Czy to miała być nauczka dla PiS, czy chęć ośmieszenia demokracji? / Jadwiga Chmielowska, „Kurier WNET” 53/2018

Trzydziestki dobiega pokolenie urodzone w III RP, które nie musi o niepodległość walczyć, jedynie utrzymać ją i posprzątać kraj, bo nam się nie udało. Ile jest do zrobienia, pokazały ostatnie wybory.

Jadwiga Chmielowska

Listopad. Miesiąc, w którym wspominamy zmarłych, a w roku stulecia odzyskania Niepodległości – w sposób szczególny pokolenia przodków, które walczyły o wolność Polski. Po 123 latach mogliśmy decydować wreszcie o swoim losie. Młodzi Polacy już nie musieli ginąć za obce sprawy, walcząc ze sobą pod różnymi sztandarami.

11 listopada to święto w czasach mojej młodości zakazane. Powieszenie biało-czerwonej flagi kończyło się wizytą milicji i przesłuchaniem w SB. Teraz trzydziestki dobiega pokolenie urodzone w III RP, które nie musi o niepodległość walczyć, jedynie utrzymać ją i posprzątać kraj, bo nam się nie udało. Ile jest do zrobienia, pokazały ostatnie wybory.

Fatalna kampania wyborcza, zwłaszcza w terenie, często nierozpoznawalni, mierni kandydaci – to może tłumaczyć wyniki w kraju. Jednak wyniki w Warszawie, Olsztynie, Legionowie, a zwłaszcza Łodzi wskazują, że ich mieszkańcy postanowili „na złość mamie odmrozić sobie uszy”.

Nie wiem, czy to miała być nauczka dla PiS, czy chęć ośmieszenia demokracji, by w wolnych wyborach wybrać przestępców, nawet skazanych, albo osoby przez nich wskazane.

Dlaczego piszę, że na złość PiS-owi? Niestety obok fantastycznych ludzi, wykształconych, mądrych patriotów, zdarzają się w partii pospolici głupcy, a nawet kanalie. Ci złotouści, kłaniając się w pas, potrafią zwieść swą narracją najmądrzejszych i najuczciwszych. Wkradają się w łaski, aby robić swoją krecią robotę i napychać własne kieszenie.

Czekając na oficjalne wyniki PKW, toczyliśmy z przyjaciółmi dyskusje. Niektórzy nie mieli na kogo głosować i zostali w domach. Dziwili się, że zagłosowałam na PiS. Właśnie po ponad pięciu latach zakończyły się procesy wytoczone mi przez prominentów z PiS-u. Za co? Za odważne wypowiedzi, za zwalczanie RAŚ, za niezgodę na kłamstwa. Postanowiono mnie czymś zająć i zniszczyć finansowo. Najlepiej sądami. To się nie udało. Pogorszył się jednak stan mojego zdrowia, ale i to, da Bóg, minie.

Martwi mnie natomiast uprawiana masowo w stosunku do Polaków przez dziennikarzy z prawa i lewa „pedagogika wstydu”. Ani politycy, ani dziennikarze nie analizują, dlaczego Polacy tak zagłosowali, tylko od razu obrażają się na naród – tyle razy wystrychnięty na dudka!

A ja jestem dumna z tego, że jestem Polką, że mój naród od czasu do czasu potrafi tupnąć nogą. Bo jak mam głosować na osobę, o której wiem, że nie jest godna stanowiska? To może już lepiej na tego łobuza, którego się przynajmniej zna? Arogancja władzy nie popłaca. Cieszę się, że RAŚ przegrał, ale, niestety, z różnych list powprowadzał wielu radnych.

Jak ważna jest duma narodowa, najlepiej widać na Ukrainie. Widać tam niestety także to, jak niebezpieczne jest budowanie czegokolwiek na kłamstwie; że naród, który chce istnieć i się rozwijać, musi odrzucić kłamstwo, mity i fałszywe autorytety. Musi poznać swoją prawdziwą historię, wyłonić autentyczną elitę, a nie merdających ogonami kundli. Inna droga jest po prostu samobójstwem.

Józef Piłsudski powiedział 100 lat temu: „Złą cechą dotychczasowych stosunków w Polsce jest to, że dają one siłę wszystkim szujom, natomiast nie dają siły państwu. Ci, którzy myśleli o Niepodległości lub dla niej pracowali, znaleźli się w Polsce w mniejszości, w myśl demokratycznych zasad zostali przegłosowani przez tych wszystkich, którzy w tej pracy dla Niepodległości udziału żadnego nie brali”.

Powiedział też, że „niepodległość nie jest Polakom dana raz na zawsze” i że „jest dobrem nie tylko cennym, ale i kosztownym”.

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia Armii Krajowej na Śląsku. Powstanie szczekocińskie w relacjach przywódców lokalnych oddziałów AK

Był to wielki zryw mas chłopskich. Znałem ich i nie posądzałem niejednego, że jest zdolny wyciągnąć karabin z ukrycia i gdy zostanie wezwany, pójdzie do boju jako karny i zdyscyplinowany żołnierz.

Wojciech Kempa

„Twardy” i „Mietek” nie szczędzili lokalnemu przywódcy ruchu ludowego – Józefowi Sygietowi ps. Jan – słów krytyki. Według „Twardego” kierował się on chorą ambicją, w wyniku czego, wbrew rozkazom płynącym z Komendy Obwodu Włoszczowskiego AK, podjął próbę wywołania lokalnego powstania – „widząc wycofujące się wojska niemieckie w nieładzie, zdawało mu się, że to koniec wojny, przynajmniej dla naszych terenów”.

Zarówno „Mietek”, jak i „Twardy” byli zdania, że w ślad za wybujałymi ambicjami nie szły kompetencje, a „Twardy” określił go nadto mianem tchórza, wskazując, że posyłając ludzi do walki, sam trzymał się od nich w bezpiecznej odległości. Oddajmy głos „Mietkowi”: Wycofaliśmy się do wsi Bonowice. Tu przyjechał „Jan”, który pomimo sprzeciwu „Twardego” i mnie uznał, że walkę należy w dalszym ciągu prowadzić, gdyż ma [obiecaną] pomoc z placówek i grupy „Pawła” z radomszczańskiego. Do końca partyzantki, jak i po wojnie nie słyszałem o istnieniu takiej grupy.

A oto relacja „Twardego”: Już po śniadaniu przyjechał „Jan” ze „Sztabem”. Oklął nas, że odstąpiliśmy od oblężenia szkoły i bursy. Natychmiast kazał nam wyruszyć na zajmowane stanowiska. Na moje zapytanie, jak to było z nagraniem wejścia do szkoły, ordynarnie mnie ofukał, że to nie moja rzecz, a teraz on jest komendantem wszystkich sił znajdujących się na tym terenie, rozkazuje mnie zebrać wszystko wojsko i ponownie zaatakować i zniszczyć załogi szkoły i bursy, następnie zająć lewostronną część Szczekocin i czekać na dalsze rozkazy. „Wiarę” zostawił przy sobie. Dowództwo nad jego grupą objął szef kompanii Suchanek […]

Zwróciłem mu uwagę, że nie mamy broni do zdobywania budynków. Odpowiedział mi, że lada chwila nadejdą oddziały od majora „Pawła” z AL z działkami przeciwpancernymi. Znów bzdura.

I znów relacja „Mietka”: Prestiżowo wspólnie z „Twardym” zgodziliśmy się na dalszą walkę, ażeby nam nie zarzucono tchórzostwa. Poszliśmy powtórnie do natarcia na połączone siły granatowej policji, własowców i żandarmerii z posterunku szczekocińskiego. Zasadniczo w natarciu tym kierowała nas tylko dwójka, „Twardy” i ja, gdyż „Wiara” został się we wsi Bonowice. „Jan” z grupą ludzi miał wysadzić most na rzece, która była dopływem rzeki Krztyni, aby w ten sposób odciąć mogącą nadejść odsiecz dla Niemców od strony Rzeszy.

Wracamy do relacji „Twardego”: Przed wyruszeniem zebrałem dowódców kompanii i plutonów, wytłomaczyłem im odmienność od dotychczasowej walki stosowanej przez nas. Dotychczas robiliśmy zasadzki, a później odskok, teraz walczymy jak armia regularna, posuwamy się skokami naprzód i mamy zdobyć cel obsadzony przez nieprzyjaciela. Należy w czasie posuwania się naprzód wykorzystać nieskoszoną pszenicę, owies i ziemniaki. Określiłem oś posuwania się kompanii. Kompania „Wiary” ma się posuwać lewym skrzydłem, mając za oparcie po lewej stronie drogę Lelów–Szczekociny. Moja kompania po prawej stronie, mając za oparcie szosę Żarki–Szczekociny, w środku grupę „Mietka”, gdzie również się będę znajdował.

Tymczasem Niemcy zajęli kilka domów na swoim przedpolu i tam obsadzili swoje placówki. Najgroźniejszą był dom grabarza i cmentarz. Bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się do stanowisk nieprzyjaciela. Nie strzelaliśmy, lecz oczekiwaliśmy, aż się odezwie nieprzyjaciel. Gdy byliśmy już około dwustu metrów od domniemanego nieprzyjaciela, zatrzymałem całość, chciałem zwołać obecnych dowódców i omówić z nimi dalsze natarcie. (…)

Po nadejściu do bursy musiałem przeorganizować wszystkie oddziały. Gdy zaczynaliśmy natarcie, byliśmy rozwinięci na przestrzeni ponad kilometra. Zaraz za szkołą drogi nasze się schodziły i już jako jedna droga wpadały do Szczekocin. W miejscu, gdzie znajdowaliśmy się, odległość od szos była mniejsza niż dwieście metrów. Wszystkie grupy łącznie z ludem z placówek liczyły około czterysta osób. Ludzi z placówek i słabo uzbrojonych z grup odesłałem jako odwód na cmentarz. Zostawiłem sobie broń maszynową, granaty i to, co się nazywa „kwiatem grup”. Otoczyliśmy szkołę z trzech stron z widokiem na Szczekociny, aby w każdej chwili zaatakować nadchodzącą odsiecz. Byliśmy wzajemnie na rzut granatu. Niemcy już strzelali w czasie, jak przeprowadzałem reorganizację oddziału, byliśmy osłonięci i wróg nic nie mógł nam szkodzić. Po odejściu części wojska na cmentarz, rozpocząłem z zajmowanych stanowisk huraganowy ogień na szkołę. Odpowiedzieli takim samym ogniem. Poszły w ruch granaty, z naszej strony polskie i angielskie, z ich strony handgranaty. Po dziesięciu minutach szkoła została osłonięta tumanem kurzu z tynków; z okien, kominami – wszędzie wychodził kurz. Granaty wpadały do środka budynku, lecz ogień, jeśli osłabł, to na moment wybuchu granatu. Nie wiem do dnia dzisiejszego, ilu było zabitych po tamtej stronie, a musieli być. Dalej ogień nie słabł, a raczej się potęgował.

W pewnym momencie szef grupy „Wiary” przeskakiwał ze swego stanowiska do mojego ze swoim adiutantem, pada ugodzony serią „Dichtizora”. Dostał w udo powyżej kolana. Padł również jego adiutant. Ten był lekko ranny i sam się wycofał. Szefa należało wynieść, aby jak najszybciej uratować mu życie. „Dichtizor” siał po polu, tak że dostęp był niemożliwy. Rozkazałem nawałnicę ognia, aby znów zwiększyć chmurę kurzu. Udało mi się. Moi chłopcy z dowódcą drugiego plutonu („Ćmiel” – Jurczyk Eugeniusz i jego żołnierz „Korzonek” – Jurkowski Bogusław) wynieśli z narażeniem własnego życia szefa w bezpieczne miejsce. Podziękował, mówiąc – Dziękuję wam, twardzacy, jeśli przeżyję, to wam będę zawdzięczny. Sanitariusz mój, „Dewi” – Banasik, założył mu opaskę zabezpieczającą od upływu krwi. Położyliśmy go na furtce i kazałem odmaszerować do Bonowic.

Szef nie przeżył. Wprawdzie gdyby „Jan” i sztab pomyśleli o punkcie sanitarnym z lekarzem i lekarstwami w Bonowicach, to by żył. Do Bonowic został przyniesiony w stanie nadającym się do leczenia. Lecz stąd bez udzielenia mu pierwszej pomocy musiano go odwieźć o cztery kilometry dalej do Irządz, gdzie AK, pomimo że nie była inicjatorem walk, zorganizowała polowy szpital. Zmarł na stole operacyjnym. […]

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Bez meldunku”. Wystawa, która zaczęła się od snu. Artystyczna wizja Tarnowskich Gór z przeszłości, dziś i w przyszłości

Miasto Tarnowskie Góry jest przyjazne nie tylko dla rodowitych tarnogórzan, ale również dla przyjezdnych, którzy dzielą z nami „kawałek podłogi” i tworzą naszą wspólną z historię w domowych zaciszach.

Maria Wandzik

Zaczęło się to wszystko od… snu. Barbara Mróz najpierw opisywała sny tarnogórzan w projekcie „Mój sen”. Jedną z „właścicielek” takich snów jest Anna Siemomysła ze Śląskiego Klubu Fantastyki w Katowicach, która wraz z innymi pisarzami tworzyła 13 opowiadań do obrazów Barbary Mróz. Powstanie także album według projektu Wojciecha Libnera.

B. Mróz, Pałac Kawalera. Fot. M. Wandzik

Pomysł zrodził się w głowie malarki dobre kilka lat temu, a dojrzewał i czekał na projekt „…Bez meldunku” Karoliny Korosiewicz. Podczas Dni Gwarków 7 września, zostało odsłonięte 13 obrazów Barbary Mróz, które przedstawiają miasto i architekturę Tarnowskich Gór z przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości. (…)

Trzy sfery czasowe ukazują przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przeszłość obrazuje synagoga, gdzie wzór płótna stał się częścią obrazu. Teraźniejszość to Pałac Kawalera w Świerklańcu, gdzie główne schody oraz tajemnicza Kobieta-muza oddają klimat dawnych czasów. I wreszcie przyszłość to Tarmilo – obraz bardzo ważny dla mieszkańców Tarnowskich Gór. (…)

Barbara Mróz pochodzi z Grudziądza. Od 2009 roku mieszka w Tarnowskich Górach. Od kilku lat bierze czynny udział w projektach tarnogórskich.

Artykuł Marii Wandzik pt. „»Bez meldunku«. Barbara Mróz” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marii Wandzik pt. „»Bez meldunku«. Barbara Mróz” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy już nasze prawnuki zostaną ostatnimi Aborygenami Europy? / Andrzej Jarczewski, „Śląski Kurier WNET” nr 52/2018

Pokolenia muzułmańskie biegną szybciej niż europejskie. Gdy 40-letnia Aborygenka Europy decyduje się na pierwsze (i ostatnie) dziecko, 40-letnia muzułmanka jest już babcią, a niekiedy prababcią.

Andrzej Jarczewski

Ostatni Aborygeni Europy

W sierpniowym „Kurierze WNET” (nr 8/2018) podjąłem próbę odpowiedzi na pytanie, za ile pokoleń urodzi się tytułowa „Ostatnia Polka”. Dziś pytanie dotyczy Europy Zachodniej: kiedy demograficzny huragan historii wywieje ostatnich obywateli, kształtowanych pokoleniami przez filozofię grecką, prawo rzymskie i religię chrześcijańską, bo tylko takie osoby możemy w XXI wieku nazywać kulturowymi Aborygenami Europy.

Przeżywamy bodaj ostatni rok, w którym odnotujemy przyrost liczby ludności w Unii Europejskiej. W pozaunijnej części kontynentu zachodzą podobne procesy demograficzne, ale mamy mniej pewne informacje o tamtejszych statystykach, poza tym – np. w Rosji – zachodzą również inne procesy, które szybko mogą zaprzeczyć dzisiejszym prognozom. Zajmuję się więc tylko Unią, która w roku 2018 ma ponoć 512 596 403 obywateli. Ta liczba jest mocno wątpliwa, ale nie jest to wartość dowolna. Jeżeli nawet błąd wynosi parę procent, to jest to błąd systematyczny, powtarzający się co roku i niezakłócający oceny trendów głównych, a tylko one zasługują na uwagę.

Eurotrendy

Europejskie trendy główne, doskonale widoczne w statystyce, trudno zauważyć w życiu codziennym. O tym, że dzietność europejskich Aborygenek mocno spada, wiemy od lat sześćdziesiątych XX wieku, gdy zakończył się powojenny baby boom, a pigułka antykoncepcyjna odmieniła obyczajowość świata „białego człowieka”. Konsekwencje tych zmian następowały powoli, a nakładało się na to wydłużenie życia, co sprawiło, że do tej pory sumaryczna liczba ludności Europy stale, choć coraz wolniej, rosła. Śmiertelność w młodszym wieku spada. W epidemiach, w wypadkach przy pracy i w różnych katastrofach ginie coraz mniej ludzi. Ale o przyszłości Europy zadecyduje nie to. Z kontynentalnego punktu widzenia nie jest ważne, kto umrze, ale: kto się nie urodzi!

Spójrzmy na wykres, ilustrujący główny europejski proces demograficzny w kilku następnych pokoleniach. Przyjąłem założenia optymistyczne: że liczba imigrantów zostanie ograniczona do 300 tysięcy rocznie, że utrzyma się dzietność aborygeńskich Europejek na poziomie 1,3 i że muzułmanki będą rodzić nie więcej niż (średnio) 2,6 dziecka.

Pomijam drobne zaburzenia (w rodzaju Brexitu, którego oby nie było) i nie rozpatruję migracji z kierunków innych niż muzułmańskie, bo nie wpływa to na procesy główne. Podobnie: żyjemy dłużej, ale nic z tego nie wynika dla rozpatrywanego obrazu.

Czy kobieta umrze w wieku 50, czy 100 lat – nie zmieni to liczby urodzonych przez nią dzieci. A mężczyźni? Jeżeli umrzemy, mając lat 80, a nie 70, jak to było w poprzednim pokoleniu, nie oznacza, że mój kraj będzie miał więcej obywateli zdolnych do pracy lub do noszenia broni. Nie ma co liczyć starców. Liczmy dzieci. Liczmy na dzieci!

Finis Europae w czwartym pokoleniu

Krzywe na wykresie to nie futurystyka, to arytmetyka. Tak będzie się kształtować zaludnienie Europy, jeżeli utrzymają się obecne trendy główne. Liczba Aborygenów Europy będzie radykalnie spadać, a liczba muzułmanów – rosnąć. Najpierw powoli, przez dwa, trzy pokolenia prawie niezauważalnie, by nagle w czwartym pokoleniu stało się to, co nieuniknione.

Jeżeli wtedy nadal będziemy demokratami – muzułmanie zdobędą władzę nad Europą nie bombami, ale kartką wyborczą. Następnego dnia demokracja się skończy, bo szariat takiego dziwactwa jak wolne wybory nie toleruje. Łagodną wersję tego procesu przedstawił w roku 2015 Michel Houellebecq powieścią pt. Uległość. Autor założył, że Bractwo Muzułmańskie zapanuje nad Francją już w roku 2022, kiedy jeszcze Aborygeni będą w większości. Stąd też łagodna wizja pierwszego okresu rządów islamskich.

Z kolei w Szwecji obserwujemy łagodny początek rządów innej mniejszości, która na naszych oczach staje się tam większością. Single zdobywają w Szwecji władzę, kreują coraz bardziej sprzyjające singlom ustawodawstwo, a w rezultacie aborygeńskich singli przybywa. Single rodzą single.

Popaprawność i cenzura

W krajach Unii zakazano zbierania danych o wyznaniu rodziców noworodków. Oczywiście – Niemcami, Francją, Szwecją czy Danią nie rządzą idioci. Oni takie informacje zbierają skrupulatnie (i publikują w pismach naukowych), bo muszą wiedzieć, czy do końca własnego życia będą mieli spokój. Ale już życie czwartego pokolenia ich nie interesuje, więc utajniają dane, które mogłyby wzburzyć elektorat.

Obywatel z trudem zdobywa wyrywkowe informacje, przebijając się przez popaprawnościową cenzurę: że np. najczęstszym imieniem nadawanym chłopcom w Wielkiej Brytanii jest… Muhammad. Albo że muzułmanki – z rodzin dłużej obecnych we Francji – przejmują wzorce od rodowitych Francuzek, uczą się, pracują i rodzą zwykle nie więcej niż dwoje dzieci, natomiast żony nowo przybyłych muzułmanów mają już czworo dzieci, pięcioro… Urodzenie czwartego dziecka w rodzinie muzułmańskiej staje się oznaką radykalizacji.

Z kolei w Austrii obliczono, że w pierwszej dekadzie XXI wieku w rodzinach katolickich rodziło się (średnio) 1,32 dzieci, w rodzinach protestanckich – 1,21, natomiast muzułmanki rodziły średnio 2,34 dzieci, przy czym przeważały jeszcze muzułmanki od paru pokoleń zadomowione w Europie. Austriackie badania wykazały ponadto, że ateistki rodzą średnio – UWAGA – 0,86 dziecka w ciągu całego życia. Nie podano, ile… abortują.

Przebiegunowanie kulturowe

W majowym „Kurierze WNET” (nr 5/2018) pokazałem, że w Polsce żyje dziś więcej 70-latków (urodzonych w roku 1948) niż ich rocznych wnuków i prawnuków (ur. w 2017). Jeszcze gorzej pod tym względem jest w Niemczech i we Włoszech, gdzie na 10 wnucząt przypada już 16 dziadków i babć. W rodzinach aborygeńskich ten trend będzie się nasilał, natomiast wśród muzułmanów wygląda to zupełnie inaczej.

Danych liczbowych nie można podać, bo islamskich dziadków w Europie prawie nie ma. Zostali u siebie, a młodzież wciąż wędruje.

Źródło: opracowanie autora

Szara strefa, wyróżniająca na wykresie zjawiska spodziewane w krytycznym czwartym pokoleniu, stanowi granicę racjonalnego prognozowania. Historia uczy, że po wędrówkach ludów następowały zwykle „wieki ciemne”: dla zdobywców powoli jaśniejące, dla pokonanych – coraz czarniejsze. Nie kasuję jednak dalszej części wykresu, bo jest ona doskonale znana przywódcom obydwu stron (Nowoeuropejczykom i Aborygenom). Prawa strona wykresu jednych motywuje do ciekawych działań, drugich – do jeszcze ciekawszych zaniechań.

Pisząc o „czwartym pokoleniu”, mam na uwadze, że pokolenia muzułmańskie biegną szybciej niż europejskie. Gdy 40-letnia Aborygenka Europy w końcu zdecyduje się na pierwsze (i ostatnie) dziecko, 40-letnia muzułmanka jest już wielokrotną babcią, niekiedy… prababką. Urodzenie dziecka w wieku lat 13 nie jest wprawdzie częste, ale wiele kobiet, zwłaszcza w Afryce, doczekuje się prawnuków przed pięćdziesiątką! Ideologia demograficznego podboju Europy wytwarza dodatkową presję na jak najszybsze rodzenie nowych bojowników islamu.

No-go region

Wydarzenia, które kulturowo przebiegunują Europę w krytycznym „czwartym pokoleniu”, są w dużej mierze przewidywalne. Pewne prefiguracje obserwujemy już dziś. Zdobywanie większości nie zachodzi równomiernie w czasie i w przestrzeni. Przybywa obszarów, na które policja nie wkracza. Nazywamy te miejsca „no-go zones”. Te strefy rosną. W trzecim pokoleniu pojawią się całe regiony, w których islamiści zdobędą przewagę liczebną w miastach, a Aborygeni zostaną wypchnięci na wieś (niechętnie zasiedlaną przez muzułmanów).

Pouczające zjawiska widzimy w Zimbabwe i w RPA. Tam biali kolonizatorzy przez całe pokolenia gnębili czarną ludność, która niedawno zdobyła władzę i gnębi teraz białych. Rozsądni czarni politycy powstrzymują ucieczkę białych farmerów i przedsiębiorców, bez których gospodarka skazana by była na upadek. Ale ten upadek jest nieuchronny, bo raz rozpoczęta czystka rasowa nie zatrzyma się z błahego, ekonomicznego powodu.

„Prawdziwi” mężczyźni wyznaczają sobie jakieś cele i marszruty, których nie potrafią zmienić nawet, gdy te cele okazują się głupstwem i szkodą. W końcu gdzieś dochodzimy, ale tymczasem zmienił się kontekst cywilizacyjny i to, co zaplanowano jako zwycięstwo, staje się kolejną klęską.

Na naszych oczach zanika filozofia grecka, której śmiertelny cios zadało zrównanie prawdy z narracją, zanika prawo rzymskie, rugowane przez szariat w strefach „no-go”, a chrześcijaństwo prawie całkowicie wymieciono z Europy Zachodniej. Gdy zanikną te trzy wyznaczniki europejskości – skąd narody zaczerpną ducha na przyszłe pokolenia? Z islamu?

W Europie możemy się spodziewać wygradzania coraz większych obszarów wyjętych spod krajowego prawa. Przywódcy tych terenów najpierw będą żądali większej samorządności, następnie autonomii regionu, a w końcu niepodległości, łączenia rodzin i scalania ziem. Z drugiej strony – zaślepieni ideolodzy i sprzedajni eurokraci będą dążyć do utworzenia jednego państwa na terenie całej Unii. To nie futurologia. To kontynuacja trendu. Spinelliści okazują się niezdolni do zmiany kursu nawet w obliczu oczywistej katastrofy swojego Eurotitanika.

Któregoś dnia islamiści zalegalizują w Europie ściąganie podatków na potrzeby szariackiego sądownictwa i własnej policji stref „no-go”. Wprowadzą własną kryptowalutę. Utworzy się wtedy legalna dwuwładza, co zawsze bywa stanem przejściowym. Jak wiemy – każda dwuwładza dąży do jedynowładztwa. Ostatecznie: stetryczali spinelliści przygotują zaplanowane superpaństwo na czas, a wtedy młodzi Nowoeuropejczycy nazwą je… kalifatem.

Pokolenie growe

Kontekst cywilizacyjny zmienia się każdego dnia. Powoli dojrzewa i kończy studia pokolenie, kształtujące swój obraz świata nie na podstawie podręczników i nawet nie z telewizji. Spójrzmy na naszą kochaną przyszłość narodu. Ile godzin dziennie młodzież spędza na wykonywaniu dziwnych operacji na konsolach? Jeszcze ich rodzice całą pozaszkolną młodość spędzali na grze w piłkę, na rowerowych wycieczkach, tańcach, spotkaniach i rozmowach. A jak swą młodość przeżywa obecne pokolenie? Widzę to codziennie w pociągu. Chłopak, owszem, patrzy w oczy dziewczynie, ale już tylko… na smartfonie. I to nie jest ta dziewczyna, która – przykuta do własnego smartfona – siedzi obok z słuchawkami w uszach.

Przecież oni za chwilę wstaną od komputerów (lub nawet nie wstaną) i będą rządzić światem! Ten świat będą widzieli oczami snajperów, supermanów i zwycięskich wodzów, niszczących całe miasta jednym przyciskiem. Ich oczy, wyćwiczone w strzelankach, widzą krew tylko po stronie „wroga”.

Młodzi gracze nie wiedzą, co to cierpienie i śmierć własnego społeczeństwa, bo oni już nie należą do takiego społeczeństwa, jakie istniało przez wieki. Oni tworzą własny wirtualny świat i własne wirtualne społeczności. To są społeczności growe. To nie są społeczeństwa!

Pokolenie tożsamościowe

Różne są trendy główne na różnych kontynentach, ale działają też globalne zmiany technologiczne, które wpływają na nas w sposób zaskakujący. W każdym kraju istnieje prasa wspierająca aktualny rząd; istnieją także legalne i nielegalne media opozycyjne. Do niedawna byli też jacyś „zwolennicy” i „przeciwnicy”, dyskutujący ze sobą zawzięcie przy każdej okazji.

W XXI wieku obserwujemy nowe zjawisko: media tożsamościowe, hejtowanie i zanik dyskusji merytorycznej. Badam to na własnym przykładzie. Gdy pojawił się Facebook, założyłem profil i bez żadnej koncepcji selekcyjnej przyjmowałem – jako „znajomych” – wszystkich, którzy się napatoczyli. Prawdziwych znajomych dołączałem później. Przez pierwszy rok byłem zachwycony fejsem. Otrzymywałem z całego świata ciekawe materiały, w tym linki do artykułów, do których w inny sposób nigdy bym nie dotarł.

Teraz sprawdzam, jak korzystam z Facebooka po niemal dziesięciu latach. Nadal zaglądam tam prawie codziennie, ale rzadko zajmuje mi to więcej niż kwadrans. Nie usunąłem żadnego „znajomego”, choć co do niektórych mam już pewność, że są trollami obcego mocarstwa. Ciekawi mnie, co oni kolportują. Ale z nikim nie dyskutuję. Stałem się – jak większość użytkowników nowych mediów – składnikiem społeczności tożsamościowej. Treści pewnego rodzaju przyjmuję stale, inne odrzucam od razu. Podobnie postępuje miliard, a może kilka miliardów mieszkańców naszego globu. Czy to ma znaczenie? Oczywiście ma. Tożsamość „no-dialogue” należy już do megatrendów! „Otwarty dialog” – to oszustwo.

Mocarze mocniejsi od mocarstw

Kolejne trendy główne są następstwem cenionego przez humanistów pokoju i nielubianego przez wywrotowców braku większej, krwawej rewolucji. Gospodarka światowa ma się w miarę dobrze, socjaliści stali się kapitalistami, a kapitaliści marksistami. Jedni z drugimi przekierowali zainteresowanie z zagadnień społecznych na dowolnie wybierane problemy takich czy innych mniejszości. W efekcie pogłębiają się nierówności nie tylko w bieżących dochodach (co jest naturalne), ale i w skumulowanym majątku (co gwarantuje rewolucję) i w ostentacyjnej konsumpcji (co rewolucję przyśpiesza).

Ośmiu najbogatszych ludzi na świecie dysponuje łącznie majątkiem większym niż całoroczny dochód narodowy Polski, a liczba dolarowych miliarderów przekroczyła na świecie 3 000. Możemy więc wiarygodnie sądzić, że w tej grupie są zarówno szlachetni altruiści, jak i chciwi wyzyskiwacze. Czy są tam również zbrodniarze? Ze statystyczną pewnością można udzielić odpowiedzi potwierdzającej.

Najsłynniejszym miliarderem, zaangażowanym w proces islamizacji Europy, jest George Soros. To wiemy, ale czy tylko on opłaca przerzut Afrykańczyków i Azjatów do Europy? A inni kryptoislamiści?

Handel niewolnikami zawsze był wybitnie dochodowym interesem, ale handel możliwy jest tylko wtedy, gdy istnieje popyt. Kto tworzy popyt na imigrantów w Europie?

Czy są to regionalne mocarstwa, czy indywidualni mocarze? A może to są mafie, generujące sztuczny popyt przez państwo i monopolizujące podaż ludzi? Komu potrzebne są nowe ręce do pracy, komu młode kobiety do burdeli, komu młode nerki i serca do wymiany?

Nie miejsce tu na odpowiedzi. Muszę tylko nieco osłabić tezę, że o wszystkim zadecyduje demografia. Bo, owszem, demografia jest najważniejsza, ale jednocześnie zmienia się cały świat w różnych aspektach. Jeżeli nawet kolejnym czterem pokoleniom Euroaborygenów uda się przetrwać bez wielkiej wojny i rewolucji, to owo „czwarte pokolenie” żyć lub ginąć będzie w innych warunkach, niż dziś możemy sobie wyobrazić. Nie zmienia się tylko wniosek główny: narody rodzące dzieci przetrwają, a nierodzące – zanikną.

Milcząca większość

Czy istnieje scenariusz pozytywny? Moim zdaniem istnieje. I to nawet w warunkach pokojowych. Pod względem arytmetycznym sprawa jest prosta. Po pierwsze (i najtrudniejsze) – za wszelką cenę należy zwiększyć dzietność Aborygenek Europy do poziomu gwarantującego pełną zastępowalność pokoleń. Po drugie – całkowicie powstrzymać ixodus islamistów, z wyłączeniem oczywiście prawdziwych uchodźców, którym we własnym kraju grozi śmierć lub cierpienie. Po trzecie – wdrożyć program powrotów do Afryki i Azji, ale nie na siłę, lecz raczej poprzez tworzenie Specjalnych Obszarów Solidarności (SOS) w krajach opuszczanych. Tam – po nabyciu odpowiednich kwalifikacji w Europie – mogliby powracać migranci, bo nie czekałaby ich bieda, ale zbudowane przez Europę fabryki i farmy.

Nie miejsce tu na szczegółowe omawianie SOS. Zrobiłem to gdzie indziej (A. Jarczewski, Czasownikowa teoria dobra, Wydawnictwo Naukowe Śląsk, Katowice 2018). Gdybym był politykiem, zdolnym do działania w większej skali – utworzyłbym międzynarodową partię „European Aborigines. Silent Majority”. Taka partia, moderowana przez Polaków, Węgrów, pewnie i Włochów rozsianych po Europie, może liczyć na znaczny elektorat w każdym unijnym kraju. Milcząca większość, która zwykle nie uczestniczy w wyborach lub głosuje bez przekonania, nareszcie znalazłaby ideę, z którą się utożsamia. Zdobycie istotnej pozycji, a może nawet większości w Parlamencie Europejskim odwróciłoby samobójcze eurotrendy.

Nie słuchajmy fałszywych kazań polityków, których horyzont nie wykracza poza czwarty rok ich kadencji. Słuchajmy tych, którzy swą intelektualną odpowiedzialnością przekraczają czwarte pokolenie!

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Ostatni Aborygeni Europy” znajduje się na s. 3 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Ostatni Aborygeni Europy” na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dekomunizacja w Nowym Sączu. Józef Piłsudski stanie w miejscu pomnika wdzięczności Armii Czerwonej

Budowa pomnika Józefa Piłsudskiego to bezspornie sukces lokalnych patriotów. Dali oni doskonały przykład skuteczności w oczyszczaniu przestrzeni publicznej ze stempli komunistycznego zniewolenia.

Józef Wieczorek

Przez 70 lat w centrum Nowego Sącza, w prestiżowym miejscu stał pomnik wdzięczności Armii Czerwonej zbudowany pod przymusem okupanta sowieckiego. Pierwszy pomnik, postawiony w grudniu 1945 r., już w styczniu 1946 r. został wysadzony w powietrze przez podziemie niepodległościowe, silne po wojnie w Beskidzie Sądeckim. Kolejny pomnik, mimo pewnych modyfikacji – już bez gwiazdy czerwonej, ale z sowieckimi napisami – przetrwał aż do roku 2015, bo władze Nowego Sącza nie zdołały przez lata, już w wolnej Polsce, wykonać uchwały rady miasta z 1992 roku (!) o usunięciu tej pozostałości sowietyzacji Polski. Po rozbiciu podziemia niepodległościowego w pierwszych latach po wojnie dążenia niepodległościowe w Nowym Sączu wyraźnie opadły. Nowy Sącz tak naprawdę w czasach III RP żył nadal w stanie zniewolenia z jego symbolem w reprezentacyjnym centrum miasta. (…)

Prezydent Nowego Sącza Ryszard Nowak (PiS) do końca stał twardo na straży pomnika chwały Armii Czerwonej, za co zbierał pochwały od konsula rosyjskiego.

Siły policyjne broniły nielegalnie stojącego pomnika, który dawno już winien być usunięty w ramach prawa o dekomunizacji przestrzeni publicznej, a sądy przez lata „grillowały”

Pomnik Marszałka Józefa Piłsudskiego w budowie | Fot. J. Wieczorek

uczestników manifestacji za ich patriotyczną, niezłomną postawę. Co prawda sprawy – także młodocianych uczestników manifestacji – umorzono, ale skarb państwa został uszczuplony z powodu tępienia antykomunistycznych demonstrantów i wykazano, że patriotyzm w III RP jest bardzo źle widziany. (…)

Ale jak to bywa przed kolejnymi wyborami, mamy jednak pomnikową „dobrą zmianę”. Po rozbiórce pomnika chwały Armii Czerwonej na jego miejscu ma być postawiony pomnik Marszałka Józefa Piłsudskiego na Kasztance. Powstał Społeczny Komitet Budowy Pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego, który zbiera fundusze, i prace budowlane już ruszyły. Pomnik ma być odsłonięty 11 listopada na 100-lecie niepodległości Polski, którą i Nowy Sącz po latach okupacji powoli ponownie odzyskuje.

Prezydent Miasta Ryszard Nowak, tak zasłużony dla pomnika Armii Czerwonej, został członkiem honorowym tego komitetu, uznanym za osobę, która poprzez swój autorytet obrońcy „zasług” Armii Czerwonej może wnieść wybitny wkład w budowę pomnika pogromcy Armii Czerwonej [sic!]. (…)

Nikt z nas – działających na rzecz likwidacji pomnika chwały Armii Czerwonej – nie został zaproszony do komitetu budowy pomnika Marszałka.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Pomnikowa dobra zmiana w Nowym Sączu” znajduje się na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Pomnikowa dobra zmiana w Nowym Sączu” na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Osiągnięcia II Rzeczpospolitej w budowie sieci komunikacyjnej na terenie kraju. Magistrala kolejowa Śląsk-Gdynia

Port i magistrala kolejowa miały ogromne znaczenie propagandowe, gdyż strona niemiecka twierdziła, że należąca do Polski część Śląska upada gospodarczo, a Gdynia jest sztucznym tworem.

Adam Frużyński

Ponieważ istniejąca w II Rzeczypospolitej sieć kolejowa powstała ze scalenia trzech różnych systemów kolejowych dawnych państw zaborczych, brakowało linii kolejowych łączących poszczególne dzielnice. Produkowane w województwie śląskim towary i wydobywane surowce można było wywozić za pośrednictwem przeciążonej linii warszawsko-wiedeńskiej. Brakowało także połączeń między województwem śląskim a Pomorzem i Wielkopolską, gdyż nowa linia graniczna przecinała istniejące szlaki kolejowego, a pociągi musiały wjeżdżać na teren Niemiec. Początkowo wyroby przemysłowe z województwa śląskiego były przewożone w kierunku północnym liczącą 666 km długości trasą Katowice – Częstochowa – Koluszki – Skierniewice – Kutno – Toruń – Bydgoszcz – Tczew – Gdańsk – Gdynia. Z linii tej korzystało do 40 par pociągów towarowych na dobę. Wykorzystywano również krótszą, mającą tylko 567 km trasę Lubliniec – Ostrów Wielkopolski – Jarocin – Gniezno – Inowrocław – Bydgoszcz –Tczew – Gdańsk – Gdynia. Kursujące po niej pociągi musiały jednak przejeżdżać przez terytorium Niemiec, tzw. korytarz kluczborski, a to wiązało się z wysokimi opłatami tranzytowymi. Podobna sytuacja panowała na południu, gdzie koleje czechosłowackie stosowały bardzo wysokie taryfy tranzytowe. (…)

Prace rozpoczęło w 1925 roku od budowy odcinka Czersk – Kościerzyna. Była to linia okrężna, o długości 597 km do Gdańska i 618 km do Gdyni. Odciążyła ona znacznie trasę przez Częstochowę i Koluszki, na której liczba pociągów węglowych dochodziła poprzednio do 40 na dobę. W 1928 roku z nowej linii korzystało już 27 par pociągów towarowych.

(…) W tym samym czasie kontynuowano rozbudowę portu w Gdyni, na terenie którego górnośląskie koncerny wydzierżawiły nabrzeża portowe. W ten sposób powstawały trwałe więzi ekonomiczne między Górnym Śląskiem i Gdynią, a jednym z inicjatorów i wykonawców tego projektu był minister przemysłu i handlu Eugeniusz Kwiatkowski. Własne nabrzeża posiadały firmy „Robur”, „Progres”, „Giesche” SA, Polskie Kopalnie Skarbowe „Skarboferm” i „Fulmen”. W 1929 roku przewozy węgla koleją były tak wysokie, że PKP ponownie zabrakło taboru kolejowego. Wpływy z eksportu pozwoliły na umocnienie kursu złotówki, a kontakty gospodarcze Śląska z gospodarką morską uległy zacieśnieniu. (…)

W dniu 1 marca 1933 roku nastąpiło uroczyste otwarcie odcinka Karsznice – Inowrocław o długości 153 km. Cała trasa Śląsk – Gdynia miała 552 km długości. Była to linia jednotorowa, a jedynie na odcinku długości 73 km położono dwa tory. Trasa została jednak pomyślana w taki sposób, aby w przyszłości można było wybudować drugi tor. W ten sposób wykonano torowiska, mosty i wiadukty. Powstało też kilka bocznic umożliwiających połączone z innymi ważnymi liniami. Na całej trasie wybudowano 33 stacje kolejowe. (…)

Od 1 stycznia 1938 roku linia kolejowa Śląsk – Gdynia była zarządzana przez Francusko-Polskie Towarzystwo Kolejowe. W dniu 24 września 1938 roku ukończona została linia kolejowa Siemkowice – Częstochowa, a drugi tor położono na trasie Siemkowice – Karsznica. W ten sposób zakłady przemysłowe Zagłębia Częstochowskiego uzyskały połączenie z Wybrzeżem. Ponad 60% towarów przewiezionych magistralą stanowił węgiel kamienny, 20% przewozy innych towarów, a 20% transport towarów importowanych.

Cały artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Magistrala węglowa Śląsk-Gdynia” znajduje się na s. 10 i 11 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Magistrala węglowa Śląsk-Gdynia” na s. 10 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia Dni Gwarków 1957-1988 w plakatach. Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Tarnogórskiej wydało prace znanych plastyków

Dni Gwarków nawiązują do przywileju nadanego Tarnowskim Górom w roku 1599, na mocy którego gród gwarków miał prawo do urządzania „zabaw i komedyj” podczas jarmarku w niedzielę po świętym Idzim.

Maria Wandzik

H. Lis, W. Lubos (1973) | Fot. SMZT

Organizatorem Dni Gwarków w latach 1957–1988 było Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Tarnogórskiej. SMZT zasługuje na uznanie za wydanie profesjonalnych plakatów gwarkowskich na wszystkie Dni Gwarków, z lat 1957–1988.

Ich autorami często byli twórcy miejscowi, ale też uznani artyści z całej Polski. Podziw budzi konsekwencja, z jaką zlecano te zadania dobrym, a nawet wybitnym twórcom. (…) „Dokumentują one szmat tarnogórskiej historii. Można powiedzieć, że to prawdziwe dzieła sztuki” – powiedział o plakatach Mariusz Gąsior, członek zarządu Stowarzyszenia.

SMZT promuje sprzedaż swoich plakatów w formie spotu filmowego, któremu nadano tytuł „Gwarek opróżnia skrzynie”. Obok Mariusza Gąsiora wystąpił w nim Sławomir Ziemianek, także członek zarządu organizacji. Plakaty można nabyć w siedzibie Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Tarnogórskiej przy ul. Gliwickiej 2 w Tarnowskich Górach. Wykaz plakatów przeznaczonych do sprzedaży znajduje się na stronie Stowarzyszenia. Wkrótce będzie je można nabyć również drogą elektroniczną.

Marian Piwko, plakat z 1987 r. | Fot. SMZT

Wszystkie te dzieła sztuki podsumowują trzy dekady artystycznej działalności polskich artystów, w których życiu miasto Tarnowskie Góry zawsze odgrywało ważną rolę. Wydarzenia historyczne i kulturalne przeplatały się na plakatach, ukazując ich piękno. Warto nabyć te unikatowe dzieła.

Artykuł Marii Wandzik pt. „Gwarek opróżnia skrzynie” znajduje się na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marii Wandzik pt. „Gwarek opróżnia skrzynie” na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polak – Węgier dwa bratanki… także pod względem kultu maryjnego. Miejsca poświęcone Matce Bożej na Węgrzech

Maryjna pobożność Węgrów przez wieki miała wielki wpływ na religijność Polaków. A czciciele Królowej Korony Polskiej zupełnie nie są świadomi, ile w tej wierze zawdzięczają przyjaznym „bratankom”.

Barbara Maria Czernecka

Państwo węgierskie u zarania swoich historycznych czasów zostało nazwane Regnum Marianum – Królestwem Maryi. Stało się to 15 sierpnia 1038 roku w Esztergom (Ostrzyhomiu), kiedy to umierający Święty Król Stefan Arpad zawierzył swoje państwo Matce Boga. Ten dzień był przez wieki uznawany za narodowe święto Węgier. (…)

Prawdziwą kolebką maryjnego kultu naszych południowych „bratanków” jest Esztergom – węgierskie „tysiącletnie miasto prymasów”, z największą w tym kraju bazyliką. Świątynia miała pierwotnie wezwanie Świętego Wojciecha, głównego patrona Polski, który ochrzcił Vajka, syna węgierskiego księcia Gejzy, późniejszego słynnego władcę, Świętego Stefana. Bazylika jest pierwszym istotnym łącznikiem Polaków z Madziarami.

Nad jej wschodnim wejściem widnieje łaciński napis: „Caput, mater et magistra ecclesiarum Hungariae” – „Głowa, matka i nauczycielka Kościoła węgierskiego”. Główny ołtarz katedry w Esztergom zdobi scena Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny namalowana przez Michelangela Grigolettiego na największym w świecie płótnie utkanym z jednego kawałka materiału. (…)

Maryjna pobożność Węgrów przez długie wieki miała także wielki wpływ na religijność Polaków. A czciciele Królowej Korony Polskiej zupełnie nie są świadomi, ile w tej wierze zawdzięczają przyjaznym „bratankom”.

Przy okazji nadmieńmy, że według tradycji to Święty Wojciech uchodzi za autora pierwszych zwrotek Bogurodzicy. Ciekawe, czy jest w niej ukryty jakiś madziarski ślad? Najstarszy jej zapis pochodzi z czasu panowania w Krakowie świętej księżnej Kingi Arpadówny. Według legendy miała ona rozmawiać z obrazem Matki Bożej.

Madonna Łokietkowa z Wiślicy | Fot. Wikipedia

Rzeźba Madonny Uśmiechniętej, zwana także Łokietkową, znajdująca się w kolegiacie wiślickiej, została sprowadzona do Polski przez Świętego Andrzeja Świerada właśnie z Węgier, więc może dać wyobrażenie tamtejszej ówczesnej sztuki sakralnej.

Król Węgier i Polski Ludwik Andegaweński, wielbiciel Maryi, w miejscowości zwanej Marianosztra posadowił Zakonników Świętego Pawła Pustelnika. Na krótko przed swoją śmiercią szesnastu z ich grona przeniósł do Częstochowy, gdzie na Jasnej Górze również ufundował dla nich klasztor. Jego zaufany, książę Władysław Opolczyk, jadąc tam wypełnić królewskie polecenia, pozostawił drewnianą figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem w Żarkach koło Leśniowa. Na ten czas datuje się również umieszczenie cudownej ikony w kaplicy klasztoru paulinów, co dało początek naszemu narodowemu sanktuarium. Częstochowscy zakonnicy do Mszy Świętej używają wina pochodzącego z węgierskiego Egeru, a konkretnie ze starożytnej winnicy zwanej Doliną Pięknej Pani.

Królowa Jadwiga, kiedy z Węgier przyjechała do odziedziczonej po ojcu Polski, w katedrze na Wawelu ufundowała ołtarz pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP; Kościół Mariacki w Krakowie obdarowała zdobnym w klejnoty obrazem, którego wartość wtedy szacowano na 100 florenów, co w przeliczeniu na dzisiejsze złotówki równałoby się cenie nowego samochodu. Ona też pozostawiła swój trwały ślad na kamieniu węgielnym kościoła pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny na Piasku w Krakowie i przyczyniła się do osiedlenia tam karmelitów.

Matka Boska Ludźmierska, zwana Gaździną Podhala, około 600 lat temu została ufundowana przez węgierskiego kupca, który jadąc do Nowego Targu, byłby się utopił w bagnie, gdyby nie interwencja świetlistej Pani. Staszków, gdzie już bardzo dawno temu zasłynął cudami obraz Matki Boskiej, znajduje się na starym szlaku prowadzącym z Węgier do Krakowa. Słynna Pieta w Limanowej także została w 1545 roku przywieziona z Węgier. Kościół pw. Matki Boskiej Raciborskiej, gdzie czczona jest kopia ikony jasnogórskiej, ponoć powstał jako wotum dziękczynne po wyzdrowieniu ciężko chorej żony węgierskiego hrabiego. Od XVII wielu liczne pielgrzymki zza południowej granicy przybywały do Tuchowa, sanktuarium rycerzy małopolskich. Z Węgier lub Słowacji, podczas wzmożenia się ruchu protestacyjnego, do Beskidu Niskiego został przywieziony Obraz Matki Boskiej Jaśliskiej, Królowej Nieba i Ziemi. W XVIII i XIX wieku zaś wierni wyznania greckokatolickiego i prawosławnego z terenów Bieszczad, Rusi, Słowacji i Węgier ochoczo pielgrzymowali do Łopieńki, gdzie kwitł kult ikony Matki Boskiej współcześnie zwanej Królową Polski z Polańczyka.

Węgrów i Polaków w pobożności maryjnej najściślej łączy Matka Boska z Jasnej Góry. Cudowna ikona w XIV wieku została odnaleziona w Bełzie, ówczesnej stolicy Rusi Czerwonej, przez księcia Władysława z Opola. Był on wcześniej palatynem węgierskim, czyli zastępcą króla. Możliwe, że „Świętą Tablicę” przywiózł do Polski w czasie, kiedy z Węgier do Krakowa przybyła królowa Jadwiga.

W liliach na płaszczu Maryi dopatruje się elementów z herbu dynastii andegaweńskiej. Za czasów jagiellońskich obraz stawał się coraz sławniejszy. W skarbcu jasnogórskim do dziś przechowywane są dary fundowane przez wiernych z Węgier, a wśród nich szczególnie cenne szaty liturgiczne. Jedna z jubilerskich ozdób na rubinowej sukience Madonny jest zawieszką z postacią Patronki Węgier. W szesnastowiecznej księdze Liber Confraternitatis zachowało się najwięcej wpisów właśnie węgierskich członków Bractwa Matki Boskiej Częstochowskiej. Pochodzący z Siedmiogrodu król Polski Stefan Batory Madonnie Jasnogórskiej oddał swój bogato zdobiony miecz oraz różaniec.

Cały artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Wielka Pani Błogosławiona, patronka Węgier” znajduje się na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Wielka Pani Błogosławiona, patronka Węgier” na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przemyt broni koleją podczas powstania styczniowego. Co na ten temat pisała współczesna wydarzeniom prasa na Śląsku?

Następne pokolenie, pielęgnując tradycje przodków, korzystało z doświadczeń 1863 r. i tych samych punktów przerzutowych. Jednak w latach 1919–1921 broń przemycano z Polski dla walczącego Śląska.

Zdzisław Janeczek

Broń ze Śląska napływała do Królestwa od pierwszych dni powstania. Świadczy o tym m.in. zatrzymany od strony śląskiej granicy w nocy z 22 na 23 I 1863 r. ładunek przewożony na dwóch furmankach. Również miejscowa prasa zamieszczała informacje o udaremnieniu prób przemytu broni i amunicji.

Pruski koszmar (karykatura współczesna) | Fot. Wikipedia

Według relacji „Breslauer Zeitung”, w lutym 1863 r. policja aresztowała w pociągu agenta fabryki broni, którego celem podróży była Warszawa. „Schlesische Zeitung” donosiła z Wrocławia m.in. o konfiskacie nocą z 12 na 13 III 1863 r. wozu z bronią (50 sztuk broni palnej zaopatrzonej w bagnety). Po upływie dwóch tygodni (30 III) policja pruska zarekwirowała na dworcu w Gliwicach 21 cetnarów ołowiu, formy do lania kul i 600 karabinów. W kwietniu na dworcu w Katowicach czekało na przewiezienie do Sosnowca, a stamtąd na Lubelszczyznę, 270 sztuk broni. Z kolei w Mysłowicach, u piekarza Kluski, przechowywano skrzynki z prochem. Nie udało się niczego znaleźć podczas rewizji u piekarza Ferdynanda Zipsa, bliskiego współpracownika Stanisława Maciejewskiego, za to, jak donosiła „Breslauer Zeitung”, na katowickim dworcu znaleziono pistolety ukryte w beczce. Kolejnym niepowodzeniem było wykrycie (29 V 1863 r.) na stacji katowickiej, w wagonie w składzie do Sosnowca, podwójnego dna, które skrywało 42 szable kawaleryjskie i 3 paczki prochu. Z powodu pośpiechu, podczas załadunku w Gliwicach konspiratorzy nie dopilnowali zasmarowania nowych gwoździ, co zwróciło uwagę kontrolujących. (…)

Agenci, aby uchronić transporty broni i amunicji przed pruską konfiskatą, stosowali różne systemy zabezpieczeń. Zmieniali szlaki transportowe, tworzyli coraz nowe kantory i magazyny, fałszowali opakowania i napisy.

Broń pakowali jako cukier, wino, mąkę, oliwę, płótno, cygara, wyroby żelazne, ziarno itp., chowali ją w kasach ogniotrwałych między podwójnymi ściankami, w skrzynkach z szufladami, w walizach z ubraniami i bielizną oraz w szafach i kołyskach; wykorzystywali również podwójne dna skrzyń, wagonów, powozów i wozów. Rapiery i broń krótką ukrywano w laskach i pejczach, lufy karabinów deklarowano jako części maszyn.

Ludwik Ohnstein z synem wozili materiały wojenne z Legnicy i Głogowa w pudłach, których zawartość zgłaszano jako porcelanę. W październiku 1863 r. urzędnicy pruskiej komory celnej w Katowicach zatrzymali paczkę z laskami i szpicrutami, w których były ukryte sztylety. (…)

Broń i materiały wojenne były również transportowane przez tzw. zieloną granicę pomiędzy Bytomiem, Czeladzią a Siemianowicami, w rejonie nadgranicznej Brynicy. Ustalone były stawki opłat w zależności od rodzaju ładunku: 50–60 rs. od cetnara prochu, 3 rs. (w polskiej walucie 3 zł) od karabinu, 1 rs. od rewolweru lub szabli. Organizacją akcji przerzutowej w tej strefie zajmowali się Hoffman, Fiedler, Adam Gruman i Adam Kościuch z Będzina. Istotną rolę w organizowaniu zaopatrzenia w broń i środki do prowadzenia walki odgrywał także powiat pszczyński i Pszczyna, skąd sprowadzony z Wrocławia sprzęt wojenny transportowano nad Przemszę, gdzie w Jaździe, w okolicy Imielina, przerzucano go do położonego już po austriackiej stronie Jelenia. Dalsze punkty przerzutowe znajdowały się w rejonie Nowego Bierunia, Dziećkowic i innych nadgranicznych osad.

Dworzec Główny Wrocław | Fot. Wikipedia

W takich przypadkach wykorzystywano najczęściej miejscowych przemytników, tzw. szwarcowników lub „defraudantów” (zamieszkujących miejscowości po obu stronach granicy) oraz chłopskie łodzie i podwody. Ładunki z bronią transportowano na Górny Śląsk także Odrą i Kanałem Kłodnickim do Gliwic. Zwracała uwagę na ten proceder „Breslauer Zeitung”, cytując uwagi swojego korespondenta z Bodzanowic z 27 III 1863 r.: „powstańcy obsadzili las […] i licznymi forpocztami dobrze go zabezpieczyli. 40 przemytników spotkało się z forpocztami, straże zaprowadziły ich do dowódcy, który sprawdziwszy o ile można było, ich zeznania, polecił im postarać się o proch, obiecując dobrą zapłatę”.

W tej sytuacji, współpracujący z naczelnym prezesem prowincji śląskiej, Johannem Hansem Eduardem Schleinitzem (1798–1869), naczelny prezes Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Karl Horn, był niezadowolony z małej skuteczności policji i władz wojskowych, ścigających emisariuszy i przemytników broni. Jego zdaniem, konfiskaty, do jakich dochodziło na granicy rosyjsko-pruskiej od Śląska po Wielkopolskę, „w większości wypadków zawdzięczać należało tylko przypadkowym, szczęśliwym okolicznościom, rzadko poprzedniemu donosowi. Polacy wielokrotnie stosowali tę metodę, że dostawcy, którzy dany sprzęt wojenny oddali w oznaczonym miejscu, oprócz ceny otrzymywali jeszcze pewne premie”. Działający w Legnicy Mrowiński płacił za zrealizowany kontrakt 50 talarów. Taką cenę dostał m.in. puszkarz Adolf Hoffman. (…)

25 VIII 1863 r. przytrzymano w Ostrawie inny transport prochu ukrytego w mące. Odkrycie to pociągnęło za sobą zwłokę w przesyłce następnego transportu; tymczasem postarano się o odpowiednią ilość starych sprzętów, np. skrzynek, szaf, nawet kolebek itp., które posłużyły do ukrycia nie tylko prochu, lecz nadto różnych przedmiotów uzbrojenia, które tym razem wysłano równocześnie z transportem prochu 5 XI 1863 r.”. (…)

Jednym z ważniejszych agentów na austriackim Śląsku był inżynier architekt Jan Gering (Gerink), naczelnik stacji kolei północnej w Hruszowie (Gruszowie) pod Ostrawą, należącej do powiatu bogumińskiego. (…) 5 II 1864 r. Gering i jego towarzysze zostali aresztowani, a 238 powstańców internowanych w Ołomuńcu przeniesiono do Hradec Kralove. Austriacy, aby zdemaskować konspiratorów, posłużyli się prowokacją, której plan przygotował inspektor policji w Brnie, a jego wykonawcami zostali: kancelista dyrekcji policji Walazza i strażnik cywilny Neslany. Udali się oni do stacji w Hruszowie w towarzystwie prowokatora – internowanego powstańca Clementa de Monts – i Walazza przebranego za kupca mającego nakaz rewizji i aresztowania osoby wskazanej przez Neslanego, przyodzianego „w polskie futro”. Podając się za zbiegów, Neslany i de Monts nakłonili Geringa w domku Stoklaska, aby dał im fałszywe karty legitymacyjne. Gdy ten się zgodził, Walazza przystąpił bezzwłocznie „z asystencją wojskową” do rewizji w kancelarii Geringa, gdzie znaleziono pakiet, w którym znajdowały się m.in. sfałszowane formularze legitymacyjne oraz listy „pod adresem dwóch dam do Paryża przesyłane, a w nich rozporządzenia i cyrkularze Rządu Narodowego, dalej spis Polaków internowanych w Morawie, wskazówki adresów, wreszcie propozycja dotycząca obsadzenia stopni oficerskich”. Dodatkowym dokumentem obciążającym był notes Stoklaska.

Dworzec kolejowy w Boguminie. Fot. Wikipedia

Proces zatrzymanych rozpoczął się po długim śledztwie 11 X 1864 r. w Brnie. W roli obrońcy wystąpił znany ze swych liberalnych przekonań wiedeński adwokat dr Mühlfeldt. Prokurator Maluska oskarżył Geringa „o zbrodnię naruszenia porządku publicznego” i zażądał dla niego kary 3 lat, dla Wrany i Janeckiego 2 lat (dla tego ostatniego jako poddanego pruskiego dodatkowo wydalenia z kraju po odbyciu kary), dla Stoklaska – 8 miesięcy. Dzięki znakomitej mowie obrończej dr. Mülfeldta sąd ostatecznie ukarał oskarżonych tylko za przemyt. Gering otrzymał wyrok 6 miesięcy, Janecki i Wrana 4 miesięcy, a Stoklasek – 2 miesięcy więzienia. „Skazani zgłosili natychmiast rekurs przeciw wyrokowi”. Ostatnia rozprawa odbyła się przed Sądem Najwyższym w Wiedniu, gdzie wyrok podtrzymano. (…)

Na dawniejszych przedpolach gminy Siemianowice, już po rosyjskiej stronie granicy znajdowała się kopalnia „Saturn”, której załoga w latach 1905–1914 odegrała rolę w polskim ruchu niepodległościowym. Tutaj najczęściej znajdowali schronienie ścigani przez carską ochranę emisariusze i bojowcy Polskiej Partii Socjalistycznej, których przerzucano za pruski kordon. Zdarzało się, że mężczyzn przemycano w ubraniu kobiecym, a kobiety w męskim, w zależności od posiadanych papierów.

Człowiekiem, który wyekspediował w ten sposób dziesiątki ludzi, był sztygar Paweł Piotr Dehnel, zwany „Strychniną”. Pseudonim zawdzięczał kapsułce trucizny, z którą się nigdy nie rozstawał; nosił ją zawsze w kieszonce kamizelki. Dehnel wielokrotnie przez komorę bańgowską przeprowadzał towarzysza „Ziuka”, tj. Józefa Piłsudskiego, a także Walerego Sławka, Aleksandrę Piłsudską jako „Wandę”; tędy ekspediował do Siemianowic Piotra Nasiłkowskiego i wielu innych, którzy dokonywali zakupów broni w Katowicach.

„Polonia” korfantowska (nr 2817 z 11 VIII 1932) w skonfiskowanym artykule pt. Sanacyjne poprawki historyczne w naszej propagandzie zagranicznej tak skomentowała te wydarzenia: „O ile wiemy, styczność pana Piłsudskiego ze Śląskiem ograniczyła się do tego, że około roku 1905 zamawiał rewolwery dla partii i jej akcji na terenie byłej dzielnicy rosyjskiej i że w owych czasach, przebywając na kopalni „Saturn” w Czeladzi u swojego przyjaciela sztygara […], czasem przechodził przez zieloną granicę, udając się do Siemianowic na wódkę”.

Pomijając kąśliwy ton relacji, należy wspomnieć, że Paweł Dehnel nie tylko doczekał wolnej Polski, ale symbolicznego przeprowadzenia Naczelnika Państwa i Pierwszego Marszałka przez dawną granicę, które odbyło się w następujących okolicznościach:

Józef Piłsudski w 1922 r., bawiąc na Górnym Śląsku, postanowił odwiedzić dawnego towarzysza i przyjaciela na „Saturnie”. Zjechawszy do niego, po krótkim pobycie miał powiedzieć: „Paweł, teraz powieziesz mnie na granicę, tam, gdzieś mnie dawniej przeprowadzał jako „Ziuka”.

Prośbie stało się zadość. Pojechano autami na dawną komorę graniczną pod Bańgowem, gdzie Dehnel, wyciągnąwszy z kieszeni kawałek papieru, wręczył go Józefowi Piłsudskiemu, mówiąc: „Masz tu, „Ziuk”, paszport, z którym możesz jeździć o całym świecie”. Po tej ceremonii Marszałek pojechał do stolicy, a Dehnel powrócił na „Saturn”. Bohater naszej opowieści zmarł 14 II 1939 r. w wieku 70 lat.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Anonse prasowe na Śląsku nt. kolei w Królestwie Polskim na tle powstania 1863–1864” znajduje się na s. 6–7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Anonse prasowe na Śląsku nt. kolei w Królestwie Polskim na tle powstania 1863–1864” na s. 6-7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Półprzysiad nie jest pozą wzniosłą i bohaterską. W takiej pozycji intelektualnej trwają agenci transformacyjni

Wciąż mała jest wiedza i świadomość, jak to się stało, że pewna liczba ludzi –przedstawicieli świata nauki, kultury, prawników – została kupiona i poczęła gorliwie służyć po 1945 r. władzy ludowej.

Herbert Kopiec

Na dobre rozpanoszył się groźny dla ładu społecznego relatywizm. Wielu Polakom wychowanym na Owsiakowej doktrynie róbta co chceta brakuje nadrzędnych wartości. Jest natomiast nihilizm i wszechobecny, podstępnie oswajany i banalizowany CHAOS. Karl Jaspers pisał o kreatorze chaosu. Nazwał go myśleniem dowolnym. Uwyraźniał i ostrzegał, że nieodpowiedzialne igranie przeciwieństwami pozwala zająć każde dogodne stanowisko.

Ów chaos ułatwia przemycać do Polski antykatolickie wartości przy równoczesnym deklarowaniu swojego przywiązania do wiary i Kościoła katolickiego. Schizofreniczność tego rodzaju zachowań wymaga przyjęcia demoralizującej postawy, określanej jako półprzysiad intelektualny. Jest więc w tym określeniu jakiś ładunek niechlujstwa, nonszalancji i niespełnienia. (…)

Błąd antropologiczny

We współczesnym świecie liberalnej demokracji – zdaniem kardynała J. Ratzingera – głównym złem jest relatywizm, który każe płynąć to tu, to tam, z wiatrem każdej doktryny. Przerzucanie się od marksizmu do liberalizmu, od kolektywizmu do radykalnego indywidualizmu, od ateizmu do jałowego mistycyzmu religijnego. Zdaniem skrajnych liberałów godność człowieka polega na tym, że ma on prawo być sędzią co do tego, co jest dobre, a co złe. Człowiek w społeczeństwie nierepresyjnym jest traktowany jako kreator własnych norm moralnych, bo dla liberałów wolność jest swego rodzaju absolutem. Problem w tym, że wolność potrzebuje treści. I tu pojawia się natychmiast element prawdy, która, jak dowodził Arystoteles, jest zgodnością twierdzenia z rzeczą. Te zapisane 2500 lat temu słowa konstytuują pojęcie prawdy człowieka w cywilizacji zachodniej.

Tak było jeszcze do niedawna, bo pojęcie prawdy (pod wpływem opisywanych nowych proroków postępu, postępowych ideologów i niby-filozofów, wprzęgniętych do realizacji własnych celów, quasi-profesorów, sondażystów, i najętych, lewackich ekspertów realizujących bez mrugnięcia każde zamówienie) poczyna się zmieniać.

Zgodnie z elementarnymi zasadami logiki: jeśli większość przegłosuje jako prawdę twierdzenie, które nie jest zgodne z rzeczą, to jest to fałsz. W demokracji parlamentarnej (zwanej niekiedy demokracją proceduralną) prawdę można by zdefiniować jako zgodność twierdzenia z mniemaniem większości wyrażonym w głosowaniu.

Nietrudno wykazać, że liberalizm i marksizm mają ze sobą wiele wspólnego. Łączy te dwie ideologie osobliwa antropologia, będąca w opozycji do klasycznej filozofii człowieka. Ten błąd antropologiczny, obecny zarówno w ideologii marksizmu, jak i ideologii liberalnej, jest przyczyną głębokiego kryzysu współczesnej cywilizacji. Przekonującą i szczegółową analizę w tym zakresie przeprowadzili T. Styczeń i A. Szostek (obaj z KUL): przyczyną współczesnego kryzysu cywilizacyjnego jest stosunek człowieka do prawdy. Analiza ta zbieżna jest z tezą byłego (?) marksisty (a więc także z formacji ideologicznej J. Szczepańskiego) Leszka. Kołakowskiego, który napisał: Zakłamanie stało się trwałym sposobem życia lewicy intelektualnej (H. Kopiec, Świadomość społeczna w świetle strategii urabiania opinii publicznej, 2007). (…)

Banalizowali zło komunizmu

Bezrefleksyjnie oswajających i banalizujących zło komunizmu było, niestety, wielu wybitnych ludzi. Należał do nich też Jarosław Iwaszkiewicz. Sam siebie uważając za największego pisarza katolickiego na świecie, pisał do szuflady pamiętnik czy dziennik (pierwszy tom obejmujący lata 19911–1955 ukazał się w 2007 roku), programowo szczery, niepoddany koniunkturalizmom i autocenzurze. I co się okazało? Nie ma w tym dzienniku właściwie żadnej refleksji na temat komunizmu, jego ideologii i praktyki. Są wtrącone tu i ówdzie stwierdzenia typu nie można być nawet sobą lub po co żyć, dla kogo żyć? Żadnego buntu – ani estetycznego, ani moralnego. Iwaszkiewicz albo nie rozumie, albo nie chce rozumieć rzeczywistości. A był w niej mocno osadzony jako osoba publiczna i pisarz dworski: obrońca pokoju, uczestnik europejskiego i światowego życia artystycznego, którego los i historia skazały na funkcjonowanie w komunizmie w jego najgorszym okresie – stalinowskim. Upokorzenie, o którym Iwaszkiewicz nie pisze wprost, niezliczone obowiązki reprezentacyjne powodowały, że coraz mniej czuł się pisarzem.

Władza potrafiła być za taką postawę wdzięczna. Podobni do Iwaszkiewicza otrzymywali darmowe luksusowe mieszkania, stypendia, zniżkowe a komfortowe domy pracy twórczej, nagrody państwowe, przede wszystkim zaś nieograniczone możliwości rozpowszechniania dzieł i ciągnięcia z nich pokaźnych zysków. Za te korzyści środowisko intelektualne płaciło rozmaitymi formami posłuszeństwa: niekiedy nadgorliwym zgadywaniem życzeń władzy, niekiedy ich niechętnym spełnianiem, a niekiedy jedynie bezpiecznym milczeniem w obliczu przestępstw władzy ludowej. Iwaszkiewiczowi władza ludowa pozostawiła Stawisko i dawała rzecz niebywałą na owe czasy – możliwość wyjazdów za granicę.

Niewiele się pod tym względem zmieniło. I tym zasmucającym faktem mogę usprawiedliwić to, że wciąż grzebię w tym bagnie ludzkiej niegodziwości. Mam poczucie, że wciąż mała jest wiedza i świadomość, jak to się stało, że pewna liczba ludzi (literatury i sztuki, aktorów, dziennikarzy, prawników i przedstawicieli nauk, głównie humanistycznych), została kupiona i poczęła gorliwie służyć po 1945 r. władzy ludowej. (…)

Pytany ongiś o to, jak powinien się zachować intelektualista w czasie stalinowskim, odpowiadał Aleksander Wat: „Powinien umrzeć. A ci, co przeżyli w pół-oporze, pół-sprzeciwie i pół-milczeniu, powinni mieć pełną świadomość i pamiętać, iż półprzysiad nie jest pozą wzniosłą i bohaterską”.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Półprzysiad intelektualny” znajduje się na s. 5 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Półprzysiad intelektualny” na s. 5 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

 

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego