Hel to letnia erupcja, a potem marazm. Może i coś drgnęło, może drgnie… / Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” nr 101/2022

Plaża na Helu | Fot. B. Bulicz, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Polska jest odwrócona czterema literami do morza. Zmarnowano dorobek. Dźwiga się to wszystko mozolnie. Ale szczury lądowe nie czują wiatru od morza ani nawet interesu, jaki można na nim zrobić.

Stefan Truszczyński

Hel jest hen

– Panie, ten Wądołowski truje Dudę!

– Jak to?

– Widzi pan to żelastwo sterczące z wody? O tu, na prawo, kilkadziesiąt metrów od brzegu. Po dnie idą tam rury z wodą ściekową z ulic Helu. Wszystko do Zatoki, a tam dalej to już rezydencja prezydencka. Kąpią się i szleją skuterami ich goście.

W ratuszu zarzekają się, że wszystko jest OK, że rynsztokowa woda jest odcedzona. Wiadomo jednak – przykład to zatruwana przez lata Odra, co doprowadziło do zarazy – że kontrola ścieków w naszym kraju to fikcja. Inspektorzy ochrony środowiska nie mogą samodzielnie badać zanieczyszczeń odprowadzanych z oczyszczalni do wód lub ziemi. Panta rhei.

Hel – cudo natury

To natura jak najbardziej chciała i helską kosę usypała. Ponad czterdziestokilometrowa peninsula (tak po angielsku nazywany jest półwysep) cienką i grubiejącą nitką zdobi nasz kraj, osłania od północy Polskę.

Zarząd Portu Hel | Fot. S. Truszczyński

Zachwyty nad tą kaszubską ziemią zacząć trzeba wcześniej. Już od Pucka, leżącego po przeciwnej stronie Zatoki. To piękne, reklamowe miasteczko, dopieszczone, z wielkim rynkiem otoczonym kolorowymi kamieniczkami, ze wspaniałą, wiekową farą, jest co roku w czerwcu miejscem rybackich pielgrzymek. Płyną wówczas kutry i łodzie udekorowane bogato, a przy sterach i rumplach mają tabliczki „Bóg z nami”. Radośnie i smacznie jest tu w lipcu, gdy zjeżdżają się w porcie Kaszubi w swoich barwnych ludowych strojach, grają kapele, a stoły zastawione są przysmakami tej ziemi i morza.

Niedaleko Swarzewo. Z zabytkowym kościołem, strzelistą wieżą z dala prowadzącą rybaków i żeglarzy do portu. Tam też nad ołtarzem jest mała figurka Matki Bożej, traktowana od wieków jak relikwia, do której wędrują pielgrzymki.

Dalej Władysławowo. Nazwane na pamiątkę imienia króla, który wiązał nas z morzem. Tutaj przed ponad pół wiekiem, w szczerym polu na wyżynie ówczesny minister żeglugi o nazwisku Popiel wybudował wielki Dom Rybaka, z wieżą. Ze szczytu można oglądać półwysep i nasze bałtyckie morze – hen, hen. To już dziś zabytek. Wspaniały. Mógłby być super hotelem, ale jest urzędniczym biurem.

W lecie plaża „Władka” zapełnia się okrutnie. Przybysze z całej Polski leżą jak śledzie. Szkoda, że władza nie pomyślała o ciuchci, która za darmo rozwoziłaby wczasowiczów na prawo i lewo wzdłuż brzegu.

Dalej są słynne, również dzięki Wodeckiemu – Chałupy. To dziś mekka windsurfingowców i kajciaży. Rośnie tu wielkie drzewo na wydmie. Może i stuletnie, dzielnie opiera się wiatrom sztormowym. Ale niestety nie widać, by o nie dbano. Wbito tu w dno przy brzegu w ostatnich latach tysiące łamaczy fal, które nie dają morzu zbyt łatwo zabierać piach.

Wkrótce dalej, przed Kuźnicą, z rybacką zabudową po części, powstanie wał ochronny od strony morza. Już głazy i kamienie zwieziono, piramida ciągnie się na plaży na kilkaset metrów. Te wszystkie niezbędne dla ochrony półwyspu prace wykonuje renomowana – stuletnia – austriacka firma Poor, budująca na całym świecie. Tyle, że polskimi rękami pracowników świetnych i ważnych naszych Hydrobudów. Bo je sprzedano jak naszą flotę, stocznie. Polacy budują, polską ziemię chronią zwiezione z kraju polskie głazy, a pieniądze kosi Austriak.

Jeszcze pięć kilometrów złocistym brzegiem i jesteśmy w Jastarni. Mijamy po drodze niedokończoną bunkrową linię obronną zbudowaną w ʹ39. Na plaży bałtyckiej podmywany drapieżny „Sęp”, w lesie „Saratoga” i „Sabała”, nad zatoką „Sokół”. Tylko jeden z nich wykorzystywany jest turystycznie. I tylko dlatego, że zajął się nim hobbysta, który w lecie przyjeżdża tu z południa Polski i zrobił małe muzeum.

Od strony zatoki miasteczko ma popularny wśród żeglarzy port. Ale woda się podnosi z roku na rok i chroniące go falochrony mogą okazać się dla przystani i miasta zbyt niskie. I oto – nie wiem jak to zrobili jastarniacy na czele z burmistrzem, rodowitym tu od pokoleń, Tyberiuszem Narkowiczem – bo pozyskali miliony złotych na wielką przebudowę nabrzeża, falochronu, wałów ochronnych.

Fot. S. Truszczyński

Wędruję po budowie. Imponujący rozmach. Pierwszy etap ma być ukończony już na najbliższy sezon. Następny rok później. To będzie nowa od strony zatoki Jastarnia z wielką plażą, bezpiecznym brzegiem.

W drodze na Hel kolej na Juratę, ze słynną „Bryzą” Niemczyckiego. Rozrosła się, ale i obok zbudowano za morskimi wydmami dziesiątki nowych pensjonatów. Między nimi wciśnięte stare domki modnego w okresie 20-lecia kurortu. Było skromnie, choć gustownie. Teraz jest bogato. Bo i milionerów mamy więcej.

Tyle wędrówki brzegiem puckiej zatoki, którą od gdańskiej oddziela długa łacha piaskowa. To teraz wyspa kormoranów. Ciągnie się na wysokości Rewy do Kuźnicy niemal. Wymyślono doroczny Marsz Śledzia przez wodę zatoki. Trzeba kawał drogi przeczłapać i trochę przepłynąć przez dwie głębie. Chętnych jest więcej niż miejsc. Świetna zabawa. Przed tą kilkumetrową, wąską wyspą jest złomowisko starych kutrów, łodzi rybackich, a nawet sterczy rozbity pociskami kiosk okrętu podwodnego. Bo jeszcze pół wieku temu ćwiczono tu strzelanie z samolotów. Teraz panuje cisza i można tu przypłynąć. W ciągu ostatnich lat byłem tam wielokrotnie w towarzystwie tysięcy kormoranów.

Pora na Hel, czyli koniec albo początek Polski. Mijamy osadę Bór, garaże i obiekty po wojsku, prezydenckie tereny w lesie, od których opowieść zacząłem.

Jedziemy wąską, krętą drogą, upstrzoną ograniczeniami nawet do 30 kilometrów na godzinę, choć to ruchliwa trasa i nakazu utrzymywania takich prędkości się nie przestrzega. W lecie droga ta jest permanentnie zakorkowana. Obok jezdni, nawet w odległości kilkudziesięciu centymetrów, rosną drzewa. Wiele z nich ma korę obdartą przez samochody. Na poboczach często kapliczki po ofiarach wypadków, krzyże i znicze. Tu stale giną ludzie! Wszyscy o tym wiedzą, od lat nic się nie zmienia. Władze lokalne, leśne, drogowe oglądają się jedne na drugich. Pasa bezpieczeństwa o szerokości 1–2 metry nikt nie wycina. Głucho też o przesunięciu trasy, którą rocznie przejeżdżają setki tysięcy pojazdów za wydmy. A do tego wszystkiego biegnący wzdłuż drogi, kilkucentymetrowy rowek w asfalcie jest nieczyszczony, woda deszczowa wylewa się i w zimie zamarza. Ilu ludzi ma tu jeszcze zginąć?

Helskie porządki

Fot. S. Truszczyński

Z dogadywaniem się władzy na Helu też jest źle. Kaszubska wymowa mieszkańców jest zróżnicowana, ale oni porozumiewają się bez problemu. Natomiast funkcyjni – to już gorzej. Napisałem niedawno do marszałka województwa pomorskiego, Mieczysława Struka, w sprawie rury gazowej na półwyspie. W końcu on rodem stąd i mógłby pomóc. Brak około 14 km rury gazowej między Władysławowem a Kuźnicą. Walczą o to od lat mieszkańcy Chałup. Nadaremno. Słyszą tylko obiecanki cacanki. Poznańska firma, z którą władza negocjowała, teraz, po wielu latach mówi, że nieuporządkowane są nadal sprawy prawne gruntów, przez które ta rurka (zaledwie kilkunastocentymetrowej średnicy) miałaby przebiegać. Poznaniacy mieli zainwestować i eksploatować z zyskiem. Może teraz perypetie gazowe w skali makro ich odstraszają. Czekają. A gaz wożony jest przez cały półwysep z Władysławowa w butlach. Kosztuje to tysiące. Marszałek Struk zapomniał w Gdańsku o rodakach.

Jest jeszcze podobny skandal na Helu – benzynowy. Otóż to prawie nie do wiary, ale miasteczko Hel nie ma stacji benzynowej ani bazy paliwowej dla morskich jednostek. Po benzynę trzeba się najeździć. Jest dostępna dopiero w Jastarni.

 

Orlen chce zbudować stację benzynową i bazę paliwa dla statków, ale trzeba poprowadzić około 200 metrów rury boczną uliczką. Blokuje to restaurator, wietrząc zysk za odszkodowanie. Nieporadne władze Helu nie potrafią sprawy rozwiązać. Tak jak i kwestii parkowania śmieciarek. Ich zagroda zajmuje teren wyjątkowy – styk miasta i lasu. Tędy wędrują ludzie na helski cypel i plażę. Tu zaczyna się historyczna ulica Wiejska. To zabytkowe, stu i więcej letnie domki rybackie. Niestety te śliczne i odnowione chałupki przysłonięte są doczepionymi od frontu budami i namiotami restauracyjnymi. Powinno to poszerzenie lokali mieć miejsce za domkami rybaków, a jeśli już to stać tu tylko w sezonie. Letnie atrapy powinny być rozbierane jesienią. A tak się nie dzieje. Miasto nie egzekwuje konieczności likwidowania zasłaniających domy namiotów. Jak na ironię nawet zarząd miasta pod własnymi oknami pozwala na ustawianie wyjątkowo paskudnych bud. Urzędnicy na to patrzą z okien.

Nie pomoże cacuszko w postaci wystawionej przez burmistrza Mirosława Wądołowskiego dwumetrowej bursztynowej latarni między budynkiem helskiej władzy a posągiem Neptuna. Siedzę z burmistrzem pod przyrodzeniem króla mórz. Dowiaduję się, że przyrodzenie trzeba było przykleić, bo pijani wandale je ułamali. Dużo zresztą o planach miasta nie wiadomo. Hel to letnia erupcja, a potem marazm. Nie ma wojska, nie ma przetwórstwa, wieje wiatr.

W czasie ostatnich wyborów było rozgoryczenie. Tak jak i teraz, chodziłem i słuchałem ludzi. Nie chcieli nowego wielkiego hotelu w lesie, w strefie chronionej. Poprzednik Wądołowskiego zgodził się, by przyjeżdżały tu i parkowały tabuny aut. Wądołowski był ośmieszony aferą z Sawicką. Ale sąd go uniewinnił. I nowy-stary (był burmistrzem przez 4 kadencje) wygrał wybory. Kipiał energią. Ludzie mu jeszcze raz zawierzyli. Niestety zrobił niewiele. Być może nie odzyskał również zaufania u władz i inwestorów.

Fot. Stefan Truszczyński

Nie wiadomo, co dalej będzie z portem rybackim. Rybaków oszukano. Przetwónia ryb – wielka fabryka niszczeje, podobnie jak wytwórnia lodu. Ktoś prywatnie to kupił, ale gruntu nie dostał. Pat trwa. Od trzydziestu lat tam, gdzie kończy się port, stoją nad zatoką ogromne hale warsztatowe i budynki po zakładach rybnych „Koga”. Był to wielki, wspaniały zakład przetwórczy. Dziś jest jak po wybuchu bomby. „Koga” zatrudniała i żywiła Hel. Zniszczona bandyckimi decyzjami złodziejskiej władzy, stanowi dowód, jak zamieniono „władzę” na „własność”. Uwłaszczyli się ci, którzy po ʹ89 mieli dojścia. Ale nie do końca, bo ziemia po niszczejących przetwórniach, wytwórniach lodu, warsztatach naprawczych jest nadal własnością miasta.

Przy nabrzeżu portu cumują duże i małe jednostki połowowe. Jest ich kilkadziesiąt, łowią kilkakrotnie więcej niż kiedyś, ale cały ten urobek nie jest przerabiany na Helu. Rano zabierają go potężne chłodnie samochodowe, zdolne przewieźć do 20 ton ryb. To wszystko jedzie do nowych przetwórni, nowych właścicieli i jest przerabiane na mączkę. Trudno uwierzyć, że trasy tych wędrówek ryb to nawet do 100 km. Trudno uwierzyć, że w miasteczku rybackim nie ma nawet sklepu rybnego, nie mówiąc o hali rybnej: owszem, jest piękny, stylowy budynek opisany na ścianie jako „Suszarnia”, ale stoi pusty, albo też jest kolejnym magazynem, od kilkunastu lat nie wiadomo po co stojącym na terenie ważnej portowej strefy.

Hel jest czysty. To trzeba przyznać. Mówią mi, że facet od utrzymywania czystości to były wojskowy, pedant i czyścioszek. Wszystko sprawdza. Widzi papierek, to go podnosi.

Ale jest problem. Na cmentarzu vis-à-vis przebudowanego pięknie w starym stylu dworca kolejowego postanowiono zlikwidować kilkadziesiąt nieopłaconych grobów. Wśród nich 20 mogił małych dzieci, które pochowano tu już bardzo, bardzo dawno i władzy komunalnej nie udało się odnaleźć rodzin. Powieszono – zgodnie z przepisami – czerwone świstki papieru i nagrobki będą pozostawione tylko do końca roku. Ludzie samorzutnie je odnowili i pielęgnują. To już zabytki. Może władza wysupła kilka złotych i zachowa pamiątki po swoich malutkich obywatelach sprzed lat.

Podobno to Rosjanie wymusili na nas likwidację wojsk na Helu. Natowskie ustalenie. Rakietowe ruskie siły i nasze jednostki były – ponoć – zbyt blisko Kaliningradu. Jak to dziś ocenić – to oddzielna sprawa. Tak czy owak podejście od strony zatoki do pozostających tu jeszcze nabrzeży portu wojennego jest wystarczająco głębokie i to w przyszłości może okazać się bardzo ważne. Co z naszym wojskiem, marynarką na półwyspie – myślę, że do końca nie wiadomo. Niestety, póki co wojska na Helu już od dawna nie ma, a w ciągu ostatnich lat wyburzanie na tym całym 80-hektarowym obszarze postępuje coraz szybciej.

Warto wiedzieć, że półwysep w tym rejonie liczy aż 3,5 km szerokości. Pokrywa go las i obronne niegdyś wydmy.

Rozszarpywanie

Jeżdżę leśnymi drogami. Trafiam na ośrodek wypoczynkowy „Kormoran”. Ośrodek to tu był. Teraz jest to zbiorowisko przyczep kempingowych i przeróżnej zabudowy. Tak po prostu – w lesie. Słyszę, że instaluje się tu głównie wpływowa warszawka. Ziemię sprzedaje Agencja Mienia Wojskowego. Jeszcze przez kilka lat olbrzymie tablice w rejonie ul. Przybyszewskiego informowały, co i gdzie jest do sprzedania. Teraz widać intensywność wyburzania całkiem jeszcze zdrowych budynków po wojsku – dużych i małych.

Fot. S. Truszczyński

Czepiam się? Może. Ale jest sprawa kompromitująca już nie tylko malutki w końcu, uzależniony od kaprysów władzy Hel. To nadal wspaniały i niezniszczony jak gospodarka rybna port wojenny na Helu. Jest większy niż akweny portu rybacko-żeglarskiego. Był zbudowany przed wojną. Świetnie zlokalizowany od strony zatoki, chroniony więc w znaczącym zakresie przez półwysep. To powinna być najważniejsza Polska wypadowa na Bałtyk baza marynarki wojennej. Od dziesiątek lat falochrony tej wojennej przystani są rozkradane. Dopiero rok temu ogrodzono i podzielono port.

Różne głupoty władza wciska ludziom: że nie dość przed falą chronione jest wejście, że nabrzeże główne nie jest prostopadłe, ale wypukłe i trudne do cumowania, że teraz ma poradzić sobie z obiektem… Uniwersytet Gdański (!), któremu ponoć połowę akwenu sprzedano. (A tak na marginesie: rybacy, z którymi rozmawiałem, mówili mi, że opieka Morskiego Instytutu Rybackiego była przydatna w przeciwieństwie do tego, co robi teraz „nowy” opiekun, czyli UG).

Rok temu wokół portu wojennego były jeszcze obiekty budowlane w zupełnie dobrym stanie. M.in. pralnia koszarowa, sprzed której to właśnie zabrać miała Lecha Wałęsę do Stoczni Gdańskiej motorówka admirała Janczyszyna w sierpniu 1980. Bo to był skok przez zatokę, a nie przez płot. Ta pralnia – słyszę od przedstawicieli władz miasta – podobno stanowiła niebezpieczeństwo, bo kręcili się tam… menele i mogliby się uszkodzić. Choć pamiętam, że jeszcze rok temu trwały tam jakieś prace budowlane. A nawet teren ten stanowił bazę dla historycznych pojazdów wojskowych, bowiem od kilku lat na Helu organizowany jest przez urząd miasta D-Day, taka wojenna zabawa ku uciesze wczasowiczów. Ponoć nawet niewiele kosztuje, bo tylko 80 tysięcy złotych. Zjeżdżają się na nią miłośnicy militariów. Również z Niemiec.

A jeśli już o militariach, to znowu bomba. Polska – bo to nie jest sprawa na miarę miasteczka – ma swojego rodzaju skarb podwodny. On nie nam służył. Ale znajduje się od 20 września 1943 roku wbity na głębokości 60 metrów w polskie żywe ciało, właśnie w nasz Półwysep Helski, zaledwie pół mili od wybrzeża na wysokości historycznego morskiego punktu świetlnego Góry Szwedów. To ostatni już na świecie – w całości, nieuszkodzony U-boot typu VII C. Jest wart dziś co najmniej 5–10 milionów dolarów, właśnie jako zabytek, relikt strasznej wojny. Jest w doskonałym stanie, bo zatonął w wyniku wypadku w czasie ćwiczeń. To był rejon treningowy niemieckich okrętów podwodnych.

Telewizja Polska w latach 70. przy pomocy Marynarki Wojennej podejmowała akcję wydobycia. Byliśmy nawet blisko celu, zyskując materialne zainteresowanie Niemców. Niestety, gdy dochodziło do finalizowania akcji historia – sierpień ʹ81, stan wojenny – zniweczyła plany. U-boot ciągle czeka. Oczywiście nie na niedołęgów niepotrafiących zarobić stosunkowo łatwych pieniędzy. Na ludzi z wyobraźnią.

Dupą do morza

Często rozmawiam z tzw. ludźmi morza. Ze starymi wilkami morskimi, którzy przepływali – przeżyli życie na morzu i z młodymi marynarzami, oficerami marynarki cywilnej i wojskowej, z rybakami, stoczniowcami. Polska – mówią – jest odwrócona czterema literami do morza. Zmarnowano dorobek. Dźwiga się to wszystko mozolnie. Może i coś drgnęło, drgnie. Ale szczury lądowe nie czują wiatru od morza ani nawet interesu, jaki można na nim zrobić.

Monety znalezione w żołądku foki Krysi z fokarium na Helu Fot. MOs810, CC A-S 4.0, Wikimedia.com

Defekują larwami nicienia helskie foki z fokarium. Osobiście nie cierpię zniewolenia zwierząt. Tu miała być tylko ich lecznica. Dziś u wylotu Wisły żerują ich tysiące. Niech płyną sobie do bogatej Szwecji. Morskie zoo przyciąga, ale przykład niewolnictwa to nic wychowawczego. Obok jest malutka plaża, zatoka i stłoczeni, kąpiący się tam ludzie. Miasto ją sprzedało… gdańskiemu uniwersytetowi (!). Szkoda, że nie Sanepidowi.

Jest 4 rano, rybacy wypływają na połów. Duże i małe jednostki. Widzę za sterem niewielkiej łodzi połowowej kobietę. Rybaczka wypływa na połów. Portem teraz kieruje również kobieta. Urzęduje w budynku – kilkunastometrowym jaju – na falochronie. Piękny to urząd ze wspaniałym widokiem. Kilkanaście lat stał bezczynnie. Właśnie go zagospodarowują. Na dole sanitariaty. Szkoda tylko, że miasto za skorzystanie z prysznica nawet od harcerzy i studentów bierze aż 10 zł. Bez ulgi. To nie jest popieranie żeglarstwa.

Wprawdzie pchają się do miasteczka różni notable. Ale ich obietnice kończą się po zakupie penthousu. Kupują i spędzają tu miesiąc – dwa. Nie wiedzą, że 7 km za cyplem na 70 metrach leży bomba z opóźnionym zapłonem. To „Frankel”, tankowiec niemiecki zatopiony przez rosyjskie samoloty w ostatnich dniach wojny. Miał ponad 200 metrów długości, jest rozwalony na trzy części i rozwleczony po dnie. W ładowniach ma nadal tysiące ton skawalonego mazutu. Wszyscy tu o tym wiedzą. Władze miasta z tym niebezpieczeństwem same sobie nie poradzą, Marynarka Wojenna – olewa, władze centralne mają inne problemy i tak już jest od 1945 roku. Następnym pokoleniom zostawia się problem. Tak samo przecież bałtyckie kraje odnoszą się np. do iperytu w głębinach, m.in. koło Bornholmu, gdzie teraz przebiegają rury Nord Stream i nasza Pipe.

W lesie na cyplu istnieje polana planowana pod lądowisko dla helikopterów ratowniczych. Potem chciano tu wcisnąć hotel. Teraz jest składowisko materiałów budowlanych. Wszystko w pobliżu najpiękniejszej polskiej, strzelistej, ceglanej latarni morskiej, wybudowanej w dwudziestoleciu międzywojennym. Obok stylowy dom latarnika. Ale wszystko przebiła sławna „działka Sawickiej”, którą turystom pokazują, choć nie wiadomo, co z nią będzie.

Niedaleko potencjalnego lądowiska znajduje się ukryty wśród drzew wielki militarny zabytek. To ogromny bunkier, zbudowany pod koniec lat 40. już dla ludowego wojska. I może dlatego pogardzony. W schronie był punkt koordynujący ogień artylerii helskiej. Jeśli uda się tam wcisnąć przez zaporowe wrota, jest co zwiedzać – labirynt korytarzy i pomieszczeń nie do końca jeszcze rozkradzionych przez złomiarzy. Kilkudziesięciocentymetrowe ściany. Kilkudziesięciometrowej szerokości i długości obiekt.

Na jednym ze wzgórz przed plażą, zachowany nieźle punkt artyleryjski. Kilkudziesięciometrowej wysokości. Z góry byłaby fantastyczna panorama na cały umocniony rejon obronny, długie linie okopów i schrony – gdyby nie wyłamane schody.

Latarnia morska na Górze Szwedów | Fot. T. Lerczak, CC A-S 4.0, Wikimedia.com

Brzegiem na północ dochodzimy do historycznej wieży. To punkt świetlny dla żeglarzy, sprzed wieków – Góra Szwedów. Zakneblowany i porzucony. Mógłby być atrakcją turystyczną, jest ruiną. Nazwa pochodzi od bitwy morskiej. Najpierw daliśmy Szwedom łupnia, ale nie do końca. Zlekceważono odwet. Tymczasem Szwedzi wrócili i spalili nasze okręty. Bolesna nauczka. Ten dawny punkt świetlny przez kilkaset lat był ważny dla marynarzy i rybaków. Dziś jest zapomniany.

Gdy pytałem o te sprawy miejscową władzę, patrzyła na mnie zdumiona. Niestety sami sobie nie poradzicie. Następuje wyludnienie. Potrzebny jest plan strategiczny. Potrzebny jest ktoś na miarę Eugeniusza Kwiatkowskiego. Na te grunty dybią liczni, by podzielić i zawłaszczyć. Ale szczury lądowe nawet z wielką kasą to zła opcja. Władza samorządowa musi mieć zaufanie i autorytet.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Hel jest hen” znajduje się na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Hel jest hen” na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022

Rafał Ziemkiewicz o „Wielkiej Polsce” | Wojna w Ukrainie – wielka szansa czy zagrożenie?

Featured Video Play Icon

Publicysta mówi o swojej najnowszej książce „Wielka Polska”. Odpowiada na pytanie, czy Polska może wykorzystać obecną sytuację geopolityczną, żeby wyrwać się z tak zwanej pułapki średniego rozwoju.

Zachęcamy do wysłuchania całej audycji!

Jakkolwiek to może źle brzmieć, to ta tragedia otwiera taki nowy rozdział dziejów (…). Na pewno tworzy nowy układ geostrategiczny na świecie. I w tym nowym układzie stajemy przed ogromną szansą.

Czytaj także:

I Festiwal Książki Geopolitycznej | W Festiwalu wezmą udział czołowi eksperci z Polski i zagranicy

Uniewinnienie oskarżonych w dwóch procesach ws. zabójstwa poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary z 1992 roku

Tablica pamiątkowa pod domem Jarosława Ziętary | Fot. A. Tabaczyńska

– Wyroków się nie komentuje. Podobno. Nie dano mi przygotować się do mowy końcowej, sąd uniemożliwił też przesłuchanie dodatkowych świadków. To, co się dzisiaj wydarzyło w sądzie, to skandal.

Aleksandra Tabaczyńska

Nie chodzi o sam wyrok, ale o przebieg rozprawy. Czuję bezsilność, jest mi po prostu przykro – po długim milczeniu powiedział dziennikarzom Jacek Ziętara, brat Jarosława, pytany o komentarz do wyroku uniewinniającego byłego senatora Aleksandra Gawronika od zarzutu podżegania do zabójstwa dziennikarza. Zresztą w roku 2022 zakończyły się oba procesy toczące się przed poznańskim Sądem Okręgowym, dotyczące zamordowanego w 1992 roku red. Jarosława Ziętary.

24 lutego, dzień wybuchu wojny na Ukrainie

To miał być kolejny dzień procesu, w którym oskarżono Aleksandra Gawronika o podżeganie i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza „Gazety Poznańskiej”, Jarosława Ziętary. Tego dnia stawił się tylko jeden świadek, Janina S. Umieszczona przed salą wokanda nie zawierała żadnej treści poza sygnaturą sprawy, składem sędziowskim, godziną rozpoczęcia i numerem sali.

Janina S. to blisko 90-letnia wdowa po dziennikarzu „Ekspresu Poznańskiego” i „Gazety Poznańskiej”, używającego pseudonimu Zbigniew Żuk. Janina S. znała oskarżonego „z telewizji”, ale nie wiedziała, o co jest oskarżony w tej sprawie. Zeznała, że nieżyjący mąż znał zamordowanego dziennikarza osobiście i miał go ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Niebezpieczeństwo groziło ze strony, jak to nazwała, „białych rękawiczek”.

Janina S. zeznawała blisko godzinę. Obserwujący rozprawę dziennikarze nie mieli jednak wątpliwości, że nie posiadała ona żadnej wiedzy dotyczącej śmierci Jarosława Ziętary. Warto uzupełnić, że jej przesłuchanie było inicjatywą samego sądu, a nie stron, i poświęcono tej czynności i czas, i uwagę.

Następnie prokurator Piotr Kosmaty podtrzymał wniesiony wcześniej wniosek o konfrontację red. Marka Króla z byłym szefem Elektromisu, Mariuszem Ś. Król w swoich wcześniejszych zeznaniach obalał wiarygodność Ś. i samego oskarżonego w kontekście ich znajomości, która według prokuratury trwała co najmniej od 1990 roku, czyli jeszcze przed uprowadzeniem Ziętary, a nie, jak deklarują Ś. i Gawronik, dopiero od 1997 roku. Prokurator złożył również wniosek o powołanie nowego świadka. Miał to być Henryk J., który pracował dla szefa Elektromisu i miał potwierdzić znajomość obu mężczyzn w 1990 roku. Udowodnienie tej znajomości byłoby bardzo ważne dla motywów zbrodni. Po tych wnioskach sędzia Joanna Rucińska zarządziła godzinną przerwę.

„Zamykam proces”

Po przerwie sąd odrzucił wszystkie złożone w sprawie wnioski. Zarówno te, które wpłynęły 24 lutego br., czyli w dniu rozprawy, jak i wcześniejsze, złożone przez obie strony. Uznał, że zmierzają one do przeciągania procesu.

Gawronik między innymi domagał się udostępnienia akt więziennych dotyczących głównego świadka oskarżenia, Macieja B., oraz listy odwiedzających go osób. Sędzia odczytała również pismo z jednego z więzień, w którym osadzony przyznaje się do znajomości z Jarosławem Ziętarą i chciałby zeznawać.

Ku zaskoczeniu prokuratora, oskarżyciela posiłkowego oraz śledzących trwające od 2016 roku postępowanie dziennikarzy, wybrzmiały słowa: zamykam proces. Następnie przewodnicząca składu sędziowskiego zwróciła się do prokuratora Piotra Kosmatego, aby ten wygłosił mowę końcową.

Prokurator poprosił o odroczenie procesu w celu przygotowania się do tej bardzo ważnej czynności. Wcześniej zapowiadał, że będzie potrzebował na jej wygłoszenie kilku godzin. Wniosek poparł i zwrócił się o to samo Jacek Ziętara, oskarżyciel posiłkowy, brat Jarosława. Sędzia zarządziła kolejną 5-minutową przerwę, po której ogłosiła, że wnioski zostały oddalone.

Mowy końcowe

Sześć lat procesu zostało podsumowane czterema kilkuminutowymi i komponowanymi na gorąco mowami końcowymi.

Prokurator Piotr Kosmaty wniósł o uznanie Aleksandra Gawronika winnym i zażądał 25 lat pozbawienia wolności, twierdząc, że dowody zebrane w sprawie są spójne i wskazują, że oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu.

– W tej sprawie wielokrotnie spotkałem się z zarzutem, że świadkowie są niewiarygodni, że byli karani za różne przestępstwa. Ale to nie było seminarium duchowne, świadkowie pochodzili z takiego właśnie środowiska. Są mocne dowody na to, że Aleksander Gawronik podżegał do zabójstwa dziennikarza. Pamiętam, że na początku sprawy pan oskarżony mówił, że przyprowadzi Ziętarę żywego, że go znajdzie, ale jakoś do tego nie doszło — dowodził prokurator Piotr Kosmaty.

Jako drugi głos zabrał Jacek Ziętara, który ubolewał, że sąd nie dał mu szansy na przygotowanie się do mowy końcowej.

– Przed laty moi rodzice przeżyli tragedię. Został zabity ich syn, a mój brat. Ponieśliśmy klęskę, bo państwo polskie nie pomagało nam w wyjaśnieniu sprawy. Mój ojciec walczył, ale panowała dziwna zmowa milczenia, zwłaszcza w Poznaniu. To wszystko, co potem udało się ustalić prokuraturze krakowskiej, uważam za wystarczające. Jarka nie ma, jego ciała również. To „zasługa” tych zbrodniarzy, którzy postarali się, aby nie było najważniejszego dowodu, czyli zwłok. Proszę sąd o sprawiedliwy wyrok — mówił Jacek Ziętara.

Mecenas Paweł Szwarc wniósł o uniewinnienie Aleksandra Gawronika, twierdząc, że nie ma stuprocentowych dowodów, że Ziętara nie żyje. Ponadto jego klient nie miał motywu do podżegania do zamordowania Jarosława oraz żadnych związków z holdingiem Elektromis. O zamordowanym dziennikarzu obrońca wypowiadał się lekceważąco, deprecjonując jego osobę i działalność.

— Nie ulega wątpliwości, że organy ścigania cierpią na swego rodzaju traumę. Dotyczy to trzech spraw: Ziętary, zabójstwa generała Papały oraz małżeństwa Jaroszewiczów. Ta trauma powoduje chęć odniesienia sukcesu za wszelką cenę.

Co roku ginie w Polsce kilka tysięcy osób, niektóre się potem odnajdują i nie chcą mieć kontaktów z rodziną. Co prawda wiele wskazuje, że Jarosław Ziętara mógł paść ofiarą przestępstwa, ale nie ma dowodów wykluczających, że na przykład popełnił samobójstwo. Z akt wiemy, że miał różne zachowania. Poza tym nie był wybitnym dziennikarzem. Gdyby przyjąć założenie, że Aleksander Gawronik oraz szef Elektromisu, którego duch unosi się nad tym procesem, mieliby obawiać się Ziętary, to tu pojawia się pierwsza rafa dla aktu oskarżenia. Motyw.

Gdzie jest motyw? Co takiego miałby wykryć Ziętara? Na czym polegały rzekome wspólne interesy pana Gawronika i Mariusza Ś.? Przecież oni handlowali różnymi artykułami. Cały akt oskarżenia wisi w próżni, to beletrystyka. […] Twierdzenia głównego świadka „Baryły” to kłamstwa. Zmieniał swoje zeznania jak rękawiczki. Poza tym on był wtedy 18-letnim gówniarzem, „Baryła” był nikim. Gawronik miałby przy nim mówić o zabiciu Ziętary [podczas narady w Elektromisie]? Przecież to skrajnie niewiarygodne — przekonywał obrońca Paweł Szwarc.

Oskarżony Aleksander Gawronik również domagał się dla siebie uniewinnienia. Podobnie jak obrońca, dyskredytował nieżyjącego Jarosława Ziętarę, a nawet przekonywał, że on żyje. Aby to udowodnić – twierdzi – wystarczy na przykład ustalić jego numer telefonu, nagrać jego głos i porównać z głosem z audycji sprzed lat. (…)

19 października, rocznica uprowadzenia ks. Jerzego Popiełuszki

Osiem miesięcy później, 19 października br. Sąd Okręgowy w Poznaniu wydał drugi wyrok uniewinniający, tym razem dwóch byłych ochroniarzy nieistniejącego już holdingu Elektromis. Mirosława R. ps. Ryba i Dariusza L., ps. Lala oskarżono o porwanie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. (…)

Zapadł nieprawomocny wyrok uniewinniający obu mężczyzn od stawianych im zarzutów. Kosztami postępowania sąd obciążył Skarb Państwa, jednocześnie zasądzając po 9720 zł tytułem kosztów adwokackich na rzecz obu oskarżonych. Postanowienie sądu uzasadnił sędzia Sławomir Szymański.

Na wstępie sąd wyraził swoje uznanie dla pracy, którą wykonała prokuratura. Same akta liczą 87 tomów. Obejmują one nie tylko informacje zawarte w zeznaniach świadków o ostatnich dniach życia Jarosława Ziętary, o organizacji jego pracy dziennikarskiej, sprawach prywatnych, ale też wiele wątków pobocznych. Są tam również anonimy, napływające najczęściej od osób pozbawionych wolności, informacje, kto kiedy i gdzie miał dokonać zabójstwa czy porwania. Każda z tych wersji była weryfikowana, co powodowało ogromne koszty, a nigdzie nie znaleziono ciała czy choćby jego fragmentów.

Na wyrok uniewinniający wpłynęła ocena jedynych trzech dowodów, które w ocenie prokuratury stanowiły podstawę do przyjęcia, że oskarżeni dokonali zarzucanych im czynów. Chodzi o zeznania Jerzego U., Macieja B. i Marka Z. Sędzia wskazał, że wymienieni mężczyźni mieli problemy prawne.

Na B. ciąży wyrok dożywotniego więzienia, U. był karany i ubiegał się w tym sądzie o ułaskawienie, a Z., gdy zaczynał zeznawać, również odbywał karę pozbawienia wolności. Wreszcie wszyscy oni otrzymali od prokuratury propozycję, na różnym etapie zeznań, wsparcia w polepszeniu ich sytuacji prawnej. B. i U. liczyli na akt łaski, a Z., że szybciej opuści zakład karny. (…)

Sąd uznał także za niewiarygodne: przeszukanie biurka dziennikarza przez przestępców, wejście Macieja B. do mieszkania Ziętary jeszcze przed porwaniem, znalezienie mikrofilmów, pobicie Ziętary, utratę przez niego aparatu fotograficznego.

– Pamiętajmy o tym, że Jarosław Ziętara był osobą wcale niemajętną, nie był żadnym funkcjonariuszem tajnych służb; wtedy, kiedy miało dojść do tego najścia, jeszcze studiował, jeszcze nie obronił pracy magisterskiej […] posiadanie przez taką osobę aparatu na mikrofilmy […] jest po prostu niedorzeczne.

W dalszej części sędzia Szymański odniósł się do pracy dziennikarskiej Ziętary dotyczącej Elektromisu: – Ja nie kwestionuję, że był dobrze zapowiadającym się dziennikarzem i to było jego powołanie. […] Natomiast jego dorobek dziennikarski… no, siłą rzeczy, z uwagi na wiek był wręcz ubogi. (…)

Po zakończeniu procesu i ogłoszeniu wyroku czekający na komentarz Jacka Ziętary dziennikarze usłyszeli następujące słowa: – Winnych zabójstwa spotka w końcu sprawiedliwość. Pytanie, czy szybsza będzie ta ziemska, czy ta boska.

Jest jeszcze jedna konsekwencja zakończenia obu procesów dotyczących śmierci red. Jarosława Ziętary. Na sali sądowej wydano nie tylko wyroki uniewinniające oskarżonych, ale dokonano także oceny pracy zawodowej nieżyjącego dziennikarza. Niepochlebne słowa, które padały z ust obrońców oskarżonych, były w jakimś sensie spodziewane, ale te, które wybrzmiały w uzasadnieniu wyroku, zraniły boleśnie środowisko dziennikarskie. Zginął młody człowiek, dziennikarz, któremu gwałtowna śmierć przerwała obiecującą drogę zawodową. Sąd nie musiał wypowiadać się na temat dorobku Ziętary, bo nie twórczość dziennikarska była przedmiotem procesu. Nie musiał, ale sobie tego nie odmówił.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Uniewinnienie…” znajduje się na s. 1 i 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Uniewinnienie…” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022

Jarosław Krajewski, Zbigniew Stefanik, dr Krzysztof Jabłonka, Piotr Wielgomas – Popołudnie Wnet – 09.11.2022 r.

Audycji można słuchać na 87.8 FM w Warszawie, 95.2 FM w Krakowie, 96.8 FM we Wrocławiu, 103.9 FM w Białymstoku, 98.9 FM w Szczecinie, 106.1 FM w Łodzi, 104.4 FM w Bydgoszczy, 101.1 FM w Lublinie.

Goście „Popołudnia Wnet”:

Jarosław Krajewski – poseł PiS

Zbigniew Stefanik – korespondent polskich mediów we Francji

dr Krzysztof Jabłonka – historyk, współpracownik Radia Wnet

Piotr Wielgomas – prezes zarządu Bigram SA


Prowadzący: Łukasz Jankowski, Jaśmina Nowak

Realizator: Mikołaj Poruszek, Daniel Chybowski



Jarosław Krajewski mówi o planach budżetowych na przyszły rok. Pomimo, iż w ostatnich latach dochody państwa rosły, w 2023 r. konieczne są cięcia. Przyczyną jest potrzeba zwiększenia wydatków na zbrojenia w związku z rosyjskim zagrożeniem. Polityk wypowiada się ponadto na temat planów postawienia zapory elektronicznej na granicy z Federacją Rosyjską. Zwraca uwagę, że mur zbudowany na granicy z Białorusią bardzo dobrze spełnia swoje zadania.


Zbigniew Stefanik omawia plany modernizacji i zmiany strategii francuskiej armii. W kraju pojawiają się głosy, że rezygnacja z powszechnej służby wojskowej była błędem.


Dr Krzysztof Jabłonka mówi o dotarciu Józefa Piłsudskiego do Berlina w dniu 9 listopada 1918 r. Wspomina ponadto otwarcie przez marszałka pierwszego Sejmu Ustawodawczego 9 listopada 2022 r. W ławach parlamentarnych zasiedli zarówno mężczyźni, jak i kobiety.


PIotr Wielgomas omawia przemiany na rynku pracy oraz to, w jaki sposób nowoczesne technologie wpływają na te procesy.


Korespondencja Liliany Wiadrowskiej i komentarz Ewy Jeneralczuk na temat wtorkowych wyborów.

Podważanie statusu sędziego to autostrada do demolki państwa / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 101/2022

Nagle wśród warunków otrzymania pieniędzy z KPO pojawiła się możliwość kwestionowania statusu sędziego przez innego sędziego. Żaden sędzia w Europie nie ma takiej możliwości. A w Polsce to ma być.

Zbigniew Kopczyński

Potęgowanie chaosu

Do czego doprowadzi radosna twórczość obrońców „praworządności”, widać było już na początku ich działalności. Ostrzeżenia ludzi myślących przyjmowane były jako pisowska propaganda, a każdy wątpiący w konieczność walki o „wolne sądy” i mówiący o destrukcji państwa traktowany był i jest jak zdrajca wolności, w zasadzie faszysta. Taki to urok nieustannej wojny polsko-polskiej, a raczej polsko-europejskiej.

Dość szybko te ostrzeżenia i przestrogi zaczynają się materializować. Zacietrzewienie i ślepa nienawiść totalnej opozycji już przynoszą trujące owoce. To wszystko oprawione w narrację pełną górnolotnych słów, lecz pozbawioną elementarnej logiki i stosującą pokrętną argumentację będącą obrazą ludzkiej inteligencji.

Mieliśmy sędziego, Igor Tuleya się nazywa, bezstronnie zaangażowanego w działalność opozycyjną, który sądząc groźnych bandytów, członków gangu obcinaczy palców, zawiesił postępowanie do momentu, aż trybunał europejski powie mu, czy jest sędzią niezależnym, czy też nie.

Sprawy w sądach europejskich trochę trwają, a czas tymczasowego aresztowania bandytom się kończył. Ponieważ nie było decyzji o jego przedłużeniu, bandyci mogli wyjść na wolność i odpowiednio porozmawiać ze świadkami lub dokonać kolejnych zbrodni, bo co im zależy.

Sąd europejski nie spełnił nadziei dzielnego sędziego i orzekł, przekładając na polski, że to nie jego sprawa, a sędzia sam powinien mieć jako takie pojęcie o swej niezależności. Bo też, logicznie rzecz biorąc – wiem, że to dla wielu sędziów za trudne – normalny człowiek zwykle wie, czy zależy od kogoś, czy nie. Sędziowie zwykle wyłączają się z rozpatrywania spraw, gdy dotyczą ich krewnych, znajomych lub osób w jakikolwiek sposób z nimi powiązanych. I zwykle nie trzeba do tego wniosku stron. Sędzia sam wie, że w tej sprawie może nie być bezstronny. To dotyczy poszczególnych spraw sądowych. Czym innym jest kwestia, czy sędzia jest w ogóle zależny od kogoś, czy nie. I tu średnio inteligentny człowiek potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Być może inteligencja zawodzi naszego wojującego sędziego, bo pomocy w odpowiedzi na to pytanie szukał w Luksemburgu.

Na zdrowy rozum: jeśli nie jestem pewny, czy potrafię prowadzić samochód, nie siadam za kierownicą. Skoro więc nasz sędzia wątpi w swą niezależność, powinien zrezygnować z posady, bowiem sędzia winien być niezależny bez żadnych wątpliwości. Wiem, zagalopowałem się. Dla obrony praworządności można poświęcić wiele, ale nie pensję sędziego i związany z nią immunitet.

Właśnie ten immunitet sędziowski, przywilej mało znany w Europie, rozzuchwala sądowych chuliganów. Dzięki temu pozwalają sobie na zachowania, które w krajach Europy Zachodniej skończyłyby się dla nich wydaleniem z zawodu, w najlepszym razie.

Szybko pojawili się naśladowcy sędziego Tulei. W warszawskim Sądzie Apelacyjnym zapadł wyrok, o którym doniósł dziennik „Rzeczpospolita”. Rozpatrywano sprawę pewnego dżentelmena, który był uprzejmy skrócić doczesne troski pewnej damy, używając do tego celu sztyletu, po czym wyszedł z mieszkania, pozostawiając w nim miesięczne dziecko. Nie mógł jednak oddalić się zbyt daleko, skoro sąd skazał go na 16 lat więzienia. Sprawa trafiła do apelacji.

Sąd Apelacyjny, w którym sprawozdawcą była sędzia Marzanna Piekarska-Drążek – znana obrończyni wolnych sądów, konstytucji itp. – uchylił wyrok. W uzasadnieniu stwierdził, że wydająca go sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz „bezrefleksyjnie” – nie, nie wydała wyrok albo oceniła wszystkie aspekty sprawy, lecz przyjęła nominację sędziowską. To zajęło umysły sędziów apelacyjnych: sędzia, nie bandyta.

Pani sędzia przyjęła nominację, wprawdzie „bezrefleksyjnie”, ale od prezydenta, zgodnie z konstytucją, jednak opiniowała jej kandydaturę nie ta Rada, jaka podobałaby się Sądowi Apelacyjnemu. Z praworządnością i wolnością sądów u opozycji jest jak z demokracją. Jeśli my wygrywamy wybory, jest to demokratyczna decyzja wyborców. Jeśli wybory wygra strona przeciwna, to mamy autorytaryzm, dyktaturę i w ogóle faszyzm.

Z relacji prasowej wynika, że na 10 stron uzasadnienia meritum sprawy dotyczy kilka akapitów. Cała reszta to dywagacje na temat braku praworządności w Polsce, co streścić można, że jest źle. Przyjrzyjmy się wywodom Sądu Apelacyjnego (cytaty za portalem wpolityce.pl).

„Powołanie na urząd (awans) sędziego w procedurze prowadzonej z udziałem obecnej KRS jest nieskuteczne, obarczone poważną i nieusuwalną wadą prawną, a nadto wywołuje uzasadnione wątpliwości co do niezawisłości sędziego i wymagane ustawowo cechy nieskazitelnego charakteru”.

To akurat typowe dla totalsów.

Wielokrotnie w dyskusjach pytałem, dlaczego procedura z udziałem obecnej KRS jest „obarczona poważną i nieusuwalną wadą prawną” albo w którym punkcie PiS łamie konstytucję. W odpowiedzi słyszałem, że to oczywiste, wszyscy to wiedzą, a ja jestem głupi. Tak, poważnie, ten poziom. Żadnego merytorycznego uzasadnienia, podania łamanych artykułów, nic.

Dalej jest jeszcze lepiej:

„Osoba, która ma powody, by uzyskać albo utrzymać profity zawodowe (pozycję i finansowe) zależne od władzy zewnętrznej, może być w odbiorze ogólnym postrzegana jako osoba zależna, o skłonnościach do sprzyjania innym podmiotom i innym wartościom niż te, którym ma obowiązek służyć sędzia”.

Bełkoczący sędziowie zapomnieli, że każdy sędzia w Polsce, również oni, „ma powody, by uzyskać albo utrzymać profity zawodowe zależne od władzy zewnętrznej”, jako że każdy sędzia otrzymuje awans z rąk prezydenta Rzeczypospolitej, czyli władzy zewnętrznej, na podstawie opinii tej wstrętnej KRS. Również oni, chcąc awansować, muszą merdać ogonkiem przed KRS i prezydentem. Zgodnie z ich logiką, nie są tym samym niezależni, więc i ich wyroki, również ten omawiany, są funta kłaków warte. Każdy sędzia może je uchylić. Nawiasem mówiąc, piękny samobój.

„Wystarczy sama obawa społeczna z tym związana, by sąd utracił wiarygodność bezstronnego arbitra”.

Przepraszam za kolokwializm, ale tutaj, pewnie nieświadomie, sąd robi sobie jaja z pogrzebu. Co to znaczy „obawa społeczna”? To znaczy, że pewna część społeczeństwa ma obawy o bezstronność sędziego. Otóż spieszę donieść, że ja, a ze mną pewnie ze 30% polskich wyborców, ma obawy co do bezstronności Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Tym samym wyroki tego sądu są nieważne z definicji.

„Obecny związek awansów sędziowskich z organami podporządkowanymi silniejszej władzy (politycznej) osłabia zaufanie do sądownictwa i uzasadnia obawy co do decyzji sądowych”.

Tutaj wychodzi cała zaściankowość sądu, chociaż warszawskiego. Gdyby sędziowie wychylili się choć trochę z warszawskiego grajdołka, zobaczyliby, że tuż za miedzą, tą zachodnią, sędziów wybierają i mianują tylko i wyłącznie politycy. Sędziowie nie mają tam nic do powiedzenia.

Nie tylko jest tam „związek awansów sędziowskich z organami podporządkowanymi silniejszej władzy (politycznej)”, lecz awanse sędziowskie są dokonywane przez „silniejszą władzę (polityczną)”. A mimo to nikt, jak Europa długa i szeroka, tego nie kwestionuje, nie walczy o wolne niemieckie sądy ani nie rozrywa szat z powodu sprzeczności z wartościami europejskimi i brakiem praworządności. Może sędziowie Sądu Apelacyjnego zaczną? Nawiasem mówiąc, gdyby za czasów mojej młodości ktoś tak bełkotliwie pisał na maturze, poszedłby zamiatać ulice, a nie na studia.

W relacjach prasowych mówi się o uchyleniu omawianego wyroku. Nie ma wzmianki o przekazaniu sądowi niższej instancji do ponownego rozpatrzenia. Jeśli to było rzeczywiście tylko uchylenie, to wyroku nie ma, a sądzony dżentelmen może wracać do domu. I to szybko, bo dziecko płacze.

Przejdźmy piętro wyżej. W Sądzie Najwyższym objawiła się grupa, dość spora, starych sędziów, odmawiających orzekania z nowymi. Tym samym Sąd Najwyższy podzielony został na dwie nieuznające się części.

Smaczku całej sprawie nadaje fakt, że wśród tych starych bojowników o wolność i demokrację są jeszcze tacy, których mianowała komunistyczna Rada Państwa, a nawet byli członkowie partii komunistycznej – trudno o lepszy dowód prawdziwej bezstronności i niezależności. I te stare komuchy mają czelność kwestionować status sędziów mianowanych przez demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej!

Podważanie statusu sędziego, odmowa orzekania wspólnie z innymi sędziami i uznawania ich wyroków tylko dlatego, że otrzymali nominację wprawdzie z rąk prezydenta, jak wymaga konstytucja, lecz opiniowali ich kandydatury nie ci, którzy powinni, to autostrada do demolki państwa.

Jeśli starzy sędziowie nie uznają nowych, to tylko patrzeć, jak nowi przestaną uznawać starych. I każdy morderca, gwałciciel czy złodziej, skazany nawet na dożywocie, znajdzie sędziego, który podważy status skazujących go sędziów. Sądów więc nie będzie, sprawiedliwości też.

Złośliwi twierdzą, że to zmyślny plan opozycji w kontekście nadchodzących procesów Sławomira Nowaka i Stanisława Gawłowskiego. A może też się zdarzyć, że po wyborach dzisiejsza trzecia osoba w państwie nie schowa się już za immunitetem. Dowody, przynajmniej w pierwszej sprawie, wydają się na tyle mocne, że stosowanie doktryny Neumanna może być niemożliwe i sąd, chcą nie chcąc, wyda nieprzyjemny wyrok. Jedynym wyjściem będzie podważenie statusu wyrokujących sędziów, a później następnych i następnych, aż do przedawnienia. I może ta perspektywa faktycznej bezkarności powoduje ich wstrzemięźliwość w zeznaniach. To oczywiście złośliwość, bo chodzi o kwestie poważniejsze niż los paru prominentnych obrońców demokracji. Chodzi o Polskę, bez żadnej przesady. O zatrzymanie jej rozwoju i cofnięcie cywilizacyjne.

To dlatego nagle wśród warunków otrzymania pieniędzy z KPO pojawiła się możliwość kwestionowania statusu sędziego przez innego sędziego. Żaden sędzia w Europie nie ma takiej możliwości. Niechby spróbował. A w Polsce to ma być. To droga do podważania każdego wyroku, a tym samym likwidacji wymiaru sprawiedliwości.

Kto chciałby inwestować, albo chociaż mieszkać w państwie, gdzie nie ma pewnych wyroków, a w zasadzie i sądów? Zaczniemy wymierzać sobie sami sprawiedliwość i kraj pogrąży się w chaosie. A wtedy przyjdzie ktoś i zrobi porządek. Już to przerabialiśmy.

Przezwyciężenie naturalnego odruchu zemsty i oddanie jej państwu jest wielkim osiągnięciem cywilizacyjnym. Wielkim, bo bardzo trudno było tego dokonać. Jeszcze niedawno, w regionach od wieków chrześcijańskich, funkcjonowało nieoficjalnie prawo zemsty, nakazujące jej dokonanie. Są relacje misjonarzy, że łatwiej było im przekonać dzikusów do porzucenia wielożeństwa niż zemsty. Tak silnie jest ona zakorzeniona w psychice człowieka.

Oddanie sprawiedliwości w ręce państwa zaczęło się znacznie wcześniej, niż pojawiło się chrześcijaństwo. Zniszczenie sądów, wprowadzenie chaosu w wymiarze sprawiedliwości, a w konsekwencji jego prywatyzacja, cofnie nas w rozwoju cywilizacyjnym o kilka tysięcy lat. I na tę drogę usiłuje nas skierować totalna opozycja.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Potęgowanie chaosu” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Potęgowanie chaosu” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 101/2022

Program Wschodni 05.11.22– „Dobrze wiecie co to znaczy zapach śmierci, nie śmierci naturalnej, tylko zabitego człowieka”

Taraka, fot. z archiwum zespołu

Taraka, fot. z archiwum zespołu

Powiedział gość audycji, Karol Kus, lider zespołu Taraka, twórca jednego z hymnów Majdanu „Podaj rękę Ukrainie”.

Karol Kus, w przejmującym wywiadzie z gospodarzami Programu Wschodniego, Pawłem Bobołowiczem i Wojciechem Jankowskim, opowiada o swojej współpracy artystycznej z artystami z Ukrainy, ale także zaangażowaniu w pomoc Ukrainie, od Rewolucji Godności. Zespół Taraka składa się z muzyków z Polski i z Ukrainy. Po 24 lutego, Dmytro wiolonczelista zespołu zginął w walkach z rosyjskim najeźdźcą.

Karol Kus:

„Przez te wszystkie lata ukraińskich muzyków, którzy współpracowali z zespołem przewinęło się naprawdę dziesiątki. Niestety już jednego z nas nie ma, nie mamy wiolonczelisty. Wiem też, że kilkoro członków, tych ludzi, którzy współpracowali z nami, w tej chwili jest na froncie i nie wiem jaki będzie bilans końcowy. Strasznie to na początku przeżywaliśmy, ale to też wzmogło w nas złość. To co czuliśmy, ta złość, wzmogła w nas intensywną pracę, organiczną, o której wam wspominałem.”.

Gościem specjalnym w studiu przy Krakowskim Przedmieściu, była Helena Mazurek, która pomimo bardzo młodego wieku, aktywnie pomaga ogarniętej wojenną pożogą Ukrainie i jak mało kto jest poinformowana o tym co się dzieje kraju za wschodnią granicą Rzeczpospolitej Polskiej.

Hela opowiedziała prowadzącym o swoje akcji, a także o tym jak się zrodziła chęć pomocy:

„Tak jak zawsze rodzice mnie zapytali, co chcę dostać na urodziny i po prostu doszłam do wniosku, że nic materialnego o co mogłabym poprosić, nie sprawi mi w tym roku dużo radości, więc nie będę na siłę niczego wymyślała. Później po przemyśleniu sprawy wpadłam na taki pomysł, że po prostu poproszę moich rodziców i najbliższą rodzinę, o pieniądze, które przeznaczę później na pomoc Ukrainie.”.

Hanna Mazurek, fot.: Wojciech Jankowski
Helena Mazurek, fot.: Wojciech Jankowski

Artur Żak powtórzył nadawany od kilku dni apel o pomoc dla drużyny kompanii rozpoznawczej 80. Samodzielnej Brygady Desantowo-Szturmowej ze Lwowa, która niezwłocznie potrzebuje samochód terenowy. W ostatnim miesiącu stracili 3 pojazdy. Działania oddziałów rozpoznawczych są przeprowadzane na daleko wysuniętych pozycjach, często na tyłach wroga i mobilność ma tu priorytetowe znaczenie, między innymi przy ewakuacji rannych z pola walki. Niestety zasoby materialne brygady nie są wstanie sprostać potrzebom tego pododdziału. Dowódca drużyny, kadrowy żołnierz desantu, od 2014 roku walczy z rosyjskim najeźdźcą i łatwiej wymienić miejsca bojów, w których nie brał udziału.

Żołnierze potrzebują pięcioosobowy samochód terenowy, raczej starszego typu, z napędem 4X4 i silnikiem diesla.

Wszystkich tych, którzy mogą pomóc prosimy o kontakt pod poniższy adres e-mail:

[email protected]

Słuchacze Radia Wnet nie raz już dokonali cudów, więc i tu wierzymy w Państwa zaangażowanie.

Bóg zapłać za Wasze dobre serca!

Jak w każdym Programie Wschodnim, Olga Siemaszko, szefowa Białoruskiej Redakcji Radia Wnet, prezentuje białoruskie podsumowanie tygodnia.

Na koniec audycji Paweł Bobołowicz i Wojciech Jankowski, przenieśli się do swojej niedanej wyprawy mikołajowsko-odesskiej i wyemitowali poruszający wywiad z ks. Piotrem Kalinowskim, który miał swoją parafię tuż przy strefie okupowanej przez Rosjan jeszcze w 2014 roku. 24 lutego 2022 r. jego parafia była jednym z pierwszych miejsc, które padło ofiarą Rosjan, podczas tego pełnowymiarowego wtargnięcia.

Ks. Piotr Kalinowski:

„W tym czasie wyjechałem na chrzest mojego kuzyna. Dojechałem do domu około 3 nad rane, a od 5 polskiego czasu rozległy się telefony. Od tej pory już nie spałem. Nie spałem przez cały tydzień…Myślałem, że wojny nie będzie. Oni tam siedzą, ale chyba wszystko będzie dobrze, więc ze spokojnym sumieniem wyjechałem i później nie mogłem w to uwierzyć. Parafianie przysyłali fotografie z tych miejsc, w których ja tak naprawdę dzień wcześniej byłem i gdzieś już pierwszego dnia w okolicach dwunastej były powieszone rosyjskie flagi, było rosyjskie wojsko i rosyjski sprzęt wojenny. Dla mnie to jest po prostu jakbym oglądał jakiś film z czasów drugiej wojny światowej… Moi znajomi, którzy kupowali mi kamizelki kuloodporne, bo Piotrek jeździ tam gdzie jest niebezpieczne, ja zawsze oddaję. Z Panem Bogiem umówiłem się, mamy taką nie zapisaną umowę: Panie Boże ja wszystko co mi będą dawali do swojej ochrony, będę oddawał, ale to robisz tak, żeby do mnie nie strzelali.”.

ks. Piotr Kalinowski, fot.: Wojciech Jankowski
ks. Piotr Kalinowski, fot.: Wojciech Jankowski

Wysłuchaj całej audycji już teraz!

Raport z Kijowa 03.11.2022: na wojnie zginął śp. Marian Matusz, Polak pochodzący spod lwowskich Mościsk

Płyta na Cmentarzu Obrońców Lwowa - 5 Nieznanych Bohaterów, poległych w walkach na Persenkówce, fot. Mariana Nimyłowycz-Żak

Płyta na Cmentarzu Obrońców Lwowa - 5 Nieznanych Bohaterów, poległych w walkach na Persenkówce, fot. Mariana Nimyłowycz-Żak

Po dwóch tygodniach poszukiwań udało się odnaleźć ciało Mariana Matusza i sprowadzić do jego rodzinnych Mościsk, gdzie w środę powitały go tłumy mieszkańców.

Polak, Marian Matusz w pierwszych dniach pełnowymiarowej inwazji zgłosił się na ochotnika i wstąpił do Zbrojnych Sił Ukrainy. W ciężkich walkach zginął, a dziś z honorami wojskowymi spocznie na ziemi mościskiej. Msza żałobna odbędzie się dziś, 3 listopada, w jego rodzimej parafii, w kościele pw. Narodzenia św. Jana Chrzciciela w Mościskach.

Cześć Jego Pamięci!

 

Artur Żak i Wojciech Jankowski rozmawiają o Uroczystościach Wszystkich Świętych na Cmentarzu Obrońców Lwowa, na Cmentarzu Łyczakowskim.

Rozmowa Artura Żaka z Pawłem Gębalskim, prezesem Stowarzyszenia ochotniczej straży pożarnej grupy ratownictwa specjalistycznego „Strażacy Wspólnie Przeciw Białaczce”, który wraz ze swoimi towarzyszami przybył na Ukrainę, aby świadczyć pomoc.

Paweł Gębalski:

„Bierzemy udział w akcjach ratowniczo gaśniczych, ale nasz statut mówi też o dbaniu o historię polskiego oręża. 1 listopada dla nas to szczególna data. Nie mogło nas tu nie być, nie mogło być inaczej, patrząc na to co się dzieje od 24 lutego w Ukrainie, jak wybuchła wojna. Zresztą mamy też swoją grupę, która na stałe, 24 godziny na dobę jest na przejściu granicznym w Krościenku, niemalże od trzeciego dnia wybuchu wojny. Więc widzimy co się dzieje, jakie ta wojna niesie zniszczenia, ból i cierpienie. Więc też zdawaliśmy sobie sprawę, że 1 listopada, to jest ta data, kiedy tej młodzieży, tych osób, którzy pomagają tutaj przy grobach żołnierzy, naszych bohaterów, którzy walczyli o Lwów, może być mniej… Jeszcze przed wojną zaczęliśmy współpracę ze starostwem Kamieńca Podolskiego, ze strażą pożarną i ze szkołą mundurową. Zaczęło się to kilka lat temu, kiedy zorganizowaliśmy paczkę dla Kresowiaków na Święto Strażaka. Była to wielkanocna paczka w czasie pandemii, bo doszły do nas sygnały, że ciężko jest się przedostać przez granicę z jakimikolwiek darami dla naszych Kresowiaków, więc od telefonu do telefonu i udało się zorganizować ścieżkę mundurową… Po wybuchu wojny w Ukrainie, od 24 lutego byliśmy już kilkukrotnie z misją humanitarną, gdzie kilka tirów żeśmy wysłali, przywieźliśmy samochód straży pożarnej, ale też korzystając z naszej wiedzy jaką posiadamy, szkolimy z tego co jest ważne na polu walki, czyli przede wszystkim jak ogarnąć siebie z zakresu pierwszej pomocy. Jeździliśmy do Kamieńca Podolskiego i dalszym ciągu planujemy wyjazdy, żeby przeszkolić jak największą ilość osób. Nie tylko służby mundurowe, straż pożarną, policję, regularne wojsko, ale także szkolimy wszystkich tych, którzy mają chęć pomocy nie tylko sobie, ale też osobom, które będą tego potrzebowały.”

Paweł Gębalski, fot. Konstanty Pyż
Paweł Gębalski, fot. Konstanty Pyż

 

Na koniec uroczystości Konsul Generalny RP we Lwowie, Eliza Dzwonkiewicz, podziękowała wszystkim zgromadzonym:

„Przychodzimy tutaj, żeby dać świadectwo i żeby podziękować wszystkim członkom naszych rodzin, którzy odeszli już do Pana. Tym wszystkim poprzednim pokoleniom Polaków, którzy służyli Panu Bogu, służyli Polsce i którzy przygotowywali dla nas to miejsce, tutaj na ziemi, żeby żyło się nam dobrze i nikt tego nie jest w stanie zniszczyć… Dziękuję wszystkim za obecność, za to że mogliśmy spacerować dzisiaj po cmentarzu, że pewnie spotkamy się tu jeszcze wieczorem. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Jeszcze nasza wiara nie umarła, póki my tu będziemy.”.

Eliza Dzwonkiewicz/ Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Artur Żak ogłosił apel o pomoc dla drużyny kompanii rozpoznawczej 80. brygady desantowo szturmowej ze Lwowa, która niezwłocznie potrzebuje samochód terenowy. W ostatnim miesiącu stracili 3 pojazdy. Działania oddziałów rozpoznawczych są przeprowadzane na daleko wysuniętych pozycjach, często na tyłach wroga i mobilność ma tu priorytetowe znaczenie, miedzy innymi przy ewakuacji rannych z pola walki. Niestety zasoby materialne brygady nie są wstanie sprostać potrzebom tego pododdziału. Dowódca drużyny, kadrowy żołnierz desantu, od 2014 roku walczy z rosyjskim najeźdźcą i łatwiej wymienić miejsca bojów, w których nie brał udziału.

Żołnierze potrzebują pięcioosobowy samochód terenowy, raczej starszego typu, z napędem 4X4 i silnikiem diesla.

Wszystkich tych, którzy mogą pomóc prosimy o kontakt pod poniższy adres e-mail:

[email protected]

Słuchacze Radia Wnet nie raz już dokonali cudów, więc i tu wierzymy w Państwa zaangażowanie.

Bóg zapłać za Wasze dobre serca!

80.Samodzielna Brygada Desantowo-Szturmowa we Lwowie
80.Samodzielna Brygada Desantowo-Szturmowa we Lwowie

 

Wojciech Jankowski i Artur Żak prezentują skrót najnowszych wiadomości z walczącej Ukrainy, które przygotowała Daria Gordijko:

 

  • Rosjanie zaatakowali obwód dniepropietrowski przy pomocy systemów artylerii rakietowej BM-21 „Grad”, ciężkiej artylerii i amunicji krążącej. Uszkodzona została infrastruktura energetyczna i wodociągowa w Krzywym Rogu.
  • Rosjanie trzykrotnie ostrzelali Charków. Uderzyli w budynek administracji. Obecnie brak informacji o rannych lub zabitych.
  • W wyniku ostrzału Zaporoska Elektrownia Jądrowa została całkowicie pozbawiona energii. W tym trybie paliwa do generatorów podtrzymujących pracę bloków energetycznych wystarczy maksymalnie na 15 dni.
  • Zełeński omówił z Erdoganem „porozumienie zbożowe” oraz uwolnienie jeńców wojennych i więźniów politycznych.
  • 2 listopada Rosja wystrzeliła pociski przez szlaki „korytarza zbożowego”. „Rosyjski samolot wystrzelił pociski samosterujące w pobliżu Wyspy Wężowej i faktycznie przeleciały przez trasy „korytarza zbożowego”, powiedział Zełeński.
  • Moskwa wróciła do realizacji „umowy zbożowej”, w której udział zawiesiła po ataku na okręty Floty Czarnomorskiej. Rosja ogłosiła, że otrzymała „pisemne gwarancje od Ukrainy dotyczące niewykorzystania korytarza humanitarnego do działań wojennych”.
  • Ukraińskie MSZ zdementowało oświadczenie Putina o „gwarancjach” Ukrainy w sprawie „umowy zbożowej”
  • Na Ukrainie zginęło już ponad 1400 rosyjskich oficerów.
  • Rada Bezpieczeństwa ONZ nie zaakceptowała rezolucji Rosji w sprawie „dochodzenia w sprawie działań wojskowo-biologicznych” Ukrainy i Stanów Zjednoczonych. Za rezolucją głosowały tylko Federacja Rosyjska i Chiny.
  • Rano w okupowanym Melitopolu doszło do wybuchu – poinformował mer Iwan Fiodorow. Według wstępnych danych przejęty przez Rosjan zakład „Refma”, będący jedną z głównych kwater okupantów, został częściowo zniszczony.
  • Stany Zjednoczone oskarżyły Koreę Północną o potajemne dostarczanie Rosji pocisków artyleryjskich na wojnę z Ukrainą. Korea północna zaprzecza zarzutom.

 

Cała audycja pod poniższym linkiem:

 

Serdecznie zachęcamy do słuchania „Raportu z Kijowa” na falach Radia Wnet, o 9:30 w każdy poniedziałek, wtorek, czwartek i piątek.

Rządy państw Unii wkrótce będą mniej niezależne niż polskie województwa / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 100/2022

Fot. CC A-S 2.0 | Flickr.com

Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii Europejskiej, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Zbigniew Kopczyński

Wolność czy pieniądze?

Narastający konflikt polskiego rządu z Komisją Europejską, a raczej grillowanie Polski, każą zastanowić się nad sensem dalszego członkostwa Polski w UE. Już dawno powinien powstać zespół analizujący korzyści i koszty ewentualnego polexitu, a także scenariusze możliwego wyjścia z Unii, tak by uniknąć chaosu i niepotrzebnych strat.

Niestety, zamiast analizy mieliśmy uchwałę partii rządzącej deklarującą pozostanie w Unii. Domyślać się można, że bezwarunkowo. Znacznie osłabiło to polską pozycję negocjacyjną i, uważam, rozzuchwaliło eurobiurokratów do coraz dalej idących ingerencji w polskie sprawy. Pozbawiliśmy się tego, co szachiści nazywają groźbą ruchu, silniejszego narzędzia niż sam ruch.

Nie tylko w polskie sprawy ingeruje Bruksela. Swego czasu przewodnicząca Komisji Europejskiej namaściła Donalda Tuska na przyszłego premiera RP, a ostatnio otwarcie zagroziła Włochom użyciem wobec nich odpowiednich instrumentów, jeśli wybiorą rząd, który nie będzie podobać się trzymającym europejską władzę. To już jawne dążenie do pozbawienia krajów członkowskich suwerenności. Jeśli eurokomisarze mają decydować o rządzie w Polsce, we Włoszech czy innym kraju Unii, to państwa członkowskie będą miały mniej suwerenności niż polskie województwa.

Oczywiście dla grzecznych będzie nagroda w postaci funduszy europejskich i wielu uważa, że warto położyć uszy po sobie i brać, co dają. Dlatego właśnie należy zdecydować: wolność czy pieniądze?

Tak, właśnie wolność, a nie pozostanie w Unii, powinna być tematem dyskusji.

Mówienie o Unii jako idei europejskiej integracji jest mylące, jako że dzisiejsza Unia bardzo różni się od tej, do której wstępowaliśmy, o pierwotnej jej formie nie wspominając. Dziś priorytetem brukselskich elit nie jest wolny przepływ ludzi, towarów i pieniędzy oraz swoboda prowadzenia biznesu jako podstawy rozwoju gospodarczego, ale dbałość o realizację ideologicznych postulatów bez liczenia się z kosztami, również osobowymi.

Wielu Polaków, zwłaszcza sympatyków opozycji, bardzo chciałoby skutecznej interwencji Komisji Europejskiej i pozbawienia władzy Zjednoczonej Prawicy, notabene wybranej w demokratycznych wyborach. Pomijając taki drobiazg jak podeptanie woli wyborców, sukces tej interwencji nie musi być trwały. Zdarzyć się przecież może, że w kolejnych państwach wybory wygrają i władzę przejmą partie podobne do tych, które wygrały w Szwecji i we Włoszech. Ot, choćby hiszpańska Vox, francuskie Zjednoczenie Narodowe czy Alternatywa dla Niemiec. I one właśnie z – o zgrozo! – PiS-em i Fideszem ustanowią nową Komisję Europejską i ta nowa Komisja przywróci do władzy PiS, korzystając z narzędzi otrzymanych od euroentuzjastów.

Prawo należy stanowić przewidując, że samemu też można znaleźć się na miejscu obecnych przeciwników, a wtedy pojęcia suwerenności i integracji europejskiej nabiorą innego znaczenia.

Jeśli zdecydujemy się na oddanie całkowitej władzy nad Polską obcym instytucjom, choćby i europejskim, będzie to ruch w jedną stronę. Po zmianie władzy w UE nie będzie można się z tego wycofać. Tak jak wielu targowiczan żałowało swojej naiwności i zaproszenia carycy do interwencji w Rzeczypospolitej. Po rozbiorach nie można już było jej odprosić.

Musimy więc zdecydować, czy gotowi jesteśmy sprzedać naszą niepodległość, czy też chcemy zachować ją bez względu na koszty. Tak, Polacy w swej historii wielokrotnie dowodzili, że wolność nie ma dla nich ceny. Niestety dzisiaj całkiem spora jest grupa tych, którym „w niewoli przysmaki” smakują lepiej niż „w wolności kęsek lada jaki”. (Wskazówka dla młodych wykształconych z dużych ośrodków: Wygooglować Pies i wilk europejskiego bajkopisarza Jeana de La Fontaine spolszczoną przez polskiego zaściankowego nacjonalistę Adama Mickiewicza.)

Jeśli więc zdecydujemy się sprzedać naszą suwerenność, musimy zastanowić się nad ceną. Pamiętajmy, że zapłatę dostaniemy tylko raz. Za kupioną suwerenność Bruksela ani nikt inny drugi raz nam nie zapłaci. Później to my będziemy płacili.

A może zastanówmy się, komu tę suwerenność sprzedać? Przecież nie tylko Bruksela (czytaj: Niemcy) jest chętna. Może dobić targu z Władimirem Władimirowiczem? Dobrze zapłaci. Czy lepiej być zapóźnionym peryferium, eksporterem taniej siły roboczej, czy przemysłowym centrum imperium, bogacącym się na handlu z biedniejszą resztą, tak jak to było w XIX wieku? W dodatku zapłatę otrzymać możemy w postaci stałych i pewnych dostaw surowców po umiarkowanych cenach, bez opłat za emisję CO₂. Zauważmy, że dziś Niemcy panikują przed nadciągającą zimą, a Białorusini nie. Mają swoją ciepłą wodę w kranie, gaz w kuchence i grzejące kaloryfery.

Jeśli jednak Polacy, w co mimo wszystko wierzę, nie będą gotowi sprzedać swojej suwerenności, zastanowić się należy, czy jest szansa zachować ją, pozostając w Unii.

Do niedawna pozostawało to w sferze political fiction, jednak po wynikach ostatnich wyborów w Szwecji i Włoszech pojawiło się światełko w tunelu. To oczywiście za mało, by zablokować odlotowe pomysły rządzących Unią. Gdy jednak dodać do tego kilka państw z rządami nie tak radykalnymi, lecz trzeźwo stojącymi na ziemi, może uda się odwrócić dominujące dążenie do tworzenia jednolitego państwa europejskiego. Myślę tu przede wszystkim o państwach wyszehradzkich i bałtyckich, może też bałkańskich. A jeśli dołączy do nas np. Hiszpania, będzie dobrze.

To scenariusz optymistyczny, a na razie mamy to, co mamy. Pozostaje nam więc twardo bronić naszego interesu w ramach Unii i równolegle dokładnie przeliczyć opłacalność jej opuszczenia.

Najłatwiej skalkulować stronę ekonomiczną. I tu najbardziej potrzebny byłby zespół speców od gospodarki i finansów z różnych opcji politycznych. Liczby nie mają poglądów, więc można merytorycznie pracować mimo różnic w politycznych sympatiach, a efekt tej pracy byłby trudno podważalny.

Najłatwiej nie znaczy łatwo, bo w tej kalkulacji uwzględnić należy wiele elementów, część łatwo policzalnych, inne znacznie trudniej. Do tych ostatnich należą spodziewane turbulencje w eksporcie i imporcie z krajów Unii.

Może się zdarzyć, że polexit nie zmieni swobodnej wymiany handlowej z UE, to kwestia decyzji politycznej i to raczej unijnej niż polskiej. Jednak doświadczenia brytyjskie nakazują spodziewać się raczej dążenia do ukarania opuszczającego Unię, nawet gdyby nie było to w interesie pozostałych krajów UE.

Spowoduje to duże problemy firm eksportujących na europejskie rynki i koszty związane ze zmianą kierunków eksportu.

Gospodarka PRL nastawiona była na wymianę między bratnimi krajami i eksport do nich, głównie do ZSRR. Pamiętam pohukiwania z Moskwy na początku lat dziewięćdziesiątych: „Uważajcie, Polaczki, jeśli będziecie chcieli na Zachód, to zapomnijcie o eksporcie do nas, a waszego badziewia nikt na Zachodzie nie kupi. Będziecie jeść chleb z kartoflami”. I co? I szybko polscy producenci poprawili jakość wyrobów, dostosowali je do norm cywilizowanego świata i eksportują z powodzeniem gdzie się da, nie tylko do krajów Unii. Zmiana kierunku eksportu z europejskiego na amerykański, brytyjski, chiński czy indyjski będzie z pewnością mniej problematyczna i kosztowna.

Najłatwiej policzyć to, co widać, czyli przepływy między budżetami Polski i Unii. Dzisiaj więcej otrzymujemy z kasy Unii niż do niej wpłacamy. Z czasem, wraz ze wzrostem naszego PKB, różnica będzie maleć, aż w końcu staniemy się płatnikiem netto.

Dzisiaj jednak jesteśmy beneficjentami, przynajmniej teoretycznie, bo blokada środków pod pretekstem zagrożonej praworządności i nakładanie kar o, delikatnie mówiąc, wątpliwym uzasadnieniu, wywracają całe to obliczenie.

Jednym z ważnych argumentów za wstąpieniem do Unii Europejskiej była kwestia bezpieczeństwa. Rzeczywiście w tamtym czasie pozostanie poza Unią oznaczało bycie w strefie buforowej między Wschodem a Zachodem i narażenie, a właściwie bezbronność wobec agresywnego sąsiada. Do NATO wstąpiliśmy wprawdzie wcześniej niż do Unii, ale było to członkostwo tylko formalne, bez obecności wojskowej NATO w Polsce i niewielkich możliwościach (i chęciach) przyjścia nam z pomocą w chwili zagrożenia. Liczyliśmy, że poprzez integrację gospodarczą i inwestycje w naszym kraju wzbudzimy w naszych partnerach motywacje do obrony zarówno nas, jak i swoich inwestycji. Inna rzecz, że przecenialiśmy zarówno ich gotowość do pomocy, jak i potencjał.

Wojna na Ukrainie zmieniła sytuację. Rosja okazała się nie taka silna, jak się obawialiśmy, a zaangażowanie zachodnich krajów Unii w pomocy Ukrainie raczej symboliczne. Realną i znaczącą pomoc otrzymała Ukraina spoza Unii: z Ameryki, Wielkiej Brytanii, a z krajów Unii z Polski.

Dziś raczej nie mamy złudzeń, że w razie rosyjskiej napaści na nasz kraj brukselskie, berlińskie i paryskie chodniki zostałyby sumiennie zamalowane przez współczujące nam europejskie elity, ale zatrzymać rosyjską ofensywę musiałyby nasze kraby i abramsy. A na pomoc moglibyśmy liczyć od tych, którzy pomagają Ukrainie.

Gospodarka, finanse, obronność to wielkie i ważne sprawy, ale zwykłego człowieka bardziej interesuje swoboda podróżowania po Europie, możliwość podjęcia pracy, otworzenia biznesu czy studiowania. Ewentualne wystąpienie z Unii znacznie to utrudni. Brukselscy urzędnicy zadbają, byśmy zapomnieli o układzie z Schengen. A skoro Niemcy i Austria przez siedem lat trzymali swoje rynki pracy zamknięte dla Polaków, zamkną je i po polexicie.

Wspomniałem tylko o kilku aspektach rozważań o wyjściu lub pozostaniu w Unii. Przedstawienie całości to zadanie dla wielu, i to mądrzejszych ode mnie.

Niemniej należy podjąć prace nad raportem analizującym plusy i minusy ewentualnego polexitu. Nawet gdyby trwały tak długo, jak nad raportem o polskich stratach wojennych. Nawet, jeśli uzupełniony byłby głosami odrębnymi lub protokołami rozbieżności.

Jego powstanie, pozwoli nam podjąć decyzję, jeśli zajdzie taka potrzeba. Naszym europejskim partnerom pokaże, być może, że możemy żyć poza Unią i nie musimy zgadzać się na wszystkie fanaberie eurozarządców.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” znajduje się na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wolność czy pieniądze?” na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Demokracja jest przystosowywana do zmieniających się warunków i ideologii / Marian Smoczkiewicz, „Kurier WNET” 100/2022

Polska musi walczyć o poszanowanie zasad i traktatów unijnych. Jest to tylko kwestia przetrwania, wraz z innymi państwami, naporu grupy ludzi we władzach, ogarniętych szalonymi pomysłami.

Marian Smoczkiewicz

Między młotem a kowadłem

Ostatnie lata są niezwykle bogate w wydarzenia o zasięgu globalnym, czyli mają wpływ na życie społeczne i gospodarcze całego świata. Pierwszym było ogłoszenie przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) pandemii wywołanej przez koronawirusa. Spowodowało to na niespotykaną skalę w historii ludzkości wyhamowanie życia społecznego, kontaktów rodzinnych, religijnych, sportowych, kulturalnych oraz zastój w wielu dziedzinach gospodarki: rzemiośle, gastronomii, turystyce, hotelarstwie. Liczne zakłady przemysłowe zostały czasowo zamknięte. Skutki tego ponosimy do dziś, tym bardziej, że infekcja nie ustąpiła i nikt nie odwołał zakażenia.

Restrykcje na szczęście obecnie mocno ograniczono lub całkowicie zniesiono, gdyż okazało się, że dały niewiele albo nic.

W każdym razie szok dla społeczeństw był ogromny i skutki negatywne będą jeszcze długo odczuwalne. Pytania, czy decyzja WHO o wstrzymaniu normalnego życia na ziemi była słuszna i czym była podyktowana, będą do nas wracać i szybko pewnej odpowiedzi nie należy oczekiwać.

Drugą sprawą, która wstrząsnęła opinią światową, zaskoczyła wszystkich analityków, zachwiała całą gospodarką świata, jest agresja zbrojna Rosji na Ukrainę. Tego nikt się nie spodziewał. Po ponad 70 latach unikania globalnych konfliktów zbrojnych powstała sytuacja, która może się przerodzić w wojnę światową.

Napięcie w stosunkach między Rosją a Ukrainą panowało od dłuższego czasu. Liczne inicjatywy wielkich tego świata (prezydentów, kanclerzy, premierów) nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Nie powstrzymały agresywnych przywódców Kremla od wszczęcia inwazji zbrojnej na sąsiada.

Wszystkie szczytne idee europejskie o poszanowaniu suwerenności państw, możliwości decydowania o swoim losie po prostu okazały się pustymi sloganami, bo wielcy nie muszą się do nich stosować.

To wyłamanie się z ogólnie przyjętych form relacji międzynarodowych wywołało wstrząs i oburzenie, i doprowadziło do ograniczenia stosunków dyplomatycznych z państwem agresora, zamrożenia relacji kulturalnych oraz nałożenia restrykcji gospodarczych. Restrykcje mają wywołać poważne komplikacje w funkcjonowaniu gospodarki kraju, którego dotyczą. Są bardzo dotkliwe, ale uderzają również w tego, który je wprowadził. Działają obustronnie.

Sankcje skutkują wtedy, kiedy są powszechne, odpowiednio długotrwałe i dotyczą wrażliwych obszarów gospodarczych. I tu jest problem. Wiele państw robi większe czy mniejsze uniki. Inni widząc, że powstała luka, chętnie wskakują w wolne miejsce i cała misternie zaplanowana akcja nacisku ekonomicznego kruszy się, nie przynosząc oczekiwanych rezultatów.

W dodatku Rosja zajmuje prawie 1/6 powierzchni ziemi i tak wielkiego państwa nie da się nagle wyłączyć z funkcjonowania świata, jakkolwiek jego poczynania z punktu widzenia współżycia międzynarodowego byłyby nieakceptowalne.

Ten sposób na agresora wydaje się nie do końca skuteczny.

Przebiegu i wyników działań wojennych nie da się dokładnie przewidzieć i rezultaty mogą wszystkich zaskoczyć. Churchill powiedział: „Demokracja to najgorszy system, ale nie wymyślono nic lepszego”. Jest to bardzo trafne stwierdzenie, ale z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze dotyczy to naszego kręgu kulturowego, tzw. cywilizacji zachodniej, która wyrastała przez wieki w społecznościach żyjących w podobnych warunkach życia i kierujących się zasadami etyki chrześcijańskiej, co pozwoliło na wzajemne zrozumienie, pomimo często sprzecznych interesów.

Drugie zastrzeżenie wobec demokracji wynika z pierwszego. W społecznościach żyjących w innych warunkach geograficznych, kulturowych, rodzinnych i religijnych system demokratyczny jest abstrakcją, nie pasuje do ich zwyczajów i mentalności. Demokracja nie wynika tam z wielowiekowej tradycji społecznej, ale jest czymś zaproponowanym z zewnątrz, obcym.

To jest wielki problem naszych czasów; nie można serwować wszystkim demokracji, bo nam się wydaje, że jest najlepsza.

Najbardziej spektakularnym tego dowodem była tzw. wiosna arabska, kiedy to podburzono ludność arabską do obalenia reżimów, obiecując demokrację. Oczywiście nic to nie dało poza morderstwami, grabieżami, niszczeniem dorobku kulturalnego i destabilizacją państw. To nie było wyzwolenie, ale tragedia, z której ludzie do dziś nie mogą się podnieść.

Demokracja w swej historii sięga starożytnej Grecji i Rzymu. Z biegiem czasu przybierała różne formy i dodatkowe określenia, np. demokracja szlachecka, czy do niedawna w naszym regionie – demokracja ludowa. Obecnie najbardziej popularna i lansowana jest demokracja liberalna. To pokazuje, że demokracja jest odpowiednio zmieniana i przystosowywana do zmieniających się warunków i, co najważniejsze, do promowanych ideologii.

Na przestrzeni wieków narody pozostające pod wpływem kultury greckiej i chrześcijańskiej, pomimo licznych wojen i kataklizmów, osiągnęły bardzo wysoki poziom rozwoju kulturowego, naukowego i technicznego. Ustroje państwowe przez wieki zmieniały się wielokrotnie.

Nie ma żadnego dowodu, że obecny, na ogół wysoki komfort życia w państwach zachodnich zawdzięczamy demokracji.

Dlaczego uważamy, że ustrój liberalnej demokracji trzeba wszędzie wprowadzać, nawet pod silną presją, nie tylko ideologiczną? Na jakiej podstawie mamy innym społeczeństwom narzucać nasz punkt widzenia?

Zaskakująca jest siła, z jaką wysocy urzędnicy Unii starają się narzucić innym swoje rozwiązania dotyczące gospodarki i związanej z tym ideologii. Ideologia jest ściśle związana z ekonomią, ponieważ zmusza do przyjęcia wielu rozwiązań, których w inny sposób nie dałoby się wprowadzić, jako że kłócą się poczuciem zdrowego rozsądku, np. zielona energia, wygaszanie kopalń itp. Trudno powiedzieć, czy decydentami kieruje troska o naszą przyszłość, o dobro Ziemi, czy wielkie pieniądze, które za tym stoją.

Wysocy urzędnicy unijni nie są wybierani demokratycznie i nie podlegają żadnym procedurom demokratycznym, takim jak odwołanie. Są to ludzie często przypadkowi, promowani przez układy, mający doświadczenie tylko urzędnicze i bywa, że zamieszani w skrzętnie wyciszane afery pieniężne.

Presja Unii dotyczy nie tylko organizacji państwa, ale również spraw światopoglądowych, poprawności politycznej, w tym problemów tzw. mniejszości seksualnych, podnoszonych przez ruch LGBT. Idee przez niego głoszone niewiele mają wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

Chodzi o złamanie zasad i relacji społecznych, jakie od wieków ukształtowała kultura chrześcijańska. Społeczeństwami, dla których wszystko jest względne, łatwo manipulować.

Apodyktyczna postawa Unii Europejskiej często jest dla jej pełnoprawnych członków nie do zniesienia. Jej skutki odczuwa ostatnio bardzo mocno państwo polskie. Demokratyczna ponoć Unia popiera opozycję, a nie uznaje dwukrotnie demokratycznie wybranego rządu w Polsce. Przypomina się referendum sprzed ponad 10 lat, które Irlandia odrzuciła w głosowaniu i tym samym zablokowała dalszą integrację Unii. Władze Unii unieważniły więc wynik głosowania, uzasadniając to brakiem wystarczającej informacji. Będziecie tak długo głosować, aż wynik będzie taki, jak my chcemy.

Naciski na Polskę są bardzo bolesne i upokarzające. To zwykłe bezprawie, które ma doprowadzić do zmiany rządu, wyhamowania dynamicznej polskiej gospodarki (pamiętamy zamknięcie stoczni polskich, bo były konkurencyjne dla niemieckich) i stworzenie państwa słabego ekonomicznie, które stanie się kondominium dla bogatszych. Europie nie potrzeba następnego silnego gospodarczo państwa, niech zyski zostaną przy obecnych „prawdziwych” demokracjach, takich jak Niemcy, Holandia, Francja… Frajerom trzeba życie urządzić, bo sami nie umieją. Mają być dużym rynkiem zbytu i zapleczem siły roboczej.

Opozycja w Polsce jest wyjątkowa, nigdzie niespotykana. Zwyczajową rolą opozycji jest proponowanie odmiennych koncepcji rządzenia państwem niż realizowane przez aktualnie rządzących. Obecna polska opozycja w większości nie ma propozycji politycznych, społecznych ani gospodarczych, oprócz zdobycia władzy dla siebie.

Na arenie międzynarodowej jej przedstawiciele zachowują się, jakby nie byli Polakami – typowa targowica. Prócz nienawiści do własnego kraju muszą się za tym kryć duże pieniądze lub obietnice wysokich stanowisk. Układ jest bardzo szczelny, współpracuje z wymiarem sprawiedliwości, co zapewnia mu swobodę działania. Współdziałają z nimi media, w Polsce w dużym procencie finansowane przez kapitał zagraniczny, co jest ewenementem w skali Europy. Inne państwa dbają o to, aby rynek medialny pozostawał w rękach państwa. U nas właścicielem największej stacji telewizyjnej jest kapitał zagraniczny (niemiecko-amerykański), który aktywnie popiera opozycję i ogranicza wolność słowa.

Z jednej strony straszna, krwawa wojna, która nie wiadomo jak się potoczy, kogo jakim stopniu dotknie, jaki świat pozostawi po sobie. Z drugiej strony pełzająca lewacka ideologia, pozbawiająca człowieka tożsamości i podmiotowości. W środku Polska, która ma idee i perspektywy na wolne i godne życie.

Unia to dobry pomysł na współżycie wszystkich państw europejskich, pod warunkiem przestrzegania zasad jej założycieli.

Polska jest pełnoprawnym członkiem tej wspólnoty i musi walczyć o poszanowanie zasad i traktatów unijnych. Jest to tylko kwestia przetrwania, wraz z innymi państwami, naporu grupy ludzi we władzach, ogarniętych szalonymi pomysłami.

Na zakończenie opiszę wyobrażoną sytuację, która uporczywie do mnie powraca. Zaistniała szansa na zakończenie wojny między Rosją a Ukrainą na warunkach do przyjęcia dla obu stron. W negocjacjach biorą udział delegacje wszystkich znaczących państw. Polska delegacja została zaproszona w nielicznym składzie i tylko jako obserwator. Nieważne, że jesteśmy sąsiadem Ukrainy, że ponieśliśmy największe obciążenia finansowe w związku z wojną za miedzą, że cały czas byliśmy aktywni na scenie międzynarodowej, optując za Ukrainą, że znamy jej społeczność od wieków. Ci, co ustalają warunki traktatu, wiedzą lepiej i muszą być pierwsi do podziału korzyści z nowego pokojowego współistnienia. Po podpisaniu umowy uczestnicy konferencji wychodzą z sali obrad w dobrych nastrojach. W bocznym korytarzu słychać hałasy i krzyki: to liczna delegacja rosyjska bije garstkę Polaków, obserwatorów spotkania. Na pytanie, co się dzieje, pada odpowiedź: nic ważnego, Rosjanie mają z Polakami jakieś sprawy do wyjaśnienia.

Oby pokój nastał jak najszybciej, a my obyśmy zostali istotnym graczem w tej dobrej sprawie.

Prof. dr. hab. Marian Smoczkiewicz, chirurg i gastroenterolog, był m.in. pionierem zabiegów laparoskopowych w Polsce.

Artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Między młotem a kowadłem” znajduje się na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariana Smoczkiewicza pt. „Między młotem a kowadłem” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 100/2022

Chodzi o to, by uczyć nie tego, co teraz umieją profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom

Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Andrzej Jarczewski

(…) W roku 1990 pojawiła się prawie nieznana w PRL instytucja buforowa dla pracodawców i pracowników tracących zatrudnienie, nazwana „rynkiem pracy”. Natychmiast jednak ujawniła się druga funkcja tej instytucji: przechowywanie świeżych absolwentów. A to są różne, z punktu widzenia społecznych skutków, funkcje. Pierwsza – konieczna, druga – szkodliwa. Pierwsza funkcja służy wyłącznie tym, którzy już pracowali, druga obejmuje tylko absolwentów pewnego etapu kształcenia, stanowiąc bufor między szkołą a pracą zarobkową. Aspekty poboczne na razie pomijam.

Rynek pracy w pierwszej funkcji musi być pielęgnowany. W drugiej – zlikwidowany, a przynajmniej zminimalizowany!

Pracodawcy powinni zaspokajać swoje potrzeby kadrowe już w szkołach i na uczelniach. Tymczasem szkolnictwo wypycha wychowanków na rynek pracy, a dopiero tam przebierają w nich pracodawcy. Ten marnotrawny stan rzeczy potępiam. Pokazuję, jak się z tym uporano za granicą i co teraz należy zrobić w Polsce.

Bufory dla absolwentów

Dlaczego jednak na rynek pracy w ogóle trafiają absolwenci szkół i uczelni? Przecież mieliśmy kilka lat na znalezienie miejsca dla każdego z nich. Odpowiedzi bywają różne, ale dwie są najczęstsze. Pierwsza: w latach wysokiego bezrobocia po prostu trudno było o zatrudnienie, więc rynek pracy stanowił swego rodzaju przechowalnię dla młodzieży (ten argument, niegdyś prawdziwy, dziś jest już fałszywy).

Druga odpowiedź jest ważniejsza. Otóż – zarówno w PRL, jak i w III RP – szkolnictwo nie wiedziało, jak przygotowywać swoich wychowanków do pracy zarobkowej. Oświatę regularnie reformowano, co kończyło się zawsze wielkim sukcesem w postaci zreformowanego systemu edukacji.

Szkoły były coraz lepsze (mamy aż dwa uniwersytety w piątej setce na świecie), ale czy ktoś z ręką na sercu może powiedzieć, że późniejsi absolwenci są jakoś lepsi od wcześniejszych? Owszem, lepiej wypełniają testy i sprawniej posługują się smartfonami. Ale czy więcej wiedzą? Czy poprawniej rozumują?

Czy potrafią smartfon skonstruować? Czy są lepiej przygotowani do jakiegokolwiek fachu? Odpowiedzi oszczędzę, bo takie efekty nigdy nie były realizowanym celem edukacyjnych reform, choć – oczywiście – wybitni nauczyciele w swoich dziedzinach zawsze uzyskiwali wybitne rezultaty.

Dodajmy, że w pierwszej dekadzie III RP zaczęły się mnożyć przechowalnie wyższego sortu w postaci prywatnych uczelni, umożliwiających młodzieży przeczekanie złej koniunktury w gospodarce. Generowało to pasożytniczą koniunkturę w szkolnictwie wyższym, która – odrywając uczonych od pracy naukowej – dawała im łatwe pieniądze za dydaktyczną chałturę. Punktowe sukcesy nauki polskiej nie zastąpią patentów, innowacyjności gospodarki, odkryć i nagród Nobla. Dziś powiatowe parauniwersytety zamykają swoje filie i powoli znikają z edukacyjnej mapy, bo demograficzny niż wytracił polskich kandydatów na parastudentów. Są jeszcze zagraniczni i dzięki nim chwilowo liczba studentów nie spada.

Na poziomie średnim zastosowano jeszcze gorszy bufor. Masowej likwidacji szkół zawodowych towarzyszyło przepychanie młodzieży do tańszych gimnazjów i liceów o różnych nazwach. „Skoro nie wiemy, do jakiego fachu kształcić w technikach i zawodówkach – uczmy dzieci byle czego”.

Nie pomyślano, że pracownik z „byle czym” w głowie może być tylko „byle jaki”, co skutkuje m.in. słabą produktywnością, lichą jakością pracy i niskim poziomem aktywności zawodowej. Kto nic nie umie, łatwo znajdzie usprawiedliwienie dla własnej bezczynności, a gospodarka oparta na takiej wiedzy nie może konkurować ze światową czołówką. Przy okazji odnotujmy „równościowe” działania dostosowawcze szkolnictwa średniego. By sprostać masowemu pędowi do byle jakiego, ale wyższego wykształcenia… obniżono standardy.

Obserwowaliśmy za to społecznie kosztowny rozrost szkół kursowych, które umożliwiały zdobywanie dyplomów czy certyfikatów za pieniądze klienta lub z urzędu pracy. Wszak pracodawca nie przyjmie kandydata, który nie ma uprawnień zawodowych, pozwalających podjąć się danego zajęcia. W razie wypadku właśnie te dokumenty bada się w pierwszej kolejności. Szkoła ich na ogół nie daje, a tylko największych pracodawców stać na solidne szkolenie nowo przyjętych. (…)

Kiedyś wierzyliśmy, że władze państwowe, gdy się dowiedzą o stanie rzeczy, natychmiast – wzorem niektórych samorządów – podejmą stosowne decyzje.

Okazało się jednak, że wszystkie kolejne władze, monitowane w tej sprawie co rok, nie zrobiły nic, a właściwie – zrobiły coś gorszego: reformowały system urzędów pracy i system oświaty jako odrębne, nic o sobie niewiedzące światy. (…)

Koszty niewykształcenia

Volkswagen nauczył nas metody, która dziś ma znaczenie tylko historyczne, ale – jako ilustracja – pozwala doskonale wyjaśnić, o co chodzi. A chodzi o to, żeby w szkołach i na uniwersytetach uczyć nie tego, co potrafią teraz profesorowie, ale tego, co wkrótce będzie potrzebne w pracy absolwentom (stwierdzenie porażające w Niemczech banałem, a w Polsce… niespełnieniem)! To nie przypadek, że kraje, które prawidłowo rozwiązały ten problem, lokują się w światowej czołówce rankingu PKB. Z kolei np. Hiszpania, która bezrefleksyjnie wrzuca absolwentów na rynek pracy, na tej liście powoli się obsuwa.

W narzędziowni FSM (z powodów, które za chwilę się wyjaśnią) pracowało aż 1200 fachowców, ściąganych z całej Polski niezwykle atrakcyjnymi warunkami płacowymi i mieszkaniowymi. Kształcono też nowych pracowników. Okazało się jednak, że praca starannie kompletowanych zespołów przynosiła rezultaty wysoce niezadowalające.

Teraz fakt rewelacyjny i do dziś rewolucyjny. Naprawę tej sytuacji rozpoczęto od analizy tzw. braków, czyli nieudanych produktów narzędziowni. Dwóch znakomitych inżynierów oddelegowano na trzy miesiące do przebadania tych braków. Ich ustalenia wstrząsnęły dyrekcją zakładu. Dowiedli bowiem, że 68% braków w produkcji wynika z braków w kształceniu! Pozostałe winy obarczały organizację, felery materiałowe i inne.

Wykonano szczegółowe badania stanowiskowe i wykazano, że programy nauczania nie obejmowały od 20% do nawet 50% treści pracy, czyli zbioru działań roboczych. Te przełomowe wyniki natychmiast posłużyły do radykalnej zmiany programów kształcenia w szkołach zawodowych FSM. Jednocześnie poprawiano organizację pracy, warunki BHP i eliminowano złe materiały już przed wejściem na produkcję.

Nieuprawiana w Polsce nowoczesna ekonomika oświaty analizuje nie tylko koszty kształcenia zawodowego i efekty pracy. Bada również koszty niedokształcenia. To są nie tylko owe braki, ale również wiele składników nieefektywności, w tym zwłaszcza zła organizacja pracy. Wszak kształcenie zawodowe obejmuje nie tylko ślusarzy, ale i przyszłych dyrektorów i logistyków.

Ogromne koszty ludzkie i finansowe ponosimy z powodu wypadków przy pracy. Czy ktoś policzył, jaki procent kosztów wynika ze złego kształcenia? Nie ze złego wykształcenia, bo tą winą lubimy obarczać i karać sprawców. Chodzi o koszty braków w treści kształcenia we wszystkich szkołach (od dziecka!). Łatwo zsumować koszty jazdy po alkoholu czy po narkotykach. Ale nikt nie wie, ile nas kosztuje zastój w programach nauczania i wychowania do pracy i współżycia z inteligencją prawdziwą i sztuczną.

Jeszcze zapowiadane wyjaśnienie przerostów zatrudnienia w bielskiej narzędziowni. Otóż żadnych przerostów nie było. Wytwarzano tam narzędzia do produkcji nie tylko pojazdów małolitrażowych, ale też… długolufowych. Na całe RWPG! Słyszymy, że jeszcze dziś te pojazdy są wdzięcznym celem dla Bayraktarów.

Synchronizacja

Media epatują nas odkrywczymi spostrzeżeniami, że stale powstają nowe zawody, że zanikają stare i że w ogóle można się w tym pogubić. Owszem, kto nie szuka drogi i kręci się w kółko, zagubić się może. Ale akurat w sprawie nowych zawodów jest zupełnie inaczej niż alarmują telewizyjni dyletanci z eksperckimi tytułami.

Śledzimy te zmiany od półwiecza, a od lat dziewięćdziesiątych bardzo dokładnie. Okazuje się, że zmiany jakichkolwiek rzeczywistych (nie nazewniczych) parametrów rynku pracy są zadziwiająco powolne. 3-procentowa zmiana w ciągu roku jest rzadko spotykanym skokiem. W dłuższym okresie przeważają korekty mniejsze niż 2% średniorocznie, ale to się kumuluje i po 50 latach potrafi zadziwić tych seniorów, którzy porównują obecną sytuację ze stanem znanym sobie z młodości.

Tylko wyjątkowo, np. z powodu wojny, zmiany ustroju, epokowego wynalazku (internet) czy pandemii jakiś parametr nagle rośnie lub spada o kilkanaście procent, by zresztą szybko się uregulować, gdy warunki powrócą do normy. Oczywiście – nic po skoku nie wraca na poprzedni poziom. Masowe przetestowanie pracy zdalnej pokazało, że udział tej formy zatrudnienia może być wyraźnie wyższy niż kiedyś, choć nie aż taki, jak w czasach zarazy. Podobnie jest z zainteresowaniem informatyką, uważaną za dziedzinę rozwijającą się najszybciej. Cóż, inżynierem informatykiem zostałem pół wieku temu. Gdyby przez ten czas przybywało po 3% informatyków rocznie, to (procent składany) dziś byłby to najliczniejszy zawód w Polsce, a tak nie jest i raczej nie będzie.

Niewiele (w relacji do światowej czołówki) wydajemy na wdrożenia i rozwój, bo nawet nie wiemy, co należy wdrażać. Trwonimy za to co roku ogromne kwoty na bezproduktywne badania – zabadanego na śmierć – rynku pracy.

Informacje o kierunkach rozwoju regionalnego i lokalnego agregowane są w silosach branżowych, do których dyrektorzy szkół, kuratorzy, a nawet rektorzy czołowych uczelni nie mają dostępu i nie próbują go zdobyć. Nie potrafią zsynchronizować nadawania kwalifikacji z zapotrzebowaniem na kwalifikacje.

Ale gdyby nawet chcieli, to i tak natrafią na inne trudności, które np. Japończycy pokonali już w latach sześćdziesiątych XX w. Tam i wtedy przebadano instytuty naukowe, biura projektowe, zakłady doświadczalne i – ciekawostka – prototypownie. Starano się odnaleźć, nazwać i opisać te czynności robocze, które wymagają nowego kształcenia w epoce przechodzenia z żelaza na krzem.

W Japonii, w Niemczech, w Korei Południowej, a później m.in. w Chinach synchronizację gospodarki i edukacji rozpoczęto od przygotowania nauczycieli zawodów przyszłości. Ktoś musiał najpierw dowiedzieć się, jakie to będą zawody (prognoza struktury zawodowo-kwalifikacyjnej), a ktoś inny musiał uczyć przyszłych nauczycieli przyszłych zawodów. Efekty kazały na siebie czekać długo. Co najmniej siedem lat. Ale nadchodziły falami i dały tym krajom, również nieposiadającym surowców, nadzwyczajne sukcesy.

Dla kogo kształcimy

(…) Polsce nadal brakuje narzędzia do bieżącej obserwacji, prognozowania i wspierania zmian kierunków kształcenia w rytm zmieniającej się gospodarki.

Dominuje pogląd, że – w edukacji – można finansować działalność dowolną, zgodną z przekonaniami osób odpowiedzialnych za sprawy inne niż gospodarka. Nie piszemy jednak, że edukacja powinna pełnić funkcję służebną względem potrzeb narodu, bo… rozdzióbią nas kruki, wrony.

Nabyte w szkołach kwalifikacje zwykle nie pozwalają od razu podjąć pracy w okolicy. A skoro i tak trzeba uczyć się nadal, to owa „okolica” może – w oczach młodzieży – rozszerzyć się do granic Unii Europejskiej i dalej. Jednym ze skutków tego stanu rzeczy jest drenaż polskich zasobów pracy, realizowany przez kraje bogatsze pod osłoną zwodniczo nazywanych systemów, jak np. Europass, Eures, a poniekąd i Europejskie Ramy Kwalifikacji. Również inne zinstytucjonalizowane koncepcje (European Labour Authority z rocznym budżetem 50 milionów €) pomagają państwom rozwiniętym w wyciąganiu najbardziej aktywnych, młodych pracowników z parakolonialnie eksploatowanych regionów świata.

Cele tych systemów, programów, biur itd. brzmią szlachetnie, a niektóre skutki bywają też (indywidualnie) pozytywne. Teraz jednak zajmujemy się skutkami społecznymi, uważanymi w Europie za uboczne, a w Polsce za coraz bardziej szkodliwe: obciążanie kosztami edukacji krajów biednych i czerpanie pożytków z pracy absolwentów w krajach bogatych. Ma to drugorzędne znaczenie, gdy chodzi o pracę na zmywaku, i absolutnie pierwszoplanowe, gdy Polska traci lekarzy, inżynierów czy naukowców. Należy stale mieć na uwadze, że te Euresy, Europassy i różne inne eurokoncepty instytucjonalne nie powstały w celu rozwiązywania problemów polskich. Przeciwnie. Każdy kraj dba o własne interesy. A jak nie dba – niech się nie dziwi.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” znajduje się na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022.


 

  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Patologiczny bufor, czyli rynek pracy” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022