Co wyczytało moje wyćwiczone za komuny oko w pytaniach referendalnych prezydenta / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Wiem, nie jest ładnie ośmieszać swojego prezydenta, ale Prezydent tymi pytaniami sam się ośmiesza. Niestety. Dlatego nawet ja, ostatni obrońca Andrzeja Dudy, muszę powiedzieć pas. Poddaję się.

A taki byłem pewny swego przed tygodniem, że nie ma żadnych pytań. Nawet podpowiedziałem Prezydentowi pierwsze, według mnie zasadnicze. I co się okazało? Trzy dni nie minęły i Prezydent pochwalił się, że ma nie tylko 10, ale nawet 15 pytań referendalnych co do przyszłej Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Przeczytałem je wszystkie, próbowałem ze zrozumieniem, i nic. To znaczy niczego nie zrozumiałem wprost. Ponieważ jednak zostałem wychowany pod komunistycznym panowaniem, potrafię czytać nie tylko wprost, ale również między wierszami. Tak to się chyba kiedyś nazywało. Dlatego zmuszony tak szybką reakcją prezydenckiej kancelarii do porzucenia pierwotnego tematu tekstu (o wspólnym działaniu dla budowy wspólnoty – będzie za tydzień), poniżej zajmę się właściwym znaczeniem prezydenckich pytań.

„W całej rozciągłości popieram i uznaję za swoją światłą politykę Obozu Dobrej Zmiany odnośnie do naszej ukochanej ojczyzny. Ojczyzny 500+ i wszystkich innych plusów, jakie dla stałego pozyskania elektoratu socjalnego naszym pijarowcom przyjdą do głowy; w celu naszego wiecznego panowania dla naszego dobra, znaczy naszej ukochanej ojczyzny. Polska, nasza macierz, będzie na zawsze matką bezrobotnych matek, ubogich rodzin, najniżej zarabiających pracowników, emerytów i rencistów, i przymusowych emigrantów za chlebem. A my, najlepsza polityczna zmiana, jaka po ’45 roku dotknęła te ziemie, będziemy dbać o to, żeby to się nigdy nie zmieniło. Będziemy wprowadzać nowe akcyzy i daniny, i będziemy dalej się zapożyczać. I będziemy starannie liczyć każdą złotówkę, żeby jak najsprawiedliwiej ją podzielić (Ilu jeszcze trzeba będzie zatrudnić urzędników?). Takie zapewnienia prezydenckie wyczytało między wierszami moje wyćwiczone za komuny oko.

Dodatkowo pragnę zapewnić naszych sojuszników (w dalszym ciągu Prezydent), że będziemy najwierniejszym i nieusuwalnym członkiem Unii Europejskiej i NATO, nawet gdyby one same przestały istnieć lub się rozwiązały. A na koniec chciałbym zapytać bardzo grzecznie: może mógłbym trochę decydować o tym, żeby ten straszny Antoni nie został znowu ministrem MON lub MSZ?”

Wiem, nie jest ładnie ośmieszać swojego prezydenta, ale Prezydent tymi pytaniami sam się ośmiesza. Niestety. Dlatego nawet ja, ostatni obrońca Andrzeja Dudy, muszę powiedzieć pas. Poddaję się.

Co gorsza, prezydent Duda tymi pytaniami ośmiesza ideę naprawy państwa, czego ukoronowaniem powinna być właśnie nowa konstytucja. Chyba jest zbyt pracowity i dlatego nie ma czasu na chwilę refleksji. Naprawdę żyjemy w prawie idealnym ustroju państwowym, który należy tylko dokręcić za pomocą dodatkowych, szczegółowych zapisów? I zabetonować? To dlatego młodzi i aktywni Polacy trwale emigrują? To dlatego musimy coraz bardziej zadłużać siebie i przyszłe pokolenia? Jest świetnie, a jeszcze kilka plusów zapisanych w konstytucji sprawi, że będzie wspaniale? Naprawdę?

Za dużo wyjazdów, za dużo spotkań. Za dużo doraźnej aktywności, która kompletnie zabiła zdolność politycznego i wizjonerskiego myślenia. I chyba fatalny zespół doradców; któryś powinien przypomnieć swojemu przełożonemu, że przed publicznym występem powinien się ubrać.

Jakiś optymizm na koniec? Myślę, że dobrze się stało, że Prezydent w końcu przemówił „w temacie”. Rozwiał tym samym wszelkie złudzenia co do swojej osoby. Jest też pytanie, jakiego zabrakło w tym nowatorskim projekcie: czy jesteś za zlikwidowaniem urzędu prezydenta po wygaśnięciu obecnej kadencji? Moja odpowiedź brzmi: tak. Nie potrzebujemy urzędu, który jest zbędny i tylko zwiększa koszt utrzymania państwa.

Jan A. Kowalski

PS.1. Zostałem obudzony do czwartkowego Poranka Wnet o godzinie 7.05. Dlatego oświadczam, że nie ponoszę żadnej odpowiedzialności moralnej za swoje słowa wypowiadane o tak nieludzkiej porze. PS.2. Apeluję do Wojciecha Cejrowskiego, żeby się więcej nie spóźniał. Panie Wojciechu, jest Pan najmądrzejszy.

Czy to jest chichot historii? Jestem ofiarą czy sprawcą? / Marian Smoczkiewicz, „Wielkopolski Kurier WNET” 48/2018

Mamy do czynienia z fałszowaniem historii na potężną skalę. Wymyślono tezę, która zaciera granicę między ofiarą a sprawcą. Teza ta, skutecznie wsparta medialnie, ma stać się obowiązującą prawdą.

Wielkopolskie losy

Marian Smoczkiewicz

Ofiara czy sprawca? Uwagi na temat relacji polsko-żydowskich

Czy to jest chichot historii? Współczesna narracja dotycząca ofiar niemieckiej okupacji w czasie II wojny światowej sugeruje ich podział na dwie grupy: lepszych i gorszych. Tak rozumiem – na podstawie opinii ekspertów i doniesień medialnych – intencje amerykańskiej ustawy 447, podpisanej w maju przez prezydenta Donalda Trumpa. I na mocy tej właśnie ustawy zakwalifikowano mnie jako tę gorszą ofiarę niemieckiej okupacji. Co więcej, okazuje się, że na odszkodowania z tytułu poniesionych strat w czasie II wojny światowej będę musiał się składać do spółki z oprawcami.

Ja również jestem ofiarą niemieckiego systemu eksterminacji narodu polskiego, wprowadzonego w 1939 roku na ziemie polskie. Cierpienia moich bliskich są nie tylko podobne do cierpień rodzin żydowskich, ale wręcz zbieżne z nimi. Umniejszanie wojennych strat polskich rodzin jest dla mnie sprawą o znaczeniu życiowym, a dla mojej Ojczyzny fundamentalnym. Jeśli takie mocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone, przyjmuje tego typu ustawę, to musi mieć konkretny cel. Widać to było w trakcie debaty, która odbyła się przy tej okazji w Izbie Reprezentantów. Amerykańscy kongresmeni mówili wprost, że należy stworzyć pewną podstawę ustawową dla Sekretarza Stanu, dla rządu czy innych instytucji. Te z kolei będą mogły wywierać presję – dokładnie użyto tego określenia – na rządy innych państw, uczestników konferencji w Terezinie, która dotyczyła tzw. mienia ery Holokaustu. To znaczy, aby w przypadku mienia bez spadkobierców, które z reguły przejmuje Skarb Państwa, równowartość takiego mienia przechodziła na rzecz organizacji – w tym przypadku amerykańskich – zajmujących się tzw. pomocą ofiarom po Holokauście lub krzewieniem pamięci o Holokauście. Reasumując, nie do przyjęcia jest dla mnie, abyśmy składali się finansowo na pokrzywdzonych przez Niemców Żydów, a w gruncie rzeczy na stowarzyszenia reprezentujące żydowskie ofiary II wojny światowej.

Mój Ojciec Marian

Urodziłem się dwa lata przed wybuchem II wojny światowej. Moi rodzice pochodzili z licznych rodzin: tata z sześciorga, a mama z siedmiorga dzieci. Właśnie ta generacja wzięła na siebie największy ciężar obrony kraju. Stawili czoła Niemcom, walczyli tak heroicznie, jak tylko było to możliwe… do końca. Nie zgodzę się więc nigdy, by ktokolwiek śmiał obsadzać w roli współsprawców Holocaustu mojego ojca, moich stryjów, wujów czy ich współbraci w walce.

Marian Smoczkiewicz, ojciec Autora | Fot. archiwum rodzinne

Gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy w Bydgoszczy, gdzie ojciec, Marian Smoczkiewicz, miał kancelarię adwokacką. Pamiętam go słabo, pojedyncze obrazy ze wspólnych zabaw. Po wkroczeniu Niemców do Bydgoszczy otrzymał w październiku 1939 roku wezwanie na policję. Do końca nie zdawał sobie sprawy, z jakim barbarzyństwem przyjdzie stanąć mu twarzą w twarz. Był jednak człowiekiem honorowym i odważnym, więc zgłosił się w wyznaczonym czasie. Wychodzącego z domu widzieliśmy go po raz ostatni. Od tego momentu wszelki ślad po nim zaginął. Zapytania, które mama kierowała na policję w sprawie losów ojca, spotykały się arogancją, lekceważeniem i w efekcie z brakiem wieści. Dziś wiemy tyle, że prawdopodobnie więziono go z prezydentem Bydgoszczy, innymi prawnikami, nauczycielami, lekarzami, księżmi. Wszyscy oni zginęli, a tym samym nie ma też żadnych świadków, którzy mogliby opowiedzieć cokolwiek o bydgoskim adwokacie, Marianie Smoczkiewiczu. Nigdy nie ustaliliśmy: kiedy tata zginął, jak zginął, gdzie jest pochowany. Prawdopodobnie został zamordowany na początku listopada, bo wtedy Niemcy prowadzili masowe rozstrzeliwania przedstawicieli inteligencji bydgoskiej, w lasach pod miastem. Miał wtedy 31 lat.

Stanisław, Jan i ich siostry

Młodszy brat Mariana, Stanisław Smoczkiewicz, również prawnik, absolwent studiów prawniczych na Uniwersytecie Poznańskim, został zamordowany na przełomie 1941/1942 roku. Stanisław Smoczkiewicz po wybuchu wojny bardzo aktywnie zaangażował się w działalność podziemną w Poznaniu i całej zachodniej części Polski. Był członkiem tajnej organizacji „Ojczyzna”, w której kierował wydziałem organizacyjnym oraz należał do ścisłego grona przywódców. Na bazie „Ojczyzny” z czasem utworzono struktury Delegatury Rządu na terenach zachodniej Polski. W 1941 roku rozpoczęły się aresztowania członków kierownictwa „Ojczyzny”. Między innymi aresztowano ks. infułata Józefa Prądzyńskiego, wielu innych tajnych żołnierzy, a wśród nich Witolda Ewerta-Krzemieniewskiego, brata mojej matki.

Stanisław Smoczkiewicz, mój stryj, został aresztowany w grudniu 1941 roku. Osadzono go w Forcie VII w Poznaniu, pierwszym i najokrutniejszym obozie koncentracyjnym na terenach Polski. Według listu Witolda Ewerta-Krzemieniewskiego, więzionego w tym samym czasie w Forcie VII, po długich torturach, nazywanych przez Niemców przesłuchaniami, Stanisław Smoczkiewicz został na początku 1942 roku wywieziony z obozu wraz z grupą innych działaczy i już nigdy nie wrócił. Moja babcia Czesława odebrała tylko paczkę z więzienia wypełnioną zakrwawioną odzieżą Stanisława. Do dziś nie wiemy, jak zginęła wywieziona grupa i gdzie ich pochowano.

Najmłodszy brat mojego ojca, Jan Smoczkiewicz, został wywieziony do obozu pracy do Niemiec, gdzie został uwolniony przez aliantów w 1944 roku. Dwie młodsze siostry ojca: Aleksandra (18 lat) i Teresa (14) były również wywiezione na roboty do Niemiec. Podsumowując, z sześciorga dzieci Czesławy i Władysława dwóch najstarszych synów zamordowano, troje wywieziono na roboty do Niemiec.

Rodzina Mamy

Rodzina ze strony mojej matki Aleksandry z domu Ewert-Krzemieniewskiej składała się z siedmiorga rodzeństwa: trzy córki i czterech synów. Moja matka była najstarsza. Jej młodsza siostra Kazimiera, zamężna, całą wojnę trwała samotnie, walcząc o przetrwanie dla swojego syna, wspierając równocześnie moją mamę i mnie. Mąż Kazimiery, Roman Sioda, uczestniczył w kampanii wrześniowej, a po niej przetrzymywany był w obozie jenieckim w Niemczech. Wrócił dopiero po wojnie. Druga siostra, Halina, była żoną Kiryła Sosnowskiego, jednego z założycieli organizacji „Ojczyzna”, wybitnego działacza Polski Podziemnej, który nie uniknął aresztowania (Pawiak) przez Niemców. A po wojnie również został aresztowany, tym razem przez władze Polski Ludowej i skazany na osiem lat więzienia za działalność „antypolską”. Brat mojej matki, Witold Ewert-Krzemieniewski, jako szef wydziału finansowego „Ojczyzny” został aresztowany w tym samym czasie co Stanisław Smoczkiewicz. Od tego ostatniego otrzymał gryps, jak ma zeznawać. To mu uratowało życie. Z obozu w Forcie VII został wysłany do obozu koncentracyjnego w Mauthausen-Gusen, gdzie doczekał się uwolnienia przez aliantów. Do Polski już nie wrócił, wiedząc o licznych aresztowaniach wśród działaczy podziemia. Zmarł w Kanadzie. Młodszy brat z kolei, Marian Ewert-Krzemieniewski, działał w organizacji Kedyw w Warszawie. Walczył pod pseudonimem, którego nikt w rodzinie nie znał. Zginął w Warszawie, prawdopodobnie w tak zwanym kotle, pułapce zastawionej przez niemiecką policję, Gestapo.

Marian Ewert-Krzemieniewski | Fot. archiwum rodzinne

Najmłodszy brat, Stanisław Ewert-Krzemieniewski, w tamtym czasie czternastolatek, został też aresztowany i osadzony w Forcie VII na początku 1942 roku. Ze względu na dziecięcy wiek, na szczęście po tygodniu został zwolniony.

Statystyka wojenna wśród rodzeństwa mojej mamy jest nieco „korzystniejsza” niż u Smoczkiewiczów. Z trzech synów, żyjących w czasie II wojny światowej, jeden został zamordowany, jeden był więziony, jeden przeżył ze względu na swoje 14 lat, ale również był aresztowany. Trzy siostry: Aleksandra, Kazimiera i Halina miały za zadanie przeżyć, nie dać się aresztować za działalność mężów i braci, i przede wszystkim ochronić dzieci. Ten obowiązek wypełniły, choć tylko sam Pan Bóg wie, jakim cierpieniem i strachem okupiły te lata i następne, powojenne, również.

Jesteśmy ofiarami

Ostatnie wydarzenia i informacje dotyczące relacji polsko-żydowskich skłoniły mnie nie tylko do refleksji, ale ponownego rozliczenia wojennych dziejów mojej rodziny. Na podstawie opisanej historii widać, że niemieckie ludobójstwo i fizyczna eksterminacja dotyczyła również Polaków. Wielu zapłaciło życiem, wielu zdrowiem, przebywając w nieludzkich warunkach w obozach koncentracyjnych czy na przymusowych robotach w Niemczech. Do tego należy dołączyć ból osób najbliższych przeżywających utratę dzieci, braci, mężów, a także ciągły strach o życie najbliższych. Mam też świadomość, że historii zdziesiątkowania polskich rodów, które okupant zniszczył bezpowrotnie, jest bardzo dużo. Trudno to też fizycznie policzyć, bo po wielu polskich bohaterach nie pozostał nawet ślad w postaci mogiły.

Nic nie stoi na przeszkodzie, aby poniesione straty – zarówno ból związany ze śmiercią najbliższych, jak i materialne – porównywać z podobnie doświadczonymi rodzinami żydowskimi. Zdaję sobie sprawę, że samo słowo „porównanie” nie jest właściwym terminem. Jednak jesteśmy ofiarami tego samego okupanta, najeźdźcy i zbrodniarza.

Od zakończenia wojny upłynęło już ponad siedemdziesiąt lat. Nikt nigdy nie powiedział mojej mamie albo mnie – przepraszam. Cała moja rodzina, zarówno ze strony matki, jak i ojca, w czasie okupacji była wyrzucona ze swoich domów i mieszkań. Nikt nic nie zdołał zabrać ze sobą, prócz rzeczy osobistych. Miejsca, do których nas przesiedlano, często nie nadawały się do zamieszkania. Nie mieliśmy wielkiego majątku, ale i tak straciliśmy wszystko.

Stanisław, Aleksandra i Marian Smoczkiewiczowie | Fot. archiwum rodzinne Autora

Nie da się przeliczyć na pieniądze śmierci mojego ojca, nie da się oszacować samotności mojej matki i mojego oczekiwania na powrót taty z wojny. Przez lata czuliśmy, może nawet podświadomie, że zgoda na odszkodowanie to jakby ujma dla tych, którzy poświęcili swoje życie w walce o wolność Ojczyzny. Jednak na moich oczach inne środowiska nie tylko wzbogacają się kosztem również polskiej tragedii, ale jeszcze dopisują nas do sprawców. Nie mogę i nie chcę się na to zgodzić.

***

Mamy do czynienia z fałszowaniem historii na potężną skalę. Nic nie znaczyły meldunki podziemnego Państwa Polskiego opisujące niemiecką okupację. Nic, żaden dokument, żadna relacja, żadne fakty nie były uwzględniane. Wymyślono tezę, która zaciera granicę między ofiarą a sprawcą. Teza ta, nie z racji jej trafności, ale skutecznie wsparta medialnie, ma stać się prawdą. Wydaje się, że Żydzi i Polacy pochodzenia żydowskiego umieli się lepiej zorganizować i wymóc na agresorach odszkodowania, które im się należały. Jednak amerykańska ustawa 447 może spowodować, że dołożą się do tych rekompensat również ofiary.

Wysłuchała i spisała Aleksandra Tabaczyńska.

Marian Smoczkiewicz – prof. dr hab., chirurg, były kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej i Gastroenterologicznej Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, Dyrektor Polskiego Zespołu Medycznego i ordynator chirurgii Szpitala Wahda w Libii, Konsultant Chirurgii Szpitala Rashid, Dubai Emiraty Arabskie, ordynator oddziału Chirurgii szpitala w Ballinasloe w Irlandii, emerytowany nauczyciel akademicki.

Artykuł Mariana Smoczkiewicza „Ofiara czy sprawca? Uwagi na temat relacji polsko-żydowskich” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariana Smoczkiewicza „Ofiara czy sprawca? Uwagi na temat relacji polsko-żydowskich” na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Rajd 100-lecia Odzyskania Niepodległości zorganizowany przez Motocyklowe Stowarzyszenie Pomocy Polakom za Granicą

Misją powstałego w 2010 r. Stowarzyszenia jest wspieranie zamieszkałych za granicą Polaków ze Wschodu i Zachodu poprzez ułatwianie im dostępu do polskiej oświaty i kultury oraz integrowanie ich.

Rafał Lusina

20 maja wyruszył Rajd 100-lecia Odzyskania Niepodległości, organizowany przez Motocyklowe Stowarzyszenie Pomocy Polakom za Granicą WSCHÓD-ZACHÓD z Grodziska Wielkopolskiego. Rajd rozpoczął się w Warszawie przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Marszałka Józefa Piłsudskiego. Motocykliści skierowali się w stronę Wilna, ponieważ głównym celem rajdu jest przywołanie pamięci o trzech kluczowych postaciach, które swoim zdeterminowaniem i pracą na rzecz odrodzenia Polski pokazują, że wytrwałość i odwaga przynoszą często efekty przekraczające początkowe wyobrażenia.

Logo Motocyklowego Stowarzyszenia Pomocy Polakom na za Granicą Wschód-Zachód

„Ta wyśniona wolna Polska tak wypełniła serca i umysły Romana Dmowskiego, Józefa Piłsudskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, że mogli „góry przenosić”. Są doskonałym przykładem na obecne czasy, jak z ciężkiej pracy można czerpać radość życia, radość z tworzenia czegoś dla ludzi bliskich ich sercu, bo Polska grała w nich i tryskała na zewnątrz” – piszą organizatorzy Rajdu. „Wielki naród, jak już było gdzie indziej powiedziane, musi nosić wysoko sztandar swej wiary. Musi go nosić tym wyżej w chwilach, w których władze jego państwa nie noszą go dość wysoko, i musi go dzierżyć tym mocniej, im wyraźniejsze są dążności do wytrącenia mu go z ręki”.

Motocykliści odwiedzą także miejsca wschodnich strażnic granicznych II Rzeczypospolitej. W niektórych miejscach są jeszcze ich pozostałości. Chcą pojechać na cmentarze żołnierzy, którzy wywalczyli wolność przed 100 laty oraz tych, którzy bronili granic w 1939 roku. Złożą im biało czerwone wieńce i podziękują za ofiarę życia za Polskę.

Misją powstałego w 2010 r. Motocyklowego Stowarzyszenia Pomocy Polakom za Granicą WSCHÓD-ZACHÓD im. rotm. Witolda Pileckiego jest wspieranie Polaków zamieszkałych poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej poprzez ułatwianie im dostępu do polskiej oświaty i kultury oraz integrowanie Polaków ze Wschodu i Zachodu.

„Nie tylko ten kraj, w którym żyjecie, Ojczyzną Waszą się zowie. Jest jeszcze druga Ojczyzna na świecie, co w polskiej mieści się mowie” (tekst z tablicy na ścianie szkoły polskiej na Białorusi).

Do tej pory Stowarzyszenie zorganizowało ponad 20 rajdów. Rajd 100-lecia Odzyskania Niepodległości zakończy się w pierwszych dniach czerwca.

Rafał Lusina jest komandorem i głównym organizatorem rajdu.

Artykuł Rafała Lusiny „Trwa Rajd 100-lecia odzyskania Niepodległości” znajduje się na s. 7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Lusiny „Trwa Rajd 100-lecia odzyskania Niepodległości” na s. 7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Wyniki badań archeologicznych w Europie Środkowo-Wschodniej na służbie nacjonalistycznej narracji germańskiej

W zachodnioeuropejskiej polityce historycznej promuje się koncepcje uznające obywateli UE z państw środkowo-wschodniej Europy za niższą kategorię Europejczyków, w przeciwieństwie do ludów germańskich.

Stanisław Orzeł

„Nauka” zachodnioeuropejskich państw wchodzących w skład Unii Europejskiej jest wykorzystywana – służebnie wobec interesów ekonomicznych i politycznych swoich mocodawców – do takiego kształtowania świadomości obywateli tych państw, aby jednoznacznie utożsamiali obywateli UE z państw środkowo-wschodniej Europy z niższą kategorią Europejczyków.

Dzieje się to poprzez realizację w zachodnioeuropejskiej polityce historycznej nacjonalistycznej koncepcji neokossinnizmu, promującej badania identyfikujące jakoby konkretne ludy, zwykle germańskie, z tzw. kulturami archeologicznymi. Warto podjąć próbę zareagowania na tę zakamuflowaną formę indoktrynacji neokolonialnej.

Nie jest to nic nowego w dziejach Europy, a zwłaszcza Niemiec. Już w XVIII w., podczas budowy późniejszej kopalni galmanu „Scharley” w Szarleju (wówczas od Piekarami Śląskimi), doszło do odkrycia pozostałości osadnictwa z okresu rzymskiego (I–IV w. n.e.). Odsłonięta osada była spora, ale pruscy urzędnicy nie byli pewni, czy zamieszkiwała ją ludność słowiańska, czy może jednak germańska. Odkryciem zainteresował się sam król Prus, Fryderyk Wilhelm III. Wezwano pruskich archeologów pod kierownictwem Lauberta, a ci, w porozumieniu z baronem Hardenbergiem, który właśnie w 1795 r. doprowadził do zawarcia pokoju z Francją, co umożliwiło trzeci rozbiór Polski – przeprowadzili wnikliwe badania. W ich wyniku uznali, że ową osadę z początków nowej ery zamieszkiwała ludność prasłowiańska. Co więcej – w III w n.e. ludność ta wytapiała z rudy darniowej w dymarkach żelazo…

Taki wynik badań nie odpowiadał Fryderykowi Wilhelmowi III (podobnie jak i dzisiejszym, niemieckim i zachodnioeuropejskim elitom wspierającym nacjonalistyczne „badania” archeologiczne) i rozkazał, aby znalezione na stanowisku przedmioty zniszczyć. W ten sposób władze Prus zaczęły „tworzyć” nową historię Śląska.

Jednak były żołnierz napoleoński, a wówczas już młynarz z pobliskich Brzozowic (dziś w Piekarach Śląskich), Karol Piekoszewski, zebrał wszystko, co się dało znaleźć w Szarleju i zabezpieczył w swojej stodole. Następnie wydał w 1852 r. w drukarni Teodora Haneczka broszurę, w której to opisał. Niestety – jej oryginał nie dochował się do naszych czasów. Władze pruskie działały sprawnie na polu polityki historycznej.

Potwierdza to przykład odkrycia w 1913 r., podczas rozbudowy przez spadkobierców Giszego zakładu produkcji galmanu „Wilhelmine”, śladów osady słowiańskiej z III i IV w. n.e., czyli z okresu, w którym według ówcześnie i obecnie obowiązującej narracji w polityce historycznej – Słowian w ogóle jeszcze nad Wisłą, a co dopiero na Śląsku, nie było. W tej sytuacji niemiecki historyk Ulrich Haacke przeprowadził badania opisane w „Eine alterhermanische Siedlung in Deutsch Piekar”, w wyniku których uznał, że te słowiańskie stanowiska archeologiczne nie są słowiańskie, ale germańskie. Jak to zgrabnie określił Dariusz Pietrucha, bytomski nauczyciel, który starał się zgłębić historię przemysłu wydobywczego w Piekarach Śląskich: opis taki był „poprawny ideologicznie, ale nie historycznie”…

Taka „poprawna” ideologicznie, ale nie historycznie narracja o ludności ziem znanych dziś jako Polska oraz o jej osiągnięciach w dziedzinie protoprzemysłowego wydobycia minerałów, a następnie ich hutniczej obróbki – trwa do dziś. (…)

Pomponiusz Mela w Chorografii, czyli o położeniu krajów świata ksiąg trzy, napisanej w 43 lub 44 r. n.e., opierając się na zaginionym dziele historycznym Corneliusa Neposa (100 do ok. 25 p.n.e.) podał, że rzeką graniczną między Germanią a Sarmatią była Vistula/Wisła, a za nią, w Sarmatii – według niektórych – zamieszkują Sarmaci, Wenetowie, Skirrowie, Hirrowie i inne ludy.

W Naturalis Historia, napisanej przed 79 r. n.e., Pliniusz Starszy (23–79 n.e.) przekazał, że około roku 330 p.n.e. grecki żeglarz Pyteasz z Marsylii (opisał to we fragmentarycznie zachowanym dziele O oceanie), wracając z wyprawy do Ultima Thule, podczas której poszukiwał cyny i Wyspy Bursztynowej/Balcii/Abalus, „w pobliżu Guiones, plemienia germańskiego” wpłynął na obszar „estuarium oceani Metuonis długości 6000 stadiów” – czyli około 1150 km. Owo estuarium może oznaczać zatokę oceanu, jaką jest Bałtyk. „Stąd o jeden dzień żeglugi oddalona leży wyspa Abalus – tam w okresie wiosny jest on [bursztyn] wyrzucany na brzeg, a jest wymiotem stałego morza. Mieszkańcy używają go zamiast drew do ognia i sprzedają swoim sąsiadom Teutonom”.

Kim byli ci „mieszkańcy”, którzy już za czasów Pyteasza sprzedawali bursztyn Teutonom? Otóż tenże Pliniusz Starszy powtórzył informację Cornelisza Neposa, przypomnianą przez Pomponiusza Melę o Wiśle, Sarmatach i Wenetach.

Nieco później, około roku 98 n.e., w De origine et situ Germaniae Tacyt pisał: „Wenetowie przejęli wiele z obyczajów Sarmatów. Przebiegają bowiem w celach łupieskich wszystkie lasy i góry znajdujące się między Peucynami a Fennami. Jednak powinni być raczej zaliczani do Germanów, ponieważ budują domy, noszą tarcze i lubią szybkie, piesze marsze. Odróżnia ich to od Sarmatów żyjących na wozie i na koniu”.

Klaudiusz Ptolemeusz, który ok. 150 r. n.e. w dziele Nauka Geograficzna zaznaczył na mapie m.in. lokalizację miejscowości Calisia (Kalisz), uważał, że na prawym brzegu Bałtyku u ujścia Wisły zamieszkują Wenedowie. Byli tam tak długo, że wiązał z nimi nazwy: Zatoka Wenedzka (Zatoka Gdańska) i Góry Wenedzkie (wzgórza na Mazurach lub Pomorzu). (…)

Wenetowie w wyniku ekspansji Gotów na wschód zetknęli się ze znanymi od czasów Herodota wschodnimi Słowianami. Widać to u Klaudiusza Ptolemeusza, który ok. 150 r. n.e. nad rzeką Rha/Wołga umiejscowił plemię Souobenoi, którego nazwa jest prawdopodobnie pierwszym, greckobrzmiącym zapisem słowa „Słowieni”. Zaś między Bałtami a irańskimi Sarmatami umieścił plemię Stauanoi, Stałan, którzy pod naporem idących znad Wisły Gotów wywędrowali w II w. na północ i osiedli wokół jeziora Ilmień. Przed 150 r. trwał więc napór na wschód od Wisły dwóch ludów: Gotów (wraz z podporządkowanymi im Wandalami) i Wenedów. Ich wyprawy były wspólne do przeł. II/III w., kiedy Goci ruszyli nad Morze Czarne.

Ta ludność „przeworska”, która pozostała na wschód od Wisły, została przez Kasjodora i Jordanesa utrwalona w historii Gotów jako Wenedowie, od których wzięła się u Germanów nazwa wszystkich Słowian.

Dlaczego od nich? Bo z nimi Goci porozumiewali się pierwsi, wędrując na południe wśród ludności „przeworskiej”, a następnie z podobnie mówiącą ludnością słowiańską zetknęli się nad Morzem Czarnym. W ten sposób skojarzyli Wenedów ze Słowianami nadczarnomorskimi, czyli Antami i Sklawinami, znanymi wschodnim Rzymianom. Natomiast wśród historiografów bizantyjskich Wenetowie zostali uznani za trzeci, zachodni odłam Słowian. Tak można rozwiązać zagadkę Słowian. (…)

Co najmniej od V w. p.n.e. puszcze na styku stepów nadczarnomorskich i równiny między Bałtykiem a Karpatami zamieszkiwały ludy mówiące podobnym językiem, znane pod nazwami nadawanymi im przez sąsiadujące od zachodu lub południa plemiona celtyckie lub germańskie. Owi Staroindoeuropejczycy, co zostało potwierdzone w ostatnich latach przez genetykę historyczną przy pomocy tzw. haplotypu R1a1, w sposób nie budzący już wątpliwości byli przodkami trzech odłamów Słowian: Wenetów/Wenedów – czyli zachodnich, Antów – czyli wschodnich i Sklawinów – czyli południowych. Kontakty o różnym charakterze z plemionami kimeryjskimi, scytyjskimi i sarmackimi oraz wschodnimi Celtami, a następnie germańskimi Gotami na przestrzeni od VII w. p.n.e. do II w. n.e. doprowadziły najpierw do wyodrębnienia się ze staroindoeuropejskiej – wspólnoty prasłowiańskiej, a następnie do jej podziału na trzy odłamy.

Dla wydzielenia się odłamu zachodniego przełomowy wydaje się okres archeologiczny tzw. kultury przeworskiej. Wraz z nią ukształtował się tzw. wieloplemienny związek Lugiów o wpływach celtyckich w południowej części obszaru między Bałtykiem a Karpatami oraz zespół plemion Wenetyjskich o wpływach sarmackich na północ od niego.

Wpływy sarmackie, m.in. Jazygów, oddziaływały również na Lugiów w późnym okresie istnienia ich związku plemiennego. W ten sposób oba te odłamy plemion zachodniosłowiańskich ostatecznie wyodrębniły się od plemion indoeuropejskich Europy Zachodniej. Stąd i późniejsze przekonanie wielu polskich rodów rycerskich o sarmackim pochodzeniu.

Cały artykuł Stanisława Orła „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich (cz. 2)” znajduje się na s. 9 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich (cz. 2)” na s. 9 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Andrzej Dera: Prezydent na pewno nie zrezygnuje z referendum konstytucyjnego, ale możliwa jest modyfikacja pytań

Zdaniem ministra w Kancelarii Prezydenta oficjalny wniosek o referendum wpłynie do Senatu pod koniec lipca. Po konsultacjach z politykami, nie będzie nowych pytań, ale obecne mogą się zmienić.

W rozmowie z Radiem Wnet minister Andrzej Dera odniósł się do krytycznych opinii polityków, o zaproponowanych przez prezydenta pytań referendalnych: To są propozycję, sam prezydent mówił, że chciałby, żeby tych pytań było najwięcej dziesięć, więc to jest jeszcze etap ustalania treści konkretnych pytań, więc to jest jeszcze przed nami.

Pytania mają charakter kierunkowy, to są pytania do obywateli, w którą stronę [zmieniać ustawę zasadniczą]. Czy chcą takiego, czy innego rozwiązania? To nie są [gotowe] przepisy Konstytucji, bo niektórzy myślą, że te pytania są, jakby zapisami Konstytucji – zaznaczył minister Dera, podkreślając, że – to są pytania kierunkowe, na które obywatele mają powiedzieć czy chcą zmian w takim, czy innym kierunku.

Zdaniem prezydenckiego ministra możliwa jest jeszcze modyfikacja zaproponowanych pytań: Teraz trwają konsultacje, zbierane są głosy krytyczne oraz opinie pozytywne. Są możliwe korekty tych pytań, jeżeli są niezrozumiałe czy też zbyt ogólne. W tym momencie są możliwe korekty pytań, ale ta decyzja zapadnie dopiero w lipcu przed tym, jak pan prezydent złoży wniosek o referendum w Senacie.

To nie są pytania, które rozwiązują wszystkie problemy konstytucyjne, to są te pytania, które pojawiły się podczas spotkań konsultacyjnych gdzie obywatele, mówili, że to są dla nich problemy. One zostały spisane oraz opracowane na tyle ile było można i przygotowane w formie pytań i oczywiście to nie zajmuje całej materii [konstytucyjnej] – podkreślił Andrzej Dera.

Jak podkreślił rozmówca Radia Wnet, nie ma możliwości, żeby prezydent odstąpił od przeprowadzenia referendum: Wniosek o przeprowadzenie referendum wpłynie do Senatu, ponieważ to zapowiedział, i jak znam prezydenta, to na pewno wniosek złoży. Natomiast czy referendum się odbędzie, czy się nie odbędzie, to jest decyzja Senatu.

Nie umiem powiedzieć dokładnie, kiedy będzie [głosowanie w Senacie], ale najwcześniej na posiedzeniu w Senacie po 20 lipca, bo to jest najwcześniejsza data, kiedy możemy taki wniosek złożyć – podkreślił Andrzej Dera.

Zdaniem ministra Dery nie ma możliwości dodanie nowych pytań, które nie znalazły się na ogłoszonej liście, do wniosku referendalnego: Myślę, że to jest mało prawdopodobne, z tego względu, że jakby zarys tych pytań został uwzględniony, natomiast są możliwe modyfikacje tych pytań, które już są.

ŁAJ

Technologia się sprawdziła, jest tania. Typuję teraz, że Gmina Rajcza będzie pierwszą w Polsce wolną od smogu

Nie chcieli nas w Polsce, to skierowaliśmy się do naszych południowych sąsiadów, czyli Czech i Słowacji. Tam, o dziwo, przyjęto nas z otwartymi rękoma – a jesteśmy przecież dla nich zupełnie obcy.

Marek Adamczyk

Przypominam moją ocenę programu rządowego zawartą w III części artykułu pt. „Jak pokonać smok(g)a?” („Kurier WNET” 46/2018): jest bardzo drogi, niekompletny, dziurawy jak sito, bo nie wychwytuje wszystkich zanieczyszczeń zawartych w smogu (tlenków siarki, tlenków azotu, metali ciężkich), a jego realizacja rozłożona jest na 9 lat.

Nasz program jest inny – kompleksowy, bo likwiduje wszystkie składowe części smogu; tani, bo kosztuje ok. 10% wartości programu rządowego i wreszcie – możliwy do wprowadzenia w ciągu maksymalnie 2 lat.

Jest wreszcie innowacyjny, bo zakłada rozwój i wdrożenie nowych technologii przetwarzania węgla – w pierwszej kolejności produkcję paliwa bezdymnego, tzw. prakoksiku, w cenie brutto ok. 600 zł za tonę, a w drugiej kolejności procesowanie (zgazowanie pod ziemią) węgla w złożu i produkcję taniego polskiego syngazu, zapewniając przy tym na kilkaset lat bezpieczeństwo energetyczne Polski.

Obywatelski program radykalnie zmieniłby oblicze tej ziemi i poprawiłby sytuację polskiego górnictwa. Jednak, choć jest rewelacyjny, strona rządowa całkowicie go ignoruje. (…)

Przez kilka poprzednich lat prezentowaliśmy rządzącym, w tym ministrom, posłom, senatorom, samorządowcom nasze technologie. Było to jak przysłowiowe rzucanie grochem o ścianę. Na „górze” nie podjęto żadnej decyzji, nie zechciano sprawdzić, czy to, co przedstawiamy, jest możliwe do wdrożenia, czy likwidacja smogu z użyciem sorbentu ER-1 daje rzeczywiście tak fantastyczne efekty. Deklaracje wyborcze o popieraniu inicjatyw obywatelskich okazały się w tym przypadku zwykłą farsą.

Ale dość biadolenia – nie chcieli nas w Polsce, to skierowaliśmy się do naszych południowych sąsiadów, czyli Czech i Słowacji. Tam, o dziwo, przyjęto nas z otwartymi rękoma – a jesteśmy przecież dla nich zupełnie obcy. Osiągnęliśmy porozumienie z dużą firmą z Czech i to tam na wielką skalę (kilkanaście tysięcy ton „uszlachetnionego” węgla) sprawdzą działanie sorbentu ER-1 w elektrowniach zawodowych.

Z kolei w dniu 21.05.2018 roku uzyskano zapewnienie o wsparciu rządu słowackiego dla naszych działań w walce ze smogiem i potwierdzono wolę przeprowadzenia badań i wdrożenia technologii współspalania węgla z sorbentem ER-1. Czy ta sytuacja nie powinna być powodem do wstydu dla polskiego rządu?

Na zakończenie wleję trochę optymizmu w serca Czytelników, przekazując dobrą wiadomość dla Polski. W gminie Rajcza w nadchodzącym sezonie grzewczym 2018/2019 zostanie uruchomiony kompleksowy program walki ze smogiem.

Przewiduje się, że piece węglowe zostaną poddane lekkiej modernizacji poprzez założenie do nich tzw. kierownicy powietrza, a do paliwa stałego będzie dodawany sorbent ER-1. Stanie się to dzięki Kazimierzowi Fujakowi, wójtowi Gminy Rajcza, który zainteresował się naszą technologią i zdecydował się (razem z dwoma pracownikami) pojechać na Śląsk, do Łazisk Górnych, by zobaczyć efekty działania sorbentu w zmodernizowanym piecu Bogdana Gizdonia. Pozytywny przebieg ww. eksperymentu skłonił go do przeprowadzenia prób najpierw u siebie w domu, a potem w kilkunastu piecach w Rajczy. I tak się to zaczęło. Technologia się sprawdziła, jest tania i dlatego powinna stać się wiodącą w Polsce, w walce z ograniczeniem emisji szkodliwych substancji do atmosfery.

Typuję teraz, że Gmina Rajcza będzie pierwszą w Polsce wolną od smogu, co przełoży się nie tylko na poprawę jakości życia jej mieszkańców, ale mam nadzieję, że przyciągnie też do niej o wiele więcej turystów niż to bywało w poprzednich latach.

Cały artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a III” znajduje się na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a III” na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Warszawa 1794 r. na szlaku ku Niepodległej. Przypomnienie dzieł historiograficznych płk. profesora Wacława Tokarza

Mimo bardzo krótkiego okresu funkcjonowania Konstytucji uwidoczniły się jej dobrodziejstwa: przyspieszenie rozwoju gospodarczego kraju, „braterskie zbliżenie mieszczan i szlachty” oraz dobre funkcjono

Zdzisław Janeczek

Z okazji 100 rocznicy odzyskania niepodległości Wacław Tokarz, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiej Akademii Umiejętności, odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (1922 r.) i Krzyżem Walecznych, Oficer Francuskiej Legii Honorowej i Kawaler Legii Honorowej, pułkownik WP, historyk polskich walk niepodległościowych, wraz ze swoim dorobkiem naukowym w pełni zasługuje na przypomnienie.

Wacław Tokarz | Fot. Wikipedia

Wacław Tokarz (1873–1937), uczeń Stanisława Smolki, Wincentego Zakrzewskiego i Stanisława Tarnowskiego, wybitny historyk wojskowości, gdy zetknął się z zainicjowanym przez Józefa Piłsudskiego ruchem strzeleckim, objął prezesurę koła Drugiej Krakowskiej Drużyny Strzeleckiej. Współtworzył także Komisję Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych i upowszechniał idee J. Piłsudskiego wśród młodzieży Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1914 r. wstąpił ochotniczo do wojska. Od 1915 r., jako aspirant, został żołnierzem Legionów Polskich. Był zastępcą Komisarza Głównego i członkiem Rady Polskiej Organizacji Narodowej w 1914 r. Nauczał w szkołach podchorążych w Kozienicach i Kamieńsku. Pod jego redakcją ukazywały się tomiki „Biblioteczki Legionisty”, odbijane czcionkami Drukarni Ludowej w Krakowie. Dzięki niemu do rąk żołnierzy J. Piłsudskiego trafiały myśli i dzieła wybitnych wojskowych i działaczy niepodległościowych, m.in.: Dezyderego Chłapowskiego Wojna w 1807 roku, Ignacego Prądzyńskiego Czterej ostatni wodzowie polscy przed sądem historii, Konstantego Górskiego Bitwa pod Racławicami, Karola Różyckiego Wspomnienia o pułku jazdy wołyńskiej, Władysława Bentkowskiego Notatki osobiste z roku 1863, czy Stanisława ks. Jabłonowskiego Wspomnienia o baterii pozycyjnej artylerii konnej gwardii królewsko-polskiej. Jako historyk był już wówczas autorem kilku znakomitych prac, m.in. ukończonej w 1911 r. książki pt. Warszawa przed wybuchem powstania 17 kwietnia 1794 roku. (…)

W końcu XVIII w., w środku Europy, została popełniona zbrodnia zaboru ziem Rzeczypospolitej, aż do jej unicestwienia, na co od początku, tj. od konfederacji barskiej, nie było zgody Polaków, czemu wyraz dali na sejmie zwołanym 19 IV 1773 r. posłowie Tadeusz Rejtan i Samuel Korsak.

Mocarstwa sąsiednie narzuciły ze względów propagandowych w polityce termin „rozbiory” aby ukryć swoje zbrodnicze pomysły i uniknąć określenia rzeczywistego stanu rzeczy, jakim była okupacja i kolonizacja ziem polskich.

Tak więc w aktach dyplomatycznych epoki znajdujemy obcojęzyczne słowa: „partage”, „Theilung” itp., które w dosłownym znaczeniu należy tłumaczyć jako „podział”, jednak z punktu widzenia politycznej racji stanu Rzeczypospolitej oznaczały: „najazd”, „okupację”, „grabież”, ale nie „rozbiór”, gdyż pojęcie to było nieobecne w polskiej terminologii i nie uwzględnił go współczesny leksykograf i językoznawca Samuel Bogumił Linde (1771–1847) w monumentalnym Słowniku języka polskiego (1807–1815) (…). Podobnie jak zwrot ‘Finis Poloniae’, kłamliwie przypisywany po klęsce maciejowickiej Tadeuszowi Kościuszce, był to termin ukuty przez wrogą propagandę. (…)

Ignacy Potocki | Fot. Wikipedia

Poddanie się zupełnej kurateli rosyjskiej i wyrzeczenie dążeń Sejmu Czteroletniego nie zapewniło Rzeczypospolitej i jej stolicy nawet paru tygodni westchnienia po katastrofie rozbiorowej”. Równie wnikliwie, jak stan umysłów i sytuacje polityczną W. Tokarz charakteryzuje rosyjskich satrapów: Jakoba Sieversa, który kazał wymierzyć działa w salę obrad sejmu grodzieńskiego, oraz jego godnego następcy, gen. Osipa Igelströma, od 28 XII 1793 r. posła nadzwyczajnego i ministra pełnomocnego w Rzeczypospolitej, którego decyzja o redukcji polskiego wojska o połowę (z 15 tysięcy do 7,5 tys.) była bezpośrednią przyczyną wybuchu insurekcji kościuszkowskiej.

W ocenie H. Kocója niezmiernie wartościowe w pracy W. Tokarza są te części, w których autor omawia działalność i rolę Rady Nieustającej, najwyższego organu władzy rządowo-administracyjnej powołanej pod wpływem Katarzyny II przez Sejm Rozbiorowy w 1775 r., zniesionej przez Sejm Wielki i przywróconej w Grodnie w 1793 r. W tej zmodyfikowanej Radzie Nieustającej W. Tokarz wyróżnił trzy odrębne frakcje:

– Ludzi oddanych Stanisławowi Augustowi, liczących na to, że możliwe byłoby porozumienie z przywódcami powstania;

– Partię czysto ambasadorską, której członkowie opowiadali się bez zastrzeżeń za rozkazami gen. Osipa Igelströma, zdając sobie sprawę z tego, że spalili za sobą wszystkie mosty w stosunku do narodu;

– Ludzi z partii Kossakowskiego, którzy zamyślali wznowienie konfederacji targowickiej. Jest znamienne, że W. Tokarz stwierdza, że byli wśród nich szlachetniejsi, jak prymas Michał Poniatowski i marszałek Fryderyk Moszyński. „Odczuwali oni, że Rosja niczego nie gwarantuje prócz hańby i nie chcieli jej dzielić z Ankwiczem, Zabiełłą i Ożarowskim”. (…)

W. Tokarz omawia szczegółowo sytuację gospodarczą ówczesnej Warszawy, nieudane starania o pożyczkę holenderską, pomysł pieniędzy papierowych, położenie materialne wojska i sfer urzędniczych, drożyznę i biedę klas niższych, a nawet prasę i teatr warszawski. Trudną sytuację ludności i jej cierpienia pogłębione okupacją wojsk rosyjskich i działaniami tajnej policji. Ponadto autor podkreśla służalczą postawę Stanisława Augusta wobec Katarzyny II i opisuje represyjne działania wobec Francuzów przebywających w Warszawie, podejrzewanych o sianie rewolucyjnego fermentu wśród Polaków. Prezentuje także pogłoski o kolejnym „rozbiorze” Polski, o którym zaczęto mówić już w styczniu 1794 r. (…)

Jesienią 1793 r. wydano nielegalnie książkę O ustanowieniu i upadku Konstytucji polskiej 3 maja 1791 roku współautorstwa marszałka wielkiego litewskiego. Dzieło to piętnowało słabość i tchórzostwo Stanisława Augusta, który przystępując do targowicy zdezorganizował obronę kraju i zaprzepaścił w 1792 r. szansę na zwycięstwo militarne. Ignacy i Stanisław Potoccy, Hugo Kołłątaj i Franciszek Ksawery Dmochowski krytykowali króla, aby przekonać naród, że powstanie przeciw zaborcom rokuje nadzieję na sukces. Liderzy Stronnictwa Patriotycznego, kreśląc program na najbliższą przyszłość, dowodzili, że mimo bardzo krótkiego okresu funkcjonowania Konstytucji uwidoczniły się jej dobrodziejstwa: przyspieszenie rozwoju gospodarczego kraju, „braterskie zbliżenie mieszczan i szlachty” oraz dobre funkcjonowanie władz. Książkę tę rozkolportowano po kraju w momencie wybuchu powstania. Była ona najsilniejszym i najbardziej propagandowo bolesnym ciosem, jaki zadali Stanisławowi Augustowi przyszli przywódcy powstania. (…)

Wacław Tokarz trafił na czasy, w których z proroctw naszych romantyków: Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego wykreował się ten nieoczekiwany, lecz upragniony: Józef Piłsudski, jak kto w dwugłosie sformułowali Jarosław Marek Rymkiewicz i Andrzej Nowak na łamach pisma „Arcana” (nr 2012/108, s. 9). Nic więc dziwnego, że przeciwstawiał się on negatywnej i lekceważącej organizacyjny wysiłek ocenie powstań, uznając tę tezę za błędną. Bronił demokratycznej zasady wolności narodów zalegalizowanej w traktacie wersalskim 28 VI 1919 r. (…)

Wnikliwa lektura dzieła tego historyka pozwala nam lepiej zrozumieć i określić rzeczywiste pole działanie nie tylko Naczelnika T. Kościuszki i marszałka I. Potockiego, ale także pomniejszych aktorów tej sceny, jak stołecznego szewca Jana Kilińskiego, mianowanego pułkownikiem milicji mazowieckiej, i Andrzeja Kapostasa, warszawskiego bankiera, członka Rady Najwyższej Narodowej i autora ustawy o pieniądzach papierowych z 8 VI 1794 r. Obok nazwisk przywódców ludu pojawiają się też nazwiska generał-majora wojsk koronnych Jana Augusta Cichockiego (1750–1795) oraz członka sprzysiężenia przygotowującego wybuch powstania i generał-lejtnanta wojsk koronnych Stanisława Mokronowskiego (1761–1821), w insurekcji 1794 r. komendanta miasta Warszawy i Siły Zbrojnej Księstwa Mazowieckiego. W tym ostatnim W. Tokarz widział głównie narzędzie króla Stanisława Augusta zmierzającego do opanowania ruchu.

Walki na Krakowskim Przedmieściu szkic J Kossaka | Fot. Wikipedia

Stefan Kieniewicz we wspomnieniu pośmiertnym o Wacławie Tokarzu tak ocenił książkę Warszawa przed wybuchem powstania: „Ta monografia spisku przedinsurekcyjnego opierała się z konieczności tylko na archiwaliach krakowskich. A jednak dała niezmiernie żywy obraz miasta pełnego kontrastów oraz krzyżujących się działań stronników Rosji, szpiegów, patriotów, ludzi wszelkiego stanu od magnatów aż do pospólstwa. W tej książce, będącej tylko fragmentem, zabłysnął Tokarz po raz pierwszy świetnym talentem pisarskim”. Umiejętnie piętnuje arcyłotrów, kłamców (w temacie wolności i niepodległości) i pospolitych zdrajców. (…)

Sukces będącej przedmiotem zainteresowań badawczych W. Tokarza insurekcji warszawskiej przyćmiła gorycz klęski maciejowickiej i szturm Pragi. Generałowi A. Suworowowi caryca podarowała brylantową szlifę do kapelusza i trzy zdobyczne armaty. Na wieść o zdobyciu Warszawy po odczytaniu krótkiego raportu A. Suworowa: „Hurra!” Katarzyna II odpisała: „Hurra, feldmarszałku!”. Wraz z nominacją feldmarszałek otrzymał buławę wysadzaną diamentami i 7 000 dusz. Franciszek II przesłał mu swój portret, a Fryderyk Wilhelm II gwiazdę Orderu Orła Czarnego. Oficerów nagrodzono złotymi krzyżami na wstędze św. Jerzego z napisem „Praga wzięta 24 X 1794 roku”; każdy podoficer i żołnierz dostał medal i jednego rubla.

Po rzezi Pragi dokonanej w 1794 r. przez gen. A. Suworowa przyszły wydarzenia nocy listopadowej 1830 r. i zmagania lat 1863–1864. Warszawa, zdegradowana w XIX wieku do roli stolicy rosyjskiej prowincji o potocznej nazwie Priwislanskij Kraj (Привислинский край), na szlaku do niepodległości dzieliła losy narodu i Rzeczypospolitej. Niegdyś miasto bogate i ważne na mapie Europy, podczas pierwszej wojny światowej zostało ogołocone z kapitału przez niemieckie kontrybucje nałożone na polecenie władz okupacyjnych gen. Hansa Beselera.

W okresie drugiej wojny światowej Warszawę ograbiła z wszelkiego majątku trwałego i obróciła w gruzy III Rzesza. Od 8 V 1940 r. stolica była terenem ulicznych łapanek i obław, większość zatrzymanych kierowano do obozów koncentracyjnych. Symbolem zagłady polskiej ludności miasta stało się KL „Warschau”. Między październikiem 1944 r. a styczniem 1945 r. niemieckie oddziały specjalne, tzw. Technische Nothilfe, zniszczyły około 30% przedwojennej zabudowy lewobrzeżnej Warszawy. Zagładzie uległy wówczas setki bezcennych zabytków oraz obiektów o dużej wartości kulturalnej, sakralnej i gospodarczej. Wyburzaniu i paleniu Warszawy towarzyszyła zakrojona na szeroką skalę grabież pozostającego w mieście mienia publicznego i prywatnego.

Komisarz Rzeszy do spraw Umacniania Niemieckości, Reichsführer SS Heinrich Luitpold Himmler, nakazał wówczas kompletne zniszczenie miasta, po uprzednim opróżnieniu go z wszystkich wartościowych dla Rzeszy materiałów. W wydanym 9 X 1944 r. rozkazie wskazał jednoznacznie: „to miasto ma całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi i służyć jedynie jako punkt przeładunkowy dla transportu Wehrmachtu. Kamień na kamieniu nie powinien pozostać. Wszystkie budynki należy zburzyć aż do fundamentów. Pozostaną tylko urządzenia techniczne i budynki kolei żelaznych”.

Aleksander Wojtecki w 1934 r. proroczo napisał: „Polska, która w chwili upadku w końcu XVIII wieku była tak ludna, jak Wielkorosja lub Anglia, a niewiele mniej ludna od Niemiec, zeszła przez okres 150 lat walki o niepodległość do liczby narodów drugorzędnych z powodu ciągłych strat w ludziach i z powodu powstrzymywania się rozwoju przez państwa zaborcze tak w dziedzinie społecznej, jak i kulturalnej. Te olbrzymie straty i morze wylanej krwi bohaterów domagają się należnego uszanowania, tym bardziej, że nadal znajdujemy się w obliczu trudnego zadania utrzymania niepodległości”.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Warszawa 1794 r. na szlaku ku Niepodległej” znajduje się na s. 6 i 7 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Warszawa 1794 r. na szlaku ku Niepodległej” na s. 6 i 7 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Masz problem z patriotyzmem, wstydzisz się tego słowa? Patriotyzm wstydu nie przynosi. Takie będą Rzeczypospolite…

Wystarczy kilka lekcji w zabrskiej „trójce” im. Bohaterów Monte Cassino, a przekonasz się, że patriotyzm wstydu nie przynosi ani też nie trąci nacjonalizmem. Szkół o podobnym charakterze przybywa.

Tadeusz Puchałka

Nie jest możliwe, by suchy opis mógł stanowić rzetelną relację z uroczystości organizowanych corocznie z okazji święta patronów szkoły, połączonych ze wspomnieniem bitwy o Monte Cassino, przez tę placówkę wychowawczą z charakterem. Po raz kolejny mieliśmy okazję uczestniczyć w niecodziennej lekcji, przypominającej najcenniejsze dla Polaków wartości. Wielu, nie wiedzieć czemu, stara się o nich dziś zapomnieć…

Masz problem z patriotyzmem, wstydzisz się tego słowa? Wystarczy kilka lekcji w zabrskiej „trójce” im. Bohaterów Monte Cassino, a przekonasz się, że patriotyzm ani wstydu nie przynosi, ani też nie trąci nacjonalizmem. W zgodzie z przekonaniem, że „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”, wychowuje się młodzież w zabrskiej „trójce”. Z pewnością władze miasta są dumne z takiej wizytówki, czego niezbitym dowodem była obecność ich przedstawicieli na uroczystościach rocznicowych w dniu 10 maja.

Szkół o podobnym „mocnym charakterze”, wychowujących młodzież z pełnym oddaniem, przybywa. Placówkami tego typu możemy pochwalić się także w Knurowie, dzięki oddaniu i w pełni profesjonalnemu podejściu wychowawców i nauczycieli. (…)

Uroczystościom upamiętniającym 74 rocznicę zwycięskiej bitwy o Monte Cassino, których miejscem tradycyjnie od wielu lat jest Szkoła Podstawowa nr 3 (dawniej Gimnazjum nr 16), dała początek msza święta w kościele św. Anny. W nabożeństwie w intencji bohaterskich uczestników bitwy o Monte Cassino, uczestniczyła kompania Honorowa 34 Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej z Bytomia.

Po mszy świętej wierni, poczty sztandarowe, licznie przybyli na uroczystości goście oraz przedstawiciele władz miasta udali się pod pomnik Bohaterów Monte Cassino. Jak co roku, przemarsz otwierała orkiestra wojskowa z Bytomia i pododdział kompanii honorowej. Pod pomnikiem odczytano Apel Pamięci, po czym złożono wieńce i wiązanki kwiatów, m.in. goście specjalni – syn i córka niezwykle zasłużonego dla szkoły profesora Witolda Żdanowicza, którego imieniem uhonorowano szkolną Izbę Pamięci. Na zakończenie uroczystości pod pomnikiem została oddana salwa honorowa. Następnie odbyła się akadema w murach szkoły, połączona z koncertem laureatów XIII Regionalnego Festiwalu Pieśni Patriotycznej.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Patriotyzm wstydu nie przynosi” znajduje się na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Patriotyzm wstydu nie przynosi” na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Kongres Polska Wielki Projekt. Fundamentem, warunkującym rezonans i skuteczność jego przesłania, jest miłość do Polski

Kongres przebił się do szerszej społecznej świadomości jako intelektualna propozycja konkurencyjna i zdecydowanie intelektualnie atrakcyjniejsza od dominującej przez lata narracji liberalno-lewicowej.

Maciej Mazurek

Zakończona VIII edycja Kongresu Polska Wielki Projekt, mająca miejsce w Warszawie w dniach 17–20 maja, potwierdziła zasadę, że warunkiem skuteczności oddziaływania, z czym Polsce prawica ma czasami problem („słomiany zapał”), jest regularność i świetna organizacja. (…)

Kiedy organizatorzy decydowali się na organizację Kongresu w 2011 roku, chodziło o oddanie hołdu Lechowi Kaczyńskiemu i walkę z coraz bardziej oligarchizującym się systemem. Ten system oznaczał demontaż państwa polskiego.

Pamięć ludzka jest krótka. Warto przypomnieć, jaka aura panowała po 10 kwietnia 2010 roku, jakie siły ujawniły się polskiej polityce, jak zaczął się zmasowany atak na polską podmiotowość. Trzeba było się temu przeciwstawić. To wtedy prof. Zdzisław Krasnodębski i prof. Ryszard Legutko, humaniści z najwyższej półki, ujawnili się jako radykalni, twardzi publicyści walczący z „przemysłem pogardy” i „czarną pianą gazet”, ośmielając innych do aktywności. (…)

Kongres przebił się do szerszej społecznej świadomości jako intelektualna propozycja konkurencyjna i zdecydowanie intelektualnie atrakcyjniejsza od dominującej przez lata narracji liberalno-lewicowej. Biorąc pod uwagę siłę tej narracji, to wielki sukces intelektualny i prestiżowy. A wiadomo, jak ważna, zwłaszcza w naszych czasach, jest kwestia prestiżu, przy ruchomej, płynnej społecznej rzeczywistości.

Kongres Polska Wielki Projekt uświadomił dużym odłamom polskiego społeczeństwa, że istnieje silna niepodległościowa i patriotyczna elita intelektualistów, przedsiębiorców i artystów, że jest alternatywa wobec krytycznego względem Polski dyskursu i że szyderstwo z Polski świadczy o prostactwie i „pomroczności ciemnej”. (…)

Wszystkie debaty były intrygujące i miały w sobie intencję modernizacyjną. Obecność gości zagranicznych, między innymi filozoficznej gwiazdy pierwszej wielkości – Petera Sloterdijka, laureata Nagrody Nobla z ekonomii prof. Thomas Sargenta, prezesa Sądu Konstytucyjnego Węgier dra Tamasa Sulyoka czy historyka prof. David Engelsa, nadała Kongresowi międzynarodowego wymiaru, co pozwoliło zobaczyć sprawy polskie w szerszej perspektywie.

Dwoma wspaniałymi akordami tegorocznej edycji Kongresu było przyznanie medalu „Odwaga i Wiarygodność” Ance Marii Cernei, przewodniczącej Stowarzyszenia Lekarzy Katolickich z Rumunii, i Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego znakomitemu pisarzowi i tłumaczowi Antoniemu Liberze. Ich wystąpienia były poruszające i porywające, wymagają praktycznie osobnego omówienia. Ograniczę się do kilku uwag. Dlaczego wystąpienia te były tak przejmujące? Otóż przywracały one zasadę rzeczywistości, czyli poczucie kruchości porządku, w jakim żyjemy, i skalę zagrożeń wolności w sferze wewnętrznej i zewnętrznej. Wewnętrzne zagrożenie oznacza skażenie duszy, niezwykle chytre zniewolenie, które płynie z lewackich ideologii. Jest w nich ukryty wirus nowej mutacji totalitaryzmu. Zewnętrzne zniewolenie natomiast oznacza zagrożenie ze strony imperialnych ambicji Rosji, która usiłuje odbudować imperium.

Uderzyła mnie ostrość i twardość wystąpienia Anki-Marii Cernei, która powiedziała między innymi, że nikt w Rumunii, poza nielicznymi intelektualistami, nie miał złudzeń, co stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Słowa Anki-Marii Cernei wielkiej miłośniczki Polski, działaczki na rzecz wolności w Rumuni i Europie, miały siłę konkretu, która wynikała z tego, że mówiła to lekarka osobiście, rodzinnie doświadczona przez rumuński komunizm, w którym skala przemocy jest dziś trudna do pojęcia. Walka z takim systemem zahartowała ją, „wydestylowała” osobowość, jeśli można użyć takiego sformułowania, która jest wzorem szlachetności i siły. Medal Ance-Marii Cernei wręczył, co jest jednocześnie symboliczne i oczywiste, Bronisław Wildstein.

Cały artykuł Macieja Mazurka pt. „Kilka uwag o Kongresie Polska Wielki Projekt” znajduje się na s. 5 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Macieja Mazurka pt. „Kilka uwag o Kongresie Polska Wielki Projekt” na s. 5 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Fakty kontra „fotelowi eksperci”: Artymowicz, Lasek, Czachor, Braun… / G.P. Jorgensen, „Kurier WNET” 28/2018

Grupa „fotelowych ekspertów” od kilku lat nie tylko popełnia podstawowe błędy w krytyce wyników prac podkomisji, lecz także prezentuje własne, kompletnie niespójne i niepoparte dowodami hipotezy.

Glenn P. Jorgensen

Fakty kontra „fotelowi eksperci”. Odpowiedź na „pomyłki” Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna

Podkomisja smoleńska zaprezentowała niedawno raport techniczny ukazujący wyniki badań dotyczących katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Przedstawione przez nią dowody są wielokrotnie potwierdzone, tworzą spójny łańcuch oraz mają kluczowe znaczenie dla przyczyn i przebiegu tej katastrofy. Tymczasem grupa „fotelowych ekspertów” od kilku lat nie tylko popełnia podstawowe błędy w krytyce wyników prac podkomisji, ignorując siłę dowodów, lecz także prezentuje własne, kompletnie niespójne i niepoparte dowodami hipotezy.

Polskie władze zażądały ostatnio od komisji badającej katastrofę w Smoleńsku raportu ze stanu prac na dzień 10 kwietnia 2018 r. Komisja opublikowała raport techniczny i udostępniła wyniki niektórych badań, prezentując niepodważalne dowody mające kluczowe znaczenie dla przyczyn i przebiegu katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. na terenie Rosji samolotu TU-154M z polskim prezydentem na pokładzie. Ponad setka dowodów, w tym wiele kluczowych, stoi w sprzeczności z hipotezami rosyjskiej komisji MAK oraz komisji Millera, jak również została całkowicie pominięta w śledztwach MAK i Millera. Raport techniczny prezentuje dowody na manipulacje i niszczenie dowodów przez Rosjan.

W tej sytuacji nie sposób dłużej oficjalnie autoryzować stanowiskiem państwa polskiego raportu Millera powtarzającego tezy rosyjskiego MAK-u jako obowiązującego w przestrzeni prawnej i naukowej, podobnie jak to się stało z kłamstwem katyńskim, po ujawnieniu sprawdzonych informacji. Dlatego też raport Millera został całkowicie unieważniony.

Można być zaskoczonym, przyglądając się wypowiedziom grupy – proszę wybaczyć określenie – „fotelowych ekspertów” w tej sprawie. Ciekawe, że krytyce dowodów i opartych na nich wyników badań komisji towarzyszy jednocześnie nieskrępowana prezentacja hipotez kompletnie niespójnych i nie popartych dowodami

[i],[ii],[iii]. Mam tu na myśli reżysera filmowego Grzegorza Brauna, profesora Marka Czachora i profesora Pawła Artymowicza, którym brakuje specjalistycznej wiedzy w zakresie śledztw lotniczych, oraz Macieja Laska, który powinien być profesjonalnym śledczym, lecz moim zdaniem postępuje wbrew elementarnym zawodowym standardom. Ostatnie hipotezy Marka Czachora (zdalne uprowadzenie samolotu) nadają się być może na sensacyjną powieść, ale stoją w sprzeczności z większością twardych dowodów tej sprawy.

Ponieważ jestem zmuszony zmierzyć się z wieloma fałszywymi stwierdzeniami dotyczącymi śledztwa, pozwolę sobie zademonstrować kilka przykładów metod dezinformacji, prowadzących do fałszywych lub nieuprawnionych wniosków. Chciałbym wierzyć, że ci ludzie działają w dobrej wierze – szczególnie w odniesieniu do Marka Czachora czy Grzegorza Brauna. Ponieważ jednak Marek Czachor i Paweł Artymowicz mają tytuły profesorskie, a Maciej Lasek powinien mieć stosowne wykształcenie jako śledczy wypadków lotniczych, trudno wyobrazić sobie, by nie posiadali oni podstawowej wiedzy, stojącej w sprzeczności z ich publicznymi wypowiedziami.

„Fotelowi eksperci” kontra drzwi wbite w ziemię

Lewe drzwi pasażerskie tupolewa zostały znalezione wbite na 1 metr w głąb ziemi na samym początku pola szczątków (rys. 2). Marek Czachor stwierdza: „Nietrudno wyobrazić sobie, że wiele ton toczącego się ciężaru jest w stanie wcisnąć drzwi wejściowe samolotu w podłoże”.

Jestem pewien, że pan Czachor, siedząc w swoim fotelu, jest w stanie wyobrazić sobie wiele różnych rzeczy i podobnych spekulacji, podobnie jak Lasek i Artymowicz.

Rys. 2. Lewe drzwi pasażerskie nr 2 w trakcie wykopywania z ziemi po wbiciu się na głębokość 1 m w początkowej strefie miejsca katastrofy.

Oprócz pozycji kluczowy jest tutaj wygląd znalezionych drzwi. Nie jest możliwe uzyskanie znanego nam obrazu zniszczeń lewych drzwi pasażerskich za pomocą wypchnięcia ich do ziemi w sposób opisany przez wyżej wymienionych „ekspertów”. Nigdy podobny przypadek – biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – nie został odnotowany. Siła potrzebna do „popchnięcia” drzwi przez samolot do ziemi musiałaby być znacznie większa niż jakakolwiek osiągalna w warunkach wypadków komunikacyjnych bez użycia materiałów wybuchowych. Komputerowe symulacje pokazują, że kadłub, posuwając się do przodu, musiałby spowodować odgięcie drzwi równolegle do toru lotu, co nie miało miejsca w Smoleńsku.

Na tym przykładzie widać, jak panowie „eksperci” traktują wybiórczo dowody, przytaczając tylko te dogodne dla ich wersji. Przykładowo pomijają fakt, że drzwi zostały znalezione w ziemi całkowicie oderwane od solidnej i mocnej futryny kadłuba. Sam ten fakt dowodzi eksplozji.

Jeśli zamknięte drzwi, zespolone w 12 miejscach z masywną futryną, byłyby popchnięte do ziemi, niektóre fragmenty futryny powinny zostać znalezione w ziemi razem z drzwiami. Umiejscowienie i pozycja drzwi 1 metr w głębi ziemi jest nie tylko bardzo mocnym dowodem wybuchu, lecz także dodatkowo świadczy o położeniu samolotu podczas pierwszej, głównej eksplozji kadłuba. Panowie nie uwzględniają faktu, że wewnątrz, w lewym górnym rogu drzwi za ich wewnętrzną osłoną znajdowały się ludzkie szczątki, co jest bardzo trudne do wyjaśnienia uszkodzeniami w wypadkach komunikacyjnych, a co można logicznie wytłumaczyć efektem eksplozji.

Pomijają fakt, że kadłub znajdował się na wysokości 6–7 m nad ziemią, gdy mijał miejsce, w którym znajdowały się wbite w glebę drzwi. Także z tego prostego powodu drzwi nie mogły być wbite w ziemię jako rezultat uderzenia kadłuba z podłożem. O wysokości nad ziemią kadłuba świadczy m.in. nieuszkodzone drzewo (oznaczone literą Z na rys. 3) znajdujące się na linii toru lotu tuż przed miejscem kontaktu lewego skrzydła samolotu z ziemią. Dzięki temu drzewu Z łatwo jest udowodnić, że kadłub był na wysokości 6–7 m nad miejscem, gdzie znaleziono drzwi wbite w ziemię.

Tor ścieżki wyznaczają dokładnie ślady naziemne, rysy pierwszego kontaktu z ziemią ogona i kikuta lewego skrzydła, zaczynające się 8 m za drzewem „Z”. Samolot musiał więc przelecieć nad drzewem „Z”, bo w przeciwnym razie musiałby je ściąć.

Rys. 3. Wysokie na 6–7 m drzewo oznaczone lit. Z, znajdujące się dokładnie na ścieżce lotu od strony ul. Kutuzowa, nie zostało uszkodzone, co dowodzi, że samolot przeleciał nad nim i znajdował się w powietrzu, gdy drzwi zostały wystrzelone do ziemi. Proszę zwrócić uwagę na niewielką odległość (8 m) od drzewa Z do śladu naziemnego ogona (oznaczoną elipsą). Lewe drzwi pasażerskie nr 2 znaleziono zaledwie kilka m dalej na lewo od tego śladu. Ślady naziemne przy samolocie zaznaczono trzema liniami.

Tę wysokość kadłuba nad ziemią potwierdzają ślady naziemne lewego skrzydła i ogona (o konkretnym kształcie i odległości względem siebie), które odpowiadają geometrii samolotu TU-154M tylko w jednej konkretnej pozycji, kiedy kadłub znajdował się jeszcze na wysokości 6–7 m w powietrzu.

Dodatkowe potwierdzenie tej wysokości pochodzi z ostatnich zapisów obu systemów zarządzania lotem, przechowujących dane po utracie zasilania. Ponadto wiemy z badań Sandia National Laboratories[iv], że jeśli kadłub uderzyłby w ziemię bez rozerwania go przed upadkiem za pomocą materiałów wybuchowych, to co najmniej jedna ze ścian powinna znaleźć się pod spodem podłoża, którym uderza. A faktem jest, że w Smoleńsku część kadłuba została znaleziona otwarta i miała obie ściany boczne odrzucone na zewnątrz, bez niczego pod spodem (patrz rys. 4).

Rys. 4. Tylną sekcję kadłuba znaleziono do góry dnem, obie strony wygięte na zewnątrz, z wyraźnymi oznakami wewnętrznego ciśnienia, gdy kadłub znajdował się w powietrzu.

Kolejne fakty zignorowane przez zespoły MAK i Millera oraz „fotelowych ekspertów”

Wniosek dotyczący wybuchu w kadłubie, w efekcie którego drzwi zostały oderwane i wbite w ziemię, dodatkowo potwierdzają ślady naziemne, czyli nagłe „urwanie się” w omawianym miejscu śladu lewego skrzydła i ogona (patrz rys. 6). Świadczy o tym też wygląd ogona, wyraźne zniszczenie lewego poziomego statecznika oraz nagłe odkształcenie ogona na lewą stronę, które spowodowało odrzucenie ziemi na bok (patrz rys. 5). Samolot z zarytym częściowo w tym miejscu statecznikiem obraca się na bok, co związane jest z pracą silników sekcji ogonowej po odłączeniu się tej sekcji od kadłuba (tzw. moment żyroskopowy). Wymusza to uderzenie ogona o ziemię, co potwierdza ślad naziemny (patrz rys. 6).

Kolejnym wymownym dowodem wskazującym na wewnętrzne ciśnienie jest obraz odkształceń zawiasów drzwi.

Rys. 5. Zdjęcie po lewej stronie: Południowy ślad na ziemi zostawiony przez ogon. Proszę zwrócić uwagę na przesunięcie boczne gleby w obszarze oznaczonym literą A. Środkowe i prawe zdjęcie: linia uszkodzenia lewego poziomego statecznika podczas nagłego skrętu w bok sekcji ogonowej.

Potwierdzeniem eksplozji jest także fakt, że małe części ciał pasażerów siedzących w pobliżu tych drzwi, w tym ludzkie jelita, zostały znalezione na początku miejsca katastrofy, zanim jeszcze kadłub uderzył w ziemię, podczas gdy same ich ciała znalazły się dużo dalej. Kolejne potwierdzenie stanowi fakt, że ubrania były całkowicie lub prawie całkowicie zdarte z 35 osób. Jest to bardzo nietypowe w przypadku stosunkowo niewielkiej prędkości samolotu zderzającego się z ziemią, natomiast powszechnie znane z dziedziny działania materiałów wybuchowych. Zachęcam „ekspertów” do przytoczenia zgłoszeń podobnych przypadków z historii lotów z wysoką liczbą ofiar pozbawionych ubrań w warunkach prędkości poniżej 280 km/h.

Ciekawe, dlaczego przez „ekspertów” oraz zespoły MAK i Millera całkowicie jest ignorowany fakt, mówiący o dużej liczbie bardzo małych fragmentów ciał ofiar. W szczególności wysoce rozdrobnionych było 12 ciał osób znajdujących się najbliżej lewych drzwi pasażerskich nr 2 (tych wbitych w głąb ziemi). Pod wpływem wieloletniego doświadczenia w badaniu wypadków społeczność naukowa wiąże takie rozdrobnienie z poziomami działania przyspieszeń powyżej 350G. Oznacza to, że ciała omawianych osób doświadczyły sił 350 razy większych od swojej wagi. „Eksperci” nie wyjaśniają, jak to możliwe, że uderzenie samolotu pod niewielkim kątem o podmokłą ziemię przy względnie niskiej prędkości PIONOWEJ mogło spowodować tak bardzo niezwykły efekt, działanie tak wielkich sił. Zapytałem o to osobiście pana Macieja Laska w 2015 r. na Międzynarodowej Konferencji ISASI w Augsburgu[v], lecz niestety nie odpowiedział, odwrócił się plecami i odszedł.

Rys. 6. Nieuszkodzone drzewo o wysokości 6–7 m. oznaczone literą Z znajduje się bezpośrednio na ścieżce lotu. Ślady naziemne zatrzymują się gwałtownie w miejscu, gdzie kadłub znajduje się nad pozycją, w której drzwi zostały wbite w ziemię

„Fotelowi eksperci” kontra kilkadziesiąt tysięcy fragmentów samolotu

Nie sama prędkość jest niebezpieczna dla ludzkiego ciała, ale to, jak szybko się ona zmienia (zjawisko nazywane przyspieszeniem). Wyobraźmy sobie, że jedziemy autostradą z prędkością 130 km/h, a kierowca wciska hamulec do dechy, by maksymalnie skrócić czas hamowania. Czas od wciśnięcia pedału hamulca do zatrzymania samochodu może wynosić około 10 sekund, a odległość potrzebna do pozbycia się całej energii kinetycznej samochodu i pasażerów może wynosić przykładowo około 180 m. Gdybyśmy jednak mieli pecha i zamiast wciśnięcia hamulców do dechy uderzyli w masywną, solidną ścianę, doświadczylibyśmy, co prawda, takiej samej zmiany prędkości od 130 km/h do zera, ale czas, w jakim by to trwało, byłby mniejszy niż jedna dziesiąta sekundy zamiast 10 sekund. A to byłaby właśnie różnica między życiem a śmiercią.

Po uderzeniu pojazdu w ścianę cała energia jest pochłaniana na niewielkiej odległości, dokładnie takiej, ile ma zgniatana karoseria samochodu (powiedzmy 1,2 m). Przyspieszenie w przypadku gwałtownego wciśnięcia hamulca byłoby mniejsze niż 0,5G, a w przypadku uderzenia w ścianę mogłoby być większe niż 50G. Przyspieszenie o wartości 50G oznacza, że ciało odczuje 50-krotność swojej własnej wagi.

Z doświadczenia wiemy, że ludzie na ogół mogą tolerować działanie sił do 15G bez obrażeń zagrażających życiu, a przyspieszenia powyżej 350G spowodują wysoką defragmentację ludzkiego ciała, ponieważ tkanki i kości nie są w stanie wytrzymać tak dużych przyspieszeń.

Powyższe przykłady pokazują, że im dłuższy dystans, na którym prędkość może być spowolniona, tym mniejsze może być przyspieszenie. Wystarczy porównać odległość 180 m drogi hamowania, czemu towarzyszyło wytworzenie siły mniejszej niż 0,5G, do odległości 1,2 metra, co wytworzyło więcej niż 50G.

Często stosowaną przez tzw. ekspertów metodą dezinformacji jest mieszanie ze sobą prędkości poziomych i pionowych lub kierunków energii. Jest to dowód całkowitej ignorancji, niedopuszczalnej w profesjonalnych badaniach śledczych. Takie podejście oznaczałoby, że równie dobrze byłoby uderzyć pionowo, jak poziomo i że nie ma to żadnego znaczenia (patrz rys. 7).

Dobry badacz wypadków wie, że w sytuacji lotu na płaskim terenie lub nad wodą to właśnie prędkość pionowa, a nie prędkość pozioma zabija. Dlaczego? Bo jeśli nie uderzy się w solidną ścianę lub górskie zbocze, prędkość pozioma może być wytracona w terenie na stosunkowo dużej odległości. Podobnie jak w opisanej powyżej sytuacji gwałtownego użycia hamulców samochodowych. W przypadku prędkości pionowej odległość będzie znacznie krótsza, podobnie jak w sytuacji uderzenia w masywną ścianę.

Rys. 7. Prędkość pozioma i prędkość pionowa (zniżania) wyznaczają kąt uderzenia. Rysunki A i B pokazują różnicę między prędkością pionową i poziomą. Dłuższa przyprostokątna pokazuje tę samą wartość prędkości, tylko że dla samolotu A jest to prędkość pozioma, a dla samolotu B jest to prędkość pionowa. Jako pasażerowie wolelibyśmy być na pokładzie samolotu A, nie B, ponieważ samolot A ma możliwość wytracenia swojej energii na dłuższym dystansie i w dłuższym czasie, co skutkuje nieszkodliwą niewielką siłą przyspieszenia (G).

Kiedy więc samolot może pozbyć się swojej energii kinetycznej na większej odległości, przyspieszenia są odpowiednio niższe i mniej niebezpieczne. Roślinność i drzewa mogą być nawet pomocne w tym procesie pochłaniania energii.

Każdy, kto choć raz doświadczył lądowania, zna jakość dobrego poziomego dotyku podłoża w porównaniu z pionowym spadkiem. Skoczek narciarski to kolejny dobry przykład, dlaczego tak ważne jest, aby mieć oko na kierunki prędkości i umieć je rozróżniać. Skoczek może opuścić rampę z prędkością większą niż 110 km/h, a następnie spadać swobodnie przez 75 m w dół[vi],[vii] (patrz rys. 8). Dlaczego nie ginie? Ponieważ ląduje prawie równolegle do powierzchni pochyłości, co pozwala mu wytracić energię kinetyczną na długim dystansie i nie rozbić się o ziemię. W rzeczywistości bez prędkości do przodu (poziomej), podczas kontaktu z podłożem skoczek nie przeżyłby prędkości pionowej 65 km/h. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że kąt zetknięcia z powierzchnią ziemi przeciętnego skoczka jest bardzo podobny do kąta podejścia samolotu TU-154 w Smoleńsku, a przecież skoczek nie ma ochronnego kadłuba. Warto się nad tym zastanowić.

Rys. 8. Skoczek może swobodnie opadać z 75 m wysokości i przeżyć upadek z powodu dużej prędkości do przodu (poziomej), umożliwiającej mu kontakt z podłożem niemal równolegle do powierzchni zbocza. Pomimo tego, że bez prędkości do przodu (poziomej) jego energia kinetyczna byłaby mniejsza – nie przetrwałby takiego upadku. To kolejny dobry przykład, dlaczego kierunki prędkości są ważne i należy je odróżniać.

Wszyscy trzej – Maciej Lasek, Paweł Artymowicz, Marek Czachor – już wcześniej wspominali, że inny samolot, który rozbił się w podobnych warunkach, uległ rozbiciu na wiele części, i podają przykład lotu Swiss Air 111[viii]. Ten samolot, odwrócony do góry dnem, uderzył w wodę z prędkością 560 km/h, pod kątem 20 stopni. Oznacza to, że prędkość pionowa wynosiła około 190 km/h (niemal pięciokrotnie więcej niż w Smoleńsku), a woda działa przecież jak beton przy takich prędkościach pionowych. W przypadku katastrofy w Smoleńsku prędkość pionowa wynosiła poniżej 43 km/h. Innymi słowy, Swiss Air 111 uderzył z około 20 razy większą pionową energią kinetyczną masy jednostkowej niż w przypadku Smoleńska (190/43²). To zupełnie różne przypadki. Nic dziwnego, że Swiss Air roztrzaskał się na kawałki, czego w żaden sposób nie można odnieść do przypadku TU-154, choć tzw. eksperci poświęcili wiele wysiłku, by stworzyć takie błędne wrażenie.

W najnowszej publikacji, opartej na omówieniu katastrofy samolotu w Hungtington[ix], profesor Czachor posuwa się nawet o krok dalej. Prezentuje swą chałupniczą teorię (patrz rys. 9), jak przebiegają zależności między prędkością samolotu a działaniem siły G (przyspieszenia), ilustrując to wykresem. Czachor nie rozróżnia tutaj prędkości poziomej i pionowej ani nie wyjaśnia, czy ma na myśli siłę G samolotu, czy pasażerów (z przodu, w środku czy z tyłu samolotu).

Ponadto profesor Czachor twierdzi, że wartość siły przyspieszenia podczas wypadku w Huntington wynosiła 50G. Prawdopodobnie pomieszał on stan testowy wysokościomierza kapitana załogi podczas testu wykonywanego przez komisję dochodzeniową z wartością przyspieszenia podczas wypadku. Raport nigdzie nie wymienia 50G jako siły, której doświadcza samolot lub pasażerowie. Przeniesienie oddziaływania G, którego wysokościomierz mógł doświadczyć, na samolot lub pasażerów, wykazuje brak umiejętności śledczych i zrozumienia mechaniki.

Trudno uwierzyć, by autorem zaprezentowanego przez M. Czachora wykresu był profesor nauk fizycznych. Przypuszczam, że tylko kilku kiepskich uczniów pierwszej klasy liceum mogłoby go potraktować poważnie. Hołdując teorii prof. Czachora, moglibyśmy przyjąć, że wszyscy zginiemy przy najbliższym lądowaniu.

 

Rys. 9. Niedorzeczny wykres prof. Czachora zależności między prędkością statku powietrznego a uderzeniem siły G. W rzeczywistości oddziaływanie siły G doświadczane przez pasażerów będzie zależeć od wielu czynników, które nie mają z powyższym wykresem nic do rzeczy, a Czachor dodatkowo miesza energie pionowe i poziome. Jeśli ten wykres zależności prof. Czachora odnieślibyśmy do przypadku w Smoleńsku, tupolew, poruszający się z prędkością 280 km/h, do całkowitego zatrzymania/wyhamowania potrzebowałby 4 m: oczywiście nic takiego nie miało miejsca.

M. Czachor w swoim artykule prezentuje zdjęcie rozczłonkowanego wraku po jego poważnym uszkodzeniu przez POWYPADKOWY pożar (patrz rys. 10). Mimo, że raport NTSB na stronie 12 wyraźnie stwierdza: „Większość kadłuba została stopiona lub zredukowana na sproszkowaną substancję, jednak kilka dużych kawałków zostało rozrzuconych w spalonym obszarze”. Prof. Czachor kompletnie „zapomina wspomnieć” czytelnikowi o poważnym pożarze. Czy to próba dociekania prawdy, czy celem jest tutaj co innego? Może to, aby czytelnik uwierzył, że taka ilość szczątków i zniszczeń była wynikiem jeszcze mniejszego oddziaływania sił niż w przypadku Smoleńska.

Rys. 10. Przykład M. Czachora „na oddziaływanie siły 50G”. Niestety „zapomina” on poinformować, że większość szkód spowodowana została przez pożar po wypadku.

Zamiast tego przykładu dezinformacji mógł on pokazać przypadek sprowokowanej w celach testowych katastrofy samolotu siostrzanego do tupolewa, zbudowanego przez Boeinga (727) na twardym, skalistym podłożu pustynnym w Meksyku w 2012 roku[x] (patrz rys. 11). W ostatniej fazie lotu pilot opuścił samolot, który dalej był sterowany zdalnie do ziemi. Ten statek powietrzny uderzył w ziemię z siłą około połowy mniejszej pionowej energii kinetycznej na masę jednostkową w porównaniu z przypadkiem smoleńskim, ale biorąc pod uwagę fakt, że uderzył w twarde podłoże, a nie stosunkowo miękkie, jak to było w Smoleńsku, można założyć, że oba przypadki są dość porównywalne. W Smoleńsku samolot uderzył w grunt częściowo odwrócony; lewe skrzydło i ogon miały pierwszy kontakt z podłożem i w ten sposób pochłonęły nieco energii kinetycznej w procesie destrukcji skrzydła i ogona. Z drugiej strony można argumentować, że uderzenie bokiem samolotu (jak w Smoleńsku) wywołało inne skutki niż uderzenie od dołu, jak w przypadku 727 w Meksyku. Przyszłe prace komisji dokładnie przeanalizują tę konkretną kwestię.

Rys. 11. Przykład zniszczenia samolotu B727 podobnego typu, co TU-154M, uderzającego o twardy grunt z prędkością 225 km/godz. pod kątem nachylenia około 7 stopni. W Smoleńsku TU-154M uderzył o ziemię pod kątem 9 stopni.

Według nonsensownego wykresu Marka Czachora podstawione odpowiedniki pasażerów na pokładzie samolotu B727 powinny ulec sile 60G, co oczywiście nie miało miejsca. „Pasażerowie” części przedniej samolotu doświadczyli co najwyżej siły 12G, a ci z części tylnej nie więcej niż 6G. Śledczy doszli do wniosku, że w przypadku takiej katastrofy kilkoro pasażerów z części frontowej mogłoby zginąć, lecz pozostali powinni ocaleć, a większość z nich nawet oddalić się o własnych siłach. Warto też zauważyć, że kadłub przełamał się jedynie na dwie główne części, tak jak można było tego się spodziewać.

„Fotelowi eksperci” kontra końcówka lewego skrzydła

To, że Czachor, Artymowicz i Lasek całkowicie unikają wchodzenia w szczegóły dotyczące „podpisów” wybuchów i klasycznych oznak eksplozji na końcówce lewego skrzydła, nie jest przypadkiem. W literaturze kryminalistycznej dla badaczy wypadków „podpis” wybuchu definiuje się jako cechę, która może być wyjaśniona jedynie przez wybuch[xi],[xii],[xiii]. Zrolowane ponad 450 stopni krawędzie końcówki skrzydła są klasycznymi tego przykładami, zwanymi lokami powybuchowymi, będącymi dowodami rozstrzygającymi (patrz rys. 12). Ponadto osie zagięć są prawie równoległe do kierunku lotu. Wniosek, że doszło do wybuchu, jest ponadto potwierdzony dużą liczbą charakterystycznych oznak eksplozji. Na podstawie tysięcy zdjęć komisja wykonała precyzyjną rekonstrukcję 3D tej sekcji skrzydła. Obraz zniszczeń fragmentów miejsca oderwania końcówki skrzydła przeczy temu, by przeszedł przez to miejsce jakiś obiekt, natomiast dowodzi działania wysokiego ciśnienia wewnętrznego (eksplozji). Trzech z grupy wysoko doświadczonych ekspertów europejskich niezależnie od siebie doszło do tego samego wniosku.

Rys. 12. Zrolowane ponad 450 stopni krawędzie są klasycznymi „podpisami” wybuchu. Ilustruje to literatura śledczo-sądowa dotycząca badań wybuchów, co potwierdza stanowisko trzech niezależnych szanowanych w świecie ekspertów.

Po przecięciu skrzydła przez liniowe materiały wybuchowe dowolna utworzona liczba fragmentów blachy, żeber i poszycia rozpryśnie się w przestrzeni z powodu sił aerodynamicznych. Faktem jest, że takie szczątki były obecne 40 m po jednej stronie i 20 m po drugiej stronie tzw. brzozy Bodina. Jest także faktem, że znaleziono szczątki luźno wiszące na gałęziach tzw. brzozy Bodina. Komisja pokazała poprzez eksperymenty, że takie szczątki, by luźno zawisnąć na gałęziach drzewa, musiały oddzielić się od samolotu 80 do 100 m wcześniej (biorąc prędkość TU-154M za prędkość początkową szczątków).

Jednakowoż wysiłek Marka Czachora, by wyjaśnić, w jaki sposób można znaleźć takie szczątki na gałęziach drzewa (zapominając wyjaśnić te znalezione po obu stronach), zasługuje na komentarz, ponieważ ilustruje to kolejną metodę dezinformacji. Czachor sugeruje, że kawałki szczątków oderwanych od skrzydła podczas eksperymentu kolizyjnego wykonanego w 1964 roku lecą pionowo w górę[xiv]. Jego teoria polega na tym, że takie szczątki wytworzone na smoleńskiej brzozie mogłyby poszybować pionowo w górę, a następnie spaść i osadzić się na gałęziach tej samej brzozy. Jednak pokazując eksperyment kolizyjny, zestawia dwa ujęcia, odcinając ogon samolotu, który mógłby posłużyć jako punkt odniesienia, co z kolei pozwala mu wykreować fałszywe wrażenie (patrz rys. 13). Rzeczywistość jest taka, że fragment samolotu, na który wskazuje Czachor, nie tylko leci w górę, ale dodatkowo leci ponad 40 m do przodu z prawie taką samą prędkością jak sam samolot, co łatwo zobaczyć przy prawidłowym ustawianiu obrazów (patrz rys. 14).

 

Rys. 13. W wyniku odcięcia ogona samolotu i zestawienia obok siebie zdjęć wykonanych przez poruszającą się kamerę, można odnieść wrażenie, że obwiedziony przez M. Czachora odłamek samolotu głównie leci w górę. W rzeczywistości kontynuuje lot do przodu z prawie taką samą prędkością jak samolot (patrz kolejne zdjęcie). Zmiana profilu gór w tle zdjęcia ujawnia ruch kamery.

 

Rys. 14. Te same kadry, które pokazuje prof. Czachor, właściwie przypisane w odniesieniu do profilu gór widocznych w tle. Teraz ruch do przodu zaznaczonego odłamka samolotu jest oczywisty, a iluzja ruchu pionowo w górę znika. Zwróćmy uwagę, że „odłamek Czachora” zachowuje prędkość do przodu oraz odległość względem ogona jako punktu odniesienia.

Artymowicz i Lasek utrzymują, że wygięte części płyty skrzydła lub szczątki drewna znalezione na krawędzi oddzielenia końcówki skrzydła są dowodami na uderzenie skrzydła w brzozę. To pokazuje ich brak umiejętności śledczych. Wyobraźmy sobie osobę zabitą kulą pistoletu strzałem w głowę. Osoba ta następnie upada na drzewo, zadrapując sobie ramię. Odnalezienie kuli w głowie może wyjaśnić upadek i otarcia na ramieniu, ale odkrywając jedynie i wyłącznie zadrapane ramię, nie można wyjaśnić kuli w głowie. Klasyczne „podpisy” eksplozji w skrzydle TU-154M w Smoleńsku to taka „kula”, resztki drewna i wygięte płyty to „otarte ramię”. Nawiasem mówiąc, tak wygiętą część o zbliżonym kształcie do tej, którą „eksperci” uważają za dowód, komisji udało się osiągnąć w wyniku wykonanych przez nią eksperymentów, przecinając aluminiowe skrzydło materiałami wybuchowymi, a ja mogę osobiście zaświadczyć, że nie było tam żadnej brzozy.

 

Maskirowka

Reżyser Grzegorz Braun argumentował w 2016 roku[xv] (przed ekshumacjami), że nie można mieć pewności, że delegacja VIP-ów, w tym prezydenta i Pierwszej Damy, faktycznie opuściła Warszawę, a jeśli tak, to nie można być pewnym, że ich TU-154M rozbił się w Smoleńsku. Nie można też być pewnym, że faktycznie zginęli. Teoria ta wykorzystuje uczucia ludzi, którzy z głębi serca chcieliby uwierzyć, że ta katastrofa nie była prawdą, karmiąc ich podświadomość pewną nadzieją w całej tej tragedii.

O ile dobrze rozumiem, pomimo iż ekshumacje udowodniły bezsprzecznie, że pasażerowie i załoga TU-154M nie żyją, obecnie Grzegorz Braun nadal twierdzi, że 60 tys. odłamków kadłuba w Smoleńsku może należeć do innego samolotu.

Pan Braun, który jest bardzo utalentowanym reżyserem, podczas swojej kariery musiał doświadczyć, jak trudne i czasochłonne jest ustawienie sceny w imitujący rzeczywistość sposób. Wiele tysięcy zdjęć z miejsca katastrofy z wielu różnych, niezależnych od siebie źródeł, które potwierdzają się nawzajem, czasem pokazując ten sam obiekt pod różnymi kątami, materiał wideo zrobiony tuż po tragedii, zdjęcia satelitarne i zeznania świadków – świadczą o katastrofie w Smoleńsku. Ale mimo to wyobraźmy sobie teraz, że musimy złożyć 60 tys. części we właściwej kolejności. Niektóre ważące tonę, niektóre małe. Niektóre na drzewach, niektóre głęboko w ziemi, a inne na ziemi. Wyobraźmy sobie, że musimy ciąć drzewa w pobliżu ulicy Kutuzowa i rozłożyć części drzew w odpowiedniej kolejności. Rozpalmy ogniska, poukładajmy ciała. Wykopmy artefakty z ziemi w prawidłowy sposób. Pościnajmy drzewa w pobliżu miejsca katastrofy. Rozetrzyjmy błoto na stojących jeszcze drzewach. Wymieszajmy fragmenty ciał, drzewa i części samolotów jeden na drugim. I robiąc to wszystko bez zwracania uwagi opinii publicznej, mając jedynie kilka godzin na wykonanie zadania – w tym pracę w ciemną noc. Zdjęcia satelitarne pokazują, że nic z wyżej opisanych rzeczy nie miało miejsca 9 kwietnia 2010 r. Szkoda, że talent i wyobraźnia Grzegorza Brauna nie zostały ukierunkowane na dziedzinę sztuki filmowej.

 

Kłamstwa wprost

Klika lat temu Maciej Lasek został zobowiązany przez polski sąd do odpowiedzi na konkretne pytanie, którego sens brzmiał: jak to możliwe, że samolot uderzający w podmokły grunt pod niewielkim kątem, z niewielką prędkością pionową, rozpada się na dziesiątki tysięcy części, pasażerowie doświadczają ogromnych przeciążeń, a samolot nie zostawia krateru?

Czy efektem absurdalnych teorii i kłamstw nie przystających ani do obrazu zdarzeń, ani praw natury, jest to, że Lasek do dziś nie jest w stanie odpowiedzieć na to proste pytanie?

Nie wdając się w szczegóły, Artymowicz będzie twierdził, że praca wykonana przez wysoko wykwalifikowaną, niezależną instytucję amerykańską, jako jedyna na świecie zatwierdzoną przez FAA do wykonywania takich analiz, jest błędna i Artymowicz wie lepiej, jak to zrobić.

Przyjrzyjmy się więc kompetencjom jednego z najwybitniejszych na świecie badaczy wypadków lotniczych, pana Franka Taylora.

Wielotorowa kariera Franka Taylora w dziedzinie badania wypadków lotniczych obejmuje okres ponad 50 lat. Zarządzając Cranfield Aviation Safety Center, kierował na uniwersytecie rozwojem szkolenia dla badaczy, nadzorował szkolenie wszystkich badaczy AAIB (brytyjskich badaczy wypadków lotniczych) oraz setek badaczy z całego świata. Program szkoleniowy Taylora uznawany jest na całym świecie za najlepszy i w jego ramach kształci się większość badaczy powypadkowych. Podczas moich studiów magisterskich na Uniwersytecie w Cranfield spotkałem kolegów – śledczych katastrof lotniczych – z każdego zakątka świata i wszyscy wyrażali się na temat tego programu z najwyższym szacunkiem.

Frank Taylor pełnił funkcję konsultanta w AAIB i w innych państwowych organach śledczych w wielu dochodzeniach, m.in. badając wypadki: PanAm B747 w Lockerbie, British Air Tours B737 w Manchesterze, Air India B747 na południu Irlandii oraz Singapore Airlines B747 w Taipei. Był przewodniczącym Grupy Bezpieczeństwa Lotniczego, przewodniczącym Grupy Roboczej ds. Lotnictwa parlamentarnej Rady Doradczej ds. Bezpieczeństwa Transportu, członkiem Grupy Roboczej ds. Bezpieczeństwa Lotniczego Europejskiej Rady Bezpieczeństwa Transportu oraz specjalistycznym doradcą komisji śledczej Izby Gmin ds. Transportu Lotniczego i Bezpieczeństwa Kabiny Samolotowej. Jest jednym z członków „Fellow” Królewskiego Towarzystwa Aeronautycznego oraz Instytutu Energii. Jednocześnie jest jednym z zaledwie 35 tzw. członków „Fellow” Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Bezpieczeństwa Lotniczego (ISASI), którzy cieszą się najwyższą renomą w zawodowej społeczności. W 1998 roku otrzymał nagrodę Jerome F. Lederer Award za wybitny wkład w doskonalenie techniki badania wypadków. Frank Taylor jest powszechnie szanowany w fachowej społeczności międzynarodowej jako doskonały i wysoce uczciwy badacz wypadków lotniczych.

Artymowicz, Lasek i im podobni uważają jednak, że Frank Taylor „nie ma żadnych kwalifikacji, by wypowiadać się na temat katastrofy”. Uśmiecham się na myśl o tym, jakie realne kwalifikacje mają panowie Artymowicz, Lasek i Czachor.

Autor jest Duńczykiem, magistrem inżynierem mechaniki i dynamiki płynów (Duński Uniwersytet Techniczny), pilotem z licencją PPL, ekspertem śledczym katastrof lotniczych (Cranfield University), członkiem International Society of Air Safety Investigators i ekspertem podkomisji smoleńskiej.

Przypisy:

[i] http://faktyosmolensku.natemat.pl/229657,smolenskie-wybuchy-franka-taylora.
[ii] http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/popoludniowa-rozmowa/news-prof-artymowicz-eksplozje-w-kadlubie-i-skrzydle-tu-154m-ani-,nId,2568125.
[iii] http://www.mif.pg.gda.pl/kft/Akron1/Po2lat_v4.pdf.
[iv] Wiesław K. Binienda, Analiza dynamiczna zniszczenia struktury samolotu TU-154M w Smoleńsku 10 kwietnia 2010. Materiały konferencyjne, Konferencja Smoleńska I, 2012.
[v] https://www.youtube.com/watch?time_continue=4&v=rmUxOu5Xem8.
[vi] http://www.fis-ski.com/mm/Document/documentlibrary/Skijumping/03/20/22/StandardsfortheConstructionofJumpingHills2012_english_English.pdf.
[vii] http://www.skisprungschanzen.com/EN/Ski+Jumps/NOR-Norway/06-Buskerud/Vikersund/0005-Skiflygingsbakke/.
[viii] Report Number A98H0003, Aviation Investigation Report.
[ix] Aircraft Accident Report. Southern Airways, Inc. DC-9, N97S. Tri-State Airport, Huntington, West Virginia, Nov 14, 1970. Raport numer NTSB-AAR-72-11.
[x] https://www.usatoday.com/story/travel/flights/2012/10/01/inside-a-doomed-jetliner-tv-show-stages-727-crash/1606749/.
[xi] Forensic Investigation of Explosions, Second Edition, Editor Alexander Beveridge, ISBN 9781420087253, 2011.
[xii] V. Ramachandran, A.C. Raghuram, R.V. Krishnan, and S.K. Bhaumik, Failure Analysis of Engineering Structures: Methodology and Case Histories, National Aerospace Laboratories, Bangalore, ISBN 0-87170-820-5.
[xiii] Investigation of an Aircraft Accident by Fractographic Analysis, R.V. Krishnan et an., Materials Science Division, National Aeronautical Laboratory, Bangalore 560017, India.
[xiv] https://www.youtube.com/watch?v=8CZxvu85VM4.
[xv] http://ewinia.nowyekran.pl.neon24.pl/post/132411,grzegorz-braun-malo-znane-informacje-o-zamachu-w-smolensku.

 

Artykuł Glenna P. Jorgensena pt. „Fakty kontra »fotelowi eksperci«. Odpowiedź na »pomyłki« Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Glenna P. Jorgensena pt. „Fakty kontra »fotelowi eksperci«. Odpowiedź na »pomyłki« Artymowicza, Laska, Czachora i Brauna” na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl