Wtedy straszno, teraz i śmieszno… Wspomnienia z okazji rocznicy 13 grudnia / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 103/2022

Decyzja | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Jan Martini

Wspomnienia z okazji 13 grudnia

Do ścisłych władz Solidarności województwa koszalińskiego dostałem się niezbyt demokratycznie i naprawdę przez przypadek. W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, gdzie praktycznie cała załoga zapisała się do związku, postanowiliśmy, że reprezentować nas powinien aktor. Pracowałem w teatrze jako kierownik muzyczny, ale wybrany przez nas aktor, który musiał akurat w dniu wyborów wyjechać z przyczyn rodzinnych, poprosił mnie o nagłe zastępstwo.

Tak więc z nieswoim mandatem udałem się na wybory szczebla branżowego (filharmonia, muzeum, szkoły artystyczne), a tam, już legalnie, wybrano mnie, abym reprezentował środowisko na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ Solidarność Regionu Pobrzeże, podczas którego odbyły się wybory do władz zarządu regionu. Tu dość niespodziewanie moją kandydaturę do władz zgłosiła koleżanka ze szkoły muzycznej.

Nastąpiła najbardziej monotonna część zebrania, czyli wielogodzinne przedstawianie się kandydatów. Bodaj po 2 godzinach delegaci byli wyraźnie znużeni dość podobnymi życiorysami (ktoś pracował w kruszywach mineralnych, później przeszedł do melioracji, inny pracował w skupie mleka itp.).

Gdy nadeszła moja kolej, po zapowiedzi prowadzącego o „delegacie z teatru” spostrzegłem błysk zainteresowania na widowni. Przedstawiłem się w paru słowach i na koniec opowiedziałem dykteryjkę. Nastąpiły pytania z sali, które pamiętam do dziś. Ktoś zapytał, czy długo będę mieszkał w tym mieście, bo ludzie teatru wędrują z miasta do miasta. Odpowiedziałem, że w Koszalinie zbudowałem dom, a wyrzucić z niego mogą mnie tylko Niemcy. Wywołało to wybuch śmiechu.

Następne pytanie było o alkoholowe orgie, które rzekomo odbywają się po premierach w teatrze. Odparłem, że nic mi o tym nie wiadomo, bo na bankietach, na których ja bywałem, były tylko słone paluszki i woda mineralna. Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i w ten sposób ja – zawodowy pianista, demokratycznie, ale niemerytorycznie mogłem zostać przewodniczącym dużego, liczącego 120 000 członków związku, bo w takich wyborach najważniejszą rzeczą jest zostać zauważonym. Oczywiście nie podjąłem się bycia przywódcą związkowym, zdając sobie sprawę ze swojego braku kompetencji.

Można mówić sporo o wadach demokracji, jej niesprawności, nierychliwości i nieodporności na wpływy zewnętrzne, jednak w końcu wynik tych wyborów był optymalny – przewodniczącym został aktywny społecznie inżynier z dużej fabryki. SB uwijała się jak w ukropie, by wprowadzić swoich współpracowników do władz regionu. Jednak działania te przyniosły ograniczone rezultaty – po latach okazało się, że SB udało się osadzić swoich ludzi jako przewodniczących tylko w 2 regionach – w Pile i Słupsku.

Gdy po wyborach przewodniczący zwrócił się do mnie z propozycją podjęcia etatowej pracy w Solidarności, gdzie chciał mi powierzyć „odcinek” kultury i informacji, miałem wielki dylemat. Praca w teatrze jest przyjemna i niepodobna do żadnej innej – tu nikt nie czeka z utęsknieniem do fajrantu, nikt nie żąda zapłaty za nadgodziny, jeśli próba się przedłuża, a często po zajęciach ludzie zostają w klubie teatralnym towarzysko, np. grając w brydża. W żadnym wypadku nie chciałem rzucać pracy w teatrze, która była dla mnie najciekawszą pracą w mieście.

Niejednokrotnie uczestniczyłem w spektaklach jako pianista – kierownik zespołu muzycznego. Graliśmy chyba ze sto razy przy kompletach widowni spektakl złożony ze skeczów i piosenek kabaretu Jana Pietrzaka, gdzie zawsze przy pieśni finałowej Żeby Polska była Polską ludzie wstawali i słuchali na stojąco jak hymnu, a my, wykonawcy, mieliśmy ogromną satysfakcję.

Z drugiej strony propozycja przewodniczącego była kusząca, bo nie uważałem Solidarności za zwykły związek zawodowy od załatwiania wczasów i kartofli na zimę. Był to imponujący swoim dynamizmem ruch społeczny, niosący nadzieję zmian w naszej pozornie zabetonowanej na wieki rzeczywistości demokracji socjalistycznej. Może będzie okazja popchać koło historii bardziej efektywnie, niż grając na fortepianie?

Dlatego przyjąłem propozycję, ale tylko na pół etatu i podjąłem pracę jako przewodniczący Komisji Informacji Oświaty i Kultury. W rezultacie robiłem wszystko to, co robiłbym, będąc na pełnym etacie, ale wynagrodzenia miałem o połowę mniejsze. Mój dzień pracy był bardzo napięty: w poniedziałek byłem cały dzień w biurze związku (teatr ma wolne). Od wtorku zaczynałem pracę w związku o 8:00 i pracowałem niemal do 10:00, kiedy wylatywałem z biura i w pięć minut jechałem do teatru (nie było wówczas korków i kłopotów z parkowaniem). W teatrze próba od 10:00 do 14:00 i jazda z powrotem do biura, gdzie pracowaliśmy do 16:00. Później przerwa na krótki pobyt w domu i powrót do teatru na próbę od 18:00 do 22:00. Wówczas nie było wolnych sobót – pracowaliśmy w te dni normalnie, a w niedzielę miałem odpoczynek, bo tylko przedstawienie w teatrze. Udało mi się w ten sposób przetrwać trzy miesiące, a później gen. Jaruzelski uratował mnie od niechybnej śmierci z przepracowania, wprowadzając stan wojenny.

W Zarządzie Regionu

Świeżo ukonstytuowany zarząd zabrał się do pracy i równocześnie SB zaczęła nas intensywnie rozpracowywać. W ich dokumentach istnieje zapis: „Ochrona operacyjna związku pozwoliła na rozpoznanie składu personalnego poszczególnych ogniw, sporządzenie dokładnych charakterystyk członków aktywu kierowniczego oraz poznanie programu działań Zarządu”.

Widziałem prywatne notatki jakiegoś funkcjonariusza ze wstępną charakterystyką członków zarządu. Na jednego z nas były „kompromaty dość liczące się”, innego uznano za „tchórza i trzęsidupę”, a przy moim nazwisku była chyba najkrótsza charakterystyka – „uczciwa kanalia”. Ten pozorny oksymoron z punktu widzenia SB miał sens – dla nich najcenniejsi są ludzie mający w życiorysie jakąś rysę, wykroczenie, dług czy inne kłopoty. Wtedy istnieje możliwość, że SB takiej osobie „poda pomocną dłoń” i umożliwi karierę. Może dzięki tej charakterystyce mojej osoby nigdy nie miałem ze strony służb żadnej niestosownej propozycji? (…)

Spotykałem często gniewnych robotników („co wy tam k…wa robicie w tym zarządzie, pierdzicie w stołki”), a my padaliśmy ze zmęczenia. Dlatego rzadko jestem skłonny zarzucać komukolwiek brak działania, formułując oskarżenia typu „rząd nie robi nic”.

W mojej gestii było też zorganizowanie sztandaru regionu, z czego ciągle nie miałem czasu się wywiązać i byłem notorycznie rozliczany na każdym zebraniu zarządu, bo w sąsiednim regionie słupskim mieli już poświęcony sztandar, na który przysięgę złożył przewodniczący – zresztą tajny współpracownik SB.

Pamiętam nasze wojny plakatowe z konkurencyjnymi związkami zawodowymi, które również nazwały się „niezależne, samorządne”, ale były propaństwowe, „konstruktywne” i uznawały zwierzchnictwo PZPR. Dziś nazywałyby się „demokratyczne” czy „europejskie”. Wszystkie te materiały – zarówno nasze solidarnościowe, jak i konkurencyjne – drukowane były w tej samej drukarni związków zawodowych.

Miałem okazję „zwinąć” jedną ulotkę konkurencji. Był na niej napis „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, a rysunek przedstawiał Adama Michnika klęczącego na stopniach ołtarza. Z nogawki wystawał mu koniec ogona, a z głowy wyrastały różki. Musiało minąć 30 lat, abym przyznał, że ówczesna nasza konkurencja odnośnie do Michnika miała rację… (…)

Stan wojenny

Byłem przekonany, że komuniści zamierzają już kończyć karnawał Solidarności i powiedziałem to wyraźnie na ostatnim posiedzeniu Zarządu Regionu. Sądziłem, że stan wyjątkowy („stan wojenny” był nieprzewidziany w konstytucji) będzie wprowadzony jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, a wskazywało na to przedłużenie służby wojskowej. Zazwyczaj żołnierze, którym kończyła się zasadnicza służba wojskowa, szli do cywila na jesieni. Tym razem przedłużono im służbę, bo władze uznały, że ci żołnierze są pewniejsi niż nowy rocznik, skażony już ideami Solidarności. Ponadto służba bezpieczeństwa zaczęła nam intensywnie zakłócać łączność z gdańską centralą – teleksy wychodzące z Komisji Krajowej miały tak wiele literówek, że bywały nieczytelne.

Wprowadziliśmy wtedy nocne dyżury w naszym biurze. Niewiele to dało. Przekonaliśmy się o tym, gdy naszego związkowego kolegę wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu.

Naprzód usłyszał tupot ciężkich butów, potem, wyłamując drzwi, wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania przejętego mienia i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek…

„Siły porządkowe” działały w ogromnym pośpiechu i dość niechlujnie – koledzy, którzy z ciekawości przyszli następnego dnia do biura, zobaczyli, że „obejścia” nikt nie pilnuje i na naszych piętrach wszystkie pokoje są pootwierane. Wynieśli wtedy maszyny do pisania, ryzy papieru i kasetkę z pokaźną sumą, pozwalającą na wstępny rozruch podziemnej działalności. Z dzisiejszej perspektywy zaczynam mieć wątpliwości, czy było to przeoczenie SB, czy działanie celowe, bowiem znamy już wypowiedź gen. SB Krzysztoporskiego, który mówił, że opozycji nie należy niszczyć, tylko kontrolując operacyjnie, wspierać, a nawet… finansować.

Wyłamywanie drzwi, często z futryną, podczas zatrzymywania internowanych wynikało chyba nie tylko z wrodzonego komunistom bestialstwa i chęci zastraszenia, co z działania pod presją czasu – musieli w mieście w krótkim czasie internować wiele osób z list proskrypcyjnych, których układanie rozpoczęto natychmiast po porozumieniach sierpniowych 1980 roku. (…)

Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego przeżyłem w nerwowej atmosferze, udając się na noc do mieszkającego opodal kolegi – kompozytora i dyrygenta Kazimierza Rozbickiego. Kazika znałem jeszcze ze studiów w Warszawie, gdzie studiował 3 lata wyżej ode mnie, ale był około 10 lat starszy. W latach pięćdziesiątych, jako młody chłopak współpracujący z antykomunistycznym podziemiem, spędził jakiś czas w stalinowskim więzieniu, gdzie nabawił się gruźlicy. Dlatego rozpoczął edukację znacznie później. W jego parterowym domku przechowywałem też moje solidarnościowe archiwum.

Kazik „skitrał” moje papiery tak dokładnie, że nie było potem możliwości dostać się do nich. Już w wolnej Polsce chciałem odzyskać moje archiwum, ale powiedział mi, że jest wciśnięte gdzieś głęboko, pod jakimiś materiałami budowlanymi, a będzie można do niego dotrzeć dopiero przy okazji remontu.

Niestety nasze relacje uległy rozluźnieniu, gdyż kolega – jako entuzjasta postępu i europejskości – nie zdołał się wyzwolić z Michnikowego „matriksu”. Niedawno będąc w Koszalinie i odwiedzając nasze osiedle, zauważyłem ekipy remontowe przy jego domku. Ze smutkiem dowiedziałem się, że właściciel już 2 lata nie żyje, a domek został sprzedany razem z ekstra bonusem – moim archiwum.

17 grudnia do miejsca mojego ukrywania się przyszła roztrzęsiona żona. „Byli! Pytali o męża, powiedziałam, że męża nie ma, a oni, że przyjdą jeszcze raz i żeby mąż raczej był, żebyśmy nie musieli się szukać”. Wtedy miałem naprawdę duży dylemat, ale już wiedzieliśmy, że nasi internowani koledzy nie zostali rozstrzelani, żyją i nie pojechali „na wschód”. W końcu postanowiłem wrócić do domu, wychodząc z założenia, że nie robiłem nic nielegalnego.

Gdy przyszli, dostałem od nich radę, by się ciepło ubrać i zabrać papierosy, jeśli palę.

Byłem w Koszalinie postacią znaną i cenioną – wojewodowie, sekretarze i prezydenci kłaniali mi się w pas, bo udatnie „zabezpieczałem im odcinek kultury”. Może dlatego dwaj funkcjonariusze byli skłonni zdjąć obuwie, by nie zadeptać parkietów, ale dowódca powiedział, że nie może zdjąć, bo ma nieświeże skarpetki – od trzech dni nie zdejmował butów. Pomyślałem, że reżim, którego siepacze są tak subtelni, musi upaść…

Na trwożliwe pytanie żony, „na jak długo”, padła odpowiedź „to będzie zależało poniekąd od męża”. Zostałem przewieziony do Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście nic nie zależało od męża – była to rutynowa tzw. rozmowa profilaktyczno-ostrzegawcza, jakich w naszym regionie przeprowadzono 41 (wg sprawozdania SB). W budzącym grozę gmachu Komendy Wojewódzkiej MO zostałem przyjęty przez uprzejmego funkcjonariusza („Panie Janku, może herbatki, może koniaczku?”) i ten wersal wprawiał mnie w zakłopotanie. Oczywiście odmówiłem poczęstunku. Czyżbym miał czuć się zobowiązany i jakoś się zrewanżować?

Funkcjonariusz okazał się człowiekiem o wrażliwej duszy i mówił, że jest miłośnikiem kultury, co chyba wynikało z zakresu jego obowiązków, bowiem odpowiadał za „ochronę obiektów kultury” w Koszalinie.

W tym czasie codziennie dochodziło do wyłączeń prądu i właśnie podczas naszej pogawędki zgasło światło. Esbek zapewnił, że zaraz włączy się agregat, ale się nie włączył (ukradli paliwo?). Na tę sytuację też był przygotowany – wyjął świeczkę z kasy pancernej i resztę rozmowy toczyliśmy w romantycznej atmosferze przy blasku świecy.

Dostałem do podpisania druk z zobowiązaniem do zaprzestania łamania prawa – była to tzw. lojalka. Powiedziałem, że nie mogę tego podpisać, bo nigdy nie łamałem prawa.

Z uwagi, że już byłem molestowany przez SB, nie było mnie na tajnym zebraniu w wilii naszej koleżanki z zarządu – późniejszej parlamentarzystki Gabrieli Cwojdzińskiej, a ustalano wtedy konspiracyjne władze zarządu regionu. W dokumentach SB istnieje z tego zebrania bardzo dokładna relacja, łącznie z uwagą: „rola Cwojdzińskiego ograniczała się do parzenia i podawania herbaty”. Śp. Andrzej Cwojdziński był założycielem i długoletnim dyrektorem Filharmonii Koszalińskiej, nie działał bezpośrednio w związku, ale był jego sympatykiem.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd Solidarności było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi.

Wśród 16 najaktywniejszych działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników – proporcje zbliżone do episkopatu Bułgarii, gdzie na 15 biskupów 13 było „trefnych”.

W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach Solidarności, a literat Żukrowski mówił o „krwawej łaźni, jaką zamierzano nam urządzić!”.

Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano „listy osób do zamordowania przez Solidarność znalezione w biurze związku”, a jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był siedemnasty na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Cała opowieść Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia”, znajduje się na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Fragment opowieści Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia” na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Jan Martini: stan wojenny był przeprowadzony dość kulturalnie jak na zwyczaje komunistów

Publicysta „Wielkopolskiego Kuriera WNET” o stanie wojennym: swojej działalności opozycyjnej, procesie i o związku służb z pierestrojką.

Jan Martini wspomina stan wojenny. Jak stwierdza,

Zawdzięczam generałowi Jaruzelskiemu fakt, że nie umarłem z przepracowania.

Zauważa, że pracując w regionalnej „Solidarności” nie zrezygnował z etatów w teatrze. Dzień dzielił między pracę w Regionie i w teatrze. Po mowie na zebraniu Regionu niektórzy chcieli go wybrać na przewodniczącego. On jednak nie chciał zostać przewodniczącym związku stwierdzając, że powinien być nim ktoś mający kontakt z robotnikami. Tak też się stało- został nim inżynier z największej fabryki w Koszalinie. Martini został przewodniczącym komisji informacji, oświaty i kultury.

Wydawaliśmy gazetkę. To było nawet dobrze zorganizowane.

Członek opozycji antykomunistycznej wyjaśnia, że nie został internowany od razu. Wynikało to z tego, że

Listy proskrypcyjne zostały przygotowane po porozumieniach sierpniowych.

On zaś zaczął działać w maju 1981 r. Po wprowadzeniu stanu wojennego, 17 grudnia przyszli do niego do domu na rozmowę. Zobowiązał się do przestrzegania prawa w czasie stanu wojennego.

Miałem rozmowę profilaktyczną.

Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego  podkreśla, że wbrew temu, co się czasami sądzi, podpisanie tzw. lojalki nie było równoznaczne z podpisaniem zgody na współpracę. Dodaje, że

Część ludzi, która podpisała lojalki została internowana, a część którzy nie podpisali nie została.

W ten sposób komuniści dezorientowali swych przeciwników. Martini zaangażował się w wydawanie od lutego w wydawanie gazety „Grudzień 1981”. W maju w czasie rewizji znaleźli u niego bibułę. Nasz gość siedział 11 miesięcy, z czego trzy w areszcie śledczym. Wskazuje, że

Nie udowodniono mi, że komukolwiek przekazywałem te materiały.

Dziwi się, że śledztwo było tak łagodne. Nie naciskali na niego w sprawie tego skąd się wzięły u niego gazety.

Stan wojenny był przeprowadzony dość kulturalnie jak na zwyczaje komunistów.

Zauważa, że był to fragment pierestrojki. Komuniści nie mogli sobie pozwolić na zbytnią brutalność. Martini wskazuje na pracę Jerzego Targalskiego „Służby specjalne i pieriestrojka”.

To był bardzo długi proces uwiarygadniania dysydenta.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Józef Maria Ruszar: komunizm był jednocześnie i straszny, i śmieszny

Opozycjonista z czasów PRL opowiada o czasach stanu wojennego, podczas którego został internowany.


Józef Maria Ruszar wspomina, że komunizm był jednocześnie straszny i śmieszny. Wspomina jak został internowany w czasie stanu wojennego. Na początku próbowano go podstępem zmusić do otwarcia drzwi. Nasz gość jednak nabrał podejrzeń i nie otworzył drzwi. Gdy stało się jasne, że to milicja, stwierdził, że

Kodeks Postępowania Karnego mówi, że nie można robić rewizji między 22 a 6 rano.

Po przygotowaniu się na bycie aresztowanym otworzył drzwi. Został zawieziony na komendę na Malczewskiego. Był tam wielki tłum. Na komendzie

Wysłuchaliśmy przemówienia Jaruzelskiego.

Ruszar ponadto ubolewa nad brakiem rozliczeń komunistów oraz nad moralnym zamazaniem winy. Nie chodzi, jak podkreśla o odwet, tylko o niezamazywanie winy.

Żeby było pojednanie ktoś musi powiedzieć „ja jestem winny”, a tu winnych „nie ma”.

Sądownictwo w wielu przypadkach w swych orzeczeniach pozostaje wciąż duchem w tragicznym czasie stanu wojennego

Odezwa, którą zredagowałem, stała się drugim oficjalnym protestem przeciwko stanowi wojennemu, jaki powstał w kraju. Nie wiedzieliśmy, że prokuratura wojskowa wkrótce zagrozi nam karą śmierci,

Krzysztof Wianecki

W 1991 roku zostałem uznany za niewinnego w zakresie czynów z Dekretu o stanie wojennym. Fakt ten dał mi prawo do ubiegania się o odszkodowanie i zadośćuczynienie, które nie zostało w pełni zaspokojone. (…) Znany polityk za 5 miesięcy internowania otrzymał 250 000 zł odszkodowania, argumentując, że internowanie to wpłynęło negatywnie na jego późniejszą ścieżkę zawodową. Przyznano mu odszkodowanie, choć powszechnie wiadomo, że po 1989 roku jego kariera rozkwitła w sposób spektakularny.

Innym przykładem jest orzeczenie wobec notariusza za dwuletnie zawieszenie działalności, co nie miało wpływu na dalszą jego działalność jako kancelarii notarialnej. Sąd Najwyższy zasądził mu odszkodowanie wysokości 750 000 zł i drugie tyle odsetek. Kolejnym przykładem może być przyznanie zabójcy skazanemu na dożywocie odszkodowania w wysokości 250 000 zł za to, że przez krótki czas odsiadywał wyrok w mało oświetlonej celi.

Ja w 1993 roku za 17 miesięcy uwięzienia w ciężkim politycznym więzieniu otrzymałem odszkodowanie w wysokości kilku tysięcy złotych. W tamtym czasie stanowiło to niespełna czterokrotność przeciętnego polskiego miesięcznego wynagrodzenia.

W ostatnich latach ruszyła nowa fala pozwów o odszkodowania i zadośćuczynienia, składanych przez osoby represjonowane. Moi koledzy, współwięźniowie polityczni okresu stanu wojennego z Hrubieszowa, którzy na początku lat 90. również otrzymali skromne odszkodowania, w tym dwóch z mojego regionu, teraz otrzymali odszkodowania uzupełniające i zadośćuczynienie. Mnie Sąd Okręgowy w Tarnobrzegu tego odmówił, a Sąd Apelacyjny w Rzeszowie postanowieniem o umorzeniu sprawy zablokował możliwość odwołania się do Sądu Najwyższego. Od postanowienia Sądu Apelacyjnego bowiem nie można się odwołać do SN, można tylko od wyroku. Kuriozalną sytuacją jest, że sędzia – niemal mój rówieśnik – tym postanowieniem okazał dość dobitnie swoją dyspozycyjność. Apelację w moim przypadku rozpatrywał sędzia Sądu Apelacyjnego, który ma w dorobku orzeczenia kilku wyroków z prawodawstwa stanu wojennego.

Działania tych sądów oraz Prokuratury Generalnej, odrzucające mój wniosek o skargę nadzwyczajną, zamykają mi możliwość ubiegania się o wyrównanie kilkutysięcznego odszkodowania z roku 1993. Cała ta sytuacja wobec mnie oraz nielicznej rzeszy skazanych w stanie wojennym, ubiegających się o wyrównanie odszkodowań, odbywa się przy milczeniu ustawodawców, którzy w okresie po 1989 roku odcinają przysłowiowe kupony. Jakby tego było mało, sędzia, który wydał postanowienie niekorzystne dla mnie i dodatkowo zamykające mi drogę do Sądu Najwyższego, w identycznych sprawach dotyczących okresu stanu wojennego nie widział przeszkód do wydania wyroków korzystnych dla wnioskodawców.

Nieprzytomny, pobity, bez pryczy

O północy 13 grudnia 1981 roku, kiedy do drzwi opozycjonistów łomotały pięści milicji, ja, niczego nieświadomy 22-letni wtedy chłopak, kładłem się do łóżka w wiejskim domu dziadków. Wieczorem 12 grudnia, jako szef regionalnego Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, brałem udział w spotkaniu Solidarności Ziemi Sandomierskiej w Stalowej Woli. Przeciągnęło się ono do późna; nie opłacało mi się już wracać do domu, do Tarnobrzegu, zanocowałem więc u dziadków na wsi. W grudniu 1981 roku byłem pracownikiem radiowęzła tarnobrzeskiego Siarkopolu i urządzałem dla jego pracowników retransmisje zagłuszanych audycji Radia Wolna Europa, a miesiąc wcześniej, w czasie listopadowego strajku w tym zakładzie, prowadziłem radiowe studio strajkowe. Wczesnym rankiem 13 grudnia nikt w miejscowości moich dziadków nie wiedział jeszcze, że o północy ogłoszono stan wojenny. Do domu wracałem autostopem. Nie miałem pojęcia o tym, że jako jedyny z miejscowej opozycji uniknąłem nocnego aresztowania. Gdy dowiedziałem się, co się wydarzyło, razem z kolegą opozycjonistą, Stanisławem Zipserem, wydałem odezwę, w której informowałem społeczeństwo o masowych aresztowaniach działaczy Solidarności, wzywałem do podjęcia czynnego oporu, a na końcu zachęciłem do walki o wolność do przysłowiowej, ostatniej kropli krwi.

Odezwa, którą zredagowałem, stała się drugim oficjalnym protestem przeciwko stanowi wojennemu, jaki powstał w kraju. Ani ja, ani Staszek Zipser nie wiedzieliśmy, że za ową „ostatnią kroplę krwi” z odezwy prokuratura wojskowa wkrótce zagrozi nam karą śmierci, a sąd sformułowanie to zinterpretuje jako dowód tego, że autorzy odezwy nawołują do mordowania przeciwników politycznych. Zostałem zatrzymany 14 grudnia na terenie mojego zakładu pracy i osadzony w tarnobrzeskim areszcie. Dzień później przewieziono mnie do Zakładu Karnego w Załężu z decyzją o trzymiesięcznym areszcie i umieszczono w 30-osobowej celi z więźniami kryminalnymi. Nie dostałem pryczy, tylko materac na podłodze.

16 grudnia razem ze współwięźniami z celi przeszedłem tzw. ścieżkę zdrowia, po której za przynależność do ruchu Solidarności zostałem dodatkowo brutalnie pobity – podkreślę, że na wyraźne polecenie oddziałowego: „Temu dołóżcie, ten jest z Solidarności”. Do nieprzytomności. Mimo, że nie odzyskałem przytomności przez trzy doby, nie udzielono mi żadnej pomocy medycznej, nie przydzielono mi nawet pryczy.

Współwięźniowie, widząc mój ciężki stan i wiedząc, że jestem z Solidarności, oddali mi jedną z prycz. Kiedy odzyskałem przytomność, oddawali mi też swoje „prawdziwe” papierosy, sami paląc te, które robili z wysuszonej herbaty. Gdy zapytałem, czemu to robią, odparli: „dzięki waszym protestom poprawiły się nam warunki w więzieniu”. (…)

„Wilczy bilet” to tylko początek

Na wolność wyszedłem w maju 1983 roku na mocy postanowienia Rady Państwa o warunkowym zawieszeniu odbycia reszty kary na okres 3 lat. I bardzo szybko zderzyłem się z kolejną falą represji. Jako więzień polityczny zostałem zwolniony z pracy dyscyplinarnie, podczas gdy internowani nie tylko nie tracili pracy, ale otrzymywali wynagrodzenie. W związku z utratą pracy w trybie dyscyplinarnym straciłem dobre zarobki, premie, nagrody i możliwości awansu. Zostałem pozbawiony kartek na mięso, papierosy i inne reglamentowane w tym okresie produkty żywnościowe i towary, podczas gdy osoby internowane nie zostały ich pozbawione.

Zaraz po wyjściu z więzienia zderzyłem się z naznaczeniem tzw. wilczym biletem. Szukałem pracy, a potencjalni pracodawcy, początkowo zainteresowani zatrudnieniem mnie, wkrótce odmawiali mi zatrudnienia, nie kryjąc, że powodem odmowy są naciski polityczne.

Gdy w końcu otrzymałem pracę, była ona poniżej moich kwalifikacji, w trudnych warunkach, za wynagrodzenie drastycznie mniejsze niż przed skazaniem. Szedł za tym również brak możliwości kształcenia i rozwijania się oraz podnoszenia kwalifikacji, co wywoływało kolejne negatywne konsekwencje zawodowe, które odczuwam do dziś.

Kolejna grupa skutków pobytu w więzieniu i represji wiąże się z moim zdrowiem. Roczny koszt leczenia zamyka się skromną kwotą kilku tysięcy złotych. Aktualnie otrzymuję rentę wysokości 500 zł.

Cały artykuł Krzysztofa Wianeckiego pt. „Złamana zasada równości. W kolejną rocznicę stanu wojennego” znajduje się na s. 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł Krzysztofa Wianeckiego pt. „Złamana zasada równości. W kolejną rocznicę stanu wojennego” na s. 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego