, jemu samemu nie było łatwo w czasie internowania, w więzieniu ‒ ale też nikt się nad nim w sensie fizycznym nie znęcał. Natomiast ksiądz biskup Antoni Baraniak przeszedł piekło.

Gdy uświadomimy sobie, że tylko w mokotowskim więzieniu był zabierany na przesłuchanie 145 razy, że ponad 30 ubeków zajmowało się nim przez 27 miesięcy, to można sobie tylko wyobrazić nieprawdopodobny ogrom cierpienia, którego doświadczył.

Wyszedł z tego wszystkiego żywy ‒ oczywiście zmaltretowany, wyniszczony fizycznie, ale nie duchowo. Udało mu się to chyba tylko z jednego powodu: myślę, że przez cały czas prowadziła go Matka Najświętsza, której się powierzył. W ciemnych celach mokotowskiego więzienia, gdzie często leżał nago na posadzce, a po ścianach lała się woda, myślę, że przetrwał właśnie tylko dlatego, że oddał się całkowicie w opiekę Matce Najświętszej i Panu Jezusowi – uratowała go wiara.

To trudne do opowiedzenia i trudne do uwierzenia, ale wszyscy byli pewni ‒ włącznie ze śp. księdzem kardynałem, prymasem Stefanem Wyszyńskim ‒ że gdyby Ksiądz Arcybiskup wtedy „pękł” na przesłuchaniach, gdyby przyznał, a później w czasie pokazowego procesu, który chcieli zorganizować komuniści, potwierdziłby, że głowa polskiego Kościoła, że Ksiądz Prymas prowadził działalność zmierzającą do zniszczenia, obalenia władzy komunistycznej, krótko mówiąc: że prowadził działalność dywersyjną, że współpracował z wrogami ludu, z imperialistami na Zachodzie i w Ameryce właśnie w celu zniszczenia, obalenia ustroju, to być może – jest to wielce prawdopodobne – nie byłoby nigdy choćby papieża Polaka. Być może ksiądz Karol Wojtyła nigdy nie zostałby Ojcem Świętym Janem Pawłem II, a wcześniej kardynałem, metropolitą krakowskim, a jeszcze wcześniej arcybiskupem. Być może dzieje naszej ojczyzny potoczyłyby się zupełnie inaczej.

(fragment przemówienia Prezydenta RP podczas uroczystości w Belwederze w 60 rocznicę ingresu abp. Antoniego Baraniaka do katedry poznańskiej)

Artykuł redakcyjny pt. „Arcybiskup Baraniak jednym z najważniejszych bohaterów Polski po 1918 roku” znajduje się na s. 1 i 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł redakcyjny pt. „Arcybiskup Baraniak jednym z najważniejszych bohaterów Polski po 1918 roku” na s. 1 i 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska wskazuje drogę, nie przyjmując automatycznie liberalnej globalizacji/Kard. Sarah na Kongresie Europa Christi

Kardynał Sarah miał podczas Kongresu dwa wystąpienia. Jedno z nich, poświęcone współczesnym formom kolonializmu miało miejsce w Senacie RP, w obecności marszałka senatu oraz ministrów polskiego rządu.

Antoni Opaliński
Robert Sarah

Urodzony w Gwinei hierarcha, obecnie prefekt watykańskiej Kongregacji Do Spraw Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, był jednym z gości Kongresu Ruchu Europa Christi, który obradował w Częstochowie, Warszawie i Łodzi w dniach 19-23 października. Organizatorzy kongresu, na czele z moderatorem Ruchu Europa Christi i wieloletnim redaktorem naczelnym tygodnika „Niedziela” księdzem infułatem Ireneuszem Skubisiem, nawiązują do idei i przekonań twórców zjednoczonej Europy, chrześcijańskich polityków takich jak Robert Schuman czy Alcide de Gasperi.

[W]śród uczestników kongresu dominowała chyba świadomość, że współczesna Europa, kontynent, który nie chce wsłuchiwać się w „milczenie Boga”, o którym mówi w swojej książce afrykański kardynał, potrzebuje dziś nowych form aktywności chrześcijan, także chrześcijańskich polityków.

Wśród wielu spotkań, na których występowali liczni goście z kraju i z zagranicy – duchowni, uczeni i politycy – szczególne wrażenie zrobiła na uczestnikach ostania sesja Kongresu, która odbyła się w Galerii Porczyńskich w Warszawie. Podczas tego spotkania, współorganizowanego przez polską sekcję Pomocy Kościołowi w Potrzebie, można było wysłuchać wystąpień chrześcijan z Bliskiego Wschodu, którzy potrzebują naszej pomocy, a jednocześnie przynoszą świadectwo żywej i zahartowanej wśród prześladowań wiary. (…)

Już od ponad wieku Europa przeżywa największy w swojej historii kryzys cywilizacyjny. Kryzys ten, choć nie jest zjawiskiem nowym, nie przestaje się pogłębiać. Nietzsche już w roku 1880 zauważył znaki będące zapowiedzią kryzysu: „Bóg umarł. Zabiliśmy Go”. Z dużą przenikliwością przewidział, że to wydarzenie duchowe, metafizyczne i moralne będzie tragiczne w skutkach (…)

Obecna apostazja musi wywierać wpływ na sposób, w jaki europejski człowiek postrzega sam siebie. Humanizm również może się stać ideologią zła. Albo raczej tego rodzaju ideologia może chcieć zaistnieć jako rozwinięcie/przerośnięcie humanizmu chrześcijańskiego, lecz w gruncie rzeczy jest wyłącznie jego perwersyjną karykaturą. Święty Jan Paweł II, który doświadczył nazizmu i komunizmu, nie bał się wykazać analogii między tymi totalitaryzmami i wywrotowym charakterem zbaczającej ze swojego toru „liberalnej demokracji” czy indywidualizmu „praw człowieka”, głoszonego w różnych deklaracjach.

Prawdziwy humanizm europejski zyskał swój twórczy wymiar dzięki Ewangelii. Wiara w Boga-Człowieka pozwoliła mu przyjąć całą prawdę, całe piękno i dobro zawarte w dziedzictwie greckiej i łacińskiej starożytności. Narody europejskie stały się sobą, przyjmując chrzest. (…)

Tak więc Polska wskazuje drogę, nie chcąc automatycznie przyjmować pewnych rozporządzeń, wydawanych w ramach liberalnej globalizacji, zgodnych z logiką napływu migracyjnego, którą różne instancje chciałyby dziś narzucić. Wasz kraj zaznał komunistycznego internacjonalizmu, pogardzającego suwerennością i kulturą ludów w imię ograniczającego je ekonomizmu.

Każdy emigrant jest oczywiście istotą ludzką godną poszanowania w swoich prawach, lecz praw ludzkich nigdy nie można oddzielać od związanych z nimi obowiązków. Czy można więc negować naturalne prawo określonego ludu do rozróżniania między uchodźcą politycznym i religijnym z jednej strony, który, chcąc ratować życie, ucieka z rodzinnej ziemi, a emigrantem ekonomicznym, chcącym ostatecznie się gdzieś osiedlić, nie uznając jednak przyjmującej go kultury za swoją? (…)

 (Kardynał Robert Sarah, fragmenty wystąpienia „Bóg albo nic. Czy możliwe jest odwoływanie się do wartości chrześcijańskich bez Chrystusa” z IV sesji Kongresu Ruchu Europa Christi)

 

Cały artykuł Antoniego Opalińskiego pt. „Polska wskazuje drogę” wraz z fragmentami wystąpienia kard. Saraha znajduje się na s. 20 listopadowego „Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Antoniego Opalińskiego pt. „Polska wskazuje drogę” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie czujesz obecności Boga? Że jest On realną Osobą? Nie jesteś w tym sam. Posłuchaj historii Agnieszki.

Ona również przez pewien czas nie miała poczucia istnienia Boga. ,,Byłam na pustyni duchowej. Wiem, co znaczy okres nieodczuwania Jego obecności”. Ale wcale nie musisz pozostać w tym stanie.

Powiedziała: ,,Byłam w takim miejscu, że nie miałam pojęcia, że Bóg jest osobą żywą, realną, że można mieć z Nim relację. Chodziłam do kościoła w niedzielę, ale nie budowałam z Nim więzi. Dałam się  namówić na jakieś rekolekcje. Od tego się zaczęło”.

 

ZOLYCKI (wypominki po śląsku) jest to forma modlitwy za zmarłych z wymienieniem ich imion i nazwisk podczas nabożeństwa

Pamiątką starożytną tego zwyczaju są dyptyki, czyli wypominanie imion żywych i umarłych podczas Eucharystii. Zapalanie zniczy jest reliktem pogańskim, ma oświetlić miejsce błąkającym się duszom.

Barbara Maria Czernecka

Zolycki stosuje się zwłaszcza w pierwszych ośmiu dniach listopada, kiedy to w naszej, polskiej tradycji szczególnie nawiedza się groby bliskich i znajomych. Często temu towarzyszy odmawianie różańca i procesja na cmentarz. Przewodzi jej kapłan. Pokropienie wtedy grobów wodą święconą ma przypominać sakrament chrztu świętego, który jest zadatkiem życia wiecznego. W oktawie Uroczystości Wszystkich Świętych (1–8 listopada) istnieje możliwość uzyskania odpustu zupełnego, oczywiście po spełnieniu kilku warunków. Są nimi: bycie w stanie łaski uświęcającej, brak przywiązania do jakiegokolwiek grzechu, przystąpienie do Eucharystii, modlitwa w intencjach Ojca Świętego oraz nabożne nawiedzenie cmentarza i modlitwa za zmarłych. (…)

Samo ustanowienie Zaduszek na dzień 2 listopada, jako poświęconego pamięci zmarłych, przypisuje się świętemu Odilonowi, opatowi z Cluny, w roku 998. Od XV wieku w ten dzień kapłani celebrują aż trzy Msze Święte za dusze zmarłych. Taką praktykę zalecił również papież Benedykt XV w 1915 roku, w związku z licznymi ofiarami I wojny światowej. (…)

Od średniowiecza cmentarze sytuowano w obrębie kościołów. Od tamtego też czasu nad mogiłami stawiano kamienne płyty, tablice i epitafia. Szczególnie piękne nagrobki powstały w epoce renesansu. W czasach barokowych zmarłym stawiano „zamki boleści”. Lokowanie miejsc pochówków poza murami miast zapoczątkowano przy końcu XVIII wieku. Zwyczaj ozdabiania grobów kwiatami zaś rozpowszechnił się dopiero w XIX wieku w Niemczech, skąd rozprzestrzenił się na Polskę. Przyczyniła się do tego zwłaszcza epoka romantyzmu, bazująca na uczuciach i duchowości. Również pogrzeby poległych wtedy powstańców lub bohaterów narodowych stawały się okazją do patriotycznych manifestacji.

Wiek XX zaś pomnożył tylko mogiły zbiorowe, nie zawsze godnie potraktowane, a często wręcz haniebnie profanowane. Ostatnio coraz „modniejsze” stają się na powrót, jak to bywało w czasach pogańskich, kremacja zwłok i przechowywanie spalonych, a potem przemielonych prochów w urnach, umieszczanych najczęściej w wyznaczonych kurhanach, lub zatapianie ich w morzu albo też rozsypywanie w tzw. ogrodach pamięci. Bardziej jeszcze kontrowersyjnymi zabiegami wobec ludzkich szczątków jest zatrzymywanie ich rozkładu poprzez plastynację i prowokacyjne eksponowanie, a także przetwarzanie ich na diamenty.

Pomimo zmieniających się praktyk pośmiertnego traktowania zwłok, nadal aktualna pozostaje cześć dla pamięci umarłych. Jest ona święta, zwłaszcza dla wyznawców Kościoła rzymskokatolickiego. I jakby w przeciwieństwie do prawosławia, w którym nie uznaje się odpustów, oraz protestantyzmu, nakazującego nieżywych pozostawiać samym sobie, sam listopad odwiecznie nastraja bardzo melancholijnie, do refleksji nad tym, co istnieje poza ziemskim światem, oraz do wspominania tych, co z niego odeszli. W tym świecie bowiem nie umiera tylko nadzieja na połączenie się z naszymi bliskimi w przyszłości. (…)

Niegdyś pośród pobożnych ludzi istniało przekonanie o skutecznej interwencji dusz czyśćcowych w różnych sytuacjach. Modlono się się za nie, zwłaszcza wieczorem, aby rankiem zbudziły śpiącego o danej godzinie. Nikogo jeszcze nigdy nie zawiodły, co potwierdza każdy w to wierzący. One, właśnie pomagając żywym, mają szansę na odpokutowanie własnej kary doczesnej. Dobrze jest więc wspominać je w swoich intencjach modlitewnych. I chociaż współcześnie mamy coraz to bardziej wymyślne budziki w zegarkach elektronicznych, telefonach, smartfonach i innych gadżetach, to i taka metoda może okazać się niezawodna.

Zdarzało się dawniej, że kiedy w piecu zahuczał ogień, domownicy twierdzili, że tak właśnie płaczą wygłodniałe duszyczki w czyśćcu. Do płomieni wrzucało się wtedy pajdę chleba, aby ulżyć im w cierpieniu. I znowu – my, żyjący współcześnie, jesteśmy pozbawieni możliwości takiej praktyki. Mało w którym mieszkaniu są jeszcze zwykłe piece, zastąpione przez elektryczne lub gazowe piekarniki. O tę naturę rzeczy znowu jesteśmy ubożsi.

Cały artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Zolycki” znajduje się na s. 10 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Zolycki” na s. 10 listopadowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego