Skandaliczny raport o wolności mediów w Polsce organizacji „Reporterzy bez Granic” / Protest CMWP SDP

Nie można zgodzić się z interpretacją organizacji „Reporterzy bez Granic”, ponieważ wymienione w raporcie wydarzenia wskazują na prawidłowe działanie polskiego systemu prasowego wolnych mediów.

Jolanta Hajdasz

W raporcie „Reporterów bez Granic” za 2018 r. Polska jest sklasyfikowana na 58. miejscu na 180 ocenianych państw, czyli na najniższym od początku istnienia raportu (2002). Od trzech lat systematycznie jest w tym rankingu klasyfikowana coraz niżej. W 2016 roku spadła z 18. na 47. miejsce, rok później na 54., a obecnie, wg raportu, znajduje się już „w grupie państw, w których występują wyraźne problemy z poszanowaniem wolności prasy”. Jest to ocena krzywdząca, która nie ma potwierdzenia w rzeczywistości i której nie uzasadniają zdarzenia opisane w raporcie – czytamy w proteście CMWP SDP.

Naciągane argumenty

Jako uzasadnienie spadku Polski w rankingu organizacji „Reporterzy bez Granic” wskazano przede wszystkim rządy partii „Prawo i Sprawiedliwość”. Zdaniem autorów raportu, partia ta „chce odbudować Polskę w sposób, który podoba się partii, bez uwzględniania opinii tych, którzy wyrażają odmienne opinie”, a „wolność prasy ma być jedną z głównych ofiar tej polityki”. Jedyne uzasadnienie tej krytycznej oceny i jedyne przykłady, na jakie powołuje się ranking, to sprawa publikacji książki Tomasza Piątka, próba nałożenia kary na telewizję TVN oraz zmiana statusu mediów publicznych na media narodowe (ten argument używany jest w raporcie po raz trzeci).

Tymczasem trudno zgodzić się z interpretacją dokonaną przez organizację „Reporterzy bez Granic”, ponieważ wymienione wydarzenia wskazują na prawidłowe działanie polskiego systemu prasowego wolnych mediów, charakterystycznego dla państw demokratycznych.

Bez względu na poziom i jakość tej publikacji, kontrowersyjna dla wielu Polaków książka Tomasza Piątka ukazała się i znalazła w legalnej dystrybucji bez jakichkolwiek przeszkód, a jej autor bez problemów planował i odbywał spotkania z czytelnikami na terenie całego kraju. Co więcej, mimo zgłoszenia sprawy pomówienia w tej książce ministra obrony narodowej, prokuratura odmówiła jej wszczęcia, co pokazuje, iż wolność słowa jest chroniona w Polsce we właściwy sposób, a system prasowy działa prawidłowo. Dowodzi tego także drugi argument użyty w raporcie – sprawa niedoszłej kary dla Telewizji TVN. Na tę stację Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, czyli z regulator rynku audiowizualnego w Polsce, zamierzała nałożyć karę finansową za czynne wspieranie jednej strony konfliktu w sytuacji ostrego sporu politycznego. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji wycofała się z nałożenia tej kary po przeprowadzeniu m.in. konsultacji z organizacjami pozarządowymi, w tym z SDP. Nadawcy telewizyjnego nie spotkały więc żadne konsekwencje, mimo wyjątkowo kontrowersyjnego publicznego działania w ówczesnej sytuacji.

Nieobiektywne oceny

Argument trzeci, wykorzystany w uzasadnieniu niekorzystnej dla Polski wymowy raportu, dotyczy zmiany sposobu wyłaniania władz mediów publicznych. Bez względu na ocenę jakości programów publikowanych aktualnie przez media publiczne, należy podkreślić, iż przeprowadzone w nich zmiany, w tym zmiana ich statusu na media narodowe (ustawa z dnia 22 czerwca 2016 r. o Radzie Mediów Narodowych), odbyła się zgodnie z obowiązującym prawem, po wygranych legalnie i demokratycznie przez partię „Prawo i Sprawiedliwość” wyborach. Zmiana ta nie może więc być powodem krytycznej oceny stanu wolności prasy w Polsce, jak przedstawia to Światowy Wskaźnik Wolności Prasy organizacji „Reporterzy bez Granic”. Zmiana ta miała miejsce w 2016 r. Obniżanie miejsca Polski w rankingu „Reporterów bez Granic” na jej podstawie po raz trzeci jest więc działaniem wyjątkowo nieobiektywnym i nierzetelnym.

W tym kontekście umieszczenie Słowacji, kraju, w którym doszło w br. do brutalnego zabójstwa dziennikarza śledczego Jana Kuciaka i jego partnerki na 27 miejscu w rankingu, czyli o 31 miejsc wyżej niż Polska, staje się wyjątkowo kuriozalne. W Polsce w okresie istnienia rankingu organizacji „Reporterzy bez Granic” nie było takiego zdarzenia.

Wątpliwa metodologia

Wątpliwa jest także metodologia powstawania tego raportu. Organizacja „Reporterzy bez Granic” informuje, iż Światowy Wskaźnik Wolności Prasy jest tworzony w oparciu o odpowiedzi na ankiety wysłane do ponad 100 dziennikarzy, którzy są członkami organizacji partnerskich organizacji „Reporterzy bez Granic”, do specjalistów z branży, naukowców, prawników i obrońców praw człowieka, ale nie podaje ani nazwisk, ani liczby osób z Polski, do których skierowano tę ankietę. Nie informuje także, ile osób na nią odpowiedziało.

Nie są przy tym publikowane żadne konkretne materiały wyjściowe służące do opracowania tego raportu. Trudno więc traktować ten raport jako odzwierciedlenie rzeczywistej sytuacji mediów.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Skandaliczny raport organizacji »Reporterzy bez Granic« o wolności mediów w Polsce” znajduje się na s. 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Skandaliczny raport organizacji »Reporterzy bez Granic« o wolności mediów w Polsce” na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

O „polskich obozach koncentracyjnych” można teraz mówić bezkarnie / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 49/2018

Nikogo nie informowano, że negocjacje między Polską a Izraelem się toczą i nadal nie wiemy, kto reprezentował w nich Polskę. Rano uchwalili, wieczorem prezydent podpisał – szybciej niż błyskawicznie.

Jolanta Hajdasz

Witam w „polskich obozach koncentracyjnych”. Od dziś będzie można o tym mówić ze spokojem na całym świecie. Sejm znienacka przegłosował nowelizację ustawy o IPN. Między meczem z Kolumbią a Japonią (nie, ani słowa o piłce!), między czereśniami a wiśniami, w pierwszym tygodniu wakacji. Nie będzie kar za przypisywanie narodowi polskiemu niemieckich zbrodni. Tę nowelizację Prezydent podpisał szybciej niż błyskawicznie. W południe uchwalili, wieczorem podpisał.

Przykro mi się zrobiło, gdy przeczytałam, że negocjacje w tej sprawie między Polską a Izraelem trwały wiele miesięcy, a nikogo nie informowano o tym, że się toczą i że nadal nie wiemy, kto reprezentował w nich Polskę. Dla wielu osób poprzednia wersja tej ustawy była jak symbol odzyskiwania suwerenności.

Mimo wszystko bardzo się cieszę, że próbowano tę ustawę wprowadzić w życie. Dzięki niej dotarła do nas wiedza o tym, jak ogromny wpływ na nasz kraj ma Izrael i powiązane z nim instytucje. Że te wszystkie sprawy i problemy związane z tematem dotyczącym tego dalekiego kraju i tej konkretnej narodowości to nie jest jakieś przywidzenie, tylko brutalna rzeczywistość.

Każdy z nas musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie, kto kogo tak naprawdę reprezentuje w naszej polityce? Czy jesteśmy w stanie odróżnić przyjaciela od kogoś, kto nim nie jest? I czy będziemy mogli się obronić, gdy zechcą nas jeszcze mocniej przydusić i wykorzystywać np. gospodarczo?

I jeszcze jedna refleksja. Jako dziennikarka oczekuję teraz równie szybkiej akcji rządzących w sprawie usunięcia zapisów z naszego kodeksu karnego podobnych do tych z poprzedniej ustawy o IPN, a które dotyczą nas, dziennikarzy. Cały czas przecież nad każdym opublikowanym przez polskiego dziennikarza słowem wisi obowiązujący w polskim prawie paragraf 212 kk, na podstawie którego każdego z nas można skazać na grzywnę i więzienie za to, co publikuje w mediach. Nie pomagają prośby, apele i protesty naszego środowiska kierowane do rządzących, zarówno do poprzedniej, jak i obecnej opcji politycznej, by usunąć ten zapis z kodeksu karnego. A przecież jest taki sam jak w tej poprzedniej ustawie o IPN – za kłamstwo należy się kara.

Co więcej, ten słynny paragraf 212 wykorzystywany jest dziś bardzo często w drobnych i pojedynczych sprawach w gminach i powiatach, gdzie tak łatwo sądy rejonowe stają po stronie władzy lokalnej, którą niekorzystnie opisuje dziennikarz miejscowego portalu czy gazetki. Sprawy nie przebijają się na forum ogólnokrajowe, bo kogo obchodzi skazanie człowieka na rok więzienia w zawieszeniu i kara grzywny i zwrot kosztów procesu w wysokości np. trzech tysięcy złotych? Tymczasem takiemu skazanemu za słowo dziennikarzowi wali się świat, bo skąd ma wziąć te pieniądze, gdy nierzadko nie stać go było na adwokata w karnym procesie wytoczonym mu przez burmistrza?

W sprawie art. 212 nie pomaga nasza argumentacja, że wystarczy postępowanie cywilne, że obecny zapis wyzwala w dziennikarzach autocenzurę, że jeden wyrok skazujący działa na całe środowisko jak zimny prysznic, bo po co poruszać kontrowersyjne sprawy, skoro mogę stracić reputację (będę przecież osobą karaną po przegranej w takim procesie) i pieniądze?

To teraz zobaczymy, czy powtarzane przez polityków argumenty uzasadniające konieczność wycofania się z możliwości karania za kłamstwa o współudziale Polaków w holokauście da się zastosować także w stosunku do polskich dziennikarzy. Drodzy politycy, odważycie się nam trochę poluzować?

I jeszcze jedno. Czekam na koncesję dla Radia Wnet. To dla mnie papierek lakmusowy poziomu wolności słowa w polskich mediach. Wolności zabierania głosu publicznie, nawet jeśli to się komuś nie podoba.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Ten Pomnik istniał naprawdę. Był chlubą przedwojennego Poznania / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 48/2018

Nie wahajmy się otwarcie popierać osób starających się o odbudowę Pomnika Wdzięczności w Poznaniu, jest nas naprawdę wielu. Tych, którzy rozumieją, że szacunek dla przeszłości to nasz obowiązek.

Jolanta Hajdasz

Ten Pomnik istniał naprawdę, myśmy go sobie nie wymyślili. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czym był dla ówczesnych Wielkopolan, to proponuję obejrzeć na YouTube siedmiominutowy film z 1934 r., wyprodukowany przez Polską Agencję Telegraficzną, opowiadający o „grodzie starych kościołów i Targów Poznańskich”. Sekwencja „współczesny Poznań” zaczyna się tam od pokazania Pomnika Wdzięczności i od słów „pomnik Chrystusa Króla należy wymienić na wstępie do architektury wolnego Poznania, w nim bowiem stolica Wielkopolski dała wyraz katolickiej tradycji tysiącletniego grodu”.

Te kilka ujęć pokazujących wspaniały Pomnik w centrum miasta, przy którym klęczy i modli się kilka osób, tuż obok przejeżdżających samochodów i śpieszących się przechodniów, jest tak wymowne… Dla osób żyjących przed wojną Pomnik ten był najważniejszym w Poznaniu symbolem polskości, najważniejszym elementem świadczącym o tym, że zabory naprawdę się skończyły, że Polska się odrodziła, że wróg jest pokonany i nie będzie już nikogo gnębił ani w pracy, ani w szkole, ani w Kościele, bo przecież w Wielkopolsce nawet dzieci miały mówić pacierz po niemiecku, a gdy się na to nie godziły, były bite, o czym boleśnie przypomina nam choćby historia strajku we Wrześni.

Jest wstydem dla Poznania to, że ten Pomnik nie został odbudowany na 100 rocznicę odzyskania niepodległości, na 100 rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego. Jak to jest możliwe?

Dlaczego władze miasta, czyli poprzedni prezydent Ryszard Grobelny i obecny Jacek Jaśkowiak, obaj związani z Platformą Obywatelską, nic w tej sprawie nie zrobili, choć do odbudowy Pomnika zobowiązuje ich wola mieszkańców wyrażona w liczbie ponad 25 tysięcy podpisów pod petycją do władz miasta w sprawie odbudowy Pomnika? Dlaczego milczy na temat Pomnika marszałek województwa wielkopolskiego Marek Woźniak, również z Platformy Obywatelskiej, który od ponad 10 lat zajmuje się „promocją powstania wielkopolskiego” nie tylko w naszym województwie, ale podobno w całej Polsce?

Te pytania trzeba zadawać w nadchodzącej kampanii wyborczej do samorządów, bo odpowiedź na nie pokazuje nam prawdziwe motywacje i prawdziwe intencje rządzących. Nie patrzmy na to, co politycy mówią o naszej historii i tożsamości, ale sprawdzajmy, jak postępują i jakie działania za nimi stoją. W dzisiejszych czasach przyzwyczailiśmy się już do tego, że ludzie mówią jedno, a robią zupełnie odwrotnie, ale często dzieje się to w taki sposób, że nawet nie jesteśmy w stanie zauważyć zmiany. Współczesne media wcale nam tego nie ułatwiają, więc tym bardziej potrzebna jest nasza świadomość istnienia tego zjawiska.

I jeszcze jedno. Nie wahajmy się otwarcie popierać osób starających się o odbudowę Pomnika Wdzięczności w Poznaniu, jest nas naprawdę wielu. I na Ratajach, i na Winogradach, na Dębcu, Wildzie, Jeżycach i Łazarzu. Na Starym Mieście i na Piątkowie, na Garbarach i Chwaliszewie. Wszędzie mieszkają zwolennicy przywrócenia Poznaniowi jego tożsamości poprzez powrót do przestrzeni naszego miasta tamtego zniszczonego Pomnika.

Jest nas wielu. Tych, którzy rozumieją, że szacunek dla przeszłości to nasz obowiązek.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 4 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy / Dyskusja panelowa w SDP/ „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Chcemy opowiedzieć, jak czwarta władza zaczęła zadawać pytania na temat przyczyn katastrofy, wykazywać nieścisłości w relacjach oficjalnych i ile społeczeństwo polskie zawdzięcza pracy dziennikarzy.

W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy

Dziennikarze w tamtym czasie przejęli część funkcji państwa, zwłaszcza funkcji zadawania pytań, na które trzeba było znaleźć odpowiedź. To dziennikarze, a przynajmniej część z nich, stanęli wtedy na wysokości zadania – powiedziała red. Anita Gargas, dziennikarka śledcza, w czasie konferencji W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy, zorganizowanej przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 4 kwietnia, w przededniu 8 rocznicy Katastrofy Smoleńskiej. W dyskusji panelowej udział wzięli także red. Ewa Stankiewicz, red. Marek Pyza i red. Grzegorz Wierzchołowski. Konferencję prowadzili: Krzysztof Skowroński, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, i Jolanta Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Głos w dyskusji zabierali także spontanicznie uczestnicy spotkania: m.in. red. Jan Pospieszalski, red. Paweł Nowacki, red. Marcin Wikło, red. Elżbieta Królikowska-Avis, red. Ewa Urbańska i mec. Stefan Hambura. Poniżej zamieszczamy skrót dyskusji. Całość jest na stronie cmwp.sdp.pl.

Krzysztof Skowroński: Tytuł naszej konferencji W poszukiwaniu prawdy. Konferencja Smoleńska w relacjach dziennikarzy nie jest przypadkowy. Chcemy opowiedzieć, jak nasza, czyli czwarta władza, zaczęła zadawać pytania na temat przyczyn katastrofy, jak zaczęła wykazywać nieścisłości w relacjach oficjalnych i ile społeczeństwo polskie zawdzięcza pracy dziennikarzy, których dzisiaj zaprosiliśmy na naszą konferencję. Będziemy rozmawiać o tym, w jaki sposób dziennikarze podeszli do Katastrofy Smoleńskiej, do tego, co zdarzyło się 10 kwietnia 2010 r. Co zrobili, jakie pytania zadawali. Czyli opowieść o historii badań przyczyn katastrofy i tego, co wydarzyło się w Smoleńsku.

Jolanta Hajdasz: Pierwsze pytanie do wszystkich uczestników: kiedy, w jakich okolicznościach i dlaczego zajęliście się Państwo tym tematem?

Anita Gargas: W 2010 roku byłam wiceszefową programu I TVP i szefową programu, który się nazywał „Misja specjalna”. Siłą rzeczy natychmiast zajęłam się tym problemem. Ale jako dziennikarka śledcza zaczęłam sobie bardzo szybko zadawać pytania, dlaczego dzieją się pewne rzeczy, które w normalnym śledztwie, czyli np. dotyczącym zabójstwa, wypadku samochodowego, nie miałyby racji bytu. Zdziwiło mnie, że już dwa dni po katastrofie pan prokurator Andrzej Seremet obwieścił, że strona polska nie może w zasadzie niczego dyktować Rosjanom, że nie może występować z żadnymi zaleceniami, poleceniami, żądaniami, że wszystko zależy od dobrej woli Rosjan. Zdziwiło mnie, dlaczego nikt nie zadaje pytania i nie przesłuchuje świadków związanych z tym, że tuż przed przylotem do Smoleńska naszego tupolewa próbował na lotnisku Sewiernyj lądować IŁ. Dlaczego nikt nie przesłuchuje świadków warunków, jakie panowały na lotnisku, a które wcześniej mogły być stwierdzone przez nasze Biuro Ochrony Rządu i funkcjonariuszy odpowiadających za bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie i które to warunki powinny praktycznie wyeliminować możliwość lądowania w tym miejscu głowy państwa.

Te pytania się rodziły i w pewnym momencie była ich taka liczba, że zdziwiło mnie – mówię tu bardziej jako dziennikarka śledcza niż publicystka – że nikogo te kwestie nie bulwersują, nie interesują, nie są podejmowane. Na przykład to, w jaki sposób traktowane były szczątki samolotu. Przecież to było widać i w „Wiadomościach”, i programach publicystycznych programu I TVP podejmowaliśmy ten wątek. Przecież było widać, w jaki sposób Rosjanie traktują wrak tupolewa. W jaki sposób wtargnęli na teren, który powinien być objęty ścisłą ochroną, ze swoimi koparkami, ze swoim ciężkim sprzętem, spychaczami, a wszystko pod pretekstem budowy drogi, która miała ułatwić przechadzanie się tam najważniejszym osobom w Rosji, takim jak Putin czy Miedwiediew.

Nasi specjaliści, który uczestniczyli w badaniu katastrofy w Lesie Kabackim, wskazywali, że szczątki tupolewa powinny być natychmiast zabezpieczone, przeniesione do jakiegoś hangaru, namiotu. Jeden z ekspertów opisał, jak powinien wyglądać taki namiot, który jest dostępny w każdym miejscu, gdzie się gra w tenisa. Nie trzeba było nadzwyczajnych środków finansowych, żeby zadbać o miejsce katastrofy, o zabezpieczenie dowodów i prawidłowe przeprowadzenie wszystkich procedur związanych z badaniem i śledztwem.

Zastanowiło mnie także, dlaczego bardzo szybko wypłynęły na światło dzienne pewne sprawy związane z trudnościami, jakie miała strona polska na miejscu w Smoleńsku i mimo wypłynięcia tych faktów, polska strona rządowa na te na te problemy nie reagowała.

Podstawowa sprawa – dlaczego w Smoleńsku nie było tłumaczy? Dlaczego tłumacze przysięgli nie przylecieli samolotem razem z pierwszymi ekspertami do Smoleńska? A przypomnę, że pierwsi eksperci przylecieli jakiem już 10 kwietnia, a później kolejny transport towarzyszył premierowi Tuskowi.

Kolejne rzeczy, które musiały zastanowić każdego dziennikarza, to w jaki sposób obwieszczano światu to, co się zdarzyło w Smoleńsku. Natychmiast była przygotowana jedna wersja przebiegu zdarzeń. To była wersja, która obciążała stronę polską, czyli te wielokrotne próby lądowania na siłę, ta rzekoma nieznajomość języków, ten rzekomy błąd pilota, który powinien sam podjąć decyzję i odlecieć znad lotniska, na którym nie mógł lądować, bo były złe warunki pogodowe. Ta wersja, która była bardzo szybko przekazywana przez najwyższych przedstawicieli władz rosyjskich. To nie były domniemania czy spekulacje dziennikarskie. My, dziennikarze, w pierwszych chwilach po katastrofie przekazywaliśmy to, co mówili najwyżsi przedstawiciele obu stron. Polskiej strony było w tym przypadku znacznie mniej niż strony rosyjskiej, tym niemniej Polacy również się wypowiadali.

Ekipa Donalda Tuska doskonale widziała, co się rozgrywa na zapleczu tragedii. Strona polska miała komplet informacji, takich jak to, że Polacy nie są dopuszczani do różnych czynności, że prokuratorzy i eksperci, którzy przyjechali 10 kwietnia do Smoleńska, tak naprawdę nie uczestniczyli w żadnych czynnościach. Siedzieli tylko i czekali na załatwienie jakiś pseudoprocedur, pętali się przy rozstawionych namiotach na płycie bocznej lotniska. Przeżywaliśmy żałobę, wszyscy byli w szoku, w traumie, tymczasem wiadomości bardzo konkretne i precyzyjne, dotyczące tego, co Rosjanie robią, do strony polskiej docierały i nikt nie reagował.

Przypominam Państwu, bo może mało kto pamięta, że Donald Tusk poza kondolencjami, które złożył w pierwszych godzinach po katastrofie, nie wypowiadał się publicznie przez 18 dni. To jest nie do pomyślenia, zwłaszcza kiedy przypominamy sobie, co się działo po zestrzeleniu samolotu MH-17, kiedy premier występował trzy razy dziennie, komunikując się ze społeczeństwem, a nie wiem ile razy komunikował się z rodzinami ofiar. Nasz premier spotkał się z rodzinami ofiar katastrofy dopiero jesienią 2010 r.

Te pytania się mnożyły i trzeba było szukać na nie odpowiedzi. Chociaż to było bardzo trudne, bo część mediów natychmiast przyjęła postawę taką, że wobec szykującego się rzekomego zbliżenia z Rosją, ważniejsze było niedrażnienie umownego niedźwiedzia niż dociekanie prawdy.

Krzysztof Skowroński: Do kiedy pracowałaś w TVP?

Anita Gargas: Udaliśmy się do Smoleńska i zebraliśmy materiały, które musiały wstrząsnąć opinią publiczną. To było jesienią 2010 r. We wrześniu ukazała się „Misja specjalna” poświęcona temu, a następnie program został zdjęty z anteny. Z funkcją wicedyrektora Programu I pożegnałam się po tym, jak zdecydowaliśmy się z obecnym tutaj na sali Pawłem Nowackim, którego zasługi są wciąż jeszcze nieopisane i nieznane szerszej opinii publicznej, podporządkować Program I tej bezprecedensowej tragedii i codziennie parę godzin programu na żywo było poświęcone wyłącznie tej sprawie.

Mam wrażenie, że dzięki tym programom ostateczna prawda o Smoleńsku ma szansę ujrzeć światło dzienne. Bo gdyby nie to, dawno wszystko byłoby pozamiatane. Po tych programach ja i Paweł Nowacki straciliśmy stanowiska.

Mnie wcześniej próbowano usuwać ze stanowiska, a „Misja specjalna” spadła z anteny w momencie opublikowania nagrań ilustrujących sposób traktowania wraku tupolewa, systematycznego niszczenia go przez funkcjonariuszy rosyjskich.

Krzysztof Skowroński: A pamiętasz rozmowę, która towarzyszyła zdjęciu „Misji specjalnej” z anteny, kto co powiedział i jakich argumentów użył?

Anita Gargas: Dowiedziałam się o tym na korytarzu telewizyjnym, nikt mi tego nie przekazał otwartym tekstem. Dotarły do mnie pogłoski, że rzekomym powodem zdjęcia „Misji specjalnej” z anteny miała być słaba oglądalność, co nie jest prawdą. Można obejrzeć wyniki oglądalności „Misji specjalnej”, zwłaszcza tych wydań z września 2010 r. Pani Iwona Schymalla podjęła tę decyzję pod naciskiem ówczesnego zarządu Telewizji Polskiej, ale trzeba pamiętać, że wówczas właścicielem TVP, czyli tym, który decydował o wszystkim, co się dzieje, był minister związany z Platformą Obywatelską.

Krzysztof Skowroński: Marek Pyza obserwował zdarzenia w kwietniu 2010 r. z perspektywy reportera „Wiadomości”, czyli najważniejszego programu informacyjnego w telewizji.

Marek Pyza: Byłem w Smoleńsku, w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Na Cmentarzu Katyńskim dowiedziałem się o katastrofie i najszybciej jak się tylko dało, razem z ekipą, z którą relacjonowałem wizytę premiera i z którą miałem relacjonować wizytę prezydenta, popędziliśmy do Smoleńska. Byliśmy tam 30–40 minut po katastrofie. To, co wtedy mogło zrobić wrażenie, to sprawność rosyjskich służb, bo na miejscu była nie tylko straż pożarna i teren był już dobrze zabezpieczony i odgrodzony taśmami i szczelnymi kordonami milicjantów, ale były specjalne jednostki rosyjskich służb, takie jak OMON, znany z akcji m.in. w Teatrze na Dubrowce i ze szturmu na szkołę w Biesłanie, które mieliśmy jeszcze żywo w pamięci. Zresztą próbowaliśmy się nawet chwilę przepychać z OMON-owcami, próbując się dostać do miejsca katastrofy i zobaczyliśmy już wtedy, bardzo krótko po katastrofie, jak bardzo oni strzegą tego miejsca, żeby nikt nic nie zarejestrował.

Tam nieopodal stoi salon KIA, weszliśmy do tego salonu. Spotkaliśmy się z ogromnym zrozumieniem i życzliwością Rosjan, którzy tam pracowali, szeregowych pracowników, ale i menedżera. Pozwolono nam wejść na taką antresolę, żeby spróbować cokolwiek sfilmować z okna przez krzaki, przez drzewa. Nie miało to większego sensu, bo niewiele było widać, ale natychmiast, dosłownie minutę po tym, jak się tam znaleźliśmy, pojawił się postawny, uzbrojony chyba w broń maszynową funkcjonariusz OMON-u i przepędził nas stamtąd natychmiast. Co ciekawe, jak tylko wyszliśmy, to przyszedł menedżer i powiedział, „chodźcie, wpuszczę was od tyłu” i weszliśmy na zaplecze. Udostępnił nam wejście na dach, żeby spróbować sfilmować coś z wyższej perspektywy, ale to trwało 2–3 minuty i OMON znowu się pojawił.

Dlaczego zająłem się katastrofą, to chyba oczywiste: bo znalazłem się od pierwszych chwil na miejscu tragedii i relacjonowałem najważniejsze wydarzenie, jakie mi się kiedykolwiek przytrafiło. Wierzę, że drugie takie nigdy się nie przytrafi. Przez kolejne pół roku pracy w „Wiadomościach” TVP zajmowałem się głównie tym tematem. Na 20 materiałów, jakie reporter mniej więcej robi w miesiącu, myślę, że 16–18 dotyczyło Katastrofy Smoleńskiej.

Krzysztof Skowroński: Kiedy w redakcji „Wiadomości” zaczęły się pojawiać pytania, co robi rząd polski i jak traktuje Katastrofę Smoleńską?

Marek Pyza: Publicznie zaczęliśmy zadawać te pytania po kilku dniach, bo pierwszy tydzień to był tydzień żałoby narodowej i ważną misją telewizji publicznej było przeprowadzenie Polaków przez tę żałobę narodową. Dopiero potem z perspektywy kolejnych lat zastanawialiśmy się, co by było, gdyby pracowali tam wówczas ludzie, którzy potem z taką ochotą szydzili i drwili z rodzin ofiar katastrofy. Dobrze się stało, że tam byliśmy.

Przez ten pierwszy tydzień wydanie „Wiadomości” trwało około godziny. Przypominaliśmy ofiary katastrofy, mniej mówiliśmy o śledztwie. Te informacje się pojawiały, chociażby w pierwszych godzinach, kiedy wszyscy mówili o katastrofie, o wypadku, a nikt nie mówił, że to może być zamach. A przecież to była naturalna myśl. Ci wszyscy dziennikarze, którzy byli tam na miejscu, tego samego wieczora, nie rozmawiali o niczym innym i wśród tych rozważań pojawiała się teza, że ktoś celowo doprowadził do tej katastrofy.

Polskie media jeszcze długo później unikały tego wątku, media rumuńskie, czy media izraelskie – nie. Widzieliśmy to wszystko, o czym mówiły media rosyjskie, bardzo szybko zaczęliśmy zdobywać informacje z polskiego śledztwa, które zostało wszczęte po dwóch dniach. Dowiadywaliśmy się przede wszystkim, jak fałszywe informacje są nam podawane. Słynna kwestia obecności funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu na płycie lotniska, którzy mieli czekać, jak oficjalnie twierdziło BOR, jak zarzekał się we wszystkich wywiadach ówczesny szef BOR, Marian Janicki. Okazało się to nieprawdą. Pamiętam, że gdy powiedzieliśmy o tym w „Wiadomościach” jako pierwsi, to BOR ręką Mariana Janickiego rozpętał nagonkę na nas, pisząc oficjalne pismo do Zarządu TVP i do KRRiT, domagając się ukarania nas za przekazywanie nierzetelnych informacji, a nawet sugerując, że powinniśmy zostać zwolnieni.

Coraz więcej było informacji, które nie pokrywały się z oficjalną wersją prokuratury i rządu. Przekazywaliśmy je widzom do końca października 2010 r.

Pamiętam, że ostatni materiał dotyczył listu, jaki rodziny ofiar napisały do premiera z prośbą o spotkanie, bo chciały się dowiedzieć, co się w tej sprawie dzieje. Napisali bardzo uprzejmy list, podpisało go kilkadziesiąt osób. Delegacja zaniosła ten list do Kancelarii Premiera od Al. Szucha. Premier odpowiedział w takim stylu, że on rozumie, że są drażliwe kwestie, ale to nie jest czas na rozmowy o odszkodowaniach. Tymczasem nikt z tych ludzi nie chciał z nim rozmawiać o żadnych pieniądzach.

Pozwolono mi dokończyć ten materiał, w przeciwieństwie do kolegów, którzy tego dnia też zakończyli pracę w TVP i zostali zawróceni ze zdjęć.

Nowa szefowa redakcji „Wiadomości” Małgorzata Wyszyńska powiedziała, że nie widzi możliwości współpracy ze mną, bo moje materiały są nierzetelne, ale nie wskazała nigdy przykładów.

Krzysztof Skowroński: W którym momencie pojawiły się naciski, kiedy reporterzy i redaktorzy poczuli, że działają wbrew rządzącym? Że pytania, które zadajecie, są z ich punktu widzenia niesłuszne i niepoprawne politycznie?

Marek Pyza: Mieliśmy tego świadomość od samego początku, od kwietnia, kiedy to, co wiedzieliśmy, nie zgadzało się z tym, co oni nam mówili. Natomiast nacisków nie było, bo każdy, kto próbowałby naciskać, wiedział, że one będą nieskuteczne. Do końca października robiliśmy to, co do nas należało.

Krzysztof Skowroński: To teraz głos zabierze red. Ewa Stankiewicz, która obserwowała wydarzenia z perspektywy Krakowskiego Przedmieścia.

Ewa Stankiewicz: Zanim opowiem o swoich doświadczeniach, ponieważ na tej konferencji mówimy o poszukiwaniu prawdy przez dziennikarzy, chciałabym przywołać tych wszystkich, którzy za próbę poszukiwania prawdy i przeciwstawienie się kłamstwu smoleńskiemu, które od początku było narzucone jako obowiązująca narracja, zapłacili ogromną cenę. Mieliśmy zjawisko tworzenia oddolnie mediów społecznościowych przez ludzi, którzy bardzo dużym wysiłkiem, w niezwykle szlachetny sposób przejęli funkcje mediów oficjalnych, które zaczęły cenzurować i pozbywać się osób próbujących informować i przekazywać, co się dzieje.

Przytoczę kilka nazw: wspaniały Blogpress; powstał z inicjatywy Małgosi i Bernarda, którzy jak wielu ludzi, do dzisiaj posługują się pseudonimami. Do dzisiaj tę cenę się płaci, wielu z tych ludzi poniosło bardzo poważne konsekwencje – potraciło pracę – w imię stanięcia po stronie wartości.

Pomnik Smoleńsk – Zuzanna Kurtyka. Gigantyczne źródło wiedzy o Smoleńsku. Niepoprawne Radio, SmoleńskRadioCrash.eu – Maria Szonert-Binienda. Bo my wiemy już, że nie było żadnych innych możliwości uzasadnienia rozpadu samolotu i przebiegu tej katastrofy, jak eksplozja.

Przytoczę też bliski mi portal Solidarni2010. To też jest bardzo ciężka praca Hani Dobrowolskiej i wielu ludzi. Mateusz Kochanowski, który starał się informować w internecie o śledztwie. (…) To nie były tylko wpisy w internecie, ale również regularne transmisje, zamiast Telewizji Polskiej pojedynczy człowiek – Grzegorz Kutermankiewicz robił transmisję z marszu czy konferencji. Nie tylko on zresztą. Ludzie społecznie przejęli funkcję mediów. (…) Te informacje od początku były cenzurowane, była cała fala dezinformacji. Wszystkim tym, którzy sprzeciwiali się temu, chciałam bardzo podziękować.

Z tego buntu wzięła się też Telewizja Republika i portal wPolityce. To był taki zaczyn dziennikarstwa bardzo potrzebnego w społeczeństwie, a wynikający z tego, że po Smoleńsku próbowano zdławić rzetelną informację.

Nie jestem dziennikarzem śledczym, jestem dokumentalistką, ale jeżeli chodzi o Smoleńsk, to od początku towarzyszy mi poczucie wstydu i poczucie buntu, że nie potrafiliśmy tak zorganizować państwa polskiego, żeby się nie wstydzić za ówczesnego premiera czy ówczesnego prezydenta. Wielka Brytania potrafi się upomnieć o obcego obywatela otrutego na ich terenie, a my mamy śmierć naszego prezydenta na terenie obcego państwa, które jest państwem niedemokratycznym, które wielokrotnie dokonuje zamachów terrorystycznych, zabija przywódców państw. Ludzie byli od początku tresowani, pałowani, przedstawiani jako oszołomy, kiedy tylko pytali, czy to nie był zamach. Taka prewencja, żeby przypadkiem dziennikarz, który nie chce stracić pracy, nie pytał nawet, czy to nie był zamach.

W tym czasie mieszkałam we Wrocławiu, ale byłam w Warszawie, bo montowałam dokument. Poszłam na Krakowskie Przedmieście i zobaczyłam, że dzieją się tam rzeczy niezwykłe i z odruchu dokumentowania poprosiłam producenta o ekipę, którą dostałam. Zaczęło się od rozmowy z Janem Pospieszalskim, który od razu dołączył, czy może ja dołączyłam do niego, bo jego ludzie bardziej kojarzyli niż mnie.

Po pierwszym szoku i bólu ludzie chcieli rozmawiać. W przeciwieństwie do mediów, tam pojawiały się przekonania – wówczas jeszcze nie mieliśmy dowodów – że to był zamach. To były rozmowy na ulicy, ludzie wyrażali wielki smutek, żal, ból. W mediach nie można było usłyszeć nawet pytań na ten temat. Dziwiono się, że prokuratura rosyjska kłamie, a przecież całe nasze doświadczenie mówi, że prokuratura rosyjska właśnie kłamie i raczej byłoby zdumiewające, gdyby mówiła prawdę. (…)

Jolanta Hajdasz: Teraz poprosimy o głos Grzegorza Wierzchołowskiego.

Grzegorz Wierzchołowski: W „Gazecie Polskiej” wyglądało to tak, że już kilka godzin po katastrofie Tomasz Sakiewicz zwołał specjalne zebranie redakcji poświęcone tragedii smoleńskiej. Postawiliśmy sprawę jasno, że jest to największa tragedia w powojennej historii Polski. Wraz z Leszkiem Misiakiem zostaliśmy wyznaczeni, żeby prowadzić śledztwo w tej sprawie. Zostaliśmy zwolnieni z innych obowiązków i mieliśmy się zajmować tylko tym tematem. Efektem pierwszych dni pracy – przeglądaliśmy rosyjskie fora internetowe, rozmawialiśmy z ekspertami – był artykuł Co zabiło polską delegację?. To bardzo oburzyło „Gazetę Wyborczą”. Stawialiśmy tam podstawowe pytania: jak mogło dojść do takiego rozczłonkowania samolotu, w jaki sposób doszło do remontu samolotu, kto oddał ten samolot do remontu akurat Rosjanom. Stawialiśmy naprawdę podstawowe pytania, bez żadnych tez zamachowych.

Po tym artykule zaczęło się do nas zgłaszać wielu ekspertów, ludzi ze służb, to trwało 2–3 tygodnie. Uderzyło mnie, że wszyscy ci ludzie byli śmiertelnie przerażeni, czy chodziło o profesora, który chciał zostać anonimowy, czy ludzi, którzy opowiadali nam, co się działo w kontrwywiadzie wojskowym: w dniu katastrofy, jak już było wiadomo, że zginął Prezydent, doszło do bardzo radosnej popijawy. Bardzo przerażeni byli też ludzie, którzy byli tam na miejscu. Pamiętam rozmowę ze Sławomirem Wiśniewskim, którego nagranie znamy wszyscy ze Smoleńska. Był rozdygotany, nawet za pieniądze nie chciał dać całego nagrania, którym dysponował. To mnie uderzyło.

Zgłaszali się do nas też ludzie bardzo spokojni i opowiadali różne swoje teorie dotyczące tego, co stało się w Smoleńsku. Andrzej W., potem okazało się, że major, przedstawiał teorię, że to nie Rosjanie, tylko jakieś nieokreślone służby doprowadziły do tej tragedii poprzez oślepienie polskich pilotów reflektorami. Sprawdziliśmy tego człowieka, okazało się, że jest jednym z bohaterów raportu z weryfikacji WSI.

Dzisiaj, z perspektywy kilku lat wiem, że ci świadkowie, eksperci, profesorowie, ludzie ze służb mieli prawo być tak wystraszeni, bo jest to jedyna sprawa, przy której pracuję, gdzie trzy osoby, z którymi rozmawiałem, zginęły potem w tragicznych okolicznościach. Myślę o techniku pogodowym jaka, Remigiuszu Musiu, czy Krzysztofie Zalewskim, ekspercie lotniczym, który nam przekazał bardzo wiele cennych informacji, a został zamordowany.

Andrzej W., gdy daliśmy mu do zrozumienia, że nie skorzystamy z jego informacji, zakończył spotkanie pogróżkami.

Traktowaliśmy tę sprawę jako wyjątkową, a im więcej informacji zdobywaliśmy, tym bardziej upewnialiśmy się, że ta sprawa jest wyjątkowa nie tylko dlatego, że zginął w niej Prezydent i najważniejsi ludzie w państwie, ale także, że jest w niej drugie dno. Nasze przypuszczenia okazały się słuszne.

Krzysztof Skowroński: Anita Gargas i Marek Pyza byli w Smoleńsku jakiś czas po katastrofie. W jaki sposób Smoleńsk przyjął dziennikarkę z Polski?

Anita Gargas: To zależało od momentu. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie było raportu Anodiny, wiele było możliwe. Pamiętajmy, że byliśmy karmieni informacjami o rzekomym ociepleniu stosunków pomiędzy naszymi krajami, o wspaniałych relacjach na linii Donald Tusk – Władimir Putin. Tymczasem z tego, co gołym okiem było widać w Smoleńsku, można było wyciągnąć wnioski, że wersja, która była nam wtedy serwowana, m.in. ustami Edmunda Klicha i innych przedstawicieli strony polskiej, nie trzymała się kupy. Informacje, które nam podawali, nie są zgodne z tym, co można zobaczyć na własne oczy na miejscu.

Potwierdzali to nasi rozmówcy, Rosjanie, którzy z rozmaitych powodów zdecydowali się z nami rozmawiać. Większość była zastraszona, ale części udało się otworzyć usta. Po samych tych rozmowach można było dostrzec, jak wiele wyrw w oficjalnej narracji można znaleźć.

Zastanowiło mnie, dlaczego strona polska w ogóle nie zabezpiecza żadnych dowodów w Rosji. Jest to możliwe, bo są różne formy działania służb specjalnych. Przypomnę tylko, że Donald Tusk nie zorganizował sztabu kryzysowego i w odróżnieniu od 11 września 2001 r., kiedy nasze służby na całym świecie postawione były w stan gotowości i był ogłoszony alert, żeby uruchomić wszystkie możliwe źródła informacji na ten temat, po 10 kwietnia reakcja była zerowa.

To znaczy nasi funkcjonariusze, nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami, stali w blokach startowych, ale nie dostali żadnych dyspozycji, nawet wezwania do swoich placówek, żeby się na miejscu zorganizować. To też świadczy o tym, że pewne działania i zaniechania były świadomie. Nie sądzę, żeby po 1 września Polska nie miała procedur na moment kryzysu. Miała, wystarczyło je uruchomić. Nie były uruchomione.

Nasi przedstawiciele w Rosji, w Smoleńsku nie wychodzili poza to, co podobało się Rosjanom. A 99% propozycji zgłaszanych nieśmiało przez stronę polską było odrzucanych, ignorowanych albo wręcz przykazano Polakom, żeby się tym nie zajmowali. Inna sytuacja była w Moskwie, gdzie została oddelegowana Ewa Kopacz z Tomaszem Arabskim jako nasi przedstawiciele do rozmów z Rosjanami. Proszę zobaczyć, jakie były proporcje, kto zasiadł po obu stronach stołu. Po jednej Władimir Putin, człowiek służb, który siedział w brudnych grach politycznych od zarania, wiedział, co to jest dezinformacja, dezintegracja. Do pomocy miał panią Anodinę, człowieka specsłużb, żonę Primakowa, czyli byłego wiceszefa KGB, a potem szefa wywiadu Federacji Rosyjskiej; w tle były inne tuzy.

Po drugiej stronie nieopierzona minister zdrowia, lekarka, zagubiona, histeryczna, z innymi przypadłościami, o których nie będę mówić. I pan Arabski po jakiś dziwnych rozmowach w Moskwie z ludźmi służb specjalnych i z najbliższymi współpracownikami Putina, z których został wyproszony tłumacz. Po rozmowach, których przebieg do dzisiaj nie jest wyjaśniony. To był skład naszej delegacji plus Edmund Klich – człowiek rozhisteryzowany, namaszczony przez Rosjan, wskazany przez Morozowa. Morozowa, który później próbował załatwić bezpośrednią ścieżkę porozumienia między Klichem a Tuskiem, z pominięciem polskiego ministra obrony narodowej. Czyli przedstawiciel obcego państwa ustalał, kto w Polsce będzie się z kim kontaktował w sprawie katastrofy. Był tam jeszcze pułkownik Parulski, nie ta szarża wśród generałów, który nie znał żadnego języka. Ci ludzie mieli przeciwstawić się mechanizmowi dezinformacji, połykania przeciwników politycznych za wszelką cenę, włącznie z unicestwieniem fizycznym.

W tym czasie Donald Tusk siedział w zaciszu gabinetu i nie wiadomo, co robił przez 18 dni, dopóki się nie pojawił na pierwszej konferencji prasowej, gdzie powiedział, że wszystko jest w porządku i współpraca układa się świetnie.

Dziennikarze w tamtym czasie przejęli de facto część funkcji państwa. Zwłaszcza te, które dotyczyły zadawania pytań, na które trzeba było znaleźć odpowiedź. Część dziennikarzy stanęła wówczas na wysokości zadania. Część zaś chciała, żeby o tym natychmiast zapomnieć, część mówiła, z jaką to mamy „histerią pofuneralną” do czynienia i co też wyprawia sekta smoleńska. Wtedy powstało zdanie, że można sto razy mówić o tym, że komuś się podwinęła kiecka podczas „Tańca z Gwiazdami”, ale o śmierci Prezydenta można powiedzieć tylko raz, bo potem to już jest za dużo.

Kiedy zginął Kennedy, przy sekcji zwłok chciało być tak dużo osób, że ci, którzy ją przeprowadzali, byli popychani. Tak wielu ludzi chciało być świadkami jednej z najważniejszych czynności, jakie się przeprowadza po śmierci głowy państwa. W Polsce, kiedy zginął Prezydent, to nasi przedstawiciele obecni w Moskwie nie raczyli się zainteresować, co się dzieje z ciałem Pana Prezydenta.

Sekcja – rzekomo jakieś czynności Rosjanie wykonywali nocą – odbyła się w obecności pana pułkownika Parulskiego, który nie wiedział, co się dzieje, bo nie rozumiał języka. Na początku tej procedury obecny był również w prosektorium pan konsul Greczyło, ale źle się poczuł. Rozumiem, że mógł się źle poczuć, bo my też dostaliśmy się do tego prosektorium, ale to go nie usprawiedliwia, że zostawił wszystko i oddalił się nie wiadomo gdzie. Takich przykładów, kiedy Donald Tusk i jego ekipa nie wykonała podstawowych czynności po katastrofie, było więcej. Wiele było przypadków, kiedy celowo złamano, zaniechano albo zablokowano różne czynności.

Nawet jeżeli ktoś sądził, że nie wiadomo, jakie były przyczyny katastrofy, to mieliśmy dowody na to, co się zdarzyło po 10 kwietnia i co wskazywało na to, że polski rząd świadomie pewne rzeczy robi, żeby zamataczyć, zmanipulować, zaniechać, zablokować. Na to są bezsporne dowody, a to już podlega bardzo konkretnym przepisom prawa. Nie chciano wówczas o tym mówić, ale jest coś takiego jak zdrada, jak polska racja stanu. To wtedy zniknęło.

Dlaczego nie można było zadawać pytań, kiedy w końcu ujawniliśmy zdjęcia, co robiono z jednym z najważniejszych dowodów w śledztwie, czyli z wrakiem? Gdzie widać, że funkcjonariusze bez powodu rozbijają, niszczą, gniotą wrak. To jest w sumie wiele godzin nagrań, my puszczaliśmy tylko najważniejsze fragmenty. Trzeba zobaczyć, jak to robiono, żeby zatrzeć ślady. I przyjeżdża Ławrow do Polski, odbywa się konferencja prasowa. Przypominam tę scenę – pan Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych w pozycji pokornego służalca, bo inaczej tej pozy nie można ocenić, sekunduje Ławrowowi, który mówi co chce do ustawionych dziennikarzy. Tylko Marek Pyza zadał konkretne pytanie, ale kolejni przedstawiciele Rosji, którzy przyjeżdżali do Polski, takich pytań nie dostawali. W 2011 r. i później podczas wizyt konkretne osoby wiedziały, o co pytać.

Jolanta Hajdasz: Anita Gargas postawiła tezę, z którą trudno się nie zgodzić, że dziennikarze zastąpili państwo. Chciałabym Państwa zapytać, jak oceniacie działania mediów przez te 8 lat?

Ewa Stankiewicz: Jan Pospieszalski był świadkiem, jak w kolejce dziennikarzy ktoś zapytał o odpowiedzialność, czy premier zamierza się podać do dymisji. W tym momencie kolejka dziennikarzy wybuchnęła śmiechem.

To jest obraz państwa polskiego: nagle spadły maski, spadła fasada i zobaczyliśmy fragment Rosji sowieckiej. W służbie wywiadu wojskowego było polecenie – o ile się orientuję – żeby się nie zajmować tą sprawą. Karykaturalne uzasadnienie było takie, że to jest wewnętrzna sprawa Polski. Nie tylko nie zostały podjęte działania, ale zostały zablokowane działania potencjalne.

Dzisiaj dochodzenie do prawdy jest równie ważne jak w 2010 roku. I chcę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że niemal nikomu, kto intencjonalnie przyczynił się do śmierci polskiego Prezydenta, nie tylko nie stała się żadna krzywda, nie tylko nie stracił stanowiska, ale jeszcze ci ludzie zostali nagrodzeni. To jest straszne, ale to jest Rosja sowiecka, gdzie struktura urzędnicza jest nakierowana przeciwko państwu. Wiele z osób, na które wskazują zeznania przesłuchiwanych w tej sprawie co do ich aktywnej roli w przygotowaniu „wystawienia” Prezydenta i 95 najważniejszych w polskim państwie osób na śmierć, nie zostało do dzisiaj nawet przesłuchanych przez prokuraturę. Mówię tutaj o części wręcz kluczowych osób. Więc to jest rola dziennikarzy do dzisiaj. Dużo się zmieniło, został zahamowany rozpad państwa polskiego, ale mechanizmy postsowieckie wciąż funkcjonują. Funkcja dziennikarzy dziś jest bardzo ważna. (…)

Marek Pyza: Pamiętacie Państwo taki cytat: „Jak nie wyląduję, to mnie zabiją”. Kłótnia gen. Błasika z kapitanem Protasiukiem to były sensacje w 2010 r. Dziennikarz, który ten materiał przygotował w TVN, ma się świetnie, a pani, która tego newsa przygotowała, później została rzeczniczką Centrum Zdrowia Dziecka, a obecnie w Radiu Zet prowadzi rozmowy z politykami i zajmuje się Katastrofą Smoleńską.

Jeżeli się Państwo zastanawiają, dlaczego tu nie siedzi Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej” albo Wojciech Czuchnowski… ja bym się z nimi chętnie spotkał na takiej debacie. Nie sądzę jednak, żeby przyjęli zaproszenie, bo wówczas wrócilibyśmy do tego, co oni pisali w roku 2010. Bo to, co oni próbowali robić z nami, paradoksalnie bardzo nam pomogło w tym, dokąd poszliśmy później.

Po pierwsze, mocno nas zahartowało. Podobnej nagonki nie pamiętam. „Gazeta Wyborcza” codziennie pisała, jak „Wiadomości” kłamią. Nasze nazwiska pojawiały się dzień w dzień. A kiedy były już dowody na stole, to zastanawiałem się, jak się czuje Krystyna Naszkowska, Agata Nowakowska, Katarzyna Kolenda-Zalewska, Agnieszka Kublik; one przodowały w tekstach. Pamiętam, że Wojciech Mazowiecki dostał zadanie, żeby przez 30 dni oglądać „Wiadomości” i napisać tekst o anatomii propagandy. I rzeczywiście oglądał i napisał tekst na jedną czy dwie kolumny. Kończył się pointą, że skurczybyki tak manipulują, że ciężko podać przykłady tych manipulacji. Naprawdę był taki tekst w „Gazecie Wyborczej”.

Odpowiedzią na pytanie o rolę mediów jest film Antoniego Krauzego Smoleńsk, może niedoskonały, lepiej–gorzej napisany [scenariusz], lepiej–gorzej zagrany, ale potwornie ważny obraz, który nas zostawił z kluczowymi, medialnymi pytaniami, a często też odpowiedziami.

Na pytanie, jak nas przyjął Smoleńsk, powiedziałbym – obojętnie. Pojechaliśmy do Smoleńska dwa lata temu, w marcu 2016. Mając świadomość, że każdy kto nie jest przychylny Rosji, jest obserwowany. Nie mieliśmy jednak poczucia, że ktoś za nami jeździ. Nikt nam nie przeszkodził wleźć na dach wieżowca, który stoi na obskurnym osiedlu obok Sewiernego, żeby sfotografować to, co leży na płycie lotniska. Okazało się, że Rosjanie zrobili tam wrakowisko, bo obok pseudohangaru ze szczątkami TU 154 N stoi inny wrak.

Żołnierze z tej jednostki rozmawiali sobie z nami na bramie, jak gdyby nigdy nic. Nie wpuszczono nas, ale dowiedzieliśmy się, że wrakiem od dwóch lat nikt się nie interesuje. To w kwestii odpowiedzi prokuratury rosyjskiej, jak to ten wrak jest im potrzebny w śledztwie. Guzik prawda. Od pięciu lat nikt do niego nie przychodził poza zbieraczami złomu.

Nawiążę do postaci pana konsula Greczyły, który w 2010 r. pracował w Moskwie, a w 2016 r. już w Smoleńsku; nie wiem, dlaczego został tam skierowany. Zapytaliśmy go, czy wie, że teren katastrofy jest na sprzedaż. Odpowiedział, że zawiadomił centralę. Gdy wróciliśmy do Polski, okazało się, że nikogo o tym nie informował. Witold Waszczykowski mocno się zdziwił, kiedy mu to powiedzieliśmy. Miał to wyjaśnić. Może to był jeden z powodów jego odwołania.

Traktowano nas w Smoleńsku obojętnie. Mogliśmy się przespacerować po płycie lotniska, podejść do wieży, zrobić zdjęcia i pokazać nie tylko naszym czytelnikom, ale również polskim badaczom katastrof lotniczych, prokuratorom.

Ewa Stankiewicz: Chciałabym doprecyzować, z całym szacunkiem dla tego, co robią minister Ziobro i prokurator Święczkowski. Mówiąc o osobach, które nie zostały przesłuchane, nie mam na myśli ani ministrów, ani premiera, ani osób z ambasady, ale grupę ludzi, która w dalszym ciągu funkcjonuje w polskim wojsku. To są ludzie różnych stopni, którzy w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, a wygląda, że bardziej, wystawili Prezydenta RP na śmierć i choćby ze względu na to ich funkcjonowanie i decyzyjność uważam za coś zdumiewającego, nie mówiąc już o tym, że do dzisiaj nie tylko nie zostali zdjęci ze stanowisk, ale nawet nie zostali przesłuchani. To mnie niezwykle niepokoi.

Grzegorz Wierzchołowski: Mnie uderzył tekst Marcina Wojciechowskiego, który trafił na placówkę do Kijowa za rządów PO. On 12 czy 13 kwietnia napisał w „Gazecie Wyborczej” artykuł zatytułowany Dziękujemy wam, bracia Moskale. Ten artykuł oddaje to, co robiła „Gazeta Wyborcza” i podobne jej media. To było jedno wielkie dziękczynienie stronie rosyjskiej, że w ogóle zdecydowała się współuczestniczyć w tej parodii badania katastrofy.

Jeżeli natomiast chodzi o dziennikarzy, którzy zastępowali państwo, to myśmy znajdowali dowody, które próbowaliśmy dostarczać służbom i państwu. Częściowo korzystał z nich Antoni Macierewicz i jego podkomisja smoleńska. Mam satysfakcję, że np. informację, że wszystkie urządzenia samolotu przestały działać kilkadziesiąt metrów nad ziemią, podała „Gazeta Polska”. Wielokrotnie dostawaliśmy podziękowania za to, że nasza praca była przydatna. (…)

Badanie katastrofy ciągle trwa, pojawiają się nowe fakty, docieramy do raportów służb, które są w archiwach. Nowej władzy też powinniśmy patrzeć na ręce. Wytykać to, co jest złe. Np. to, że osoby, które współtworzyły przemysł pogardy, zyskują stanowiska.

Pojawia się ekspert, który ma związek z radziecką propagandą. Takie rzeczy trzeba wytykać w trosce o to, żeby to śledztwo było prowadzone według najwyższych standardów, o jakie przez te osiem lat walczyliśmy. (…)

Krzysztof Skowroński: Dziękujemy Telewizji Republika, telewizji wPolsce.pl, Radiu WNET za transmisję konferencji.

Jolanta Hajdasz: Możemy Państwu obiecać, że to nie jest nasza ostatnia debata na ten temat. Rola dziennikarzy w wyjaśnianiu przyczyn Katastrofy Smoleńskiej jest wciąż otwartym rozdziałem.

Skróty pochodzą od Redakcji. Całość jest na cmwp.sdp.pl.

Zapis dyskusji panelowej zorganizowanej przez CMWP SDP pt. „W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy”, z udziałem Krzysztofa Skowrońskiego, Jolanty Hajdasz, Anity Gargas, Marka Pyzy, Ewy Stankiewicz i Grzegorza Wierzchołowskiego znajduje się na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Zapis dyskusji panelowej zorganizowanej przez CMWP SDP pt. „W poszukiwaniu prawdy. Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy” na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

Oportunizm polityków PiS w sprawie prawa do naturalnej śmierci / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Wielu do niedawna sensownych polityków dało się znowu przekonać fałszywej opinii, że optując za życiem, przegrają wybory. Pora zawrócić z tej błędnej drogi, bo nie ma co liczyć na amnezję wyborców.

Jolanta Hajdasz

Te wydarzenia trzeba zapamiętać. Ważne są nie tylko nazwiska bohaterów, daty zdarzeń, ale także wszelkie okoliczności. I wszystkie reakcje. Chodzi w końcu o fundamentalne prawo każdego człowieka – prawo do życia.

W ostatnich dniach kwietnia każdego, nawet minimalnie wrażliwego człowieka musiała poruszyć historia małego Alfiego Evansa, który został w Wielkiej Brytanii odłączony od aparatury podtrzymującej życie. Chore dziecko wbrew woli rodziców pozbawiono picia, jedzenia i tlenu. Miało, zgodnie z opinią „lekarzy” (a może powiedzmy wprost – morderców), umrzeć po kilku minutach. Tymczasem ten malutki, chory człowiek, skazany na śmierć z pragnienia i głodu, przez wiele godzin rozpaczliwie walczył o życie, wbrew diagnozom i wbrew „lekarzom”, nazywającym ratowanie jego życia uporczywą terapią i zabraniającym przewiezienia go do innej placówki. Sąd, symbol sprawiedliwości w naszych czasach, także na to nie pozwolił i pokazał tym samym, że obecnie jest czymś więcej niż trzecią władzą. Stawia się raczej w roli pana życia i śmierci.

Ta bezduszność przerażała wielu z nas. Oburzaliśmy się na swoich portalach, twitterach, wśród znajomych i w domu przy kolacji. To łatwe, bo dzieje się daleko od nas. Ale w tych samych dniach – kiedyś nasza koleżanka dziennikarka, dziś posłanka PiS – Joanna Lichocka zaatakowała w bardzo ostrych słowach autorów akcji „Zatrzymaj aborcję”.

Według niej Kaja Godek, inicjatorka i szefowa społecznego komitetu w sprawie wyeliminowania z polskiego prawa możliwości legalnego zabicia dziecka, gdy stwierdzi się u niego choćby podejrzenie choroby genetycznej, realizuje czystą, zimną i wyjątkowo cyniczną grę polityczną, którą porównała do prowokacji służby bezpieczeństwa w ostatnich latach komunizmu i podkreślała, że PiS z tym projektem nie ma nic wspólnego.

W podobnym duchu wypowiedział się Jacek Sasin, szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, który jako człowiek prywatny uważa, że aborcja jest złem, szczególnie gdy dotyczy nienarodzonych dzieci, które są chore, ale jako polityk musi brać pod uwagę, że dzisiaj nie ma przyzwolenia na zaostrzenie prawa aborcyjnego.

Czyżby? Przecież pod projektem „Zatrzymaj aborcję” podpisało się ponad 800 tysięcy obywateli, wśród których zdecydowana większość to wyborcy Prawa i Sprawiedliwości od dawna czekający na większą, ustawową ochronę życia. I jeszcze do niedawna mieliśmy wrażenie, że także w tej sprawie politycy rządzącej partii są razem z nami. Coś się zmieniło?

Jeśli godzimy się na zabijanie nienarodzonych dzieci z powodu choroby, to nie możemy się oburzać na los małego Alfiego.

Przedłużająca się procedura w Sejmie, dotycząca projektu „Zatrzymaj aborcję”, pokazuje nam niestety coraz wyraźniej, że walka między cywilizacją życia i śmierci toczy się także na prawicy i że także tu nie ma stałych zasad i nadrzędnych wartości. Zamiast nich widać za to zimną kalkulację i interes… no właśnie, czyj?

Warto więc podkreślić, iż nie po raz pierwszy słyszymy, że jak PiS da się wciągnąć na aborcyjne pole minowe, to przegra wybory, i wygląda na to, że wbrew fundamentalnym zasadom i wbrew obietnicom wyborczym, wielu jeszcze do niedawna sensownych polityków dało się znowu tej fałszywej opinii przekonać. Pora zawrócić z tej błędnej drogi, bo tym razem na zbiorową amnezję nie warto liczyć. Naprawdę zapamiętamy, co mówiliście i co zrobicie.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

 

Jak nakręca się spiralę milczenia na niewygodne tematy / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Jedną z największych manipulacji współczesnych mediów jest pomijanie trudnych tematów. Nikt się sprawą nie interesuje, bo o niej nie wie i nie ma się skąd dowiedzieć, że ona w ogóle istnieje.

Jolanta Hajdasz

Ten samolot leciał wyżej, niż to wskazano w hipotezach MAK i komisji Jerzego Millera, a więc nie mógł uderzyć w brzozę na polu Bodina. Gdyby jednak samolot uderzył w brzozę, to nie zostałaby odcięta końcówka skrzydła, lecz przecięta brzoza. Gdyby jednak odcięta została końcówka skrzydła, to samolot nie mógłby odwrócić się w powietrzu na plecy, a gdyby jednak samolot uderzył w ziemię po odwróceniu się na plecy, to nie nastąpiłaby taka jego dezintegracja, jaką widać na wszystkich zdjęciach z wrakowiska.

Te ustalenia naukowców, którzy jako pierwsi zajęli się naukowym wyjaśnianiem przyczyn i okoliczności Katastrofy Smoleńskiej, są już niepodważalne. Nadal jednak pytamy, co spowodowało taką sekwencję zdarzeń. By potwierdzić te ustalenia, potrzebne są dowody w postaci analiz wraku samolotu i jego czarnych skrzynek. Czekamy na nie długo. Ale jak pisał już w XIX wieku Cyprian Kamil Norwid – Nie trzeba kłaniać się okolicznościom, a Prawdom kazać, by za progiem stały.

Te słowa wzięli sobie mocno do serca niektórzy dziennikarze, niektórzy naukowcy i niektórzy politycy. Oni przez ostatnie osiem lat wbrew „okolicznościom” i często wbrew własnym interesom nie wahali się zabierać w sprawie Katastrofy głos publicznie i mówić to, o czym inni bali się nawet szeptać. Należy im się nasz szacunek i pamięć, ale warto podkreślać, że gdyby nie wsparcie zwykłych ludzi, sami niewiele by osiągnęli.

W Poznaniu od 8 lat obserwuję uczestników miesięcznic smoleńskich. Ich scenariusz jest prosty: 10. każdego miesiąca najpierw Msza św. w kościele pw. Najświętszego Zbawiciela przy ul. Fredry, a potem przemarsz pod Pomnik Ofiar Katyńskich, gdzie odczytywany jest Apel Pamięci i składane są kwiaty. Ludzi raz jest mniej, raz więcej, ale relacji w mediach lokalnych, także publicznych – prawie wcale. Nie ma sensu tego pokazywać, bo przychodzi tak mało ludzi – usłyszałam ostatnio w telewizji publicznej w Poznaniu. Mylą się tam zasadniczo. Jedną z największych manipulacji współczesnych mediów jest właśnie pomijanie trudnych tematów. W ten sposób nakręca się tzw. spiralę milczenia. Nikt się sprawą nie interesuje, bo o niej nie wie i nie ma się skąd dowiedzieć, że ona w ogóle istnieje. Tym większy jest więc mój szacunek dla tej grupy, która w Poznaniu co miesiąc składaniem kwiatów w rocznicę Katastrofy Smoleńskiej walczy o prawdę o niej. Historia przyzna rację właśnie im, a nie milczącym o nich mediom.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

O własności mediów w Polsce / Konferencja CMWP SDP / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 45/2018

Wiedza na ten temat jest potrzebna nie tylko odbiorcom mediów, ale także tym, którzy w mediach, dla mediów i z mediami pracują, i na których pracę i działalność media wywierają wpływ.

Jolanta Hajdasz

O własności mediów w Polsce

Ważny temat, a brakuje opracowań; konieczny jest monitoring własności mediów, by naprawiać błędy popełnione w przeszłości i by przeciwdziałać koncentracji środków masowego komunikowania – to najważniejsze wnioski z konferencji zorganizowanej przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, jaka odbyła się 12 lutego 2018 w Domu Dziennikarza SDP w Warszawie. Wzięło w niej udział blisko 100 dziennikarzy reprezentujących największe media w Polsce, medioznawców i osób pracujących w środkach masowego komunikowania.

Na konferencji została zaprezentowana i bardzo dobrze przyjęta przez uczestników konferencji przygotowana w CMWP SDP publikacja pt. „Struktura własności mediów w Polsce. Prasa, radio, telewizja ogólnopolska”. Przygotowanych dla uczestników konferencji papierowych wydań opracowania (100 egzemplarzy) zabrakło jeszcze przed rozpoczęciem spotkania.

Na sali panował wyjątkowy pluralizm. Obok Doroty Kani z „Gazety Polskiej” można było też zobaczyć Jacka Żakowskiego z „Gazety Wyborczej”, temat wzbudza bowiem emocje (choć zapewne z całkowicie odmiennych powodów) wśród wszystkich stron politycznego sporu. W konferencji wzięli udział przedstawiciele najważniejszych medialnych instytucji w Polsce – Witold Kołodziejski, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, oraz Krzysztof Czabański, przewodniczący Rady Mediów Narodowych. W dyskusji panelowej wypowiedzieli się m.in. Barbara Bubula, posłanka PiS, Teresa Bochwic, członek KRRiT, i Wojciech Reszczyński, publicysta, członek SDP. Całość prowadził Krzysztof Skowroński, prezes SDP.

Autorzy publikacji pt. „Struktura własności mediów w Polsce” to dr Monika Szetela – absolwentka Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie oraz Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie, aktualnie kierownik Zakładu Komunikacji Społecznej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, mgr Karolina Piech – absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i WSKSiM w Toruniu i mgr Maciej Piech – absolwent UMK i WSKSiM w Toruniu. Opiekę naukowo-redakcyjną nad całością sprawowała dr Jolanta Hajdasz, dyr. CMWP SDP, absolwentka i dr nauk humanistycznych Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, wykładowca Wyższej Szkoły Umiejętności Społecznych w Poznaniu.

Media mają narodowość

Temat własności mediów powrócił do dyskursu publicznego ze zdwojoną siłą za sprawą Marka Dekana, szefa niemiecko-szwajcarskiego koncernu medialnego Ringier Axel Springer (RAS). W połowie marca 2017 r. Dekan wystosował list do dziennikarzy pracujących dla RAS w Polsce, w którym, odnosząc się do wydarzeń politycznych na szczeblu europejskim (reelekcji Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej), napisał: „podpowiedzmy im, co zrobić, żeby pozostać na pasie szybkiego ruchu i nie skończyć na parkingu. Stawką w tej grze jest wolność i pomyślność przyszłych pokoleń”.

List wzbudził żywą reakcję po każdej ze stron politycznego sporu. Kilka dni później, 19 marca 2017 r., w programie „Woronicza 17” emitowanym na antenie TVP Info, poseł Patryk Jaki, odnosząc się do listu Dekana, powiedział: „Dziennikarze są ważnym składnikiem państwowości polskiej. (…) Właściciel niemiecki co tydzień, jak się okazało, wysyła list i mówi Polakom, co mają myśleć, w jaki sposób mają działać. To jest traktowanie Polaków przedmiotowo, jak takie pacynki, które mają myśleć to, co Niemcy sobie zażyczą. Ale to, co ważniejsze, to ta szersza perspektywa (…) jest kilka najważniejszych składników suwerenności każdego państwa. Państwo, które chce być suwerenne, musi mieć swoje, polskie wojsko, musi mieć polskie banki, musi mieć polską infrastrukturę, musi mieć polskie surowce, ale przede wszystkim musi mieć polskie media i dopiero wtedy możemy mówić o pełnowymiarowości państwa. Jeżeli tak nie jest, każde państwo będzie słabsze. Widzieliśmy to na Ukrainie, gdzie część mediów nie należała do państwa i kiedy nowo formujące się armie ukraińskie szły na front, część osób zdezerterowała, bo słyszała inne informacje od właścicieli mediów rosyjskich”.

Jednak to, co najważniejsze w kwestii własności mediów, celnie ujęła występująca także w tym programie Barbara Fedyszak-Radziejowska: „Klucz do tego, co jest zawarte w tym liście, nie polega na tym, że kapitał ma narodowość, tylko że ma poglądy. (…) Jeśli »własność« ma poglądy (…) to znaczy, że »własność« może w ogromnym stopniu formować stan świadomości, postawy polityczne danego społeczeństwa, i wtedy mamy do czynienia z zakłóceniem demokracji, dlatego że jest to w gruncie rzeczy instrument, w którym »własność« decyduje o poglądach obywateli, a nie rywalizacja polityczna, wybory i możliwość konfrontacji różnych poglądów. Z tego punktu widzenia ten problem jest realny i prawdziwy”. To spostrzeżenie Barbary Fedyszak-Radziejowskiej stanowi w dużej mierze uzasadnienie podjęcia tego tematu.

Kto ma media, ten ma władzę

To popularne twierdzenie można potraktować lekceważąco i włożyć do kategorii „mitologia współczesnych mediów”, bo przecież w dobie wszechwładnego internetu nie ma jednego podmiotu „posiadającego media”, a co za tym idzie „władzę”, ale problem jest o wiele poważniejszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Coraz częściej przy okazji kolejnych kryzysów polityczno-społecznych powraca retoryczne pytanie o rolę, jaką odgrywają w nich konkretne media i osoby mające na nie największy (jeśli nie jedyny) wpływ, a takimi są właśnie właściciele tych mediów.

Każdy czytelnik, widz, słuchacz czy internauta może sobie oczywiście indywidualnie odpowiedzieć, w czyich rękach są media, które czyta, słucha czy ogląda, ale potrzebuje do tego dostępu do sieci, sporej ilości czasu i wiedzy, jak się w tym skomplikowanym świecie wzajemnych biznesowych powiązań poruszać. Znalezienie więc odpowiedzi na pytanie badawcze „Kto jest właścicielem mediów w Polsce?” staje się nierzadko zadaniem, na którego wykonanie mało kto ma ochotę. Tymczasem wiedza na ten temat jest potrzebna nie tylko odbiorcom mediów, ale także tym, którzy w mediach, dla mediów i z mediami pracują, i na których pracę i działalność media wywierają wpływ.

Gdy zastanowimy się nad tym problemem głębiej, zapewne dojedziemy do wniosku, że nie ma dziedziny życia publicznego, w którym media nie odgrywałyby jakiejś roli i o wiele częściej, niż nam się to wydaje, jest to rola fundamentalna, kluczowa w konkretnym wydarzeniu i działaniu.

Nie ma w Polsce jednolitego, przygotowywanego profesjonalnie, z zastosowaniem narzędzi wykorzystywanych w nauce o mediach opracowania, które odpowiadałoby na to proste pytanie o właścicieli mediów działających na terenie Polski. Dlatego podjęliśmy próbę znalezienia na nie odpowiedzi. Problemem badawczym konferencji pt. „Własność mediów w Polsce. cz. I. Prasa, radio, telewizja ogólnopolska” stało się więc przedstawienie struktury własności mediów w Polsce (według stanu na maj 2017 r.). Rezultaty tej pracy są dostępne dla każdego na stronie www.cmwp.sdp.pl.

Wnioski, jakie płyną z przedstawionych w tym opracowaniu analiz, są jednoznaczne i potwierdzają codzienne obserwacje świadczące o tym, iż bardzo duża część środków masowego komunikowania w Polsce jest własnością podmiotów zagranicznych lub podmiotów, w których ze względu na skomplikowaną strukturę wzajemnych powiązań firm i koncernów trudno wskazać rzeczywistego właściciela. Problem ten staje się bardzo istotny, gdy zestawimy te informacje o właścicielach mediów z ich wpływem i zasięgiem oddziaływania na opinię publiczną, mierzonymi np. liczbą udziałów w rynku reklamy czy ich pozycją wynikającą z wyników oglądalności, słuchalności czy liczby sprzedawanych egzemplarzy gazet. Te wnioski mogą być niepokojące.

Także z innych opracowań, m.in. przygotowywanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, wynika bowiem, iż w Polsce mamy realny problem z koncentracją własności mediów. Udział sześciu największych podmiotów na danym rynku mediów (w poszczególnych segmentach prasy, radia czy telewizji) przekracza nawet 60%, a więc jest to bardzo wysoki stopień koncentracji. Poziom ten może już zagrażać realizacji zasady wolnego słowa i pluralizmu mediów, fundamentalnej dla państw demokratycznych.

W ocenie CMWP SDP krokiem w kierunku przeciwdziałania tej sytuacji mogłoby się stać utworzenie ogólnopolskiego Krajowego Rejestru Mediów, w którym byłyby zgromadzone i łatwo dostępne informacje na temat działających na rynku środków masowego komunikowania i ich właścicieli. Nie zastąpi ono uregulowań ustawowych przeciwdziałających koncentracji, ale może je w prosty sposób wspierać. W rejestrze takim powinny się znaleźć nie tylko informacje o właścicielu, lokalizacji i siedzibie firmy, ale także o tym, gdzie dana firma jest zarejestrowana i gdzie płaci swoje podatki. Mógłby w nim znaleźć się także wykaz usług medialnych i podmiotów należących do jednego właściciela, a może nawet dane dotyczące jego przychodów i reklam. Opracowanie pt. „Własność mediów w Polsce. cz. I. Prasa, radio, telewizja ogólnopolska” mogłoby stać się wstępem do realizacji w przyszłości przez CMWP SDP tej idei.

– Odpowiedź na pytanie badawcze „Kto jest właścicielem mediów w Polsce?” stała się bardzo istotna z punktu widzenia nie tylko szeroko rozumianych ludzi mediów, ale także, a może przede wszystkim, każdego obywatela naszego państwa” – powiedział Krzysztof Skowroński, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Prezes SDP Krzysztof Skowroński podczas konferencji CMWP SDP | Fot. J. Hajdasz

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich jest najstarszą i najliczniejszą organizacją dziennikarską w Polsce. Ma za sobą m.in. tradycje udziału w próbach demokratyzacji w roku 1956 i w latach 1980–81, tradycje działalności w opozycji demokratycznej przed i po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Zawsze stara się wspierać dziennikarzy szukających poprzez wykonywanie swojego zawodu prawdy o otaczającym nas świecie. Nasze cele statutowe to m.in. dbałość o etykę zawodową dziennikarzy i ochrona ich praw. Cele te realizujemy m.in. poprzez prowadzenie analiz i ocen funkcjonowania mediów, wykonywania zawodu dziennikarza, upowszechniania informacji i przestrzegania praw i wolności obywatelskich. Temu służy utworzone przez SDP w 1996 r. Centrum Monitoringu Wolności Prasy, które umacnia wolność prasy i strzeże poszanowania fundamentalnej dla demokracji zasady wolności słowa.

Ten właśnie cel przyświecał nam, gdy podejmowaliśmy się realizacji najnowszego zadania – próby znalezienia odpowiedzi na pytanie „Kto jest właścicielem mediów w Polsce?” Temat ten wyszedł poza dyskurs czysto akademicki i biznesowy w marcu 2017 r., gdy szef niemiecko-szwajcarskiego koncernu medialnego wystosował list do dziennikarzy pracujących dla jego wydawnictwa w Polsce, w którym, odnosząc się do wydarzeń politycznych na szczeblu europejskim (reelekcji Donalda Tuska na stanowisku szefa Rady Europejskiej), napisał: „Podpowiedzmy im, co zrobić, żeby pozostać na pasie szybkiego ruchu i nie skończyć na parkingu. Stawką w tej grze jest wolność i pomyślność przyszłych pokoleń”. Zawarte w liście polecenie odebrano jako instrukcję polityczną, jak należy interpretować aktualną rzeczywistość. Co zrozumiałe – wzbudziło ono żywą reakcję po każdej ze stron politycznego sporu, dlatego odpowiedź na pytanie badawcze „Kto jest właścicielem mediów w Polsce?” stała się bardzo istotna z punktu widzenia nie tylko szeroko rozumianych ludzi mediów, ale także, a może przede wszystkim, każdego obywatela naszego państwa. Opracowanie pt. „Własność mediów w Polsce.cz. I. Prasa, radio, telewizja ogólnopolska” jest naszą odpowiedzią na to pytanie. Wierzę, że stanie się ono początkiem prowadzenia przez CMWP SDP stałego monitoringu własności mediów w naszym kraju, byśmy zawsze wiedzieli, kto nas informuje, bawi, poucza i opisuje.

Kto ma media w Polsce?

Najwięcej, bo aż 21% tytułów na polskim rynku prasy, posiada Bauer Sp. z o.o. Spółka Komandytowa (kapitał niemiecki). Kolejnym wydawnictwem co do liczby posiadania periodyków – 9% – jest Burda Media Polska Sp. z o.o. (kapitał niemiecki). Następni są: Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o. – 6% (kapitał niemiecko-szwajcarski), Edipresse Polska SA – 5% (kapitał szwajcarski). Tyle samo – 3% – posiada Agora SA – (80% kapitału należy do Polaków, 20% zaś do Amerykanów), Phoenix Press Sp. z o.o. Spółka Komandytowa (kapitał niemiecki) oraz Hearst Marquard Publishing Sp. z o.o. (kapitał szwajcarski). 2% prasy na polskim rynku należy do Egmont Polska (kapitał duński). 48% są to inne wydawnictwa, posiadające 2 i mniej tytułów. Większość polskiego rynku wydawniczego posiadają zagraniczni inwestorzy, w szczególności wydawnictwa z kapitałem niemieckim. Polski kapitał przeważa w dziennikach. Tygodniki dzielą się na pół co do kapitału. Natomiast kapitał zagraniczny przeważa, i to w znacznym stopniu, w większości czasopism kolorowych, a także specjalistycznych. Podobnie jest z prasą dla dzieci i młodzieży.

Wykonana w niniejszej pracy analiza wykazała, że rynek telewizyjny w Polsce jest podzielony w stosunku: 30% – firmy polskie, 70% – nadawcy zagraniczni. Może wydawać się to zaskakujące, ale polscy właściciele nadają mniej niż jedną trzecią wszystkich programów telewizyjnych dostępnych na terenie Polski. Najwięcej programów telewizyjnych w Polsce nadają Amerykanie, którzy odpowiadają za połowę wszystkich nadawanych treści. Przewagę tę wypracowują takie koncerny medialne jak: Scripps Network Interactive, Viacom Inc., Discovery Communications, Time Warner i ITI Neovision SA (współpraca amerykańsko-francuska). To te przedsiębiorstwa stanowią o potędze amerykańskich nadawców na polskim rynku medialnym. Udział pozostałych zagranicznych firm jest znacznie mniejszy.

Także na rynku rozgłośni radiowych sześciu największych nadawców skupia ponad 60% wszystkich nadawanych programów. Pozostałą część stanowi zbiór mniejszych, głównie polskich podmiotów, nadających po kilka lub jednym programie każdy. Taki podział na rynku radiowym w Polsce sprawia, że przemysł ten charakteryzuje się dużą koncentracją zarówno pionową, jak i poziomą. Dobrym przykładem obu tych zjawisk jest Grupa Radiowa Agory, która posiada dużą liczbę różnych rodzajów mediów (radio, telewizja, portal internetowy, czasopisma), a także oferuje pokaźną liczbę kanałów informacyjnych w obrębie jednego medium, m.in. stacje: Złote Przeboje, Radio Pogoda, TOK FM, Rock Radio.

Dominacja na rynku radiowym nie zależy w rzeczywistości od ilości nadawanych stacji, ale od ich popularności. Polscy nadawcy przeważali w liczbie udostępnianych stacji, jednak w słuchalności programów najefektywniejsi byli nadawcy niemieccy, głównie dzięki popularności rozgłośni RMF FM (stacja niemieckiego koncernu Bauer, nr 1 w Polsce).

W pierwszej dziesiątce najpopularniejszych stacji w Polsce znajduje się tylko jedna stacja, której właściciel nie należy do „wielkiej szóstki”. Jest to Radio Maryja, którego właścicielem jest Prowincja Warszawska Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela (Redemptoryści).

 

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „O własności mediów w Polsce” znajduje się na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „O własności mediów w Polsce” na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

 

Są w Polsce tematy, których politykom i mediom nie wolno dotykać / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 45/2018

Aborcja eugeniczna? W zamrażarce. Frankowicze? Bez wsparcia. Dekoncentracja mediów? Lepiej nie pytać, przecież nikt z nimi nie wygra… Jeśli nie chcemy powtórki z lat 90., to nie może być tematów tabu.

Jolanta Hajdasz

Do wyborów chcemy unikać wielkich burz politycznych – powiedział Ryszard Terlecki, wicemarszałek sejmu i szef klubu parlamentarnego PiS na pytanie Jacka Karnowskiego o ustawę dekoncentracyjną w mediach, dając jednoznacznie do zrozumienia, że na tym polu zmian nie będzie. Czyli teraz pożyjemy trochę w krainie łagodności? – pytał dziennikarz. Tak (śmiech) – taka była odpowiedź polityka.

Rozsądek nakazuje ją zrozumieć. Przecież widzimy wszyscy, co się dzieje. Dotknęli reformy sądów – prawie pucz, ruszyli emerytury ubeków – to samo, o nowelizacji ustawy o IPN nawet szkoda mówić, od ponad miesiąca nie ma dnia, żeby ktoś jej nie komentował, a ktoś inny po raz kolejny nie musiał tłumaczyć, jakie są w tej sprawie fakty i że Polacy mają prawo do odkłamywania własnej historii. Zakaz aborcji ? Wolne niedziele? A wojsko, a zakup broni, a rura gazowa i uchodźcy? Wszędzie awantura, wszędzie opór, więc trzeba czekać, więc trzeba być rozsądnym i trzeba rozumieć; zostawcie na razie (?) ten temat.

W mediach publicznych ten rozsądek jest widoczny niestety każdego dnia. W mediach takich jak nasz „Kurier” możemy postawić swobodnie pytanie, czy aby na pewno ta taktyka nie oznacza kapitulacji, nie oznacza kompromisu, akceptacji dla tego, czemu chciało się przeciwstawić?

Ostatnio mam natrętne poczucie dejà vu, bo podobne odczucia miewałam po 1989 r., w okresie tzw. transformacji ustrojowej. Wtedy właśnie wszelkie wątpliwości i pytania, jakie rodziły się w mojej głowie bardzo wówczas młodej, szeregowej dziennikarki, dotyczące niektórych działań lub braku innych, kwitowano tym cichym „nie teraz”, „to nie przejdzie, nie da rady”, „a to zbyt radykalne”, albo po prostu „masz rację, ale to nie jest dobry czas, by poruszać ten temat”. Pracowałam wówczas (początek lat 90.) w mediach publicznych, byłam zaangażowana we wszystkie zmiany ich dotyczące, by tylko stały się rzetelne i solidne, bardzo więc mnie irytowały te wszystkie ograniczenia, których z roku na rok było coraz więcej.

Prywatyzacja – nie krytykuj, jest konieczna, bo bez tego nie ruszy nasza gospodarka; PGR-y – nierentowne; zwalniani i pozbawiani pracy – godni współczucia i pomocy charytatywnej, ale sami sobie winni, bo nie potrafią się odnaleźć w normalnych warunkach gospodarki wolnorynkowej; dekomunizacja – za wcześnie, po stronie solidarnościowej nie ma kadr; dezubekizacja – zapomnij, oni są wszędzie; białe plamy historii – powoli będziemy odkłamywać, ale potrzeba więcej czasu; ściganie zbrodniarzy komunistycznych – nie ma narzędzi; karanie przestępstw i afer gospodarczych – to samo. Ilu spraw, ilu tematów media wówczas nie poruszały, może potwierdzić tylko ten, kto dzisiaj zechce przedrzeć się przez ogrom zadrukowanych wtedy zupełnie innymi tematami stron.

Wtedy wydawało mi się, że jestem z innej bajki, pochodzę z biedniejszej rodziny, to mam tak odmienne od wszystkich problemy. Buntowałam się w redakcjach, miałam przez to kłopoty w pracy, ale czas pokazał, iż w tych sprawach nie wolno było milczeć.

Podobnie jest i dziś. Aborcja eugeniczna? W zamrażarce. Frankowicze? Bez wsparcia. Dekoncentracja mediów? Lepiej nie pytać, przecież nikt z nimi nie wygra… Ale jeśli nie chcemy powtórki z lat 90., to nie może być tematów tabu. Dlatego mimo braku decyzji politycznej dotyczącej zmian na rynku mediów w Polsce, piszemy dziś po raz kolejny o naszych środkach masowego komunikowania. Nadal przecież mamy sytuację nieznaną chyba w żadnym demokratycznym kraju, gdzie tak duża część mediów jest w rękach zagranicznych koncernów.

Posłanka Barbara Bubula w swojej wypowiedzi, którą zamieszczamy dziś w „Kurierze”, mówi wprost o pogłębiającej się kolonizacji polskiego rynku medialnego przez zewnętrznych, międzynarodowych graczy. Co prawda, szkód poczynionych przez 27 lat nierówności dostępu do rynku medialnego poszczególnych grup światopoglądowych w Polsce nie da się odrobić w dwa lata, ale przecież próbować trzeba.

Choćby po to, by zapowiedziana przez marszałka Terleckiego „kraina łagodności” nie utrwaliła na zawsze patologii, o których publicznie „na razie” nikt nie chce mówić.

Artykuł wstępny Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET” Jolanty Hajdasz znajduje się na s. 1 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET” Jolanty Hajdasz na s. 1 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Nie było polskich obozów śmierci – były niemieckie. Koniec. Kropka / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 44/2017

Prawda jest po naszej stronie. Po stronie tych, którzy pomagali Żydom, choć w okupowanym kraju z rąk Niemców groziła za to całej rodzinie kara śmierci. Nie trzeba więcej wyjaśniać – koniec, kropka.

Jolanta Hajdasz

Hejt nas zalał, ruszyli wrodzy publicyści
Radzi są postnaziści, tudzież putiniści.
Zestaw naszych obrońców rozpaczliwie krótki.
Wniosek – nie zgłaszać ustaw, gdy nieznane skutki.

Bardzo lubię satyrę Marcina Wolskiego, ale tym razem puenta jego wierszyka wywołuje mój zdecydowany sprzeciw. W chwili, gdy piszę te słowa, faktycznie nieznane są jeszcze ostateczne skutki nowelizacji ustawy o IPN, jednak bardzo dobrze, że wreszcie ją uchwalono. Mimo burzy, którą wywołała, mimo kryzysu międzynarodowego na linii Polska–Izrael, mimo kolejnej kampanii medialnej przeciwko Polsce.

Ale prawda – ten najważniejszy sojusznik człowieka – jest w obecnej sytuacji zdecydowanie po naszej stronie. Po stronie tych, którzy pomagali Żydom, choć w okupowanym kraju z rąk Niemców groziła za to całej rodzinie kara śmierci. Nie trzeba więcej wyjaśniać – koniec, kropka.

Nie było nigdy „polskich obozów śmierci”, one były niemieckie i znajdowały się na terenie naszego kraju okupowanego przez Niemcy. Koniec. Kropka.

Przyjęta przez Sejm 26 stycznia 2018 nowelizacja ustawy o IPN – Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu – ma na celu ochronę dobrego imienia Polski na arenie międzynarodowej i jest realizacją w praktyce prawa państwa polskiego do obrony prawdy historycznej. Nie ingeruje ani w swobodę badań naukowych, ani nie cenzuruje świadectw ofiar Holokaustu. Koniec. Kropka.

To smutne, że trzeba komukolwiek to wyjaśniać. Ujawniane każdego dnia fakty dotyczące tej nowelizacji umacniają tylko przekonanie, że walczymy w bardzo ważnej, wręcz fundamentalnej dla naszego narodu sprawie. Polska, suwerenny kraj, może i musi bronić prawdy o naszej historii, bo na pewno nie zrobią tego za nas inni. Jeszcze raz powtórzę – nic dodać, nic ująć. Koniec. Kropka.

Oczywiście człowiek rozsądny zawsze będzie starał się przewidzieć skutki swojego działania, zawsze trzy razy się zastanowi, zanim coś powie, i kolejne trzy, zanim coś zrobi, ale są sprawy, w których zimna kalkulacja i rachunek zysków i strat, nazewnictwo i emocje stają na bocznym torze i nie mają znaczenia. Owszem, należy o nie dbać, ale nie kosztem prawdy. Polacy nie mogą być oskarżani o czyny, których nie popełnili. Od innych państw nie oczekujemy niczego innego, tylko poszanowania prawdy.

Zupełnie niedawno dowiedziałam się, że rodzina mojej mamy Bogusławy, czyli moi dziadkowie i pradziadkowie, też uratowali rodzinę Żydów ze swej wioski koło Jędrzejowa. Ciocia Ewa pamiętała dobrze, iż były to cztery osoby – rodzice i dwie córeczki. W pomoc tę zaangażowana była cała rodzina, tzn. dwa domy zamężnych sióstr mojego dziadka i ich dom rodzinny. Na zmianę co trzeci dzień przygotowywali jedzenie dla ukrywających się. Wiem, z jak biednej rodziny pochodzi moja mama, znam opowieści o tym, jak ciężko było im zaspokajać codzienne potrzeby, więc ich pomoc obcym ludziom w skrajnie niebezpiecznych warunkach (pod groźbą kary śmierci dla wszystkich) to gigantyczny heroizm, zasługujący na wielki szacunek.

Ukrywana rodzina przetrwała wojnę. Wszyscy wyjechali do Izraela. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego potomkowie tych uratowanych, zamiast pomagać Polsce w walce o dobre imię i historyczną pamięć na arenie międzynarodowej, z taką mocą tej walce się przeciwstawiają. Myślę, że gdyby ci uratowani jeszcze żyli, walczyliby razem z nami o pamięć dobrych i szlachetnych i o to, by wszyscy o nich wiedzieli. By nikt nie kłamał w świecie o Polakach, którzy uczestniczyli w Holokauście, bo to był margines marginesu.

Przypomnę tylko, że nowelizacja ustawy o IPN wprowadza po prostu przepisy, zgodnie z którymi każdy, kto publicznie i WBREW FAKTOM przypisuje polskiemu narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką lub inne zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne – będzie podlegał karze grzywny lub pozbawienia wolności do lat trzech.

Kluczowy zwrot jest jeden: WBREW FAKTOM. I o to stronie polskiej chodzi. Ufam, że wszyscy staniemy murem po stronie naszego rządu i naszego parlamentu, wspierając ich działania w walce o prawdę o nas samych.

Artykuł wstępny redaktor naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET” Jolanty Hajdasz znajduje się na s. 1 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny redaktor naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET” Jolanty Hajdasz na s. 1 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

2017 – rok ważnych niespodzianek w Wielkopolsce i w całej Polsce / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 43/2017

W pierwszych dniach Nowego Roku przypomnieć chcę tylko najważniejsze i najpiękniejsze wydarzenia związane z naszym miastem i regionem, takie, które w pamięci powinny nam zostać na wiele, wiele lat.

Jolanta Hajdasz

Z Łodzi do Krakowa

Zdecydowanie jednym z najważniejszych, historycznych wydarzeń minionego roku jest objęcie przez poznaniaka funkcji metropolity krakowskiego, jednej z najważniejszych w Kościele nie tylko polskim, ale także powszechnym. (…) poznaniacy cały czas traktują go jak swojego współmieszkańca, interesują się tym, co głosi i jak mu się wiedzie w Krakowie. Zdają sobie bowiem sprawę, że dla środowisk niechętnych Kościołowi ta nominacja była zaskakująca. Wystarczyło przejrzeć tytuły w internecie i prasie drukowanej. Nowego arcybiskupa krakowskiego regularnie atakował i „Newsweek”, i „Gazeta Wyborcza” pisząc, że słynie on z „kontrowersyjnych wypowiedzi”, choć w zasadzie może mu zarzucić tylko to, że hierarcha w trakcie swojej dotychczasowej posługi jest wierny nauczaniu Kościoła.(…)

Po raz piąty w Pile

Jeszcze kilka lat temu leżąca w północnej części Wielkopolski Piła była symbolem postkomunizmu, mówiło się o tym mieście „czerwona Piła”, bo tu wpływy komunistycznego aparatu partyjnego były wyjątkowo silne. Piła była przecież jedynym miastem w Polsce, gdzie Komitet Obywatelski „Solidarności” w 1989 r. przegrał rywalizację o mandat senatora…. A teraz to właśnie w Pile odbywają się największe i najbardziej widowiskowe w Wielkopolsce marsze upamiętniające Żołnierzy Wyklętych, a liczba imprez organizowanych już od pięciu lat w ramach Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych jest imponująca.

Wielka w tym zasługa charyzmatycznego salezjanina, ks. Jarosława Wąsowicza z Piły, który jest nieformalnym kapelanem środowisk kibicowskich. W inicjowanych przez niego marszach idą razem chłopcy i dziewczęta, młodzi ojcowie i matki z dziećmi, a obok nich ludzie starsi, nierzadko potomkowie tych, którzy siedzieli w więzieniach, których mordowano. (…)

Przełom w sprawie abpa Baraniaka

(…) W minionym roku w czerwcu, po 6 latach od decyzji urągającej pamięci prześladowanego kapłana, nowy prezes IPN Jarosław Szarek i dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu prok. Andrzej Pozorski wznowili śledztwo dotyczące prześladowania przez komunistów w latach 50. arcybiskupa Antoniego Baraniaka. (…)

We wrześniu nastąpiła jeszcze uchwała Sejmu RP oddająca cześć abpowi Baraniakowi w 40 rocznicę śmierci, a w październiku – sesja naukowa o nim w Belwederze, z udziałem Prezydenta RP Andrzeja Dudy. Na tej sesji abp Stanisław Gądecki zapowiedział wszczęcie procesu beatyfikacyjnego abpa Baraniaka.

Odznaczenie prof. Stanisława Mikołajczaka

W grudniu 2017 r. został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski prof. dr hab. Stanisław Mikołajczak, założyciel i przewodniczący Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego oraz prezes Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności w Poznaniu. Order ten to drugie pod względem starszeństwa polskie państwowe odznaczenie cywilne (po Orderze Orła Białego) nadawane za wybitne osiągnięcia na polu m.in. oświaty, nauki, działalności społecznej i służby państwowej.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Rok ważnych niespodzianek” znajduje się na s. 1 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Rok ważnych niespodzianek” na s. 1 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl