Zwycięska walka o Iwonicz-Zdrój. Utworzenie „Rzeczpospolitej Iwonickiej” i przejęcie władzy przez Radę Cywilną

Na plac pod Bazarem wkroczył oddział partyzancki, przy dźwiękach hymnu polskiego na wieżę Bazaru wciągnięto biało-czerwona flagę, a władzę przejęła Rada Cywilna z głównym lekarzem uzdrowiska na czele.

Opracował Stanisław Orzeł

Oddział dowodzony przez „Pika” doszedł nie zauważony pod sam budynek Excelsioru, sforsował parkan od strony zachodniej i wbiegł na taras, na którym siedzieli Niemcy. Partyzanci byli już bardzo blisko nich, kiedy zorientowali się w grożącym im niebezpieczeństwie. W panicznej ucieczce tłoczyli się przy drzwiach budynku i wskakiwali do okien, a partyzanci strzelali do nich jak do kaczek. Kiedy partyzanci weszli do budynku, Niemcy podnosili ręce do góry i na nasz rozkaz kładli się na posadzce korytarza. W ten sposób parter budynku opanowany został bez kłopotów.

Następnie „Pik” dał rozkaz wejścia na piętro, ale wówczas już nie szło tak dobrze. Korytarz na piętrze był długi i prosty, a Niemcy strzelali wzdłuż niego. Gdy tylko pojawialiśmy się na korytarzu, Niemcy puszczali serie z automatów, w związku z tym nie było żadnej możliwości zajęcia korytarza. W tej sytuacji „Pik” rozkazał obrzucić Niemców granatami. Rzucono do korytarza kilka granatów, po czym dowódca pierwszy wyskoczył na korytarz. Dostał silny ogień i cudem uniknął śmierci. Po tym ostrzale nie kazał już atakować, tylko ostrzeliwać. Zeszedł na parter i polecił wyprowadzić naszych rannych do lasu. Było ich dwóch: jeden ranny w rękę, a drugi w nogę. Gdy tylko pokazali się na tarasie, dostali silny ogień z sąsiedniego budynku lekarskiego, który do tej pory nie był atakowany przez partyzantów.

Ranni wycofali się do wnętrza Excelsioru i wtedy „Pik” jakby na chwilę stracił głowę. Oparł się o ścianę, opuścił ręce i głowę i tak chwilę stał. Następnie rozkazał zebrać wszystkich Niemców leżących na posadzce, wyjść z nimi na pole i strzelać spoza Niemców do sąsiedniego budynku. Zza tego żywego muru Niemców, którzy posuwali się w stronę budynku lekarskiego, partyzanci strzelali do okien budynku. Byli w połowie drogi między budynkami, gdy z okien pokazały się białe prześcieradła, jednakże partyzanci nie przerwali ognia. Dopiero na rozkaz „Pika” przestano strzelać.

Niemcy z budynku lekarskiego, słysząc strzelaninę z dolnej części uzdrowiska, myśleli, że znajdują się tam wielkie partyzanckie siły, dlatego skapitulowali. (…) Z budynku lekarskiego Niemcy schodzili przed główny budynek Excelsioru i tutaj z podniesionymi do góry rękami zatrzymali się, czekając na nasze rozkazy. Naliczyliśmy ich 72 osoby. (…)

Od początku akcji upłynęło ponad dwie godziny (…). „Pik” wysłał gońca na dół do Zdroju z poleceniem, aby się wycofywali. Z całej niemieckiej grupy wyłączył oficerów, których było ośmiu. Ustalił ubezpieczenie przednie i tylne, natomiast pozostałym żołnierzom i podoficerom powiedział do widzenia i cała grupa weszła do lasu. Pozostali Niemcy z uciechą odpowiedzieli odchodzącym partyzantom „auf wiedersehen”.

Poszczególne grupy wycofywały się do lasu, każda osobno. W obawie przed ewentualnym okrążeniem przez Ukraińców, Niemcy prowadzeni przez partyzantów co jakiś czas wołali „nie strzelać”, dopiero po przejściu około 1 km od Zdroju przestali wołać. Grupa niemieckich oficerów pod eskortą partyzantów prowadzona była w kierunku Dukli. W pobliżu miasta zarządzono odpoczynek i wtedy Niemcy zapytali, co z nimi partyzanci zrobią?

„Pik” odpowiedział, że nie mamy obozów jenieckich i nie ma ich gdzie trzymać, dlatego musi puścić ich wolno. Na dopytywanie Niemców, czy to jest prawda, „Pik” odpowiedział, że to jest słowo polskiego oficera. Po tym oświadczeniu Niemcy się jakby trochę odprężyli. (…)

„Pik” wyznaczył trzech partyzantów do dalszej eskorty Niemców, mówiąc, w jakim kierunku mają ich prowadzić i w którym miejscu zwolnić. Zaznaczył kategorycznie, że muszą być zwolnieni w takim stanie, jak są obecnie. Partyzanci podprowadzili niemieckich oficerów w pobliże Dukli, pokazali miasto, mówiąc im, że są wolni, a Niemcy podchodzili kolejno do stojących z boku trzech partyzantów krokiem defiladowym, salutowali partyzantom, którzy też stali na baczność, po czym odeszli do Dukli (L. Such, jw., s. 305–310). (…)

Po wyzwoleniu Iwonicza-Zdroju wczesnym popołudniem 28 lipca 1944 r. na plac pod tzw. Bazarem w jego centrum wkroczył oddział partyzancki, przy dźwiękach hymnu polskiego na wieżę Bazaru wciągnięto biało-czerwona flagę, a władzę nad uzdrowiskiem i okolicą przejęła Rada Cywilna, na której czele stanął naczelny lekarz uzdrowiska jeszcze sprzed okupacji, mjr dr Józef Aleksiewicz. Do zadań Rady należało zapewnienie porządku i bezpieczeństwa (utworzono oddział Żandarmerii), opieka lekarska (w sanatorium Sanato utworzono szpital partyzancki) oraz organizacja aprowizacji dla ludności cywilnej i żołnierzy-partyzantów (uruchomiono jadłodajnię). Przez megafony nadawano komunikaty radia Londyn, w gablocie Bazaru wisiały informacje o sytuacji na frontach wojny…

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzwolenie Iwonicza-Zdroju i utworzenie Rzeczpospolitej Iwonickiej” znajduje się na s. 10 i 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzwolenie Iwonicza-Zdroju i utworzenie Rzeczpospolitej Iwonickiej” na s. 10—11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej

Ks. Emil Szramek z obozu koncentracyjnego: „Nie tylko zachować nam język i wiarę ojców naszych trzeba na Śląsku, ale zadaniem Ślązaków jest wniesienie regionalnych cnót do skarbca ducha polskiego”.

Bożena Cząstka-Szymon

Polska nauka o gwarach sięga roku 1873, a rozpoczyna ją rozprawa doktorska Lucjana Malinowskiego o gwarach opolskich, wydana w języku niemieckim w Lipsku. Później pojawiły się opracowania narzeczy południowocieszyńskich (dziś powiedzielibyśmy zaolziańskich) Jana Bystronia. Powstał też rękopiśmienny słownik Andrzeja Cinciały. Najważniejszym jednak opracowaniem i jedynym do tej pory całościowym jest monografia Kazimierza Nitscha „Dialekty polskie Śląska”, wydana 109 lat temu i wznowiona w 1939 roku.

Kazimierz Nitsch. Fot. NAC

Prace językoznawcze przygotowywane i wydane w czasie II RP to głównie publikacje gwaroznawcze, onomastyczne oraz prace dotyczące historii polszczyzny na Śląsku, także teksty gwarowe i słowniczki (Nitscha, Steuera, Olescha), a ponadto zbiory przysłów i pieśni ludowych. Dzięki nim udało się opisać stan gwary na terenach nieobjętych zasadniczo zmianami związanymi z przemieszczeniami ludności po regulacji granic w 1922 roku. (…)

Już w roku 1935 wydrukowano tam w serii „Polski Śląsk” m.in. pracę Witolda Taszyckiego „Śląskie nazwy miejscowe. Z mapą” (Katowice 1935). W przygotowaniu była publikacja Stanisława Bąka „Język polski na Śląsku” jako XI tom serii „Śląsk, ziemia, ludzie”. Jednak autor nie zdążył jej przygotować i ukazała się ona w okresie powojennym, ale pod innym już tytułem – Mowa polska na Śląsku. Pozostałe publikacje ukazywały się w Krakowie.

Kim byli autorzy tych prac? Kto je przygotowywał? Byli to przede wszystkim lingwiści z Uniwersytetów Jagiellońskiego i Lwowskiego: Kazimierz Nitsch, Witold Taszycki oraz Zdzisław Stieber; byli ówcześni nauczyciele ze Śląska – z gimnazjum w Mikołowie – Stanisław Bąk z Rzeszowszczyzny i dr Feliks Steuer z gimnazjum z Katowicach (rodem z Sulkowa pod Głubczycami), byli to też zakonnicy werbiści: Piotr Gołąb spod Ozimka i Stefan Łysik spod Tarnowskich Gór. Dołączmy do nich językoznawcę z Poznania, z pochodzenia Małopolanina, Edwarda Klicha, urodzonego w Skałacie na Tarnopolszczyźnie, a przygotowującego pod koniec lat trzydziestych do wydania słownik Andrzeja Cinciały, a także Rudolfa Kobielę z Cieszyńskiego, dialektologa, który podjął się w czasie wojny do doprowadzenia do druku tegoż słownika.

Wśród autorów publikujących swe prace o tematyce językowej podczas międzywojnia trzeba przede wszystkim uwzględnić ks. dra Emila Szramka, człowieka o rozlicznych zainteresowaniach i talentach, kolekcjonera książek, folklorystę, współtwórcę Biblioteki Śląskiej (powstałej w 1922 roku jako biblioteka Sejmu Śląskiego, a później już usamodzielnionej). Ks. Szramek, znany ze swej naukowej pracy „Śląsk jako problem socjologiczny. Próba analizy”, wydanej w Katowicach w 1934 roku, był nie tylko obrońcą języka polskiego na Śląsku, znawcą i użytkownikiem gwary śląskiej, zbieraczem podań, przysłów, pieśni, ale i autorem artykułów o charakterze poprawnościowym. W redagowanym przez siebie piśmie „Głosy znad Odry”, wprowadził w 1919 roku Kącik językowy.

Dziś powiedzielibyśmy, że pokazywał, jakie jest miejsce gwary i języka ogólnonarodowego, w jakich sytuacjach należy używać jednego i drugiego wariantu polszczyzny i jak nie mieszać tych zakresów.

Wymienieni autorzy formowali swą patriotyczną postawę w środowiskach kresowych, środkowomałopolskich oraz na Śląsku (np. podopolski Ślązak, Piotr Gołąb, już w czasie studiów w Austrii założył koło polskich studentów). Wielu z nich za swą postawę zapłaciło życiem. Znaleźli się na niemieckich listach proskrypcyjnych w ramach likwidacji polskiej wykształconej elity (Intelligenzaktion) albo zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych (między innymi K. Nitsch znalazł się w grupie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego wywiezionych do Sachsenhausen, skąd wrócił po kilku miesiącach zimą 1940 roku, zwolniony na interwencję uczonych z Zachodniej Europy).

Bł. ks. Emil Szramek | Fot. Wikipedia

Z kolei prof. Edwarda Klicha zabito jesienią 1939 roku w Forcie VII w Poznaniu, a księdza dra Emila Szramka wywieziono do Dachau, gdzie zginął w styczniu 1942 r. W tym samym obozie torturowany ks. Piotr Gołąb zmarł z wycieńczenia w 1943 roku (pod koniec życia ważył już 37 kg); wcześniej, po internowaniu jesienią 1939 roku z nauczycielami gimnazjum w Górnej Grupie (którego był dyrektorem), został zimą 1940 r. wywieziony do Stutthofu, potem do Sachsenhausen-Oranienburga, wreszcie do bawarskiego obozu koncentracyjnego. Jego proces beatyfikacyjny jest w toku. Do obozu (najprawdopodobniej Auschwitz) trafił Rudolf Kobiela, gdzie zginął w 1942.

Takie były wojenne losy autorów prac o charakterze językoznawczym z nielicznego przecież grona lingwistów działających na Śląsku. Dodajmy, że zarówno prof. Kazimierz Nitsch, jak i Witold Taszycki oraz Zdzisław Stieber (b. harcerz, komendant chorągwi) związani byli z tajnym nauczaniem. Stanisław Bąk natomiast brał udział w wojnie bolszewickiej. Dali oni wyraz autentycznego zaangażowania w działalność patriotyczną oraz w służbę społeczności, ojczyźnie, prawdzie, także Bogu, wymagającą odwagi i ofiary.

Co po nich zostało? Prace, które do dzisiaj mają ogromną wartość źródłową i dokumentacyjną. Ich postawa utwierdzająca w przekonaniu o wartości wspólnej pracy w prowadzeniu podstawowych badań.

Tak więc 17 lat polskiego Śląska zaowocowało kilkoma fundamentalnymi pracami gwaroznawczymi na wysokim poziomie merytorycznym, opublikowaniem tekstów dialektalnych, ilustrujących wewnętrzne zróżnicowanie gwar śląskich. (…) Można postawić tezę, że w porównaniu z innymi regionami przedwojennej Polski najwięcej chyba prac dialektologicznych opracowano właśnie na terenie ówczesnego województwa śląskiego. Jest to godne podkreślenia dlatego, że w Katowicach – choć było kilka uczelni – brakowało wówczas ośrodka akademickiego sprofilowanego w kierunku badań filologicznych.

Cały artykuł Bożeny Cząstki-Szymon pt. „O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej” znajduje się na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Bożeny Cząstki-Szymon pt. „Bożeny Cząstki-Szymon pt. „O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej” na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krakowska frakcja antypolska szczególnie aktywna z okazji 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości

Mamy dramatyczny podział polskiego społeczeństwa na frakcję patriotyczną – fakt, że zróżnicowaną, i frakcję wręcz antypolską – działającą nawet na arenie międzynarodowej wbrew interesom Polski.

Józef Wieczorek

100 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości winna zjednoczyć Polaków wokół spraw podstawowych, najważniejszych, a taką sprawą jest niepodległe istnienie kraju zamieszkanego w większości przez Polaków.

Niestety tak nie jest. Mamy dramatyczny podział polskiego społeczeństwa na frakcję patriotyczną – fakt, że zróżnicowaną, i frakcję wręcz antypolską – działającą nawet na arenie międzynarodowej wbrew interesom Polski.

Zdawałoby się, że ostoją polskości będzie jednak Królewskie Miasto Kraków, bo przecież to była siedziba królów, Wawel, piękne tradycje walki o niepodległość, pierwsze wielkie miasto wyzwolone od władzy zaborczej, no i także miasto, które zachowało się jak trzeba wobec instalacji systemu komunistycznego w Polsce. Niestety lata komunizmu i III RP zrobiły swoje. W Krakowie mamy zatem obie frakcje – patriotyczną, choć rozdrobnioną, walczącą o polskość, o pamięć historyczną w przestrzeni publicznej i frakcję antypolską – walczącą otwarcie, aby zamiast historycznych śladów walki o niepodległość w przestrzeni publicznej rosły sobie jeno dęby.

Pomnik AK – makieta. Styczeń 2016 | Fot. J. Wieczorek

Ten podział wyraźnie się uwidocznił w roku obecnym, kiedy frakcja patriotyczna na okoliczność 100 rocznicy odzyskania niepodległości nasiliła starania, aby powstały pomniki, które do tej pory powstać nie mogły. Frakcja antypolska przystąpiła do ataku, stawiając diagnozę stanu chorobowego w Krakowie, objawiającego się „pomnikozą”, domagając się leczenia tej choroby poprzez sadzenie dębów zamiast pomników, bo pomniki rzekomo zmniejszają przestrzeń zajętą przez zieleń, a to nie jest korzystne dla zdrowia krakowian. Rzecz w tym, że na miejscu planowanych pomników stoją już poświęcone kamienie węgielne, ze złożonymi podczas uroczystości ziemiami z pól bitewnych. (…)

Agresywne ataki skierowane są na pomnik Armii Krajowej zaprojektowany jako „Wstęga pamięci” i usytuowany u stóp Wawelu. (…) Ostatni kombatanci z AK wymierają, a pomnik jak nie stał, tak nie stoi i nie stanie na 100-lecie odzyskania niepodległości, mimo że taką nadzieję mieli najstarsi z kombatantów. Major Stanisław Szuro (98 lat) argumentował: „Nie jesteśmy gorsi od psa”, bo na tym bulwarze wiślanym stoi pomnik psa i z jego postawieniem nie było takich problemów, a postawienie pomnika walczącym o wolność jest problemem nie do przezwyciężenia. Tak się szanuje wolę tych, którzy nie szczędzili krwi w walkach dla odzyskania niepodległości. Na wygranie walki z krakowską frakcją antypolską kombatantom nie starcza już sił. (…)

Przed ponad 100 laty – jeszcze w czasach zaborów – dr Henryk Jordan, wielki polski społecznik, lekarz i patriota założył park dla krzewienia kultury fizycznej i patriotyzmu, noszący obecnie jego imię. Zwykle piszę – Patriotyczny Park Jordana, bo takim był i takim jest do dziś. Dr Henryk Jordan postawił w parku popiersia wielkich Polaków, aby pamięć o wielkiej historii Polski nie została zapomniana. W czasach zaborów było to możliwe.

Park Jordana Galeria. Fot. J. Wieczorek

W czasach okupacji niemieckiej gubernator Hans Frank „rewitalizował” Park Jordana na potrzeby „ubermenschów” zajmujących wówczas spory fragment obecnej V Dzielnicy Krakowa, gdzie obok parku Jordana, w budynku obecnej AGH, rezydował rząd Generalnej Guberni. Hans Frank chciał rządzić Krakowem pozbawionym ówczesnych elit, a także pomników elit przeszłych, świadectw polskości. Takie pomniki raziły Hansa Franka, więc zostały usunięte. W końcu „ubermensche” nie mogli się przechadzać po parku wśród jakichś „untermenschów”, których potomków pokonali we wrześniu 1939. Ale pomniki w części ocalały, ukryte przed barbarzyńcami przez mistrza kamieniarskiego Franciszka Łuczywę i nie bez przeszkód powróciły do parku, nawet w czasach okupacji komunistycznej.

Od lat niemal dwudziestu Towarzystwo Parku im. dra Henryka Jordana kontynuuje dzieło Jego imiennika poprzez tworzenie Galerii Wielkich Polaków XX wieku. Dzięki uporowi prezesa Towarzystwa Kazimierza Cholewy powstało wiele nowych pomników wybitnych Polaków, często wyklętych w okresie komunistycznym, o których w szkołach na ogół nie uczono lub uczono na opak. Walory edukacyjne Galerii Wielkich Polaków są bezdyskusyjne – to prawdziwa szkoła historii pod gołym niebem, a przy tym w najmniejszy nawet sposób pomniki nie przeszkadzają rekreacji i ćwiczeniom cielesnym. Jest też w parku pomnik słynnego niedźwiedzia Wojtka z Armii Andersa, który jest ulubieńcem najmłodszych, choć nie tylko, co razi szczególnie Zarząd Dzielnicy V.

Ćwiczenia cielesne w Parku Jordana | Fot. J. Wieczorek

Niestety od pewnego czasu, także w roku 100-lecia odzyskania niepodległości, Park Jordana znajduje się pod obstrzałem chorej z nienawiści frakcji antypolskiej, nie tylko „Gazety Wyborczej”. Sam projekt dokończenia Galerii poprzez postawienie w tym roku pomników Ojców Niepodległości spotkał się z haniebnymi atakami.

Samorządowcy z V Dzielnicy przedłożyli iście barbarzyński projekt „Drzewa zamiast pomników w parku Jordana”, nawiązujący jakby do idei Hansa Franka, aby znienawidzone pomniki, nieraz już niszczone, profanowane, nie raziły uczuć antypatriotycznych, antypolskich – peerelczyków. Jest porażające, że w 100-lecie odzyskania niepodległości jakby duch Hansa Franka unosił się nad niemiecką – w czasie okupacji – dzielnicą Krakowa, a elity krakowskie jakby tym duchem były ubezwłasnowolnione. Widać przez lata tak przywykli do zniewolenia, że każdy symbol niepodległościowy budzi ich sprzeciw. Każdy, kto w czasach zniewolenia zachował się jak trzeba i każdy, kto nie chce ich wymazania z pamięci – traktowany jest jak wróg.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Krakowska frakcja antypolska” znajduje się na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Krakowska frakcja antypolska” na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Alfons Karny (1901-1989) – obrońca Niepodległej w 1920 roku i artysta rzeźbą sławiący jej imię. Jego życie to epoka

Pochłonęła go całkowicie praca. Żył z nagród i wykonanych rzeźb, ale wszystkie środki przeznaczał na rozwój talentu i kosztowne materiały. Do przyjaciół mawiał, „że nie stać go na żonę”.

Zdzisław Janeczek

A. Karny, popiersia Polaków | Fot. Z. Janeczek

Jego artystyczne credo (…) brzmiało: „W sztuce nie uznaję ani walorów, ani mody nowoczesności, ani sensacji – uznaję wartości wieczne, tkwiące w istocie bytu duchowego. Rzeźba dla mnie ma być symbolem nieznanych, ukrytych w nas wartości psychicznych i ma być zagadką samą w sobie, bez tematu. Kocham samą formę istotną jako wartość bezpretensjonalną, nie tendencyjną. Szukam odwiecznego spokoju i odwiecznej radości estetycznej w ładnej, miękkiej linii, harmonijnej, cichej, a jednocześnie tytanicznej, bez odrobiny dramatu, rozterki, bólu i niewiary. Istotą rzeźby jest życiodajne źródło spokoju, sensu konstrukcyjnego, melodii i potęgi niezmiennej wieczności. Czuję też wszelką dekoracyjność w rzeźbie, cichą, skromną, bez hałasu i pretensjonalności”. (…)

Alfons Karny. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Był nie tylko artystą, ale jako urodzony przed wielką wojną 1914–1918 – świadkiem historii. Jego życie to epoka: od wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej i tyfusu głodowego w Petersburgu 1907 r. obejmująca lata: wojny obronnej we wrześniu 1939 r. i okupacji niemieckiej oraz lata terroru stalinowskiego, gomułkowskiej małej stabilizacji, gierkowskiej propagandy sukcesu, karnawału „Solidarności”, po stan wojenny 13 XII 1981 r. (…)

Alfons Karny wychowywał się początkowo w ojcowskim domu z ogrodem, na przedmieściu Białegostoku przy ulicy Poleskiej 34. Małą stabilizację zburzyła w 1906 r. śmierć ojca. Został sam z matką i młodszą siostrą. (…) Wcześnie odumarła go także matka. W tej sytuacji to cud, że nie uległ rusyfikacji. (…)

Dzieciństwo Alfonsa było najtrudniejszym okresem w życiu. Po latach wspominał: „Wychowywałem się w miejskim przytułku dla sierot, skąd oddano mnie do terminu w piekarni, potem introligatorni, a kiedy z tego nic nie wyszło, pracowałem u rolników na grodzieńszczyźnie, zmieniając często gospodarzy i okolicę. Łazikowałem za wojskiem rosyjskim w rozmaitych formacjach. Chwytałem się wielu prac, kolejno od niańczenia dzieci począwszy, aż do pracy krwawej u rzeźnika Syty, w kuchni restauracyjnej, dalej jako woźny, kelner, administrator. Na administracji wymówiono mi akurat, kiedy rozbrajano Niemców. Jako chwilowo bezrobotny pomagałem rozbrajać i tak mi wojaczka się spodobała, że do końca wojny biorę udział ochotniczo w walkach wojny polsko-bolszewickiej i nie wiedzieć kiedy mi czas na niej zleciał, dodając do tego kontuzję”. (…)

Alfons Karny jako ochotnik walczył w sierpniu 1920 r. pod sztandarami gen. Józefa Hallera. (…) Służbę zakończył w stopniu kaprala.

Z tamtych dni wyniósł szacunek dla polskiego munduru i tradycji wojskowych, szczególną atencją obdarzając osobę Naczelnika Państwa, a później I Marszałka Józefa Piłsudskiego. Gdyż dotrzymał on danego podkomendnym słowa: „Chciałem by Polska, która tak gruntownie po 1863 roku o mieczu zapomniała, widziała go błyszczącym w powietrzu w rękach swych żołnierzy”.

Głowa Józefa Piłsudskiego | Fot. Z. Janeczek

Służba liniowa i atmosfera panująca w polskim wojsku uformowały jego narodową świadomość i dały bodziec zachęty do rozwijania talentu plastycznego. Wzorem artystów legionowych wspierał czyn zbrojny hallerczyków, podobnie jak wcześniej czynili to profesorowie Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie Leon Wyczółkowski i Julian Fałat, przebywający na froncie wołyńskim w charakterze malarzy wojennych. Wielu z nich wykazało się niemałym talentem wojskowym i osiągnęło stopnie oficerskie. Niektórzy, jak Edward Śmigły-Rydz, Henryk Minkiewicz czy Roman Kawecki, zostali dowódcami pułków legionowych, a po odzyskaniu niepodległości zrobili kariery w Wojsku Polskim. (…)

Porzucił służbę mundurową i z teką rysunków pod pachą wyjechał do Warszawy, gdzie zamieszkał w przytułku dla nędzarzy na Annopolu. Tam, jak wspominał, „o mało go wszy nie zjadły”. Jakiś czas minął, zanim dostał pracę stróża w wydawnictwie Książnica-Atlas, a później posadę gońca w redakcji tygodnika „Iskra”. Ponadto parzył herbatę i sprzątał gabinety, które były miejscem jego schronienia. Nocami rysował, często przy bardzo złym świetle. Nie miał go kto napomnieć, żeby nie psuł oczu. Gdy pojawiały się jakieś dolegliwości, nie stać go było ani na wodę do obmywania ze źródełka w Lourdes, gdzie w 1858 r. objawiła się Matka Boska, ani na okulistę. (…)

A. Karny, Tors | Fot. Z. Janeczek

Kiedy ujawniły się talenty A. Karnego, dzięki niezwykłym umiejętnościom rysunkowym w grudniu 1924 r. został przyjęty do pracowni grafiki na Akademię Sztuk Pięknych jako wolny słuchacz, ponieważ nie miał ukończonej szkoły średniej. (…) Sytuacja Karnego odbiegała od dość powszechnej normy studenckiej. Nie miał własnej godziwej kwatery ani pieniędzy na posiłek. Często na zajęcia maszerował z pustym żołądkiem. Nie dostawał, jak inni, od rodziny „na zupę i buty” i musiał pocieszać się myślą, iż pozostaje mu jedynie talent i praca nad jego doskonaleniem. (…)

Urządził pierwszą w życiu swoją pracownię na strychu przy ulicy Wspólnej 67 w Warszawie. Pochłonęła go całkowicie praca. Żył z nagród i wykonanych rzeźb, ale wszystkie środki przeznaczał na rozwój talentu i kosztowne materiały. Do przyjaciół mawiał, „że nie stać go na żonę”. Z okazji 10 rocznicy „Cudu nad Wisłą” wziął udział w wystawie Rok 1920 organizowanej w Zachęcie. Był nie tylko artystą, ale i weteranem tej wojny.

Na Salonie w Zachęcie przyznano A. Karnemu brązowy medal za Tors – akt kobiecy. (…) Jego twórczością zainteresował się prezydent Stefan Starzyński, fundując artyście skrzynię na glinę z ocynkowanej blachy, a Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego nadało mu maturę. W radosnym uniesieniu tak skomentował to wydarzenie: „Oh […] żeby to matka moja, którą pamiętam, teraz żyła, wzięlibyśmy oboje po kilka kropel waleriany na nasze rozbrykane w szczęściu serca”.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Alfons Karny. Człowiek-artysta i jego czasy” znajduje się na s. 6–7 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Alfons Karny. Człowiek-artysta i jego czasy” na s. 6–7 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Udostępnienie złoża „Orzesze” prywatnej spółce – gospodarskie myślenie czy sposób zapożyczony od pomysłowego Dobromira?

Prokuratura Regionalna w Katowicach prowadzi już postępowanie dotyczące wyrządzenia szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z podjęciem decyzji o likwidacji KWK „Krupiński”.

Ogólnopolski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

Na stronie 2 październikowego wydania „Śląskiego Kuriera WNET” w artykule J. Markowskiego pt. Zamiast polemiki możemy przeczytać m.in.: Przedstawiony w projekcie sposób udostępnienia i eksploatacji złoża w obszarze „Orzesze” nie jest w polskim górnictwie niczym nowym. Tak powstawała m.in. KWK „Szczygłowice”, udostępniana z KWK „Knurów”, czy KWK „Śląsk”, udostępniana z KWK „Wujek”, i wiele innych.

Takie gospodarskie podejście do wykorzystania wyrobisk istniejącej kopalni w celu przyśpieszenia budowy nowej, przylegającej do niej obszarem górniczym, jest jak najbardziej racjonalnym rozwiązaniem, pod jednym wszakże warunkiem. Ten warunek to jeden – wspólny dla obydwu kopalń – właściciel.

To, co traciły kopalnie „Wujek” i „Knurów”, drążąc chodniki w kierunku kopalni „Śląsk” i „Szczygłowice” (nie na rzecz udostępnienia węgla w swoim złożu), zyskiwały pośrednio nowo budowane kopalnie, a bezpośrednio ich właściciel, czyli państwo polskie – budowano je szybciej i tańszym kosztem. To rzeczywiście było gospodarskie myślenie.

Jednakże stawianie znaku równości między przypadkiem próby udostępnienia kopalni w obszarze „Orzesze” (należącym do prywatnej spółki) od strony KWK „Krupiński” (należącej do JSW SA, w której Skarb Państwa ma ok. 54% udziałów) jest czystym nadużyciem, mającym na celu uśpienie opinii publicznej, ponieważ nie da się precyzyjnie określić zysków strony budującej kopalnię i strat kopalni czynnej, należącej do innego właściciela. W przeszłości zawsze traciła kopalnia czynna.

A tam, gdzie traci Skarb Państwa, zawsze powinien pojawić się prokurator i ustalić, czy do tego rzeczywiście doszło, by potem wystąpić do sądu o ukaranie winnych. Żadne państwo nie chce zostać przysłowiowym „jeleniem”.

I tak się stało w tym przypadku. W dniu 3 lipca 2018 roku na posiedzeniu sejmowej Komisji Energii i Skarbu Państwa minister Energii Krzysztof Tchórzewski poinformował zebranych o złożeniu do prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa na niekorzyść JSW SA, na niekorzyść Skarbu Państwa przez podmiot zewnętrzny.

Prokuratura Regionalna w Katowicach wkroczyła do akcji i od 10 lipca 2018 roku prowadzi wspólne postępowanie o sygn. RP I Ds. 21.2018 i RP I Ds. 8.2018, do którego dołączono 26 września 2018 roku postępowanie w sprawie 2 Ds. 538/2017 Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu-Zdroju, dotyczące wyrządzenia szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z podjęciem decyzji o likwidacji KWK „Krupiński” – tj. o czyn z art. 296 § 1 i 3kk, uchylając postanowienie prokuratora Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu-Zdroju z dnia 25 września 2017 roku o odmowie wszczęcia śledztwa w ww. sprawie.

Cały artykuł OKOPZN pt. „Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel” znajduje się na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł OKOPZN pt. „Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel” na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Epilog epopei partyzanckiego oddziału Armii Krajowej legendarnego Stanisława Wencla – „Twardego” i dalsze losy dowódcy

„Figurant jest zdolny w każdej chwili zorganizować grupę swoich ludzi i objąć nad nimi dowództwo. Wynika to z jego cech, jak szybka decyzja, odwaga, umiejętność pozyskiwania ludzi i znajomość terenu”.

Wojciech Kempa

Ankieta sporządzona na podstawie pisma skierowanego do zastępcy komendanta ds. Służby Bezpieczeństwa Komendy Miejskiej MO w Zawierciu z 19 listopada 1963 roku:

Z chwilą wkroczenia Armii Czerwonej w 1945 r. oddział Wencla St. zostaje rozbrojony, natomiast sam ucieka do Tarnowskich Gór, gdzie nawiązuje kontakt z Inspektorem AK ob. Kuzior Marian ps. „Kruk”. Prowadzi dalszą działalność współpracując z bandą Musialika Bolesława ps. „Bolesław”. W lipcu 1945 r. Wencel zostaje ujęty z bronią w ręku przy likwidowaniu bandy „Bolesława” i osadzony w więzieniu w Katowicach. W październiku 1945 r. na interwencję ówczesnego premiera Osóbki-Morawskiego i ogólnej amnestii zwolniono go z więzienia i jednocześnie ujawnił się jako członek AK. (…) W październiku 1950 r. w czasie akcji „K” został aresztowany i wyrokiem WSR Katowice skazany za udział w napadzie na posterunek MO w Mrzygłodzie i za udział w zabójstwie prac. UBP Zawiercie Kazimierza Machurę. Wspomnianą karę Sąd Najwyższy uchylił i uniewinnił Wencla Stanisława.

Stanisław Wencel zgodził się podjąć współpracę z Departamentem V MBP, który wysłał go w roku 1955 do Republiki Federalnej Niemiec z zadaniem inwigilowania środowisk emigracyjnych PPS. Z RFN Wencel udał się do Francji, przy czym żadnych informacji organom bezpieczeństwa nie przekazywał, za to szczegółowo poinformował liderów PPS o tym, co dzieje się w kraju. W roku 1956 powrócił do Polski. Z entuzjazmem powitał wydarzenia rozgrywające się w październiku 1956 roku, szybko jednak doszedł do wniosku, że sprawy nie idą w dobrym kierunku.

Warto jeszcze na zakończenie przytoczyć opinię ppor. Włodzimierza Kwietnia ze Służby Bezpieczeństwa w Zawierciu na temat Stanisława Wencla – „Twardego”, sporządzoną w dniu 21 października 1961 roku:

Pełniąc funkcję d-cy oddziału AK ob. Wencel Stanisław u swych podwładnych uchodził za człowieka bardzo odważnego. Zaufanie to Wencel St. zdobył sobie tym, że kiedy oddział ich miał wykonać jakieś zadanie w stosunku do Niemców, to Wencel dobierał sobie kilku ludzi i czele z nimi zadanie to zostało wykonane. Jednocześnie Wencla Stanisława cechuje dobry zmysł organizacyjny, dowodem czego było to, że potrafił on zorganizować dosyć liczną grupę ludzi, którzy po dziś dzień cenią go jako swego dowódcę.

Z materiałów znajdujących się w sprawie wynika, że Wencel Stanisław stara się być zawsze w ścisłym kontakcie z b. d-cami poszczególnych grup AK, jak Filipczyk Mieczysław, bracia Bartosikowie z Niegowy, Śnitko Stanisław, Biedroń Antoni i inni. Oprócz wymienionych Wencel Stanisław stara się być bezpośrednio względnie za pośrednictwem d-ców poszczególnych grup AK w kontakcie z poszczególnymi członkami, których bardzo często odwiedza, wykorzystując do tego celu różne okazje. Niezależnie od tego, że wymieniony utrzymuje szerokie kontakty z b. czł. AK z naszego terenu z treści informacji znajdujących się w sprawie wynika, że ob. Wencel utrzymuje obecnie szerokie kontakty z b. czł. AK zamieszkałymi obecnie na terenie Będzina, Dąbrowy Górniczej, Sosnowca, Katowic i innych miejscowości. (…)

W 1959 roku żona ob. Śnitki Stanisława, byłego dowódcy grupy AK, otworzyła prywatną jadłodajnię w Żarkach, do której systematycznie schodzili się byli członkowie AK, a wśród nich Wencel, Filipczyk, bracia Bartosikowie, Kluszczyński i inni. W czasie libacji pijackich poruszali oni różne tematy związane z aktualną sytuacją w kraju i za granicą. Najczęściej dyskutowali o możliwości wybuchu wojny i ich udziału w czasie działań. W wyniku prowadzonych dyskusji dochodzili do wniosku, że ich miejsce w razie wybuchu wojny jest w lesie, wobec tego przygotowywali teren, gdzie mogliby się ukrywać oraz możliwość zaopatrzenia poszczególnych członków w broń. Z toku dyskusji wynikało, że w broń zaopatrzyć ich może Bartosik Bronisław. (…)

Na podstawie całokształtu materiałów znajdujących się w sprawie p-ko ob. Wenclowi oraz indywidualnych rozmów wynika, że figurant jest zdolny w każdej chwili zorganizować grupę swoich ludzi i objąć nad nimi dowództwo. Wynika to z jego cech osobistych, jak szybka decyzja, odwaga, umiejętność pozyskania sobie ludzi i znajomość terenu.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Dzieje kompanii partyzanckiej Twardego. Epilog” znajduje się na s. 8 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Dzieje kompanii partyzanckiej Twardego. Epilog” na s. 8 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dobromil – miasteczko symboliczne i typowe dla Kresów / Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg, „Śląski Kurier WNET” 53/2018

Jakim trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!?

Dariusz Brożyniak, Tadeusz Pstrąg

Dobromil – miasteczko symboliczne

Naszym bliskim – i rodakom dla pamięci…

Wyobraźmy sobie rwącą rzeczkę, ze swej natury zwanej Wyrwą, okoloną czterema sporymi wzgórzami, wśród których rozłożyło się swymi ogrodami miasteczko. Lasy Pogórza Przemyskiego i pachnące ziołami jego kresowe połoniny z górującym nad wszystkim kompleksem klasztornym unickiego monastyru Bazylianów, a jeszcze powyżej tajemniczą ruiną zamczyska Herburtów, kasztelanów lwowskich, którym król Zygmunt August zezwolił w 1566 warzyć sól, dopełniają tę idylliczną Małą Ojczyznę bliskich sobie ludzi.

Panorama Dobromila

Jan Szczęsny Herburt z Felsztyna wydał w Dobromilu (1611-1616) jedno z pierwszych drukowanych wydań pism Wincentego Kadłubka i VI tomów kronik Jana Długosza (…) w swej, jednej z pierwszych w Polsce, drukarni. (…) Księżna Izabela z Flemingów Czartoryska XIX-wiecznym bestsellerem – opowieścią żołnierza Kościuszki „Pielgrzym w Dobromilu” rozsławiła to miasteczko.

Już w 1880 r. w tym powiatowym miasteczku II Rzeczypospolitej było 62% Niemców i Żydów, 22% Polaków i 16% Ukraińców. Znów połączy ich, cudem odrodzona, także tym niedawnym nad Wisłą, Rzeczpospolita. Pracowici Niemcy, Polacy, Rusini, Żydzi tylko modlić się chodzą gdzie indziej, ale i tam są także blisko siebie, bo przecież kościół, cerkiew i synagoga muszą stać w tym małym miasteczku po sąsiedzku. Wspólnym doniosłym wydarzeniem jest sierpniowa pielgrzymka do pobliskiej Kalwarii Pacławskiej. Rusini zatrzymują się przy Maćkowej Cerkwi, rzymscy katolicy idą dalej, przez Pacławskie Pastwiska, by po długim marszu szlakiem kapliczek rozsianych wokół rzeki Wiar, do której zdążyła w międzyczasie wpaść rzeka Wyrwa, oddać hołd niesionej figurze Matki Przenajświętszej w pięknym architektonicznie, turkusowym wnętrzu Bazyliki.

W dniach 10–18 sierpnia każdego roku przez Dobromil przechodzili liczni pielgrzymi (…) Byli to ludzie z bardzo odległych stron, spod granicy rumuńskiej, biedni, którzy szli przez kilka dni boso, ubrani w koszule, spodnie oraz spódnice z lnu, a którym to mieszkańcy Dobromila i okolic w wiadrach lub konewkach dawali wodę do picia oraz wczesne owoce, jak jabłka i gruszki.

Wspólny jest i ratusz i plac przed nim z pomnikiem wieszcza Adama i kurhan dla żołnierzy Piłsudskiego, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, stadion drużyny piłkarskiej klasy „A”, jakże prężny Związek Harcerstwa Polskiego i Miejskie Gimnazjum.

Kurhan żołnierzy Piłsudskiego

W mieście działało bardzo silne Towarzystwo „Sokół”, które organizowało przedstawienia takie jak: „Krakowiacy i Górale”, „Kościuszko pod Racławicami”, „Zemsta Cygana” oraz jasełka i akademie z okazji rocznic państwowych. Z przedstawieniami tymi wyjeżdżano nawet do innych miejscowości. Prezesem honorowym i wielkim działaczem był Dyrektor Miejskiego Gimnazjum prof. Adam Zagajewski.

Wspólny jest ryneczek różnorodny dobrymi sklepami (w znacznej części także polskimi) i charakterystycznym żydowsko-chłopskim handelkiem. Dobromil został przez naturę szczodrze obdarzony, jest więc o co dbać i gdzie pracować. Największym bogactwem jest miejscowa solanka ze swą kopalnią połączoną z miasteczkiem wioską Lacko, rozciągniętą dwoma kilometrami wzdłuż drogi. I tam jest także szkoła powszechna, Dom Ludowy, a teren kopalni ze swymi sadami owocowymi to i solankowe uzdrowisko kąpielowe, i sobotnio-niedzielny park rekreacyjny dla pracowników. Na sobotę i niedzielę udostępniany jest także park majątku Żuławskich, którego wspomnienie towarzyszyło pochodzącemu stąd reżyserowi do końca.

Pozostałości majątku Żuławskich

Największe zaś imprezy odbywały się w byłym dużym gospodarstwie ziemskim Pani Heleny Żuławskiej, którego mury bramy wjazdowej oraz potężne drzewa lipowe pamiętały herburtowskie czasy.

Linia kolejowa z uroczą poaustriacką stacyjką z wiszącymi pelargoniami to ważne transportowe połączenie ze światem, ważne dla soli, dla drohobyckiej ropy naftowej i mazutu, dla kilku młynów, szczególnie wodnych, znajdujących się na odnodze rzeki Wyrwy, tzw. „Młynówce”. Najstarszym z młynów był zabytkowy młyn Pana Kopca, znajdował się naprzeciw Dworu Pani Żuławskiej, przy drodze do Boniowiec. Podziemia młyna znajdowały się dwa piętra do dołu, miał on bardzo grube mury kamienne, posiadał dwa koła napędowe, a w urządzeniach drewnianych nie było ani jednego gwoździa. Przetrwał jeszcze z czasów panowania rodu Herburtów.

Dobromilski dworzec

Ważny dla browaru, dla tartaku, małej huty, fabryczki mydła, zapałek i dla ludzi. Wszak Przemyśl, Sanok i Lwów tak niedaleko, a i w końcu dzieci też trzeba kształcić. Te wszystkie ślady jeszcze do dziś są widoczne, nawet te fikuśne metalowe doniczki na pelargonie, wiszące na pasażerskim peronie zamkniętego już dworca. Szlachetne drewno zrujnowanej poczekalni z kasami, z resztkami kolorowej posadzki ciągle jeszcze zdradza jakość ówczesnego życia.

Miasto i okolice Dobromila przed wojną służyły jako miejscowość wypoczynkowa, szczególnie Huczko z pięknymi trasami wycieczkowymi obok Klasztoru Bazylianów, górą z Zamkiem Herburtów do Tarnowy i z powrotem oraz trasa spacerów ulicą Salinarną do Żupy Solnej, Lacka i z powrotem do Dobromila. Przyjeżdżało również do Dobromila, do Żupy Solnej dużo osób na kąpiele solankowe.

Wszakże miasteczko tej wielkości i z taką infrastrukturą nawet w dzisiejszej Austrii nie jest tak częste.

Jakimże trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciemnoty, ubóstwa i brudu, i można było się wreszcie z wyroku historii tego obciążenia pozbyć!? A przecież Dobromil to nie wyjątek, to miasteczko symboliczne swą wielkością i organizacją codziennego życia i dla Kresów, i tamtego czasu. Ciężko okaleczone sowiecką okupacją (z majątku Żuławskich została bezkształtna pryzma kamieni) i ukraińską niemocą (postępująca z roku na rok ruina Saliny grozi budowlaną katastrofą, a jeszcze za Sowietów było to miejsce wywczasów dla lwowskich „zawodow”), jednak przetrwało swą łacińską siłą w renesansowych i barokowych śladach, tak jak i kościół w Starej Soli, zraniony artyleryjskim pociskiem tkwiącym w ścianie, ale z dumną tablicą przy wejściu zawieszoną, wbrew wszystkiemu, przez polskiego Świętego Papieża Jana Pawła II.

Resztki zabudowań Saliny

Miasteczko symboliczne także ludźmi, którzy nim od dziecka inspirowani, pozostawili po sobie trwały ślad dla Polski. Żeby wspomnieć Żuławskich – jedną z najbardziej artystycznie twórczych polskich rodzin; profesora Jerzego Augusta Gawendę – rektora Polskiego Uniwersytetu w Londynie, Bogdańskich z największego w Polsce rodu karpackich malarzy cerkiewnych, Jana Stocka-ojca, założyciela krakowskiej AGH, Józefa Sałabuna – astronoma i pierwszego dyrektora Planetarium Śląskiego w Chorzowie, rodzinę Hrycków – filologów, artystów i lekarzy, czy sopranistkę koloraturową o międzynarodowej renomie, dr Annę Szałygę.

Budynek kolegium jezuickiego w Chyrowie

W niedalekim Chyrowie było przecież wspaniałe kolegium jezuickie z gimnazjum podobnym krzemienieckiemu (znany w świecie i największy w Polsce Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów). Było, bo znalazło się na terenie ważnej sowieckiej bazy rakietowej. Na rogu jednego ze skrzydeł kompleksu jakoś pozostała figurka Matki Boskiej – czyżby komuś jednak ręka zadrżała? Nie zadrżała 25 lat później ukraińskim robotnikom przy skuwaniu ołtarzy polskich kaplic w bazylice kompleksu. Obok czekały już koryta z zaprawą do szybkiej i niechlujnej prawosławnej przeróbki.

Ludzie, którzy już odeszli – ci zwyczajnie solidni i ci jakoś szczególnie zasłużeni dla Dobromila, jak legendarny proboszcz i patriota ks. Włodzimierz Surmiak – leżą wspólnie na zboczu wiejskiego cmentarzyka w Lacku. Tam, gdzie na ich mogiłach nie powstały jeszcze ukraińskie nagrobki, można zadumać się nad spisanymi po polsku sentencjami i zasługami.

Jakże wymowny jest w swej symbolice czarny, wysoki drewniany krzyż na mogile żołnierzy 1920 roku… Symboliczny jest i mur wzniesiony z żydowskich macew na zupełnie nagim, wykoszonym pagórku, tajemniczy swym sponsorem…

Mogiła polskich żołnierzy 1920 roku

Dobromil jest także symboliczny wielonarodową tragedią, bo naznaczony przejmującą zbrodnią NKWD.Tutaj dowieziono więźniów z Przemyśla, podczas tej samej akcji NKWD, gdy krew wylewała się z „Brygidek” na ulice Lwowa. Krew po kostki zalała także cele więzienia NKWD przy dobromilskim rynku. Ofiary były zabijane przez funkcjonariuszki NKWD młotem do rozbijania kamieni. Część egzekucji odbyła się na więziennym podwórzu. Naczelnik więzienia proszący o używanie broni został zastrzelony.

Nad ranem 27.06.1941 r. około godz.4-tej wojska rosyjskie oraz mordercy z NKWD opuścili Dobromil. W godzinach porannych po całym Dobromilu i okolicy rozeszła się wiadomość o dokonanym mordzie w więzieniu. Ludzie zaczęli odwiedzać więzienie, do którego drzwi, tak od strony Rynku, jak i podwórka były otwarte…. Również ja ze swoim bratem Janem oraz kolegami Karolem i Wincentym Kogutami byliśmy w więzieniu w godzinach południowych. Po wejściu zobaczyłem okropny widok. Posadzka oraz ściany parteru więzienia zbryzgane były krwią, po wejsciu po schodach, również zbryzganych krwią, na piętrze zobaczyliśmy zwłoki dwóch kobiet, które były na wpół rozebrane… Po zejściu z powrotem schodami na parter wyszliśmy tylnymi drzwiami więzienia na podwórko, na którym zobaczyliśmy pod ceglanym murem (płotem) w wykopanym dole zwłoki około 30 osób bezładnie porozrzucanych jedna na drugiej, nad którymi unosiły się tysiące much. Był to okropny widok, którego nie zapomnę chyba do śmierci.

Miejsce zbrodni NKWD – szyb Saliny

Następnie egzekucja przeniosła się do dobromilskiej Saliny w Lacku. Nad szybami kopalnianymi dopełniono zbrodni, a ciała wpadały do solanki. Zginęło od 500 – 1000 osób, głównie Polaków i część Ukraińców. Stu Żydów, którym z kolei przybyli Niemcy kazali dokonać ekshumacji wobec sprowadzonych obserwatorów, również zostało zamordowanych po wykonanej pracy w solankowych szybach.

W godzinach wieczornych 27 czerwca 1941 r. wkroczył do Dobromila od strony Paportna mały oddział wojska niemieckiego. W dniu następnym przybywało coraz więcej żołnierzy, a wraz z nimi i korespondenci, którzy odwiedzali więzienie i robili zdjęcia. Delegacje te odwiedzały również Żupę Solną Lacko-Dobromil… Po zorganizowaniu się tzw. tymczasowej władzy i Policji Ukraińskiej w dniu 29 czerwca 1941 r. niezidentyfikowane i nie odebrane przez rodziny zwłoki z więzienia wywiezione zostały na cmentarz w Dobromilu i pochowane w jednym grobie. Dobromilska Zbrodnia – dzisiaj zapomniana także przez rządzących znów wolnej Polski – pozostaje w pamięci zwykłych, prostych i już starych ludzi.

Temat mordu w więzieniu w Dobromilu, jak również temat mordu w Żupie Solnej Lacko-Dobromil po wkroczeniu wojsk radzieckich w lipcu 1944 r. został tematem tabu i nie wolno było na ten temat prowadzić jakichkolwiek rozmów. Opowiadano coraz częściej, szczególnie wśród młodego pokolenia, że mord ten dokonany został przez wojska niemieckie i Gestapo.

Oni byli jeszcze wychowani w szacunku dla swych intelektualnych przewodników, a to właśnie przede wszystkim przedstawiciele polskiej inteligencji byli więźniami stalinowskiego NKWD. Ta straszliwa i głęboka rana Dobromila połączyła w cierpieniu Polaków i Ukraińców, mimo złowrogich doświadczeń symbolizowanych sotniami UPA wychodzącymi w latach 1943/44 z cerkwi greckokatolickiej w Lacku.

Wnętrze więzienia NKWD w Dobromilu

Po wycofaniu się wojsk niemieckich, w dniu 26 X 1939 r. do Dobromila wkroczyły wojska rosyjskie, a wraz z nimi tajna policja NKWD. Po utworzeniu władz miasta, w skład których weszli obywatele narodowości ukraińskiej i żydowskiej, zaczęło się śledzenie i rozpoznawanie ludności polskiej (…) W budynku plebanii rozpoczęła działalność tajna policja NKWD, w której pracowali miejscowi donosiciele tak narodowości ukraińskiej, jak i żydowskiej. W grudniu 1939 r. część osób pochodzenia polskiego, zajmujących wyższe stanowiska w administracji i urzędach, jak Pan Winnicki — notariusz, Pan Puchalik — burmistrz, Pan Zagajewski – Dyrektor Miejskiego Gimnazjum, Pan Paczek oraz inni zostali aresztowani i wywiezieni do obozów w Miednoje i Charkowie i już stamtąd nie powrócili (…) W dniu 10 lutego 1940 r. odbyła się I-sza wywózka mieszkańców Dobromila na Sybir. O godz. 4.00 nad ranem pod domy osób wywożonych podjeżdżały furmanki z żołnierzami NKWD i współpracującymi z nimi policjantami ukraińskimi… Wśród wywiezionych — wymieniam te osoby, które mi były znane osobiście lub które pamiętam oraz przekazane mi przez moich Rodziców i znajomych — były między innymi: Pani Bar (żona urzędnika pocztowego) z synem i córką (…), Pani Zagajewska z dwójką dzieci (…), Pani Ptaczkowa z córką i synem Józefem, który po wojnie pracował w Radiu Wolna Europa (…). Wśród wywiezionych na Sybir osób i rodzin nie było żadnej osoby lub rodziny narodowości żydowskiej lub ukraińskiej.

Wbrew więc temu wszystkiemu zbudowano jednak w Salinie część wspólnego memoriału, przy którym modlono się razem… do czasu Majdanu w 2013. Były także plany odbudowy uzdrowiska i połączenia wszystkiego w jeden kompleks pamięci.

Ruiny zamku Herburtów

Z planów pozostały pomniki UON, UPA i Stepana Bandery wymieszane ze złoconymi nowymi cerkwiami na każdym kroku. Cele więzienia na dobromilskim rynku w ciągu kilku lat popadły w kompletną ruinę, podwórze więzienne ze „ścianą śmierci” stało się wysypiskiem śmieci, a wszystko zostało „rocznicowo” ozdobione ceglasto-czarnymi flagami. Takąż flagą „przepasano” przejmujący pomnik w Salinie. Resztki rzymskokatolickiej kapliczki z pustymi ścianami i o piwnicznym wyglądzie opatrzono numerem telefonu „konserwatora”, dla delegacji z Polski przewidziano jedynie rolę obserwatorów uroczystości ukraińskich, a cały teren otoczono tablicami ofiar NKWD – idącymi w tysiące przedstawicieli inteligencji ukraińskiej – z całej Galicji. W tej sytuacji strona polska i IPN zostały zmuszone do rezygnacji z udziału w uroczystościach upamiętnienia, a miejscowy proboszcz kościoła rzymskokatolickiego na wszelki wypadek jechał karawanem podczas polskiego pogrzebu, by nie śpiewać wspólnie z wiernymi w ostatniej drodze swego parafianina.

Dobromil stał się więc po raz kolejny w swej historii symboliczny. Czy jednak przetrwa to kolejne dziejowe wyzwanie?

Dariusz Brożyniak – publicysta niezależny, działacz I Solidarności na Górnym Śląsku, inżynier automatyk, rodzinnie związany z Dobromilem i Lackiem, spokrewniony z historycznym wójtem Pacławia (cała wieś przeszła na wiarę rzymskokatolicką).

Tadeusz Pstrąg – ur. w 1932 r. w Lacku, naoczny świadek opisywanych wydarzeń, działacz (rozwiązanego w 2017 r.) Zarządu Towarzystwa Przyjaciół Dobromila i Regionu z siedzibą w Przemyślu. Autor cyklu wspomnień publikowanych periodycznie w „Głosie Sanu”. Główny organizator renowacji renesansowego kościoła parafialnego w Dobromilu pw. Przemienienia Pańskiego.

Zdjęcia autorów artykułu.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” znajduje się na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Dariusza Brożyniaka i Tadeusza Pstrąga pt. „Dobromil – miasteczko symboliczne” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Potomkowie obywateli dawnej, wielonarodowej Rzeczypospolitej, nawet gdy znają swoje korzenie, często się ich wstydzą

Kluczowe są działania, które można sprowadzić do trzech słów: zachęta, duma, codzienność. Żaden z tych elementów nie jest rozwijany przez programy państwowe ani przez wielkie fundacje.

Marcin Niewalda

Dzisiaj na Kresach żyją potomkowie Polaków, rzymskich katolików, a także unitów, którzy uważali się za obywateli Rzeczypospolitej; potomkowie Wołochów, którzy przywędrowali do Rzeczypospolitej i otrzymywali polskie prawa, herby, służyli w polskich formacjach wojskowych; Żmudzinów którzy walczyli w polskich powstaniach, a także Rusinów i Litwinów, którzy z Rzecząpospolitą czuli jednego ducha. Dzisiaj ci potomkowie, nawet gdy znają swoje korzenie, często się ich wstydzą. Taki jest bowiem efekt agresywnej polityki kulturalnej nowych państw byłego „Bloku Wschodniego”. (…)

Zamiast biadolić i narzekać, przemyślmy problem konstruktywnie. Aby odtwarzanie miało sens, konieczne są trzy warunki: klimat, działanie i utrzymanie efektu.

Wszystkie trzy muszą być prowadzone równolegle, aby został odniesiony skutek. W przeciwnym razie ogromny wysiłek zostanie zmarnowany, o ile w ogóle dojdzie do skutku.

Działania polityczne – czyli taki klimat, aby Polska i nowe państwa wspólnie dbały o zabytki i pamięć. Zaognianie, podsycanie nienawiści bardzo tutaj przeszkadza. Jest na rękę byłym zaborcom, którzy boją się współpracy gospodarczej naszych państw i nie chcą dopuścić do stworzenia silnej ich grupy.

Działania ratujące – społeczny ratunek tam, gdzie się wali. Aktywność lokalnych środowisk, tworzenie grantów, akcji wsparcia, działania Polonii – skierowane na bieżące potrzeby tam, gdzie sytuacja jest najbardziej dramatyczna.

Działania edukacyjne – odtwarzanie świadomości potomków, do czego mamy pełne prawo. Nie chodzi o to, aby kogokolwiek zmieniać, ale by każdy znał prawdę o swojej tożsamości. Tę prawdę, która była niszczona przez lata zborów, wojen i ludobójstwa.

Pierwsze dwa działania są prowadzone. Istnieją wreszcie poważne programy grantowe i działania instytucji ratujących zabytki. Poprawia się też powoli klimat polityczny, choć tutaj bardzo dużo jest niepoważnych działań i zwykłej pracy agenturalnej. (…)

Działaniami edukacyjnymi NIE są niestety: stawianie pomników, wydawanie cegieł naukowych, organizowanie sympozjów. Ministerstwo czy Senat chętnie dotują takie właśnie działania. Fundacje chętnie je podejmują, bo mogą się nimi spektakularnie pochwalić.

Pomimo udziału NAUKowców te działania nie prowadzą do realnego NAUCZenia szerokich rzeszy ludności i rozmywają się, trwoniąc gigantyczne pieniądze. Przecinanie wstęgi, odsłanianie monumentów, referat z obecnością VIP-w i profesorów – nie przekładają się prawie w ogóle na edukację społeczeństwa. Ludzie ledwo mówiący po polsku nie przeczytają cegły naukowej. Korzyści z sympozjów czerpać będą głównie autorzy kolejnych cegieł. Pomniki natomiast będą solą w oku przeciwników, będą zaogniać i stanowić przyczynek do wzrostu nienawiści, a nawet… wstydu. One służą głównie tym, którzy już i tak są zwolennikami osoby upamiętnionej w pomniku. Nie zwiększają świadomości u tych, którzy „przechodzą obok”; nie zwiększa się odsetek ludzi zaangażowanych. Pomnik nic nie wnosi do rozwiązania problemu. Budowa pomnika to często milion złotych, podczas gdy za te same pieniądze można trwale zostawić ważne informacje w umysłach 100 000 zwykłych ludzi.

Kluczowe dla skutecznej edukacji są działania niespektakularne, które można sprowadzić do trzech prostych słów: ZACHĘTA, DUMA, CODZIENNOŚĆ.

Niestety żaden z tych elementów nie jest rozwijany przez programy państwowe ani przez wielkie fundacje. Programy grantowe za działania na tym polu przyznają niewiele punktów. Co więcej, niemal wszyscy, pisząc granty, wskazują dodatkowo, że ich program właśnie coś tu wnosi – podczas gdy nie jest to prawdą („Beneficjentami postawienia pomnika będzie 10 000 mieszkańców miasteczka”). Dotowane są ministerialne programy szkolnictwa, podczas gdy ich „odbiorców” trzeba by wpierw w ogóle zmotywować do korzystania z nich. Programy motywujące jednak już nie są dotowane.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Skala zniszczeń na Kresach. Co robić?” znajduje się na s. 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Skala zniszczeń na Kresach. Co robić?” na s. 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chrześcijanin, patriota, poliglota, humanista, malarz: „klasyczny” legionista, porucznik Stanisław Leszczyc-Przywara

Doświadczenia wykazały, że gwarancją niepodległego bytu państwa mogą być tylko jego własne siły moralne i materialne. U fundamentów prawdziwie niepodległego państwa musi leżeć żelazny kapitał krwi.

Paweł Milla

Stanisław Leszczyc-Przywara niewątpliwie zasłużył na pamięć w postaci nazwy jakiejś ulicy czy nawet pomnika w Rydułtowach. Żył tam w czasach PRL-u, nie miał więc szans zostać honorowym obywatelem miasta, bo komunistom właściwie przeszkadzał swoim istnieniem. Nie dbał o pochwały czy zaszczyty, był wyjątkowo skromnym, ale serdecznym człowiekiem. Dla wielu młodych z kilku pokoleń Polaków był nauczycielem prawdziwego życia i wzorem patriotyzmu złączonego z całkowitym zawierzeniem Opatrzności Bożej.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy sztaludze. Lata 60. XX w. Fot. archiwum prywatne autora

Nie zależało mu na żadnym kombatanckim lansowaniu się. Nie chciał nawet słyszeć o awansach dla zasłużonych, pozostał do końca życia porucznikiem czasu wojny.

(…) Był „klasycznym” legionistą, czyli „człowiekiem renesansu” – z wieloma talentami. Oprócz zdobytych wojennych doświadczeń w obu wojnach światowych, został po I w. św. absolwentem filologii polskiej i historii sztuki UJ. Znał biegle 7 języków obcych (francuski, niemiecki, greka, łacina, rosyjski, słowacki i węgierski), malował obrazy, kolekcjonował polonika, odręcznie pisał pięknym kaligraficznym stylem, był inicjatorem oraz organizatorem wielu wydarzeń patriotyczno-religijnych. Przez większość życia był przede wszystkim wychowawcą licznej młodzieży, choć w PRL-u nie dane mu było nauczać w szkołach. W komunistycznym systemie szkolnym ubecy zezwolili jedynie na lekcje rysunku w latach pięćdziesiątych. (…)

Był patriotycznie wychowanym Polakiem ze zubożałej szlachty herbu Leszczyc. Będąc gimnazjalistą w zaborze austriackim, uciekł z domu do oficjalnie stworzonego i wymarzonego pierwszego od stu lat polskiego wojska, do Legionów, by walczyć i wywalczyć wolność dla nieistniejącej wówczas Polski. Męczyliśmy go, by nam opowiadał o historii Polski, o swoich przeżyciach. Był dla nas autorytetem, ale chyba nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, jakim wielkim jednocześnie był symbolem tego, co jest istotą polskości. Młodzieńcze lata przeżyliśmy, podobnie jak on, w zniewolonej przez sąsiadów Polsce.

Pytałem go, czy pod zaborem austriackim było podobnie, jak pod komunistycznym/sowieckim? Jaka była wówczas polska młodzież, czym różniła się od obecnej? itp. Odniosłem po tych porównaniach wrażenie, że po 70 latach młodzi Polacy są mniej honorowi i mniej wierzący Bogu, a to definiowało wg Wujka wszystko pozostałe.

To Wujek głównie ukształtował nasz patriotyzm i imponderabilia. Drugi obieg, a w nim historia polski, dopiero raczkował. My mieliśmy to szczęście, że Wujek odnośnie do historii Polski, a szczególnie w XX wieku, był po prostu niezależny od PRL-owskiego systemu, gdyż znał ją jak mało kto z autopsji.

Napisał kilka broszur, które były powielane na maszynie do pisania i uczestniczyły w takim ‘mini’ drugim obiegu. Poniżej końcowy fragment jego referatu „O odzyskaniu Niepodległości”:

„Na odzyskanie Niepodległości Polski złożyły się takie czynniki, jak:

  1. dojrzałość narodowa i wola walki zbrojnej,
  2. opatrznościowy Wódz Narodu i czyn zbrojny,
  3. klęska zaborców i chaos rewolucyjny, połączony z demoralizacją wojska,
  4. zdecydowana narodowa wola niepodległości.

Doświadczenia ostatnich czasów wykazały dobitnie, że gwarancją niepodległego bytu państwa mogą być tylko jego własne siły moralne i materialne. U fundamentów prawdziwie niepodległego państwa musi leżeć żelazny kapitał krwi. Tylko naród, który sam wywalczy sobie Niepodległość i gotów jest każdego dnia walczyć o nią, który nie opiera swej egzystencji na podpisach pod traktatami i na wierze w gwarancje obcych, godzien jest wolnego bytu. Genezą Państwa Polskiego zatem był nie traktat wersalski, który to wskrzeszone państwo tylko zatwierdził, lecz wola narodu i polski czyn zbrojny. Nie pomogłyby z pewnością niczyje podpisy i pieczęcie, gdyby nie »cud sierpniowy nad Wisłą« w 1920 roku i wola Opatrzności.

Rydułtowy, dnia 22. V 1980 roku”. (…)

Mieszkanie-muzeum por. Leszczyc-Przywary w Rydułtowach

W czasach PRL-u, gdy pamięć o czynach marszałka Piłsudskiego była wymazana, cenzurowana i skazana na zapomnienie, skromny porucznik z I w. św. oraz były profesor gimnazjalny w II RP był inicjatorem kombatanckich uroczystości na Wawelu w rocznice 11 Listopada. Za zgodą metropolity krakowskiego kardynała Wojtyły odbywały się w tym dniu na Wawelu msze święte oraz złożenie wieńca na sarkofagu Marszałka Piłsudskiego w Kaplicy Srebrnych Dzwonów. Symboliczny i wprost mistyczny stał się 11 listopada 1978 roku. Historyk profesor Wiesław Jan Wysocki, który znał Wujka, umieścił niecodzienne wspomnienie o tym w swojej książce Krypta Wawelska i Papieski Tron:

„W roku 1978 – 11 listopada w wawelskich kryptach w Kaplicy Srebrnych Dzwonów u trumny Pierwszego Marszałka zebrali się weterani legioniści; z oczywistych względów metropolity krakowskiego nie było z nimi, wszak dopiero co został biskupem Rzymu… I wtedy zebrani w krypcie doświadczyli swoistej mistyki dziejowej – oto przed nimi jest ten, którego inicjały tworzą inskrypcję JP I, a tam, na Watykanie – jest kontynuator-wizjoner o semantycznej inskrypcji JP II. Dla nich to nie było tylko romantyczne czy prometejskie uniesienie, ale realność… Czy to, co potem miało miejsce, nie potwierdza tej realności?!”

I wówczas to właśnie porucznik St. L-P złożył symboliczny raport swojemu Marszałkowi. Wypowiedziane słowa w swojej książce cytuje profesor Wysocki:

„Panie Marszałku! Melduję, że w 60 rocznicę wywalczenia wolnej i niepodległej Polski stajemy wszyscy przy Tobie. Kardynał Karol Wojtyła jest nieobecny, ale on już jest w Rzymie naszym JP II. Ty jesteś naszym JP I. A JP – to wiekopomne słowa »Jeszcze Polska«”.

Cały artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista?” znajduje się na s. 1 i 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista?” na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wyniki wyborów do parlamentu krajowego w Bawarii to szok dla elit politycznych UE, a ostrzeżenie dla rządzących w Polsce

Rządzący dopóty będą mieć zaufanie wyborców, dopóki będą oni widzieć dążenie do realizacji obietnic i to, że dla polityków dobro kraju ważniejsze jest od interesu osobistego i partyjnego.

Zbigniew Kopczyński

Wyniki wyborów do parlamentu krajowego w Bawarii to wstrząs dla elit politycznych nie tylko Bawarii i Niemiec – to szok dla całej Unii. Szok, bo żyjący w brukselskim akwarium od dawna utracili kontakt z rzeczywistością.

Wyborcy dokonali pogromu partii współtworzących rządzącą na szczeblu federalnym wielką koalicję. CSU straciła dziesięć procent wyborców i możliwość samodzielnego rządzenia Bawarią, do czego zdążyła się już przyzwyczaić. Ilość wyborców SPD spadła o połowę, wskutek czego socjaliści stanowią dopiero piątą siłę w bawarskim Landtagu po CSU, Zielonych, Wolnych Wyborcach i Alternatywie dla Niemiec.

Wśród wielu komentarzy, jakie usłyszałem dzień po wyborach, jeden wydał mi się wyjątkowo trafny i może również służyć do opisu sytuacji w Polsce oraz jako memento dla wszystkich polityków, szczególnie tych rządzących.

Otóż największy sukces odniosły dwie partie: Zieloni i Alternatywa dla Niemiec. Partie różniące się we wszystkim oprócz jednego: są bardzo wyraziste i konsekwentnie dążą do realizacji głoszonych przez siebie programów, nie godząc się na zbyt daleko idące kompromisy.

Potwierdzeniem tej tezy są powyborcze wypowiedzi czołowych polityków najbardziej przegranych partii: demokratów, nazywających się chrześcijańskimi, i socjalistów. Zgodnie stwierdzili, że zaszkodziła im wielka koalicja na szczeblu federalnym, dzięki której wyborcy przestali rozróżniać między nimi. Pani kanclerka wyraziła nawet żal, że nie doszła do skutku koalicja jamajska, czyli sojusz nominalnie chrześcijańskich demokratów, liberałów i Zielonych.

Koalicja ta nie mogła zaistnieć, gdyż postulaty głoszone przez liderów FDP i Zielonych były nie do pogodzenia. Jednak w przeciwieństwie do swych niedoszłych koalicjantów, kanclerka gotowa była realizować program obu koalicjantów równocześnie, byle utrzymać się przy władzy. Wyborcy w Bawarii wystawili za to rachunek.

Przechodząc na polski grunt, można łatwo wytłumaczyć utrzymujące się, wysokie notowania Prawa i Sprawiedliwości. Przy wszystkich błędach, niezręcznościach i pomyłkach partia ta stara się nie odchodzić od programu reformowania państwa, jaki obiecała wyborcom. I jest to również ostrzeżenie dla rządzących: dopóty będą mieć zaufanie wyborców, dopóki będą oni widzieć dążenie do realizacji obietnic, a przede wszystkim, jeśli widzieć będą, że dla polityków dobro kraju ważniejsze jest od interesu osobistego i partyjnego.

Z tym ostatnim zawsze jest największy problem dla rządzących. Sprawowanie władzy rodzi wiele pokus, a uleganie im to droga po równi pochyłej.

Wyborcy mogą dać się omamić pięknymi słowami przed wyborami, jednak realizację tych pięknych wizji potrafią już trzeźwo ocenić, o czym świadczy przypadek nie tylko SPD i CDU/CSU, ale i wielu ugrupowań rządzących już naszym krajem.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Bawarskie wybory” znajduje się na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Bawarskie wybory” na s. 2 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego